9,99 zł
Doktor Gavin Brice przyjechał do San Francisco z humanitarnej misji w Afryce. Nie darzy on sympatią swojej nowej przełożonej, doktor Virginii Potter. Virginia, zwana przez personel Królową Śniegu, nie ukrywa dezaprobaty wobec jego metod leczenia. Gdy jednak poznają się bliżej, zostają przyjaciółmi. I jak w bajce, niespodziewany pocałunek Gavina sprawia, że w sercu silnej, lecz samotnej Virginii topnieje lód...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 152
Tłumaczenie:
– Mamy tu, w Bayview Grace, supernowoczesną infrastrukturę i zatrudniamy najlepszych chirurgów w kraju – oznajmiła doktor Virginia Potter, zaciskając zęby, ale gdy zerknęła w stronę zarządu złożonego z dyrektorów oraz inwestorów, zdobyła się na szeroki uśmiech.
Nie znosiła tego aspektu swojej pracy, jednak jako ordynator oddziału chirurgii zdawała sobie sprawę, że to należy do jej obowiązków. Kiedy w okresie studenckim starała się o stypendia, opanowała trudną sztukę zjednywania sobie względów otoczenia i uznania nauczycieli. W ten sposób przebrnęła przez szkołę, choć dzieciństwo absolutnie jej do tego nie przygotowało.
Tego właśnie chciałaś, przypomniała sobie w myślach. Albo kariera, albo rodzina. Nie ma szarej strefy. Ojciec dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość. Spędzał więcej czasu z rodziną, zamiast podnosić kwalifikacje. Dlatego właśnie wyrzucono go z pracy, kiedy fabryka przeniosła się na południe. To dało Virginii do myślenia. Doszła do wniosku, że aby odnieść sukces, nie można zrobić kariery i jednocześnie mieć rodziny. Zdecydowała, że nie popełni w życiu tych samych błędów co ojciec.
Ale inni robią karierę i mają rodzinę, mruknęła w duchu i od razu odrzuciła tę myśl. Nie. Ja wcale nie chcę mieć rodziny. Nie chcę po raz drugi kogoś stracić… Nie chcę znów poczuć tego przerażającego bólu.
– Czy moglibyśmy zobaczyć oddział ratunkowy? – spytała pani Greenly.
– Oczywiście – odparła Virginia.
Poprowadziła inwestorów i zarząd w kierunku oddziału ratunkowego. Usiłowała sięgnąć pamięcią do wywieszonego na korytarzu harmonogramu zajęć lekarzy. Zaczęła się zastanawiać, czy doktor Gavin Brice ma dzisiaj dyżur, bo był on wprawdzie znakomitym chirurgiem, ale nie znajdował wspólnego języka z dyrekcją.
Może dziś ma wolne? Kogo próbujesz nabrać? – spytała się w duchu. Przecież on zawsze pracuje, za co go podziwiała, ale tym razem wolałaby, by nie działał aż tak sprawnie… To właśnie ona nalegała, by go tutaj zatrudniono. Dyrekcja nie była specjalnie zachwycona jego bogatym życiorysem, bo pragnęła bardziej „cywilizowanego” chirurga.
– Wszystko jest na pani głowie, doktor Potter. Jeśli doktor Brice zawiedzie, to pani też – oznajmił dyrektor.
Groźba wydawała się czytelna.
Początkowo trochę się denerwowała, bo zatrudniając doktora Brice’a, ryzykowała własną posadą, ale wkrótce zdała sobie sprawę, że jej obawy są bezsensowne. Jego współpraca z Lekarzami bez Granic zapewniająca pomoc medyczną krajom rozwijającym się przebiegała wspaniale. Uratował rekordową liczbę pacjentów. Jego sukces w Bayview Grace wydawał się gwarantowany. Virginia dobrze to wiedziała, ale dyrekcja wciąż nie była z niego zadowolona.
Gavin pracował i żył w szalonym tempie. Ten naprawdę pierwszorzędny niekonwencjonalny lekarz nie miał tylko cierpliwości do stażystów. Prawdę mówiąc, nie miał jej do nikogo. Ale trzymał się swych zasad. Dla Virginii był jak cierń. Boże, proszę cię, żeby nie pełnił teraz dyżuru, modliła się w duchu.
Dyrektorzy i inwestorzy weszli na oddział.
– Zejdźcie nam z drogi!
Virginia chwyciła panią Greenly za ramię i odciągnęła ją z linii ognia, kiedy na korytarz wypadli pielęgniarze z noszami, na których leżał chory. Obok szedł Gavin Brice, trzymając w rękach worek ambu i wydając głośne polecenia grupie zdenerwowanych stażystów.
– Nie ma czasu! On ma odmę opłucnową. Musimy ją natychmiast odbarczyć. – Pochylił się i podał ręczny respirator jednemu ze stażystów.
– Doktorze Brice! – zawołała Virginia.
Gavin zerknął na nią, ale nic nie powiedział, wyraźnie lekceważąc jej obecność.
– Podajcie mi zestaw do odbarczania – polecił.
– Doktorze Brice – powtórzyła Virginia. – Proszę pomyśleć, co pan robi. – Zagryzła zęby i pospiesznie odwróciła się w stronę gości, chcąc sprawdzić ich reakcję. Większość była blada. Pani Greenly wyglądała tak, jakby zamierzała zemdleć. – Doktorze Brice! – zawołała znów Virginia, podchodząc do noszy. – Proszę natychmiast zabrać go do sali zabiegowej!
– Doktor Potter, tam brakuje łóżek, a ja nie mam czasu na gadanie. Jak zapewne widać, ten mężczyzna odniósł poważny uraz klatki piersiowej i cierpi na odmę opłucnową. Może umrzeć, jeśli go tu nie odbarczę.
– Naprawdę uważam…
Gavin nawet na nią nie spojrzał, tylko zrobił nacięcie na piersi pacjenta i włożył dren do jamy opłucnowej.
– No niech cię diabli…!
Virginia obserwowała na monitorze funkcje życiowe rannego. Po chwili jego ciśnienie krwi i skurcze serca wróciły do normy, a powietrze zaczęło przepływać przez silikonową rurkę.
– Wspaniale. Teraz musimy zrobić dla niego miejsce w sali reanimacyjnej. – Gavin spojrzał na nią z rozdrażnieniem.
Virginia potarła palcami skronie, a potem odwróciła się do swoich gości.
– No cóż, oto nasz oddział ratunkowy. Może byśmy zakończyli zwiedzanie i wrócili do sali konferencyjnej?
Zdała sobie sprawę, że jest to chyba najgłupsze zdanie, jakie kiedykolwiek wygłosiła, ale nie miała pojęcia, jak mogłaby wybrnąć z sytuacji i odzyskać panowanie nad sobą. W ciągu dwóch lat, które przepracowała na stanowisku ordynatora, nigdy dotąd nie przytrafiło jej się coś podobnego. Nigdy też inwestorzy nie mieli okazji obserwować procesu odbarczania.
Zszokowani członkowie grupy pokiwali głowami i ruszyli w kierunku drzwi wyjściowych. Z wyjątkiem Edwina Schultza, który był szefem zarządu i teraz stał obok niej z zaciśniętymi ustami. To kolejny cierń w moim boku, mruknęła w duchu, zdając sobie sprawę z tego, co chodzi mu po głowie. Pewnie myśli, że szpital nie wypadł najlepiej w oczach inwestorów i trzeba będzie wylać kilku lekarzy.
– Doktor Potter, chciałbym porozmawiać z panią o doktorze Brisie, ale na osobności.
– Oczywiście – odparła, a kiedy odwrócił się do niej plecami, wzniosła oczy do nieba. Weszła do gabinetu, zapaliła światło i wpuściła Edwina Schultza do środka. Potem zatrzasnęła drzwi i skrzyżowała ręce na piersiach, przygotowując się na atak słowny o sile tsunami.
– Co dolega temu mężczyźnie? – zapytał.
– Cierpi na odmę opłucnową. Odbarczenie najprawdopodobniej uratowało mu życie.
– Czy jest pani tego pewna?
– Gdyby doktor Brice tego nie zrobił, pacjent z pewnością by umarł.
Edwin Schultz zmarszczył czoło.
– Ale w samym środku, na korytarzu? Na oczach inwestorów i innych pacjentów?
– Ten zabieg nie był zaplanowany – odparła, licząc w myślach do dziesięciu. Zacisnęła pięści, chcąc zwalczyć w sobie pokusę przemówienia facetowi do rozumu.
– Wcale nie mówiłem, że był… – Prychnął, a potem wyciągnął chusteczkę i otarł pot z łysiny. – Chyba powinna pani wskazać mu właściwe miejsce przeprowadzania zabiegów medycznych.
Chciała mu wyjaśnić, że czasem, gdy życie pacjenta jest zagrożone, lekarz nie ma czasu na szukanie wolnego pokoju zabiegowego. Doszła jednak do wniosku, że to nie byłoby zbyt taktowne. Poza tym, ciężko pracowała, by zostać jednym z najmłodszych ordynatorów w Bayview Grace, a nawet jednym z najmłodszych w San Francisco. W końcu miała zaledwie trzydzieści lat. Nie chciała stracić tego stanowiska.
– Porozmawiam z doktorem Brice’em, kiedy skończy operować.
Edwin Schultz kiwnął głową.
– Bardzo panią o to proszę. A teraz chodźmy zająć się inwestorami, bo jeśli nie wesprą nas finansowo, to będziemy zmuszeni zamknąć oddział.
– Zamknąć? – powtórzyła, czując zawrót głowy. – Co pan ma na myśli?
– Porozmawiam z panią o tym później, ale szpital ma złą passę. Liczni członkowie zarządu uważają, że Bayview Grace mógłby zarobić więcej jako prywatna klinika. Oddział ratownictwa najbardziej obciąża budżet szpitala.
– Przecież jesteśmy na najwyższym poziomie, jeśli chodzi o…
– Wiem – przerwał jej. – Jeśli jednak nie zdobędziemy inwestorów, nie będziemy mieli wyboru.
Virginia zaklęła pod nosem, a on w milczeniu minął ją i opuścił pokój.
– Gdzie jest rodzina? – spytał Gavin siedzącą przy komputerze pielęgniarkę.
– Czyja rodzina? – odparła, nie odrywając wzroku od monitora.
Z trudem powstrzymał wybuch irytacji.
– Pana Jonesa, tego z odmą opłucnową.
Pielęgniarka spojrzała na niego z zaskoczeniem.
– W poczekalni. Pani Jones i jej trzej kilkunastoletni synowie. Trudno ich nie zauważyć.
– Hmm, dziękuję…
– Na imię mam Sadie – mruknęła, wznosząc oczy do nieba.
– Racja. Dziękuję.
Przeklinając w duchu, ściągnął z głowy czepek i wrzucił go do znajdującego się w pobliżu pojemnika. Zdawał sobie sprawę, że powinien wiedzieć, jak ta pielęgniarka się nazywa, bo pracuje z nią od sześciu tygodni, ale nie potrafił zapamiętać niczyjego imienia. Z wyjątkiem Virginii.
W chwili, gdy ją poznał, zaniemówił z wrażenia na widok jej piwnych oczu harmonizujących z ciemnymi, upiętymi w kok włosami. Wydała mu się ideałem kobiecości wyciętym z kolorowego czasopisma. Kiedy jednak zaczęła mówić o przepisach i zasadach, których nigdy nie przestrzegał, jego złudzenia się rozwiały.
Nic dziwnego, że personel Bayview Grace nazywał ją „Królową Śniegu”. Była powściągliwa i zimna jak lód. Nie miała w sobie ani odrobiny ciepła. Dla niej liczyły się tylko sprawy szpitala. Gdy kilkakrotnie pracowali razem, stwierdził, że jest znakomitym chirurgiem, ale zawsze strofowała go za niestosowne postępowanie.
– To jest sprzeczne z zasadami higieny – mawiała. – Naraża się pan na rozmowę z wydziałem prawnym. Szpital może zostać pozwany do sądu.
Kiedy pracował w krajach rozwijających się, wszystko, czego potrzebował, było w zasięgu ręki, a jeśli przypadkiem nie było, to wykorzystywał to, co miał, i nikt nie narzekał. Nikt nie zwracał mu uwagi. Mógł robić to, co chciał, by ratować ludzkie życie. Gdyby nie był potrzebny w San Francisco, gdyby miał wybór, jakąś inną propozycję pracy, poszedłby do biura Virginii i wręczył jej rezygnację z zajmowanego stanowiska.
Powstrzymywały go jednak od tego Lily i Rose. Pracował w tym szpitalu tylko ze względu na nie. Ale nie potępiał ich za to. Nie była to wina dziewczynek, że ich matka umarła. Choć musiał przyznać, że bardzo lubił spędzać z nimi czas. Chciał postępować wobec nich jak należy, otoczyć je opieką i miłością oraz zapewnić poczucie bezpieczeństwa, czego sam nigdy nie doświadczył.
Zatrzymał się przy stanowisku pielęgniarek i położył na blacie kartę choroby pana Jonesa, by uzupełnić ją dodatkowymi informacjami o jego stanie zdrowia.
– Na pewno już pan wie, że zszokował pan dzisiaj zarząd – oznajmiła Sadie.
Gavin zaklął w duchu. Zarząd, powtórzył w myślach, szczypiąc się w grzbiet nosa.
– Myślę, że doktor Potter chciałaby zamienić ze mną słówko…
– Bingo! – Sadie wstała i opuściła stanowisko pielęgniarek.
Gavin ponownie zaklął.
– Kiedy o tym mówiła? – zawołał za nią.
– Jakieś dziesięć minut temu! – krzyknęła Sadie.
A niech to diabli!
No trudno, Virginia musi zaczekać. Wiedział, że najpierw powinien powiedzieć pani Jones, iż jej mąż, który odniósł poważne uszkodzenia ciała w wypadku drogowym, ma szansę na powrót do zdrowia. A wszystko dzięki temu, że nierozważnie odbarczył odmę na oczach inwestorów.
Tylko że wcale nie chciał, aby mu za to dziękowano. No, pani Jones, owszem, ale nie osoby, które zarządzały tym szpitalem.
Miał jedynie swoje ręce i umiejętności chirurga. Właśnie te dwie ręce uratowały dzisiaj życie pacjentowi, ale to było za mało dla zarządu. Dla nich liczył się tylko efekt finansowy, co budziło w nim wściekłość.
Gdyby nie miał na głowie dziewczynek, rzuciłby tę pracę. Nie mógł jednak ich stąd zabrać. Nie chciał, by przechodziły to samo co on i Casey wycierpieli w życiu jako smarkacze, przenoszeni z miejsca na miejsce. Nigdy nie mieli przyjaciół, a rodzice stale byli nieobecni, bo pracowali.
Choć teraz ich rozumiał. Szanował oboje za to, że służyli krajowi i wypełniali obowiązki. On żył i postępował zgodnie z tymi zasadami.
Zaplanował, że idąc w ślady ojca, umrze, robiąc to, co kocha. Oczywiście, wszystko uległo zmianie siedem miesięcy temu, kiedy zatelefonowała do niego Casey.
Chciała stabilności dla swoich córek i to właśnie Gavin zamierzał im to zapewnić.
Stabilność. Chwycił kartę pana Jonesa i ruszył w stronę poczekalni. Virginia może poczekać kilka minut, a dla pani Jones liczy się każda sekunda, pomyślał.
On jest dobrym rzecznikiem szpitala do kontaktu z mediami, pomyślała Virginia, czując, że wyczerpała już wszystkie sposoby chwalenia doktora Gavina Brice’a przed zarządem. Żaden z dyrektorów nie był lekarzem.
Żaden nie znał się na medycynie. A ponieważ żaden nie znał się na medycynie, nieustannie musiała tłumaczyć im motywy postępowania doktora Brice’a. Pomasowała skronie, próbując pozbyć się dokuczliwego bólu głowy.
To było wyczerpujące, ale udało jej się załagodzić sytuację. Po raz kolejny przypomniała im o wyjątkowo wysokim wskaźniku uratowanych przez doktora Brice’a pacjentów w wyniku stosowanych przez niego niekonwencjonalnych metod.
Tylko jaki to miało sens, skoro szef zarządu chciał zamknąć oddział ratunkowy i uczynić z Bayview Grace prywatną klinikę? – spytała się w duchu. To by oznaczało, że będzie ona służyć tylko bogatym ludziom.
Na samą myśl o zajmowaniu się zamożnymi pacjentami zrobiło jej się niedobrze. Kiedy postanowiła zostać lekarzem, nie chciała pomagać tylko tym, których było na to stać. To właśnie dlatego na odbycie stażu wybrała Bayview Grace, a potem tu została, zamierzając dalej się kształcić. Ten szpital miał zawrotny fundusz pro bono i bezpłatną przychodnię, która została zamknięta przed dwoma laty, kiedy Virginia zrobiła specjalizację. Gdy otrzymała nominację na ordynatora, usiłowała ją wskrzesić, ale to oznaczałoby czerpanie pieniędzy z funduszu pro bono, których fundacja bardzo potrzebowała.
Pan Schultz udawał, że jest mu z tego powodu niezwykle przykro. Kiedy jednak Virginia wspomniała o pieniądzach, dostrzegła w jego oczach dziwne błyski, które sprawiły, że zrobiło jej się niedobrze. Poczuła ucisk w żołądku, gdy pomyślała o pacjentach z różnych środowisk, którzy zgłosili się do jej szpitala. Budżet pro bono gwałtownie się kurczył, a ona chciała pomagać niezamożnym ludziom, bo kiedyś sama była bardzo biedna i korzystała z bezpłatnej pomocy medycznej. Ale jej siostra, Shyanne, umarła.
Shyanne ukrywała przed rodzicami ciążę, zdając sobie sprawę, że nie stać ich na opłacanie rachunków za badania. Potem okazało się, że to ciąża pozamaciczna. Tak się złożyło, że Virginia była w domu, bo miała akurat przerwę semestralną. Nie mogła sobie darować, że nie zwróciła wcześniej uwagi na stan siostry.
Zanim ambulans przyjechał, by zabrać Shyanne do szpitala, ona odeszła z tego świata. Pękł jajowód i wykrwawiła się na śmierć. To był jeden z powodów, dla których Virginia poświęcała tak wiele czasu przypadkom pro bono. Dlatego też nie chciała, by w ślad za bezpłatną przychodnią zamknięto oddział ratownictwa.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi, a po chwili do biura wkroczył Gavin Brice. Na jego widok z trudem zmusiła się do zachowania spokoju. Czuła, że rumieniec, który wystąpił na jej szyi, zaczyna przesuwać się w stronę policzków.
Zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy jest jego szefową. Ale on był tak seksowny! Miał rudawo-złote włosy i szmaragdowe oczy. Podobała jej się nawet blizna na jego policzku.
– Chciała pani się ze mną widzieć, doktor Potter?
– Owszem. Proszę usiąść. – Wskazała mu krzesło po drugiej stronie biurka. Gdy podszedł bliżej, poczuła unoszący się nad nim zapach, który sprawił, że jej serce zaczęło bić w przyspieszonym rytmie. Wzięła głęboki wdech, a potem położyła ręce na blacie biurka. – Dyrekcja prosiła mnie, żebym z panem porozmawiała.
Na jego ustach zagościł przelotny uśmiech.
– Znowu? – zapytał, siadając.
– Tak. Czyżby pana to dziwiło?
– Prawdę mówiąc, nie. Tak się złożyło, że zauważyłem dzisiaj minę jednego z tych inwestorów…
– Uważa pan, że to śmieszne?
– Trochę… – Przechylił głowę na bok.
Przygryzła wargę i policzyła do dziesięciu.
– Udało mi się załagodzić sprawę.
Gavin wzniósł oczy do nieba.
– Czy mógłbym pani coś wyjaśnić, doktor Potter?
– Ależ oczywiście – odparła zaskoczona.
– Nie obchodzi mnie, czy zarządowi podoba się czy nie to, co robię. Nie obchodzi mnie, czy uważają moje metody leczenia za barbarzyńskie…
– Nie sądzę, żeby użyli określenia „barbarzyńskie”, doktorze Brice – przerwała mu.
– Proszę zwracać się do mnie po imieniu – powiedział z szerokim uśmiechem.
Virginia miała tak ściśnięte gardło, że z trudem przełknęła ślinę. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, poprosił, by mówiła do niego po imieniu.
– Gavin, jeśli jesteś niezadowolony, to może moglibyśmy coś zrobić albo ja mogłabym coś zrobić, żeby lepiej ci się tu pracowało?
– Nic nie można zrobić. Szczerze mówiąc, nigdzie nie byłbym zadowolony z pracy poza Lekarzami bez Granic.
– Czy mogę zadać ci osobiste pytanie?
– Oczywiście, ale mogę nie odpowiedzieć.
– Dlaczego odszedłeś z Lekarzy i zatrudniłeś się tutaj?
Gavin zmarszczył czoło. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a usta zacisnęły się, tworząc wąską linię. Virginia zaczęła się zastanawiać, czy odpowie na pytanie. W ciągu kilku tygodni jego pracy w tym szpitalu przekonała się, że jest zamknięty w sobie. Utrzymywał kontakty towarzyskie z niewielką liczbą osób, lunche jadał w samotności, ale bardzo sprawnie wykonywał swoje obowiązki.
– Bo jestem tu potrzebny – odparł po chwili milczenia. Ale nie powiedział nic więcej.
Dlaczego odszedł z Lekarzy? – spytała się w duchu.
– Wydajesz się zakłopotana – stwierdził pogodniejszym tonem.
– Nie jestem zakłopotana – odparła, zastanawiając się, kogo próbuje nabrać, a potem dodała: – Okej, jestem nieco zakłopotana.
– Przepraszam. Naprawdę nie chciałem postawić cię w takiej sytuacji.
– Nie postawił mnie pan w żadnej sytuacji, doktorze Brice.
– Mam na imię Gavin.
Poczuła, że się rumieni.
– Gavin… Chcę tylko pomóc, choć wcale nie jestem pewna, czy sobie tego życzysz.
– Dziękuję.
– Za co?
– Za to, że próbujesz mi pomóc, ale nie sądzę, abym tego potrzebował.
– Ale w tym szpitalu obowiązują pewne zasady i przepisy. Dyrekcja uważa, że to, co zdarzyło się dzisiaj, było niestosowne.
– Niestosowne było ratowanie życia? – prychnął.
– Tak jak mówiłam, tu obowiązują pewne zasady, a dyrekcja stara się dbać o interesy szpitala.
– Stale to powtarzasz.
– Wygląda na to, że muszę. – Skrzyżowała ręce. – Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Tylko w ogólnym zarysie. – Na jego twarz powrócił wyraz lekceważenia.
– Niestety.
– Muszę dbać o dobro pacjentów, doktor Potter. I nie zamierzam zmieniać sposobów niesienia im pomocy…
– Próbuję ci pomóc – przerwała mu zirytowana.
Ale jak może pomóc komuś, kto tego nie potrzebuje? Tylko spokojnie. Przegrała tę batalię.
Gavin wyciągnął z kieszeni pager i spojrzał na wyświetlacz.
– Doceniam to, ale teraz jestem potrzebny na oddziale ratunkowym – oznajmił i wyszedł z pokoju.
Virginia poczuła się jak łania oświetlona reflektorami samochodu. Jak ktoś, kogo zrobiono w konia.
– Dyrekcja nie będzie zadowolona, że nie udało mi się dojść z nim do porozumienia – mruknęła pod nosem.
Doskonale wiedziała, że doktor Brice złości pielęgniarki, bo nie jest w stanie zapamiętać ich imion. Że nie poświęca zbyt dużo czasu stażystom. Że wykonał zabieg medyczny na oczach grupy bogatych inwestorów, ale w końcu jego celem jest ratowanie życia.
Musiała przyznać, że jego życiorys wywarł na niej spore wrażenie. Jego praca w Afryce, polegająca na udzielaniu pomocy chirurgicznej uchodźcom, zapewniła dobre imię szpitalowi. Skłonność do poświęceń zawsze budziła sympatię i uznanie. Nawet jeśli dyrekcja uważała go za niekonwencjonalnego chirurga, nonszalancko gwałcącego wszystkie zasady.
Potarła skronie. Wywołany napięciem ból głowy wyraźnie się nasilił. Czyżby on nie zauważył, że starała się ułatwić mu przejście do wielkomiejskiego szpitala? Z ich dzisiejszego spotkania wyniosła przekonanie, że doktor Gavin Brice zachowuje się jak napuszony dupek.
Psiakrew! – zaklął w duchu, zerkając na zegarek.
Był spóźniony i dobrze wiedział, że Lily go za to zamorduje. Mała słodka Rose na pewno by tego nie zrobiła, ale z Lily należało się liczyć. Po raz trzeci nie dotrzymał obietnicy. Miał zawieźć je na lekcję baletu i przysiągł, że tym razem nie nawali. Że zastąpi w tej roli Rosalie, opiekunkę do dzieci.
Zdawał sobie sprawę, że jest beznadziejnym ojcem, ale sedno sprawy polegało na tym, że nie był tatą Lily i Rose, tylko ich wujkiem. Kiedy jego siostra, a matka dziewczynek, umarła na nowotwór, został jedynym ich opiekunem. Nie był już superwujkiem Gavinem, który przysyłał im widokówki z ciekawych miejsc na świecie, gdy podróżował z Lekarzami bez Granic.
Teraz był panem Mamusią, ale sprawdzał się w tej roli niezbyt dobrze. Od trzech miesięcy ośmioletnia Lily stale mu o tym przypominała, mówiąc: „Mama by tak nie zrobiła”.
Rose miała cztery lata, zawsze była uśmiechnięta, ale w ogóle się nie odzywała. Dla nich właśnie Gavin przeprowadził się do San Francisco, zamiast nadal pracować w Lekarzach. Nie znosił być tam, gdzie nie chciał, ale musiał zająć się siostrzenicami. Musiał zapewnić im życie rodzinne i stabilizację. To, czego on i jego siostra, Casey, nigdy nie zaznali.
Wiedział, że nie może przenosić ich z miejsca na miejsce. Że nie może wyrwać ich z rodzinnego miasta. Zwłaszcza że ich życie zostało zrujnowane przez niedawną śmierć matki i wcześniejszą śmierć ojca. Rose była wówczas jeszcze niemowlęciem.
Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu ich zawieść, bo wtedy mogliby je wziąć pod opiekę dziadkowie ze strony ojca. Obiecał Casey, że do tego nie dopuści. Upłynęły zaledwie trzy miesiące od śmierci siostry i choć zawsze mówił, że nie chce być niczym związany, nikomu nie oddałby jej córek. Mimo że sam był beznadziejnym nieudacznikiem.
Zadrżał, kiedy chłodny wiatr zawiał od strony zatoki. Szczelniej owinął się płaszczem. Mimo że nastał już sierpień, powietrze było ostre, a on nie mógł przyzwyczaić się do umiarkowanego klimatu.
Wsunął ręce do kieszeni i ruszył w kierunku szarej furgonetki, którą odziedziczył po Casey. Jego motocykl stał samotny i zapomniany, przykryty plandeką w garażu, bo nie mógł wozić nim dzieci na próby tańca, zajęcia artystyczne czy spotkania skautek.
Idąc przez parking, dostrzegł Virginię, która szła w stronę swojego ciemnego luksusowego sedana. Przystanął, obserwując przez chwilę jej ruchy. Była niezwykle zgrabna i poruszała się z wielkim wdziękiem.
Starannie upięte włosy tworzyły nienaganny kok. Nie musiała upiększać się krzykliwym makijażem, bo jej czekoladowe oczy i rubinowe usta były i bez tego wyraźnie widoczne. Ubierała się elegancko, ale nie wyzywająco. Miała na sobie wąską prostą spódnicę, wyprasowaną bluzkę i czarne pantofle na wysokich obcasach. Wszystko to podkreślało jej szczupłą, lecz kształtną sylwetkę.
Gdy wsiadała do samochodu, spódnica nieco się uniosła, odsłaniając spory kawałek uda. Serce Gavina zabiło mocniej. Jeśli jakaś kobieta potrafi urodą dorównać Królewnie Śnieżce, to jest nią z pewnością doktor Potter.
Odjechała, a Gavin potarł dłońmi twarz. Chciał napić się piwa i przez jakiś czas poleżeć przed telewizorem.
To była jedna z zalet mieszkania w mieście.
Jechał ulicami pogrążony w transie, starając się zapomnieć o przeprowadzonych dzisiaj operacjach. Kiedy dwadzieścia minut później zatrzymał się przed pomalowanym na różowo domem w stylu nadmorskim, położonym w dzielnicy Richmond, wydał z siebie westchnienie ulgi zmieszanej z niepokojem.
W salonie nad garażem paliły się wszystkie światła, co oznaczało, że dziewczynki wróciły już do domu z próby tańca. Samochód Rosalie stał na ulicy. Drzwi garażu były otwarte, więc Gavin wjechał do środka i postawił furgonetkę obok przykrytego plandeką harleya.
– Wiem, mały. Ja też za tobą tęsknię – wyszeptał, spoglądając w stronę motocykla.
Westchnął, zasunął drzwi garażu, a potem zamknął je na klucz. Rosalie wyszła mu naprzeciw.
– Doktorze Brice, jak minął panu dzień? – spytała pogodnym tonem.
– Prawdę mówiąc, nie chciałabyś tego wiedzieć. Jak czuje się Lily?
Rosalie wyszczerzyła zęby w uśmiechu, zarzucając torebkę na ramię.
– Prawdę mówiąc, nie chciałby pan tego wiedzieć.
– Aż tak źle?
– To był dla niej ciężki dzień – odparła Rosalie, mijając go i idąc w stronę samochodu. – Kiedy ma pan następną zmianę w szpitalu?
– Jutro, ale w weekend nie mam dyżuru pod telefonem. Idę do pracy dopiero w środę po południu.
– Aha. To ma pan czterodniowy weekend. Do zobaczenia jutro, doktorze. Życzę panu dobrej nocy.
Gavin zaczekał, aż Rosalie odjedzie, potem zamknął furtkę i wszedł do domu po schodach, na których leżały porozrzucane różne elementy tanecznego ekwipunku oraz jakieś różowe przedmioty. Kiedy zrobił krok, coś zapiszczało pod jego stopami. Nagle u szczytu schodów pojawiła się Rose. Splotła ręce i spojrzała na niego gniewnym wzrokiem. Gavin schylił się i odlepił od podeszwy gumową żyrafę.
– Przepraszam, nie chciałem nadepnąć na Georgianę.
Rose szeroko się uśmiechnęła i wyciągnęła do niego rękę, a Gavin wręczył jej żyrafę.
– Jak czuje się Lily?
Rose wzniosła oczy do nieba, a potem zniknęła we wnętrzu domu. Gavin jęknął w duchu, pokonując kilka ostatnich stopni.
Gdy wszedł do kuchni, zastał tam Lily, która siedziała przy stole z brodą opartą o blat, wpatrując się przygnębionym wzrokiem w ścianę. Taką samą minę miewała Casey, kiedy rodziców nie było w domu, bo musieli wypełniać swoje obowiązki wobec kraju. Poczuł ucisk w sercu na myśl o siostrze, której tak bardzo mu brakowało.
– Lily…
Dziewczynka zerknęła na niego z ukosa. Jej niebieskie oczy były niesamowicie podobne do oczu Casey.
– Wiem. Miałeś jakiś nagły przypadek. Rozumiem.
Gavin zajął miejsce naprzeciwko Lily, po raz kolejny podziwiając jej dojrzałość.
– Faktycznie, miałem nagły przypadek. Musiałem zoperować ofiarę wypadku drogowego.
– Czy uratowałeś jej życie?
– Tak.
Lily wyprostowała plecy.
– Wobec tego myślę, że było warto.
Przynajmniej ktoś tak uważa, pomyślał.
– To, co powiedziałaś, jest bardzo dojrzałe, Lily. Posłuchaj, po jutrzejszej zmianie mam cztery dni wolne. Nie muszę też dyżurować pod telefonem, więc mogę spędzić ten czas z tobą i Rose.
– Naprawdę? – zaszczebiotała Lily.
– Tak, naprawdę. Możemy pójść na przystań i przyjrzeć się lwom morskim.
Nagle do kuchni wpadła Rose i wdrapała się na kolana Gavina.
– Czy zaprosisz nas na małże? – spytała Lily z błyskiem w oczach.
Na małże? Chciał zaproponować lody…
– Czyżbyście lubiły owoce morza?
– Owszem, mama zwykle zabierała nas na targ rybny. Kupowałyśmy owoce morza, a potem robiła z nich swoją słynną zupę.
Gavin kiwnął głową.
– No tak. Spróbuję przygotować dla was taką zupę. Czy nie wybieracie się przypadkiem do łóżek?
– Oczywiście, że tak. – Lily wstała, wzięła Rose za rękę i poprowadziła ją w kierunku sypialni.
Kiedy Gavin był pewny, że go już nie usłyszą, położył głowę na blacie stołu. Nigdy nie przypuszczał, że zostanie ojcem. Zawsze bał się, że będzie beznadziejnym tatą, podobnym do ojca, który nie przytulał swoich dzieci, nie mówił im niczego miłego i przeważnie był nieobecny w domu. Tak samo postępowała matka. Myśl o zachowaniu rodziców budziła w Gavinie grozę.
Casey z niepokojem myślała o perspektywie zostania matką, a stała się jedną z najlepszych.
– Mój Boże, jak ja za nią tęsknię – wyszeptał, mając nadzieję, że postępuje właściwie wobec siostrzenic.
Virginia wzięła do rąk kartę choroby pana Jonesa i zaczęła pospiesznie czytać uwagi doktora Brice’a. Kiedy uniosła głowę, dostrzegła go przez szklane przepierzenie w pokoju pana Jonesa, który nadal był nieprzytomny i musiał leżeć na oddziale intensywnej opieki.
Virginia doszła do wniosku, że kobieta, która całą noc spędziła przy łóżku pana Jonesa, musi być jego żoną. Zresztą kiedy zaczęła dyżur o piątej rano, doniosła jej o tym pielęgniarka, która miała nocną zmianę.
– Czy wszystko jest okej, szefowo? – spytała przełożona pielęgniarek.
– Tak, Kimber – odparła z uśmiechem Virginia, zwracając jej segregator. – Sprawdzałam tylko notatki najnowszej znakomitości oddziału ratunkowego…
– Któż to taki?
– Doktor Brice.
Kimber szeroko się uśmiechnęła.
– O tak, słyszałam o ciekawym zajściu, do jakiego wczoraj doszło na tamtym oddziale. Zawsze przegapiam dramatyczne wydarzenia, bo mam wtedy wolne.
– A co słyszałaś? – Virginia uniosła brwi.
– Że doktor Brice odbarczył odmę na oczach inwestorów – wyrzuciła z siebie Kimber, potrząsając głową i chichocząc. – Jestem pewna, że to było imponujące widowisko.
Virginia nie skomentowała jej wypowiedzi, przypominając sobie, że jest ordynatorem i powinna uważać na to, co mówi.
– Szefowo, czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić? – spytała Kimber po chwili milczenia.
– Nie, a dlaczego pytasz?
– Bo wpatrywała się pani w przestrzeń.
– Po prostu rozmyślałam.
– O czym?
Virginia ponownie uniosła brwi.
– Co sądzisz o doktorze Brisie?
– Hmm, jest bardzo przystojny i… seksowny – odparła bez namysłu, a potem zmarszczyła czoło i dodała: – Przepraszam, szefowo, za zbyt dosadne określenie.
– Ale powiedz mi, co myślisz o nim jako lekarzu?
– Och, no cóż…
– Mów – ponagliła ją Virginia.
– Jest dość opryskliwy w stosunku do pielęgniarek. Nie pamięta naszych imion. Rzadko za coś dziękuje. Ale z pacjentami postępuje ładnie i jest doskonałym chirurgiem.
– Dziękuję, Kimber.
– Szefowo, czy doktor Brice wpakował się w kłopoty?
Virginia potrząsnęła głową.
– Nie, po prostu chciałam dowiedzieć się, czy jest z wami w dobrych stosunkach.
– W nie najlepszych.
W tym momencie z pokoju, w którym leżał pan Jones wyszedł doktor Brice. Zerknął na pager i omal nie wpadł na Virginię. Kiedy ją dostrzegł, wybałuszył oczy.
– Doktor Potter, co panią tu sprowadza? Myślałem, że uczestniczy pani w dalszych spotkaniach z inwestorami.
Virginia zagryzła na chwilę usta.
– Nie. Dzisiaj nie ma spotkań, doktorze Brice.
– Przypominam, że mam na imię Gavin – oznajmił, posyłając jej promienny uśmiech, który chętnie starłaby z jego twarzy.
– Prawdę mówiąc, właśnie idę na ratunkowy – powiedziała lekceważącym tonem.
– To wprost niewiarygodne. Nie przypuszczałem, że szefowie chirurgii są w stanie operować.