Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwudziestolecie międzywojenne. Ryta Valdi, kiedyś Małgorzata Kręcik, jest gwiazdą kina i teatru. Dziennikarze rozpisują się o jej kolejnych podbojach, samochodach i gażach. Życie na świeczniku nie jest jednak ani łatwe, ani tak przyjemne, jak by się mogło wydawać. Każdy dzień jest walką o przetrwanie.
Ryta z uporem prze do przodu, jest nienasycona, niestety podejmowane przez nią decyzje prowadzą nieuchronnie do katastrofy. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na horyzoncie pojawia się konkurencja w postaci młodej i pięknej Broniki Rolskiej, która za wszelką cenę stara się odebrać Rycie jej dotychczasowe życie.
Czy Ryta utrzyma swoją pozycję?
Czy zdobędzie upragnione zaszczyty i tego jedynego?
Czy jej trudna przeszłość wyjdzie na jaw?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
– Czy ożeni się? To tylko ode mnie zależy. Gdybym chciała, to od roku byłabym hrabiną Różatycką...
– Tak... tak... Za moich czasów hrabiowie mieli pieniądze na brylanty i powozy dla aktorek... Dzisiaj muszą się żenić...
– Ralf ma piękny majątek nad wielkim błękitnym jeziorem, ze starym zamkiem, z ogromnymi lasami, w których są jelenie, pięćsetletnie dęby i w ogóle różna zwierzyna.
– Wiem... wiem... już trzy razy wyznaczano mu licytację.
– No, to głupstwo... jakoś tam będzie... Mamuńciu, jak mamuńcia uważa, czy kostium dobry?
Stara aktorka, zwana przez wszystkich w teatrze mamuńcią, roześmiała się.
– I toto, Rytko, nazywasz kostiumem?! Jesteś przecież kompletnie naga!
– Trudno, skoro mam grać Monnę Vannę...
– Rozebrana jak do wanny... Moja droga... Bogorska, kiedy to śpiewała, była ubrana w trykot od stóp do głów.
– Bo wtedy całe życie było w trykocie i w tych barchanowych... A działy się rzeczy gorsze niż obecnie...
– Jeżeli nawet, to w każdym razie ze „sznytem” i z „fasonem”... Daj no, Rytuś, papierosa... Słuchaj, mam dla ciebie świetną okazję... Sprzedam ci za bezcen moją sobolową pelerynę, bo właśnie chwilowo...
Ale Ryta Valdi, gwiazda Teatru Lirycznego, znała dobrze transakcje handlowe mamuńci Wolskiej.
– Gdyby tylko te sobole nie były tak blisko spokrew-nione z tresowanymi szprotkami i mniej wyraźnie napoczęte przez mole...
– Ryto... jesteś niedelikatna dla starszej koleżanki, która... ale dajże mi przynajmniej dwadzieścia złotych...
W garderobie zadźwięczał dzwonek, a jednocześnie ozwał się głos inspicjenta:
– Pani Valdi, proszę na scenę!
Ryta osłoniła nagość prężnego, brzoskwiniowego ciała płaszczem z doskonałej imitacji gronostajów. Włosy jej z natury ciemnoblond – przy pomocy sztuki kosmetycznej imitowały platynę, a drobna twarzyczka, z chabrowymi, ogromnymi, niewinnie zdziwionymi oczyma, imitowała do złudzenia lat osiemnaście. Złośliwi i serdeczne przyjaciółki twierdzili, że śpiew jej udaje głos, a aparycja – urodę. Ale to nie było prawdą. Valdi miała głos prześliczny, o metalicznym dźwięku i ciepłej barwie, który odpowiednio kształcony mógł predestynować nawet do operowych partii Mimi lub Butterfly, a twarz, chociaż niezupełnie regularna, promieniowała nieopisanym wdziękiem i urokiem. Wybitna fotogeniczność czyniła Rytę Valdi upragnioną vedettą filmową. Zbudowana trochę chłopięco, w liniach nieskazitelna, mogła zaryzykować ukazanie się w roli Monny Vanny. Dyrektor Teatru Lirycznego wznowił specjalnie dla niej tę przedwojenną operetkę, osnutą na słynnej sztuce Maeterlincka.
Ryta wybiegła na scenę, a w chwilę potem inspicjent zawezwał Wolską. Garderobiana pogasiła światła przy lustrach i porządkowała na toalecie. Zapukano do drzwi.
– Proszę!
– Panna Valdi na scenie?
– Tak... A... to pan hrabia... proszę… proszę bardzo, pan hrabia... zechce zaczekać na pannę Valdi...
– Ależ, mój Ralfie, my dear boy, doprawdy nie wiem, czy to wypada... It is shocking...
– Niechże mama wejdzie… Ryta nie uznaje żadnych ceremonii...
– Doprawdy? O! – Starsza dama, olbrzymiej jak na kobietę postawy, ubrana w suknię z czarnej mory, weszła do garderoby, rozglądając się wokół z zainteresowaniem. Przede wszystkim zwróciły jej uwagę licznie rozrzucone i rozwieszone na ścianach fotografie Ryty. – To ona? – zapytała swoim niskim, tubalnym głosem.
Hrabina Magdalena Różatycka, z domu księżniczka Świrgiełło, miała męskie prawie rysy twarzy, czarny me-szek na górnej wardze i na policzkach, dragońskie ruchy i głos o basowych niemal tonach.
– Tak... to fotografie Ryty... Prawda? Jaka śliczna...
– Owszem... przeważnie nieubrana...
– To fotografie z ról...
– To ona grywa same takie gołe role?
– Skądże znowu! Ryta słynie ze swoich uroczych toalet...
– Muszą dużo kosztować...
– Naturalnie...
– My dear (mój drogi), a ile tak ona w ogóle może zarabiać?
Ralf Różatycki uczuł się trochę zakłopotany zapyta-niem matki. Zląkł się, czy nie słyszała tych słów garderobiana. Szybko podał przyniesiony bukiet róż.
– Poproszę o włożenie tych kwiatów do wody...
– W tej chwili, panie hrabio...
Matka i syn pozostali sami w garderobie. Ralf nie był wcale podobny do matki. O ile ona przedstawiała uderzająco męski typ kobiety, o tyle on w swojej ładnej twarzy rasowego płowego blondyna i w miękkich, leniwych ruchach miał coś ze wschodniej odaliski, bezwolnej, a zarazem rozkapryszonej. Czarne brwi i ciemne, niezwykłe długie rzęsy kontrastowały z płową jak dojrzałe żyto czupryną. Bladoróżowe usta, wykrojone tak prawidłowo, że aż banalnie, dla bystrego fizjonomisty zdradzały zupełny brak energii i łagodną zmysłowość. Ręce bajecznie piękne – za piękne jak na mężczyznę, wypieszczone – małe paznokcie, powleczone różowym lakierem.
Młody Różatycki był tak delikatny, że niepodobna go sobie było wyobrazić przy jakiejkolwiek pracy. Unikał też najstaranniej wszystkiego, co na pracę zakrawać mogło. Nawet sporty uprawiał niechętnie. Samochodu nie prowadził sam, ale posługiwał się zawsze szoferem. Pasjonował się tylko kartami i wyścigami, tracąc na nie resztki mocno już nadszarpniętej magnackiej fortuny.
Był zresztą dobry i uczynny chłopak. Jeżeli miał pieniądze – co w ostatnich czasach zdarzało mu się coraz rzadziej – to pożyczał chętnie każdemu, kto go o pożyczkę poprosił, nie pytając nigdy o termin zwrotu. Jeszcze zaś chętniej i częściej pożyczał sam, nie troszcząc się również o to, kiedy odda. Złośliwi opowiadali, że osiągnął rekord w ilości wypuszczonych weksli. Mieszkał w luksusowym hotelu, gdzie od kilku miesięcy nie regulował rachunków, i codziennie wracał do domu o białym dniu, po nocy przepędzonej na hazardzie gry lub w najdroższych dancingach. W dancingu – w czasie zabawy sylwestrowej poznał Rytę Valdi.
– Mamo, jakże mama może tak głośno pytać o zarobki Ryty?
– A o co chodzi? What is?
– Po pierwsze, to niedelikatnie... po wtóre, gdyby ona się o tym dowiedziała...
– A gdyby się nawet dowiedziała? To i cóż...
– Mogłaby zerwać ze mną...
– Co takiego?! Przecież ty, hrabia Różatycki, chcesz się z nią żenić! Żenić...
– Ach! Żeby mama wiedziała, ile to mnie trudu kosztowało, zanim zdołałem ją namówić do przyjęcia moich oświadczyn...
– Słuchaj, Ralfie, zwariowałeś... You are foolish, my child (Jesteś wariatem, moje dziecko). Taka panna Valdi... A jak ona właściwie naprawdę nazywa się?
– Nie wiem...
– Dowiemy się o tym z metryki przy zapowiedziach. Oh! God! (O mój Boże)... To może być ładna chwila... Tak na przykład panna Pasternak albo panna Pistolet... Czy ona aby naprawdę tyle zarabia? Bo może wszystko blaga i w takim razie należy się jak najprędzej wycofać...
– Ależ, mamo, ja ją kocham! Do szaleństwa!
– Dzieciństwo! To już szósta z rzędu aktorka, w której kochasz się do szaleństwa! Poważne jest tylko to, że Różatycze trzeba koniecznie ratować... za wszelką cenę ratować... I albo ta panna może nam w tym dopomóc, albo nie... A cóż, za darmo taka panna Balon czy panna Miednica ma zostać hrabiną Różatycką, kuzynką Świrgiełłów i Tęczyńskich!
– Mamo, na miłość boską! Gdyby mama wyrwała się z czymś podobnym przy Rycie! To byłaby katastrofa! Ona taka ambitna! Wrażliwa.
– You are stupid (Głupi jesteś). Bardzo głupiutki jesteś, mój Ralfie! Ta panna na pewno jest mądrzejsza od ciebie i rozumie, że...
Nie dokończyła, bo w tej chwili otwarły się gwałtownie drzwi i do garderoby wpadła Ryta zadyszana, rozpłomieniona... Płaszcz osunął się z jej ramion i w całej swej przepysznej nagości ukazała się oczom Różatyckich.
Hrabina osłupiała. Przygotowana była wprawdzie na wiele, ale jednak to pierwsze wejście przyszłej synowej było zbyt silne w swoim teatralnym efekcie.
– Ryto... kochanie... to mama moja przyszła, aby cię poznać...
– Ach... jakże mi… – Ryta, zmieszana, porwała co prędzej szafirowe jedwabne kimono, haftowane w złote smoki i stylizowane irysy, i osłoniła obnażone ciało. – Strasznie się cieszę... Witam... panią... panią... panią... hrabinę...Jaka pani dobra... ogromne było dzisiaj powodzenie… – Nie bardzo wiedziała, co właściwie mówi i jak się zachować. Czy uścisnąć rękę przyszłej teściowej, czy może ją w rękę pocałować. – Puścić mnie po prostu ze sceny nie chcieli... Osiem razy kurtyna szła do góry i dlatego...
Straszna baba – przeniknęło przez mózg Rycie – taka jakaś groźna... imponująca... prawdziwa arystokratka!
Różatycka opanowała się już i wyciągnęła rękę do Ryty.
– I mnie bardzo miło, że poznaję panią... Osobę, dla której mój syn ma tak wielką sympatię... I tyle już słyszałam o pani!
– Pani hrabina... doprawdy bardzo łaskawa... Proszę usiąść na tym fotelu, będzie wygodniej... I może czekoladek... – podsuwała hrabinie ogromne atłasowe pudełko z czekoladkami.
– Dziękuję, słodyczy nie jadam.
To było powiedziane uprzejmie, ale tak jakoś odpychająco i chłodno, że Rytę dreszcz przebiegł.
To monstrum lodowiec w sobie nosi czy co?
– Mama, Rytko... – powiedział Ralf – jest najdokładniej poinformowana o naszych projektach...
– Ach! Tak... – bąknęła Ryta – to przecież jeszcze nic pewnego.
Nowa fala zdumienia ogarnęła hrabinę. Jak to ta „osoba” o fałszywym nazwisku i niewiadomym pochodzeniu, szwendająca się nago po scenie i za kulisami, pozwala sobie kwestionować dar szczęścia, zaszczyt należenia do rodziny Różatyckich... Nie wydaje się bynajmniej oszołomiona, ale tak jakoś zachowuje się, jakby to ona robiła łaskę! To bezczelność! Różatycka jest poirytowana, niemniej to zachowanie się Ryty imponuje jej.
Musi istotnie zarabiać bardzo dużo! Tylko pieniądze dają taką pewność siebie... Co za czasy!
I z uśmiechem, który usiłuje być miłym, mówi:
– Skoro kochacie się, drogie dzieci...
W mózgu ma odfotografowane Różatycze, cyfry zaległych podatków... niewypłaconych służbie i oficjalistom pensji... długów obciążających hipotekę i mnóstwo drobniejszych dłużków...
– Skoro kochacie się... – powtarza jeszcze słodziej.
Ryta rozpromienia się. Zmrożone przed chwilą serce topnieje pod wpływem tej odrobiny serdeczności. Hrabina Różatycka, z domu księżniczka – taka majestatyczna! Taka zachwycająco brzydka! – nazywa ją drogim dzieckiem, chce mieć za synową...
– Ralf jest bardzo kochany... strasznie dobry... tylko dla artystki rozstanie się ze sceną... chociaż ja kocham wieś... przyrodę... uwielbiam ciche życie domowe...
– Któż mówi o rozstaniu się ze sceną?! – zaoponowała gorąco pani na Różatyczach. – Sztuka przede wszystkim!
– Jednakowoż... Bywają w teatrze sytuacje kłopotliwe... Ot, chyba dzisiejszy mój kostium... Rola piękna, ale kostium…
– Jeżeli rola tego wymaga... trudno. A czy za takie nieubrane role to więcej płacą?
– Mamo... – pociągnął matkę za rękę przestraszony Ralf. – Nie dzisiejszego wieczoru.
– Dajże spokój... Panna Valdi jest na pewno rozsądną osobą i doskonale porozumiemy się... Ralf jest jeszcze taki naiwny i dziecinny...
– Mamo, zdaje się, że przeszkadzamy Rycie w przebraniu się do następnego aktu... Proponuję tedy, że po skończonym przedstawieniu przyjedziemy po nią i zjemy razem kolację w restauracji...
– Ach! To będzie cudownie – klasnęła w ręce Ryta.
Hrabina była mniej zachwycona tym projektem wspólnej „rodzinnej” kolacji, protestować jednak nie chciała.
– Pannę Valdi proszą do telefonu.
Aparat telefoniczny znajdował się w budce na korytarzu. Ryta wróciła po kilku minutach. Była zamyślona i jakby nagle postarzała.
– Dziękuję za tak miłe odwiedziny i przepraszam bardzo, ale muszę się ubrać... Do widzenia, do jutra... zatelefonuj do mnie, Ralfie, koło południa...
– Jak to? A kolacja po teatrze?
– To chyba nie dzisiaj... Jestem bardzo zmęczona...
– Przecież sama mówiłaś, że to będzie cudownie.
– Głowa mnie rozbolała...
– Tak nagle?
– Miewam takie raptowne bóle głowy! O! Tu w skroniach.
– W takim razie odwiozę cię do domu po przedstawieniu... może lekarz będzie potrzebny...
– Cóż znowu... Trochę spokoju i będę zupełnie zdrowa! Dlatego, proszę cię, nie przyjeżdżaj... kiedy mnie głowa boli... wolę być sama.
– Ależ...
– Nie nalegaj, Ralfie – powiedziała Różatycka, przeszywając twarz aktorki spojrzeniem bystro patrzących czarnych oczu – artystki miewają swoje kaprysy... Musisz się do tego przyzwyczaić, moje dziecko... Więc do widzenia...
– Do widzenia... Przepraszam bardzo za zawód, ale ten nieznośny ból głowy... To przejdzie do jutra... Nie gniewaj się, Ralf...
– Gniewać się! Rytuś... lękam się tylko...
– Nie lękaj się. Wszystko będzie dobrze.
Pożegnali się. Ralf westchnął cichutko i poprowadził matkę do czekającego przed teatrem samochodu.
– To dziwne, że ją tak nagle napadł gwałtowny ból głowy po tym telefonie. I wyraźnie nie życzyła sobie, żebyś ją odwiózł do domu.
– Bo ona taka nerwowa... Przecież mama nie przypuszcza chyba, że...
– Kiedy chodzi o takie damy, można wszystko przypuszczać... Należałoby zbadać bliżej jej życie...
– Śledzić, szpiegować?
– Prawda, że tyś do tego niezdolny... Ja bym się tym zajęła... tylko w jakim celu... Trudno przecież mieć złudzenia... Słuchaj, dzisiaj w porannej gazecie czytałam, że ona podpisała kontrakty na dwa filmy i umowę z zagraniczną wytwórnią płyt gramofonowych. Jakiś impresario angażuje ją na koncerty do Hiszpanii, Portugalii i Londynu. Czy to wszystko prawda?
– Najprawdziwsza!
– W takim razie nie ma co mówić. Żeń się! Tylko przed ślubem ja z nią porozmawiam... Różatycze trzeba ratować, a potem zobaczymy!
Po ostatnim akcie operetki Ryta Valdi rozcharakteryzowała się szybko i odesławszy garderobianą, pośpiesznie ubierała się. Była już w kapeluszu i w futrze, kiedy bez pukania drzwi garderoby otwarły się. Wszedł Irski, partner Ryty Valdi w Monnie Vannie.
– Cóż to znaczy – żachnęła się Ryta – wchodzisz bez pukania!
– A po cóż te chińskie ceremonie między nami?
– Chińskie czy nie chińskie, wypraszam to sobie.
– Jakim ty tonem mówisz do mnie... Zmieniłaś się bardzo, Ryto!
– Trudno, żeby się w ogóle nie zmieniać! Zresztą nie mam teraz czasu na rozmowy. Śpieszę się.
– Czy do tego hrabiowskiego „bubka”?
– Do kogo mi się podoba.
– Odwiozę cię.
– Dziękuję... obejdzie się.
– Muszę z tobą pomówić.
– To coś ważnego może śmiało poczekać do jutra. Teraz nie mam czasu. Dobranoc. – Chwyciła torebkę i rękawiczki i wybiegła.
Irski nie rezygnował z pościgu. Znalazł się na ulicy w chwili, kiedy Ryta mówiła szoferowi taksówki adres. Podała nazwę cichej bocznej uliczki i małej, taniej kawiarenki.
Przecież tam się chyba z Różatyckim nie spotyka. Więc z kimże? Czyżby był kto inny?
Wsiadł do drugiej taksówki i kazał jechać w ślad za Rytą.
– Proszę stanąć naprzeciw tej kawiarenki – powiedział szoferowi. – Poczekamy…
Czekali przeszło dwadzieścia minut. Wreszcie Ryta Valdi ukazała się na ulicy – pod ręką z bardzo młodym blondynem w studenckiej czapce. Aktorka opierała się poufale na ramieniu chłopca i mówiła coś do niego bardzo żywo, kiedy przechodzili obok taksówki. Irski wytężył słuch i zdołał uchwycić urywek rozmowy.
– Nie, mój mały, tego trochę za wiele. Jesteś zanadto lekkomyślny.
– Kiedy doprawdy, tak się złożyło, że musiałem tyle wydać...
– Zawsze ci się tak składało, że ci nie wystarcza. No, dobrze, dodam ci tym razem, ale oszczędzaj trochę...
– Jakaś ty skąpa.
– Zaraz skąpa!? Pracuję tylko ciężko na pieniądze...
– Będę i ja pracował...
– Kiedy to tam będzie! No, masz... – Ryta wyjęła z torebki banknot i podała chłopcu.
Student wziął pieniądze i pocałował swoją towarzyszkę w rękę. W najlepszej komitywie poszli dalej i zniknęli za chwilę na zakręcie ulicy.
Irski skamieniał ze zdumienia.
Taki smarkacz! I wyciąga od niej pieniądze! Więc chyba kocha się szalenie w tym mleczaku! A Różatycki?! Kto tę kobietę rozumie?!