Małżeństwo gwiazdy - tom 2 - Kamil Norden - ebook

Małżeństwo gwiazdy - tom 2 ebook

Norden Kamil

2,0

Opis

Nowi wielbiciele, zaskakujące decyzje i coraz więcej skandali z Rytą w roli głównej.

Dalsze losy Ryty Valdi – gwiazdy filmowej i teatralnej dwudziestolecia międzywojennego. Losy coraz bardziej burzliwe, szczególnie że na horyzoncie pojawiają się nowi bohaterowie, którzy wszystko komplikują. Ryta nie odpuszcza, dąży po trupach do celu. Czy ta walka skończy się dla niej dobrze?


Czy małżeństwo Ryty przetrwa?

Czy uda jej się spełnić swoje marzenie, by wyjechać na zagraniczne tournée?

 

Jakie będą losy Mariana Warolewskiego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agatabab

Nie oderwiesz się od lektury

Tak jak w pierwszej części - wspaniały obraz dwudziestolecia między wojennego w celebryckim światku, gwiazdy, skandale, wielkie pieniądze😀
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1

Marchewka był również zdziwiony, ale bardzo mile, kiedy mu Ralf zakomunikował zaproszenie do Różatycz, i to w dodatku na polowanie. Nie polował wprawdzie nigdy w życiu, ale ocenił walor tego zaproszenia.

– Bardzo zaszczycony, panie hrabio... Przyjadę punktualnie... Co zaś, ale do tamtej sprawy, to moje postanowienie niezmienione... Polowanie polowaniem, a to „pierońskie serce” sercem! – zastrzegał się.

To dość niezwykłe, ultranowoczesne ustosunkowanie się męża do starającego się o rękę jego żony przyjmowali obaj zupełnie naturalnie. Ralf, co prawda, z pewnym zakłopotaniem starannie ukrywanym. Marchewka za to z całą swobodą. Nie było między nimi żadnych zgrzytów rywalizacji, zazdrości. Ralf nie zakrawał na Otella, a pan Alojzy nie miał w sobie nic z Romea. O kwestii na pozór tak bardzo drażliwej rozmawiali nie jak rywale, ale jak ludzie obrabiający niejednakowej dla obu stron wartości interes.

Ralf nie miał ochoty rozwodzić się z żoną, a pan Marchewka natomiast pragnął gorąco poślubić hrabinę Ró-żatycką – o wiele silniej hrabinę Różatycką aniżeli Rytę Valdi. Gdyby Valdi nie była zarazem hrabiną Różatycką, a jedynie piękną i sławną artystką, może by ją pan dyrektor generalny adorował, lecz nie dążyłby tak wytrwale do małżeństwa. Oczyma duszy widział już wzmianki w gazetach obwieszczające, że odbył się ślub dyrektora Alojzego Marchewki z hrabiną Margaretą Różatycką. Zamierzał nawet odbyć naradę z jakimś prawnikiem, czyby nie można połączyć nazwiska Marchewka z nazwiskiem Różatyckich... Choćby to nawet było niemożliwe, to w każdym razie można będzie używać herbu z koroną hrabiowską, boć przecie – rozumował chytrze pan Alojzy – nie istnieje prawno-państwowa ochrona tych godeł i tytułów szlacheckich.

Do celu zmierzał prosto i otwarcie. Ralf łagodnie oponował. Nie zanosiło się bynajmniej na pojedynek lub inne burzliwe, romantyczne rozstrzygnięcie. Ryta podrwiwała z obu. Porzucić tytuł i nazwisko arystokratyczne, młodego, przystojnego i eleganckiego Ralfa po to, aby stać się panią Marchewkową czy Marchewczynią, żoną grubego prostaka, o czerwonej, szerokokościstej gębie, nie uśmiechało jej się wcale.

Niemniej te miliony i kwoty pana Marchewki nie były do pogardzenia. Miewała już równie bogatych, a bardziej interesujących wielbicieli, których odrzucała z lekkim sercem i z lekceważącym uśmiechem na ustach.

Ale to było wtedy, kiedy nie miała weksli Borchanera i tylu innych długów do płacenia ani żonatego syna, ani bankructwa teatru poza sobą i kiedy te górne tony w głosie były tak krystalicznie czyste i piękne...

A teraz? Dźwiga na sobie ciężar podrujnowanego rodu Różatyckich... Publiczność tak zgłupiała, że pozwala, aby jej różni Lichtfeldzi narzucali takie Rolskie i Zadzierskie... I cóż będzie dalej. Nie można przecież ciągle śpiewać po dancingach, bo te produkcje nocne w dymie i zaduchu – choćby najlepiej opłacane – zepsują głos i nadwyręża opinię artystyczną... Nie mogła zapomnieć jadowitych słów tej przeklętej Broniki Rolskiej: „Ja śpiewam w teatrze, a pani w nocnej knajpie”...

Marchewka jest bardzo bogaty... Dla niego sfinansowanie jakiegoś efektownego widowiska scenicznego albo też wielkiego filmu byłoby bagatelką. Na razie w tym kierunku nie mogła Ryta osiągnąć żadnych konkretnych rezultatów. Marchewka chciał ożenić się z Rytą Valdi, hrabiną Różatycką, ale nie zdradzał zapału do tworzenia dla niej warsztatów pracy. Kiedy wspomniała mu, że nakręcenie filmu historycznego Pani Walewska z Rytą Valdi w roli tytułowej i Stefanem Jaraczem jako Napoleonem byłoby nie tylko olbrzymim wydarzeniem artystycznym, lecz i świetnym interesem, przynoszącym wysokie oprocentowanie od zainwestowanych kapitałów, Marchewka wzruszył ramionami i odpowiedział obojętnie:

– Filmy to nie mój interes... Nie znam się...

Zirytowało ją to. Nie okazała jednak gniewu, postanowiła cierpliwie czekać na odpowiedniejszy moment. Niechże mu się nie zdaje, że poluje na jego kapitały.

Tego samego dnia Marchewka, towarzysząc Rycie w przechadzce po mieście, spostrzegł, że z zainteresowaniem przypatruje się naszyjnikowi ze szmaragdów na wystawie jubilerskiej. Zaczął ją prosić o przyjęcie tych szmaragdów w upominku od niego. Wzdragała się. W końcu powiedziała z uśmiechem rozmarzenia:

– Ponieważ to dzisiaj rocznica naszego poznania, więc przyjmę... Jakże ten miesiąc szybko minął... Za tydzień kończą się moje występy... Będziemy musieli rozstać się...

– Rozstać się... Zaś ale, cóż znowu! Ja pani hrabiny nie puszczę!

– Żarty! Drogi panie...

– Pani musi być moją żoną!

– Dajmy temu spokój... Za tydzień wyjadę...

– Ja zaś pojadę za panią!

– Będzie mnie pan gonił po Polsce? Może po całym świecie?

– Będę! Moje auto prima sort.

– Rzeczywiście pierwszorzędna maszyna! I nie lęka się pan, aby mój mąż pana nie zabił?

– Pan hrabia? – zdziwił się Marchewka tak szczerze i naturalnie, że Ryta od razu przeskoczyła na inny temat, nie podtrzymując całej wersji o ewentual­nych morderczych zamiarach Ralfa.

Ryta zdziwiła się, gdy jej Ralf zakomunikował, że Mar-chewka jest przez hrabinę Magdalenę zaproszony do Różatycz na polowanie.

– Skądże matka wie w ogóle o istnieniu Marchewki?

– Wspomniałem jej w liście, że poznaliśmy tego pana…

– ...który deklaruje się jako kandydat do mojej ręki... I tak się nim zainteresowała? No, no... Przecież pan Marchewka nie pochodzi z antenatów... Rozumiem... Miliony obywają się bez herbów... Słuchaj no... Może matka chce go „strzelić” na jaką grubszą pożyczkę. Wypraszam to sobie... To mój znajomy!

– Rytko! Cóż znowu... Gdzieżby mama mogła...

– Już ja najlepiej wiem, co twoja mama może, a czego nie może... Niechże zresztą Marchewka jedzie do Róża-tycz. Oczywiście w kilka dni po nas. Chcę odpocząć przez kilka dni na wsi. Należy mi się rzetelnie ten odpoczynek...

– Jesień w Różatyczach jest bardzo piękna...

– Tak... Pięknie tam musi być nad tym jeziorem i w tych pachnących lasach... I to czyste powietrze leczy gardło, płuca i wpływa świetnie na głos... I dużo będzie do roboty... Trzeba będzie przygotować wszystko do tego polowania... Czy dużo przyjedzie gości na polowanie?

– O! Na pewno bardzo wiele osób... Całe sąsiedztwo...

– I będzie naturalnie pobudka na rogu myśliwskim... I ta… ta... nagonka... I bigos myśliwski… i żubrówka...

– Naturalnie...

– Ach! To dobrze, to bardzo dobrze... Zatrzymamy się w Warszawie... Zamówię sobie najmodniejszy kostium na polowanie... Nie masz pojęcia, jak mi w kostiumie myśliwskim do twarzy!

Myśl o polowaniu, na którym ona – Ryta Różatycka – królować będzie w pięknym stroju myśliwskim, wśród arystokratycznych pań i panów, opanowała ją w zupełności.

To odwet za wszystkie troski, za wszystkie rozczarowania i upokorzenia, za zastawione klejnoty, zlikwidowane mieszkanie, zaprotestowane weksle. To będzie jak w filmie! Jak w powieściach Mniszkówny!

Niech jedzie Marchewka... niech to wszystko zobaczy! Niech oszaleje do reszty! Niech stanie się jak wosk, z którego będzie można ulepić uległego impresario finansistę. Zresztą mniejsza nawet o to! Polowanie w Różatyczach to jak bajka! Nareszcie wejdzie do tego uherbowanego i utytułowanego towarzystwa, które ją dotychczas odtrącało.

Gdyby mogli ją zobaczyć – i Lichtfeld, i Kortez, i Rolska, i Zadzierska, i Marian Warolewski... Nade wszystko Marian...

I znów – jak zawsze na wspomnienie o tym nieurzeczywistnionym śnie miłosnym – uczuła suchość w gardle i bolesny skurcz serca. Trwało to krócej niż zwykle w podobnych momentach. Obraz polowania zacierał w jej wyobraźni chwilowo wszystkie inne obrazy. Okazała się też bardzo łaskawa i hojna dla Ralfa. Poprosił ją dość nieśmiało o sto złotych, bo ma „pewne drobne zobowiązania”, a pieniądze z Różatycz jeszcze nie nadeszły. Ryta wiedziała jak najdokładniej, że pieniądze z Różatycz nie przychodzą nigdy. Nie rzuciła tym razem uszczypliwej uwagi, lecz dała mężowi kilka banknotów stuzłotowych.

Miesiąc występów w „Cristal Palace” pozwolił jej zebrać pewne oszczędności, drobne w stosunku do zobowiązań, jakie uprzednio zaciągała.

Ryta w naturze swojej łączyła artystyczną lekkomyślność, snobistyczną rozrzutność z nagle wybuchającym, jakby we krwi tkwiącym skąpstwem, oddziedziczonym po matce praczce, nawykłej do upartych targów z „klientelą” i ze sklepikarzami. Mogła bezmyślnie, z niedbałym gestem wyrzucić za okno tysiące, by w chwilę potem targować się zawzięcie o grosze.

Pewnego razu odmówiła biednej, małej aktoreczce sprzedania jednej ze swych używanych toalet, ponieważ aktoreczka ofiarowywała zbyt niską cenę. Tę samą suknię z dodatkiem nowiutkiego płaszcza, który przestał jej się podobać, podarowała pokojówce.

Zrobiła z kelnerem awanturę o jakąś rzekomo doliczoną nieprawidłowo do rachunku złotówkę, a za chwilę rzuciła temu kelnerowi dwudziestozłotowy banknot jako napiwek.

Wczoraj nie chciała dać mężowi na papierosy, gdy mu „zabrakło drobnych”, a dzisiaj, bez najlżejszego skrzywienia ust, ofiarowała mu kilkaset złotych ze swoich ciężko zapracowanych pieniędzy.

Wybuchy skąpstwa u Ryty Valdi nie miały podkładu systematycznego, celowego wyrachowania, ale wynikały z kaprysu i z pewnych nieobliczonych odruchów. Tacy ludzie mogą czasem dla pieniędzy popełnić rzeczy zdecydowanie brzydkie, ale nigdy prawie nie dochodzą do solidnej fortuny. Co jakiś czas zrywa się nad ich życiem wicher, który rozwiewa na cztery świata strony nagromadzone zasoby.

Różatyccy opuścili miasto wcześniej, a w kilka dni po nich miał podążyć do Różatycz Alojzy Marchewka, któremu Ralf odradzał podróż samochodową ze względu na fatalny stan dróg wiodących do historycznego zamku nad błękitnym jeziorem.

– Niech pan jedzie koleją... To będzie szybciej, wygodniej i bezpieczniej... I proszę zatelegrafować... Przyślemy na stację konie...

– Dziękuję, panie hrabio... Do prędkiego zobaczenia, pani hrabino...

Cały przedział pierwszej klasy, który zajęła Ryta z mężem, wypełniony był do tego stopnia kwiatami, że sprawiał wrażenie jakiegoś zaimprowizowanego w wagonie kolejowym ogrodu. Chryzantemy, cyklameny, azalie, tuberozy, jesienne róże i fiołki. Symfonia barw i kwietnych zapachów. Było to oczywiście dzieło Marchewki. Ryta uścisnęła mu rękę z wdzięcznym uśmiechem i wiele mówiącym spojrzeniem.

– Dziękuję, panie Alojzy... Za tyle dobroci... Za tyle przyjaźni...

– O, pani hrabino...

Pociąg ruszył, a Marchewka biegł po peronie, machając chusteczką.

– Przyzwoity człowiek – powiedziała, gdy stracili już z oczu pana Alojzego – nawet bardzo przyzwoity. Tylko że pali cygara, a ja cygar nie znoszę... Przypuszczam jednak, że dla mnie wyrzekłby się palenia w ogóle... A ty jak sądzisz?

Ralf bąknął coś niewyraźnie.

– Co tam mruczysz? No i cóż dalej będzie? Czy dasz mi swoje błogosławieństwo na małżeństwo z panem Marchewką?

– Ryteczko, ty masz czasem taki dziwny sposób żartowania...

– Ale on za to nie żartuje wcale... Koniecznie chce żenić się ze mną! Nie on jeden zresztą. Niedawno oświadczył się o moją rękę książę Morwill...

– Morwill ma żonę i czworo dzieci – uczynił spokojną, rzeczową uwagę Ralf.

– To i cóż z tego? Dzisiaj najczęściej narzeczony jest żonaty i dzieciaty, a mężatce najłatwiej wyjść za mąż...

– Jakaś ty dowcipna, Rytko!

– Jakiś ty nudny, hrabio małżonku!

W Warszawie zatrzymali się na dwa dni dla załatwienia sprawunków Ryty. Zamieszkali w pierwszorzędnym hotelu, gdzie zajęli luksusowy apartament. Ostatecznie dwa dni to niewielki wydatek, a niechaj Warszawa wie, że Rytę Valdi stać na to...

Jak burza wpadła do magazynu mód, wołając:

– Pani Ewo kochana! Toaletę wieczorową, suknię popołudniową i przede wszystkim kostium myśliwski, bo jedziemy z mężem do naszego majątku na polowanie! Wspaniałe będzie polowanie! Możliwe, że przyjedzie nawet nasz kuzyn, król hiszpański!

Oczywiście, że zapowiedź przyjazdu zdetronizowanego monarchy hiszpańskiego miała swoją wagę, lecz praktyczna przede wszystkim, poruszyła w sposób dyskretny i delikatny najważniejszą dla niej sprawę zapłaty. Zdwoiła swoją uprzejmość i usłużność, kiedy dowiedziała się, że zamówione toalety zapłacone będą gotówką, a ponadto otrzyma zaliczkę na dawniejszą należność.

Ryta opowiadała cuda o mającym się odbyć polowaniu w lasach różatyckich. Ilu to zjedzie się książąt. O mało co nie powiedziała „antenatów”, ale na szczęście przypomniała sobie, że antenat to taki arystokrata, co już dawno nie żyje.

Pani Ewa, osoba pochodząca ze sfery mieszczańskiej i lepiej od Ryty obznajmiona z różnymi szczegółami życia we dworze i na wsi, miała na tyle taktu, że nie prostowała w niczym twierdzeń swej klientki, która między innymi zapowiadała polowanie na żubry...

A niech sobie będą i żubry! Nawet nosorożce! Byleby zapłaciła!

Kostium myśliwski leżał jak ulał i Ryta wyglądała w nim tak pięknie, jakby istotnie jej prababka perfumowała się lawendą, nacierała skronie larendogrą, miewała spazmy i „wapory” i harcowała na koniu, w amazonce, pędząc sforę chartów... Wszystkie te bowiem właściwości przypisywała Ryta Bogu ducha winnej prababci Kręcikowej, która ponoć była zamaszystą przekupką na targu rybnym.

Kostium udał się tedy, ale po przyjeździe do Różatycz okazało się, że nie będzie miał zastosowania.

Magdalena Różatycka przyjęła synową uprzejmie, znacznie uprzejmiej niż zwykle, gdy jednak Ryta zagadnęła o główny cel swych zainteresowań – o polowanie, odpowiedziała:

– Żadnego polowania nie będzie!

– Jak to? Dlaczego?!

– Bo zwierzostan w lasach różatyckich jest zbyt marny, żeby można było urządzić przyzwoite polowanie... Kompromitować się przecież nie możemy...

– A... nie można by sprowadzić zwierzyny z innych lasów? – zapytała zafrasowana.

– Moja Ryto, co też ty za nonsensy wygadujesz!

– Ależ ja sobie kostium sprawiłam specjalnie…

– To istotnie szkoda pieniędzy...

– Więc co będzie? – mówiła prawie z płaczem. – Może by urządzić przynajmniej dożynki?

– Dożynki w październiku?! Czyś ty oszalała, moje dziecko...

Zapłonęła rumieńcem zawstydzenia. Prawda! Tak jej jakoś wyszło z głowy, kiedy urządza się dożynki...

– Bo... bo... chodzi mi o tego Marchewkę... Przecież mama sama go zaprosiła...

– No tak... I cóż z tego?

– Na polowanie.

– Obejdzie się bez polowania. Wątpię, żeby był aż tak zapalonym myśliwym...

– To co on tu będzie robił?

– Jak to co? Będzie naszym gościem... gościem Róża-tyckich... To chyba wystarczy dla takiego pana Marchewki.

Nie omyliła się hrabina Magdalena. Alojzy Marchewka był tak oczarowany gościną w zamku różatyckim, że ani mu przyszło do głowy wypytywać o polowanie. Co mu zresztą po tym polowaniu? Sam zamek imponował mu wielce swoimi rozmiarami i strukturą. Sam posiadał bardzo piękną nowoczesną willę z centralnym ogrzewaniem, marmurowym basenem do kąpieli, wygodnym garażem i schronem gazowym.

Ale jednak to co innego. Wprawdzie czerwone sukno na szerokich, wspaniałych schodach jest wytarte i podarte, liberia służących świeci tu i ówdzie dziurami, fronton gmachu jest odrapany, a park zdziczały, zarastający zielskiem. Niemniej jakoś tu po pańsku. Nie czuł się zbyt swojsko w tej atmosferze, jaką wytwarzała obok siebie Magdalena Różatycka, pochlebiało mu to wszakże, że się tu znajduje.

O zamiarach swoich rozwiedzenia Ryty z mężem i poślubieniu jej nie wspominał obecnie nic. Czuł się zbyt zażenowany w obecności starszej pani na Różatyczach. Inaczej to jakoś rozmawiało się z Ralfem, bo to był „chłop z wiary”, ale ta groźna, majestatyczna dama! Nawet gdy uśmiechała się łaskawie, przejmował strach, że może zmiażdżyć, zdruzgotać samym tylko spojrzeniem. Jakże wobec tej wielkiej damy mówić o planach bądź co bądź bardzo śmiałych...

Nie znaczyło to wcale, aby pan Marchewka rezygnował ze swoich projektów matrymonialnych. Ryta na malowniczym tle różatyckim wydawała mu się jeszcze piękniejszą i godniejszą pożądania aniżeli wówczas w „Cristal Palace”. Przy tym coraz większą uczuwał ochotę spowinowacenia z Różatyckimi i Świrgiełłami, choćby w tak pośredni sposób.

Gdybym żenił się z Rytą – kombinował – to hrabina Magdalena byłaby także i moją teściową... przyrodnią, co prawda, ale teściową...

Pani Magdalena zręcznie i dyskretnie podsycała jego zapał dla żony Ralfa. Zaniechała zupełnie owych dawniejszych uszczypliwych aluzji i pogardliwie oschłych uwag. Przeciwnie, podkreślała w obecności Marchewki dystynkcję i „rasę” synowej, zwracała uwagę milionera na subtelną urodę Ryty i na jej rozliczne zalety.

– Niech pan popatrzy – rzekła pewnego razu – jak prześlicznie i stylowo wygląda Ryta w tej sukni z kryzu ze złotej koronki... Żywy portret królowej francuskiej Marii Antoniny.

Kiedy indziej Ryta przypominała jej cesarzową Eugenię lub infantkę hiszpańską Klarę, Marię Elwirę. Mogła sobie na te wszystkie porównania pozwolić bez obawy zdemaskowania ich przesady, bo Marchewka wizerunków tych wszystkich dostojnych dam jako żyw nie oglądał, a podobieństwo Ralfowej Różatyckiej do tak wysoko postawionych osób wytwarzało w nim nastrój bezgranicznego uwielbienia i podziwu.

Ryta, przyjemnie zdziwiona tą metamorfozą teściowej, coraz intensywniej wczuwała się w rolę pani zamku, „czystej, białej i dumnej kasztelanki”, jak to wyczytała kiedyś w jakimś starym romansidle. Przyglądała się wizerunkom niewiast w sali portretowej, studiowała pozy, miny i stroje. Nosiła stylowe kryzy, krępujące ruchy, powłóczyste suknie, zmieniła uczesanie, nawet poruszała się inaczej niż dawniej. Bieliznę przesypywała zeschłymi płatkami róż i nawet myślała o tym, aby te powiewne, króciutkie dessous z mgieł jedwabiu i piany koronek zamienić na solidną bieliznę „uczciwej kobiety” z białego dworu. Trochę jej jednak żal było tych poemacików sztuki bieliźniarskiej i nie bardzo jakoś mogła wyobrazić sobie swoje szczupłe, chłopięce ciało w płóciennej, długiej koszuli z koroneczkami szydełko-wymi.

Za to zupełnie serio powzięła postanowienie, że wróci do teatru tylko po to, aby grać Barbarę Radziwił-łównę lub królową Jadwigę.

Mogliby przecież dla mnie napisać komedię muzyczną o królowej Jadwidze... To byłoby nawet bardzo oryginalne... Królowa Jadwiga śpiewająca slow-foxa... Panią Walewską takie mogą grać... Przecież Walewscy to bohaterowie, a Napoleon był cesarzem... Ach! Żeby ten Marchewka chciał... Musi chcieć! Ale co to za ohydne nazwisko – Marchewka! Jak to cuchnie straganem zieleniarskim! – I wnuczka handlarki rybami otrząsnęła się ze wstrętu na samo wspomnienie straganu.

Pewnego dnia przyszło jej do głowy, aby zebrać całą służbę i parobków do zamkowej kaplicy na wspólne, wieczorne pacierze, które miano odmawiać pod przewodnictwem Ryty.

Projekt ten spełzł na niczym. Stary lokaj Filip uśmiechnął się niewyraźnie i szepnął:

– Po co też to pani hrabina będzie się tak trudziła dla prostego narodu...

Kucharka Pelagia oświadczyła, że każdy we dworze mówi pacierz wtedy, kiedy mu się podoba, a parobek nawet objawił światopogląd buntowniczy zdecydowanie:

– Co ta o „pacierze”... Lepiej by penksyjom wypłacili i dach załatali, bo zacieka!

W sprawę tę wmieszała się również hrabina Magdalena i po raz pierwszy od czasu przyjazdu Ryty do Róża-tycz powiedziała jej dość ostro:

– Moja droga, bardzo cię proszę, nie urządzaj mi tu żadnych szopek...

Tak samo nie udał się plan zorganizowania „wieczoru prząśniczek” z kądzielami, choćby dlatego, że we dworze i na folwarku nie było już żadnych kołowrotków. A tak to sobie Ryta pięknie wymarzyła... Kobiety przędą len, a ona „dobra pani hrabina” nuci:

Kręć się, kręć, wrzeciono!

Wić się tobie! Wić!

Ta dłużej pamięta,

Której dłuższa nić!

Kiedy zaś jeszcze któregoś dnia Ryta zadeklarowała chęć pozowania malarzowi do obrazu św. Cecylii, aby ten obraz ofiarować do kościoła, stara Różatycka uznała, że tej sielanki już dosyć. Przecież nie po to sprowadziła tu Rytę i zaprosiła Marchewkę, aby znosić komedianckie wybryki synowej i gościć bez celu prostackiego, obcego jegomościa.

Należy nareszcie przystąpić do rzeczy. Sądziła, że Marchewka może sam zacznie na ten temat rozmowę. Przecież Ralf zapewniał, że to małżeństwo z Rytą to idée fixe milionera. A tymczasem milczy jak zaklęty. Czyżby się rozmyślił? To byłoby fatalne! Cały misternie ułożony plan rozbity... Trzeba go zręcznie wybadać.

Magdalena Różatycka decydowała się szybko. Po obiedzie zaproponowała Marchewce spacer po parku. Idąc piękną kasztanową aleją, ścieżką zarosłą chwastami, mówiła:

– Czy zauważył pan, że Ryta dziwnie posmutniała i zmizerniała ostatnio?

– Pani hrabina wygląda ach! Pięknie...

– Że pięknie, to prawda... Bo to niezwykle piękna kobieta... Podobna jest do królowej Marii Kazimiery... Ale że zmizerniała, to fakt... I ja domyślam się powodu...

– Jakiż to zaś ale może być powód, pani hrabino?

– Trudno mi to wypowiedzieć, bo to rzecz bardzo przykra... co mówię! Niesłychanie bolesna dla mego syna...

– Ooo! A cóż takiego?

– Będę szczera. To najlepsze w takich wypadkach. Ryta kocha się w panu!

– We mnie zaś? Pani hrabino...

– Tak! Biedny mój Ralf... Żal mi syna, bo wiem, że będzie bardzo cierpiał, ale uważam, że nikt nie ma prawa głuszyć głosu serca... I jeżeli pan również coś czuje do mojej synowej...

– Uwielbiam panią hrabinę Rytę!

– I chciałby się pan z nią oczywiście ożenić?

– Pani hrabino! Doprawdy nie śmiem... Ale zaś jeżeli prawdę mam rzec, to...

– Rozumiem... Dąży pan do rozwodu Ryty z Ralfem... Mój biedny chłopiec! Ale on poświęci się dla szczęścia Ryty! Ja go znam... Pomimo tego rozwodu nie przestanie pan być przyjacielem naszej rodziny, no i poniekąd krewnym... Przecież pan ożeni się z Różatycką...

Marchewce w głowie kręciło się z nadmiaru szczęścia.

– Pani hrabino, więc to możliwe! Pani hrabina jest aniołem! Słowo „pierońskie”, aniołem! I pani hrabina jest pewna, że hrabina Ryta mnie... do mnie... dla mnie...

– Ukrywa to w sobie jako kobieta uczciwa i nosząca nazwisko Różatyckich... Ale że pana kocha, to widzi się od razu...

– Widzi się... Aż mnie zatyka, pani hrabino...

– Ponieważ takie węzły im prędzej rozcina się, tym lepiej... Więc można by zaraz rozpocząć kroki rozwodowe... Ralf weźmie winę na siebie... Tylko jest jeszcze pewna przeszkoda...

– Przeszkoda? Jaka? – zaniepokoił się Marchewka.

– O! Drobna... Przy odrobinie dobrej woli i gotówki można to w mgnieniu oka załatwić...

– Gotówki? Chodzi o koszta sprawy rozwodowej? To zaś, rozumie się, że ja...

– Nie... Widzi pan, to tak przedstawia się... Syn mój, żeniąc się z Rytą, zaciągnął pewne dosyć poważne zobowiązania pieniężne na wydatki związane z urządzeniem i utrzymaniem domu w Warszawie... Czasy są teraz ciężkie dla starych rodów historycznych... Ryta miała dopomóc w spłaceniu tych zobowiązań... Gdyby doszło do rozwodu, to oczywiście należałoby to wszystko od razu uregulować... Pan rozumie?

– Zaś ale rozumiem... To niby ja miałbym... A dużo to tego?

– Nie wiem dokładnie... Tak mało interesuję się sprawami pieniężnymi mego syna... Zdaje mi się, że około sto tysięcy złotych...

– Oo! To bardzo dużo... To młody hrabia szeroko wydawał... – Twarz Marchewki spochmurniała wyraźnie.

– Powtarzam, że nie wiem dokładnie... Może trochę mniej... Może znacznie mniej... – wycofywała się, bojąc, że przeciągnęła strunę. Widocznie sentyment pana Alojzego Marchewki dla Ryty nie sięgał kwoty tak wysokiej jak sto tysięcy złotych. – W każdym razie suma dla pana drobna...

– Czasy są ciężkie, pani hrabino, nie tylko dla arystokratycznych rodów, ale zaś i dla przemysłu...

– Żartuje pan, drogi dyrektorze... Nasze kapitały są unieruchomione, ale panom napływa ciągle świeża gotówka.

– A kryzys? A nadprodukcja? A podatki? A ubezpieczenia społeczne? I kto dzisiaj co kupuje, pani hrabino? A jeżeli ktoś nawet kupuje, to ale kto płaci?!

– No, mniejsza z tym... Nie psujmy sobie pięknego dnia rozmową o pieniądzach... Pogoda taka piękna, jakby to nie październik był, lecz wiosna... Może to zresztą lepiej... Ryta z czasem zapomni o panu, a mój syn nie będzie tak cierpiał... Ja też jestem bardzo przywiązana do mojej synowej... To skarb nie kobieta... A sam jej talent wart miliony...

Teraz kolej zaniepokojenia przyszła na Marchewkę. Nie miał ochoty pozbywać się ni stąd, ni zowąd stu tysięcy złotych, ale też nie chciał stracić Ryty. Zwłaszcza gdy dowiedział się, że ta nieporównana kobieta kocha go...

– Pani hrabino, ja zaś nie odmawiam... Tylko że...

Aha! Połknęła jednak rybka haczyk... – pomyślała hrabina i głośno powiedziała:

– Nie mówmy już o tym, panie Alojzy. Niech pan spojrzy na te drzewa... Sadził je wojewoda Różatycki, żonaty z księżniczką de Bourbon. Z tej rodziny królów Francji – wyjaśniła na wszelki wypadek, gdyby pan Marchewka niedobrze orientował się w tym, kto są właściwie książęta de Bourbon.

W panu Alojzym protestował zimno kalkulujący mózg, ale serce miękło. Bądź co bądź takie pokrewieństwo z królewskimi rodami to nie przelewki. Bo chociaż czasy są demokratyczne, ale co tu gadać, zawsze to przyjemniej nazywać się książę de Bourbon aniżeli Marchewka.

Alojzy Marchewka miał dużo sprytu. Zaczynał przenikać grę teściowej Ryty, odgadując cel, do którego dąży. I gdyby to nie była hrabina Różatycka, z domu księżniczka Świrgiełło, spokrewniona z królami, pozwoliłby sobie niechybnie na takie jej określenie: „Megera, psiakrew! Synową handlować chce – pierońska!”.

W tym jednak wypadku nawet sam przed sobą chciał łagodzić to, co było oczywiste. Doszedł do wniosku, że stu tysięcy złotych nie da, ale ostatecznie pewnych ofiar jest przecież warta taka kobieta jak Ryta Różatycka.

Obniży się płace robotnikom i urzędnikom w hutach i jakoś to połata się.

Marchewka przypuszczał – zupełnie zresztą słusznie – że Ryta o tych targach i kombinacjach nic nie wie. Istotnie, nie wiedziała i najspokojniej w świecie poszła na przechadzkę ścieżką wiodącą od dworu pod las i ku jezioru. Z początku stylizowała ruchy i pozowała się malowniczo, jakby chcąc oczarować przepędzone drogą krowy i umorusane wiejskie dzieciaki. Lecz orzeźwiające aromatyczne balsamy, rozlane w ró-żatyckim powietrzu, jęły przenikać ją na wskroś i upajać naprawdę szczerze. Jarzębiny gubiły ostatnie pomarańczowo-czerwone korale, krzaki dzikiej róży ukryły się owocami głogu niby skrzepłymi soplami purpurowej krwi, płowiały w jesiennym słońcu różowo-liliowe wrzosowiska, pachniały jałowce i ciągnące się od chat wioskowych dymy z żywicznego sosnowego drzewa. Srebrzyste nitki pajęczyn babiego lata czepiały się włosów i sukni Ryty.

Spod nóg idącej wymknęła się szara polna myszka. Z gałęzi na gałąź przeskoczyła ruda wiewiórka. Z cichym szelestem spadały z drzew szyszki. Gdzieś w oddali wrzasnął jakiś ptak wodny.

I tak jak wtedy nad jeziorem ogarnęło Rytę niekłamane, niezagrane wzruszenie... Poczuła się spokojna, bezpieczna, daleka – od rzeczy złych i brudnych. Wypoczywała moralnie i szła coraz dalej przed siebie, nie przeczuwając ani treści rozmowy teściowej z Marchewką, ani też wizyty Taidy Tumorokowej, która zjawiła się w Różatyczach blada, zafrasowana, zapłakana.

– Ach! Moja droga... Coś bardzo złego... Muszę z tobą pomówić...

– W tej chwili służę ci... Pozwolisz, że ci przedstawię... Pan Alojzy Marchewka, właściciel wielkich hut... Nasz miły gość i przyjaciel... Moja kuzynka hrabina Tumorokowa...

– Bardzo zaszczycony, pani hrabino...

– Bardzo mi miło... Madziu! Ja mam naprawdę coś ważnego do powiedzenia.

– Co ci się stało, Taisiu? – zapytała hrabina Magdalena.

Widać było, że z trudem powstrzymuje łzy.

– Więc chodźmy, opowiesz wszystko...

Udały się do pokoju pani Magdaleny.

– No mówże! Co się dzieje...

– Ach! Ma chére – hrabina Taida zalała się łzami. – Je suis malheureuse... (Jestem nieszczęśliwa).

– Ale dlaczego?

– Jestem najnieszczęśliwszą z matek... Wyobraź sobie, Żaneta...

– Aha! Miła Żanetka znowu coś wykoncypowała... What is?

– Żaneta... Żaneta... Jest... Jest...

– Wyksztuśże nareszcie! Nie zdziwię się! Po Żanecie można się wszystkiego spodziewać...

– Żaneta... Jest... Oh! Quel malheur! (Co za nieszczęście) w stanie...

– A to ładna historia... Very good! (Bardzo dobrze). I któż to jest sprawcą...

– Pojęcia me mam, ale na pewno jakiś un homme de rien... Może jaki nauczyciel wiejski albo leśniczy...

– Może być i parobek, znając Żanetę... Książę Walii na pewno do niej do Tumoroków nie przyjechał...

– Ca m'est égal! (To mi wszystko jedno). Przecież tak samo za parobka, jak i za nauczyciela ludowego Żanety nie wydam...

– Jeszcze kwestia, czyby chciał się ożenić...

– Musisz mi poradzić, pomóc! Przecież to do pewnego stopnia twoja wina!

– Moja?! You are foolish?! (Zwariowałaś?!)

– Właściwie twojej synowej. Żaneta była skromnym, niewinnym dzieckiem... A tamta wywlokła ją z domu rodzicielskiego, wytarzała za kulisami teatru, zdemoralizowała, zdeprawowała...

– Moja Taisiu, proszę cię, dość tych bzdur! Żanecie od dawna już oczy śmiały się do tego zdeprawowania... A do teatru wypchnęłaś ją sama, bo wam pieniądze zapachniały...

– Skusiła nas ta Ryta Valdi tymi przeklętymi pieniędzmi! I tak mało w dodatku zapłaciła, bo przecież zaraz zbankrutowała!

– Zwracam ci uwagę, że jednak w teatrze nic się Żanecie nie stało, a niemiły przypadek przytrafił się jej właśnie na wsi, w domu, pod czujną rodzicielską opieką... Ją żeby do piwnicy zamknąć, to także by się jej nie upilnowało... Dwadzieścia lat i taki temperament!

– Och! Och! Och!

– Tylko nie spazmuj i nie mdlej, bo nie mam soli trzeźwiących pod ręką. Nie widzę jeszcze takiego powodu do rozpaczy...

– Nie... widzisz... powodu?!

– Będzie to co najwyżej kosztowało trochę. Wyjedziesz z Żanetą do Warszawy. Znajdziecie jakiegoś uczynnego i dyskretnego lekarza i...

– Niestety za późno! Już trzeci miesiąc...

– O! To gorzej! W takim razie trzeba jak najrychlej wydać za mąż...

– Ale za kogo?! Iwicki starał się o rękę Żanety... Słyszeć o nim nie chciała, a teraz niepodobna… Więc co? Ma wyjść za mąż za nauczyciela ludowego czy fornala?! Madziu! Ty jesteś taka mądra! Umiałaś wynaleźć taką rentowną żonę dla syna! Ratuj nas! Radź…

– Nie rozpaczaj! Poradzimy coś… Muszę zastanowić się… Dzień jeden czy dwa zwłoki to już przecież wszystko jedno… Dzisiaj mam własne ważne sprawy do załatwienia.

Te własne ważne sprawy to była dalsza rozmowa z Alojzym Marchewką. Hrabina przeczuwała, że ten człowiek szybkiej decyzji i silnej woli zechce przyśpieszyć rozstrzygnięcie niepokojącego problemu życiowego. Nie będzie przecież wiekował w Różatyczach, bo i tak już wspominał kilkakrotnie, że interesy wzywają go z powrotem do domu.

Nie omyliła się. Wkrótce po odjeździe wzdychającej i pochlipującej Tumorokowej Marchewka zameldował się w apartamentach hrabiny Magdaleny i poprosił o poświęcenie mu pół godziny czasu. Różatycka przystała chętnie i skwapliwie.

Ryta powróciła ze spaceru o zmierzchu – upojona powietrzem, rozmarzona. Była w doskonałym usposobieniu i nuciła jakąś piosenkę. Przechodząc koło zamkniętych drzwi gabinetu pani domu, posłyszała podniesiony, basowy głos teściowej:

– Panie Alojzy, nie wstyd się panu targować... przecież to chodzi o serce, o miłość, o małżeństwo, o szczęście...

– Ale pięćdziesiąt tysięcy, pani hrabino, to majątek! – odpowiedział głos Marchewki.

– Sześćdziesiąt tysięcy! Panie Aloizy! Sześćdziesiąt!

Ryta przystanęła i zaczęła mimo woli nasłuchiwać zaciekawiona. Co to znaczy? Czyżby teściowa „nabierała” Marchewkę na pożyczkę... Ale skądże te aluzje do miłości i małżeństwa? Przecież chyba Marchewka nie oświadczył się matce Ralfa.

– Pięćdziesiąt tysięcy, pani hrabino, to moje ostatnie słowo...

– Więc taka kobieta jak Ryta niewarta dla pana więcej niż pięćdziesiąt tysięcy...

– Warta, pani hrabino, miliony! Ale pięćdziesiąt tysięcy za rozwód to bardzo dużo!

Rycie zaparło oddech w piersiach. Uszom własnym nie chciała wierzyć. Chyba to jakaś zmora senna, gorączkowa halucynacja. A tamci targowali się dalej.

– Więc niech będzie pięćdziesiąt tysięcy... I koszta sprawy rozwodowej... Ale gotówka od razu na stół...

– Dobrze. Tylko niech pan hrabia przy wręczaniu pieniędzy zaś ale od razu podpisze zgodę na rozwód.

– Podpisze...

Zaiskrzyły się oczy Ryty. Zagotowała się krew w żyłach. Szarpnęła klamkę u drzwi i wtargnęła do pokoju.

– Może i podpisze, ale grosza za to nie dostanie!

– Ryta... co to znaczy... wpadasz jak wicher, bez pukania... – usiłowała ratować sytuację zmieszana jednak hrabina Magdalena.

– Może o etykietę mam się troszczyć, kiedy wy tu handlujecie mną jak tuczoną gęsią na jarmarku?! Za pięćdziesiąt tysięcy chce mnie pan kupić, panie Marchewka?!

– Pani Ryto! Pani hrabino! Jak Boga mego kocham!

– Więc niech się pan dowie, że nie jestem do kupienia nie tylko za pięćdziesiąt tysięcy, ale za wszystkie pańskie miliony! Choćby pan oddał wszystko co do grosza, cały swój majątek, nie będę panią Marchewką...

– To ja zaś przepraszam bardzo... – chciał się wycofać z pokoju.

Hrabina Magdalena przytrzymała go za rękę.

– Niech pan zostanie, panie dyrektorze. Ryta widocznie ma jakiś atak szału!

– Atak szału! Rzeczywiście, że można oszaleć, obcując z wami! A mama wie, jak się to nazywa, coście chcieli zrobić ze mną?! Może mama nie wie? Może hrabiowskie uszka takich słów nigdy nie słyszały... Więc ja powiem. To nazywa się raj...

– Zamilcz! – huknęła hrabina tak groźnie, że Ryta pomimo całego wzburzenia zamilkła na chwilę sterroryzowana. – Jak śmiesz! Tu nie suteryna! To zamek Róża-tyckich! I pamiętaj, do kogo mówisz!

Na moment zamroczyło Rytę, bo słowo „suteryna” buchnęło na nią falą woni mydlin z balii matczynej; odorem na pół przegniłej kwaszonej kapusty. Odeszła od tych smrodliwych oparów i swędów daleko – w obłoki zapachów perfum paryskich i najwonniejszych róż. A teraz Różatycka rzuca ją jednym brutalnym słowem w otchłań zaduchu wilgotnej suteryny, spycha ją znowu z tej drabiny, na którą wydostała się, zdobywając mozolnie szczebel po szczeblu.

Tylko przez krótką chwilę trwało to zamroczenie, to załamanie się pod obuchem słowa, które za obelgę uważała. Wybuchnęła buntem.

– Zamek Różatyckich... Dobrze! Ale ten zamek dawno byłby sprzedany z licytacji, gdyby nie suteryna! – Krzyknęła to prawie nieświadomie. Wbrew samej sobie. Jak to, wobec Magdaleny Różatyckiej, wobec Marchewki przyznaje się do związku z suteryną. – I nie rozumiem, co mama ma na myśli przez tę suterynę... Majątek mojej rodziny został po stronie bolszewickiej.

– Dosyć – powiedziała zimno hrabina – wyjdź stąd.

Tyle było stanowczości, tyle nieugiętej, twardej woli w tym rozkazie, że Ryta usłuchała. Z opuszczoną na piersi głową, z zaciętymi ustami wyszła.

– Przepraszam pana, drogi panie Alojzy – ton głosu hrabiny Magdaleny nabrał łagodnej miękkości – za tę przykrą scenę... Niestety, chciałam to ukryć przed panem... Synowa moja jest osobą wulgarną...

– A pani hrabina mówiła, że taka podobna do tych królowych...

– Podobieństwo pozorne... W istocie tkwią w niej niskie instynkty... Przecież ona Różatycka tylko przez to szalone małżeństwo mego syna... Mego biednego syna…

– A z domu?

– Sama dokładnie nie wiem, panie Alojzy... Córka pracz-ki czy stróżki... Ot! Po prostu taka osoba...

Temperatura zapału w panu Marchewce dla Ryty opadła nagle. Piękna kobieta, ale córkę praczki można mieć taniej.

– I pani hrabina pozwoliła?

– Mój syn wziął ślub potajemny... Zrujnował siebie i rodzinę dla niej... Tak... Ma pan rację, to nie była kobieta dla pana...

Myśl hrabiny nie przestawała pracować intensywnie. Jeżeli Marchewka odejdzie teraz, to stosunki z nim zakończą się bez żadnej korzyści dla rodziny Różatyckich. Tamten plan – z wzięciem odstępnego za rozwód – zniweczony przez tę diabelską aktorzycę. Ale taki człowiek jak Marchewka, rozporządzający ogromnymi, płynnymi kapitałami, jest zawsze pożądany w rodzinie. Choć to nazwisko. Marchewka. No to nic – zmieni nazwisko, doda sobie tytuł barona. Iluż to takich improwizowanych arystokratów uwija się po Polsce! Od Ryty trudno będzie teraz coś uzyskać. Marchewka jest konieczny!

– Pani hrabino, czy mogę poprosić o konie do stacji?

– Dlaczegóż pan się tak śpieszy? Proszę, niech pan siada... Jest pan tu przecież moim gościem, a nie tej tam Ryty Valdi...

– Tak... Dziękuję bardzo... Ale niech mnie pierony zatłuką, pani hrabino, jeżeli zaś ale wiem, co ja tu będę dalej robił…

Hrabina bezpośrednio nie odpowiedziała na tę szczerą enuncjację nic. I jakby nie słysząc słów Marchewki, odwróciła kilka kartek w albumie z fotografiami leżącymi na biurku. Wyjęła fotografię gabinetowego formatu i pokazała ją Marchewce.

– Podoba się panu ta twarz?

– Bardzo ładna panienka!

– To moja siostrzenica, hrabianka Żaneta Tumorokówna... Matkę jej poznał pan dzisiaj. Spokrewniona jest przez swoją prababkę Franciszkę z włoską rodziną królewską...

– Aaa! – otworzył usta z podziwem Marchewka, chociaż nawykł już w tym domu do monarszych koligacji.

– Śliczne... Dobre dziecko... Wiosna po prostu... Brat Żanetki jest na drodze do wielkiej kariery dyplomatycznej... Ma ogromne stosunki w MSZ i MSW.

– Ooo!

– Gdyby ją pan poznał, niewątpliwie podobałaby się panu bardzo... Ma tyle wdzięku... Jest taka dziewczęca... I tak zbudowana... Ale bardzo nieszczęśliwa…

– I dlaczego to, pani hrabino?

– Nie wiem doprawdy, czy to opowiedzieć... Zbyt bolesna rzecz... Ale pan jest takim przyjacielem naszej rodziny... Uważam pana jakby za swojego...

Pochmurna dotychczas – po scenie z Rytą – twarz Marchewki rozjaśniła się.

– Jakiż zaszczycony! Pani hrabino...

– Niech pan sobie wyobrazi... Przez gardło mi to przejść nie chce... – Przy akompaniamencie dramatycznych spojrzeń i najbardziej basowych tonów w głosie przedstawiła „wypadek” Żanety jako skutek zbrodniczego napadu w czasie samotnej przechadzki w lesie. – I to biedactwo... Takie słodkie... Takie niewinne. Czyste... – Otarła nieistniejącą łzę suchego oka batystową chusteczką, obszytą koronką.

Marchewka przejęty był grozą i współczuciem.

– Pierony! To okropne! Takiego hycla to na szubienicę!

– I cóż by to temu biedactwu pomogło... Już dwa razy usiłowała odebrać sobie życie... Pilnują jej, żeby się znowu nie targnęła na siebie... Ach! Gdyby ją pan znał! To anioł po prostu!

Jakże zdziwiłaby się Żanetka, gdyby słyszała swoją groźną ciotkę, wyrażającą się o niej w sposób entuzjastyczny. Dotychczas pani Magdalena nazywała ją zawsze „wariatką”, „utrapieniem”, parszywą owcą”, „zakałą rodziny”!

Marchewka, zainteresowany tą dramatyczną historią młodej kuzynki króla włoskiego, popatrzył jeszcze raz na fotografię.

– Bardzo ładna panienka!

– Urocza… Gdyby pan ją znał… – Różatycka przybrała wyraz twarzy mający objawiać namysł i wahanie. – Wie pan co, panie Alojzy… Chciałby pan poznać Żanetkę?

– Zaś ja?

– No tak. Możemy jutro pojechać do Tumoroków. Zobaczy pan tę wspaniałą rezydencję. Piękny majątek. Stawy rybne, tartaki, lasy...

Oczywiście, że nie wspomniała, iż w stawach dawno ryby wyzdychały, tartaki są nieczynne, a lasy częściowo przetrzebione, poza tym zasekwestrowane za nieopłacone podatki.

Propozycja wizyty w Tumorokach pochlebiła bardzo panu Alojzemu. Jakże szybko wchodzi w niedostępną dotychczas dla niego – pomimo milionowego majątku – sferę arystokracji. I to nie byle jakiej, ale takiej z królewskich rodów.

– No cóż? Pojedziemy?

– Ja bym chętnie, pani hrabino... Ale co na to powie pani hrabina Ryta...

– A cóż to pana obchodzić może... Pan jest moim gościem, a nie jej... Różatycze należą do mnie, a nie do pani Valdi... – Rozmyślnie nazywała teraz synową panią Valdi, aby obniżyć jej wartość w oczach Marchewki. I uderzała trafnie w strunę jego snobizmu.

– Jeżeli pani hrabina łaskawa, to pojedziemy...

– Oczywiście, że pan Żanecie nie wspomni ani słowem...

– To się rozumie, pani hrabino... Jakżeby!

Marchewka opuścił apartament hrabiny Magdaleny, aby przebrać się do kolacji. Różatycka była bardzo zadowolona z siebie. Wprawdzie dzięki „awanturze” zrobionej przez Rytę traciła na razie pięćdziesiąt tysięcy, ale zyskiwała nadzieję zatrzymania milionera na stałe w rodzinie. Z tą Żanetą trzeba jednak coś zrobić, bo to dla całej rodziny wstyd! Nie jest wprawdzie pierwszą Tumorokówną, której się tak niemiły wypadek przydarza, ale chyba pierwszą, która gotowa na tym zrobić świetny interes. Dziewucha ma szczęście!

Czy jednak Marchewka zechce ożenić się? Pokryć swoim nazwiskiem... Cóż to znowu za nazwisko – Marchewka!

Przecież ta cała jego niby miłość dla Ryty oparta była na uroku nazwiska Różatyckich i tytułu hrabiowskiego. Ale tu dostanie autentyczną hrabiankę Tumorokównę. Przy tym Żaneta jest młoda i ładna. To już jej rzecz, żeby się tak umiała zabrać do milionowego prostaka, aby nie przejmował się zbytnio niepożądanym, małym dodatkiem... Ostatecznie gdyby nie ten wypadek, to nie kwapiliby się tak bardzo z wydaniem Żanety za takiego pana Marchewkę, pomimo jego majątku.

Jednak związek z milionerem wzmocni znacznie kredyt nie tylko Tumoroków, ale i całej rodziny. Można go będzie wciągnąć do spółki do jakiego interesu. Na przykład założyć w powiatowym mieście sklep „dominium Różatycze”.

Muszę u Tumoroków zabezpieczyć sobie od razu pewne rzeczy, bo przecież nie podaruję im tak – za nic – milionów... A ta Taida i jej faworytka Irena to są dobre ziółka!

Te rozmyślania przerwał hrabinie lokaj Filip.

– Proszę pani hrabiny...

– Co tam nowego...

– Młodsza pani hrabina kazała zaraz zaprzęgać konie do powozu i chce jechać do kolei...

Wiadomość tę Różatycka przyjęła obojętnie. Postanowienie Ryty nie zaskoczyło jej. Spodziewała się tego. W danym momencie ten nagły wyjazd był jej nawet na rękę.

– Dobrze. Więc niech Walenty zaprzęga i odwiezie panią...

Filip nie poruszył się z miejsca. Chciał widocznie jeszcze coś powiedzieć.

– Na co Filip czeka?

– Ja chciałem powiedzieć za łaskawym pozwoleniem jaśnie pani hrabiny...

– No?

– ...że noce są teraz ciemne, choć oko wykol, a szosa zła... Naprawiają w kilku miejscach... Są objazdy przez las...

Filip był wielkim adoratorem Ryty z powodu hojnych napiwków, jakimi go obdarzała. Służba w Różatyczach od dawna odwykła nie tylko od takich sutych napiwków, ale i od wypłacania pensji.

Hrabina groźnie zsunęła swoje krzaczaste brwi.

– To i cóż z tego? Walenty zna drogę. Da sobie radę.

– To jednak niebezpieczne. Może by młodsza pani hrabina poczekała do rannego pociągu...

Płomień gniewu strzelił z oczu Różatyckiej.

– To nie Filipa rzecz... Proszę natychmiast iść i wykonać polecenie.

Filip wyszedł wprawdzie, ale ociągając się i mrucząc niechętnie pod nosem.

Do pokoju wbiegł Ralf.

– Mamo! Ryta chce wyjeżdżać... Zaraz! Powiada, że nie będzie już nocowała pod tym dachem!

– Ha! To niech nie nocuje... Niech jedzie...

– Mamo!

– Czegóż ty jeszcze chcesz?

– Ryta mówi jakieś bardzo przykre rzeczy... Że chcielibyśmy ją sprzedać Marchewce...

– Tylko że on nie kupi! Widocznie gatunek towaru uważał za zbyt pośledni! Dość mam wybryków tej dziewki!

– Mamo, to moja żona...

– Daj mi święty spokój! Gdyby Marchewka ożenił się z nią, przestałaby być twoją żoną... Zresztą jeżeli zechce rozwodu, będzie musiała grubo zapłacić za to... Za darmo nie zdobywa się tytułu hrabianki Różatyckiej... Chyba... Gdyby nam się coś lepszego trafiło...

– Mama przecież nie każe zerwać mi z Rytą...

– Na razie to ona zrywa z tobą! A potem zobaczymy... Do niej masz zawsze czas wrócić... A teraz niech jedzie sama, kiedy tak chce, niech próbuje znowu szczęścia ta gasnąca gwiazda...

– Ja z nią pomówię jeszcze... Może uda mi się zatrzymać ją...

– Ani mi się waż! I w ogóle nie będziesz z nią więcej mówił teraz! Ani słowa! Słyszysz, Ralf!

Ralf miał minę dzieciaka, który rozbeczy się za chwilę. Przykry mu był ten nagły odjazd żony, żal było rozstawać się z nią, a jednocześnie nie odważyłby się nigdy ogłosić jawnego buntu przeciwko matce. Przygniatała go zawsze i terroryzowała swoją sugestywną potęgą woli – jego słabego, leniwego sybarytę.

– Może bym ja... – wyjąkał – pojechał z Rytą do Warszawy... Tu tak nudno teraz w Różatyczach... Zaczną się deszcze... Słoty...

– A tam w Warszawie wyścigi... „Baczek”, ruletka! Wiem, o co chodzi... No, pojedziesz niedługo... Sam... Bez łaski tej „divy” na goło!

– A skądże wezmą się pieniądze?

– Będą. Marchewka pożyczy.

– Marchewka? On także ucieknie z Różatycz, skoro tylko Ryta wyjedzie.

– To jeszcze nie wiadomo. Na razie ona wyjeżdża nocnym pociągiem, a Marchewka zostaje... Jutro wybieramy się z nim do Tumoroków...

– Do Tumoroków? Po co?

– W odwiedziny. Niech ci to wystarczy. Chyba ja wiem, co robię! Gdybyś ty po mnie odziedziczył rozum, a nie po tym kretynie, stryju Alfredzie, to nie byłoby tej całej głupiej awantury małżeńskiej z Rytą Valdi... Ładnie skompromitowaliśmy się! Podobno po kabaretach o nas piosenki śpiewają! A ciebie nazywają hrabią małżonkiem...

– To tak z żartów...

– Różatyccy nie mogą stanowić przedmiotu żartów! Dawniej nikt by się nie ośmielił!

– Dawniej byliśmy bogaci... – westchnął Ralf.

– To nie o to chodzi. Dawniej nie kompromitowała nas ta osoba z motłochu!

Ralf, ulegając przemożnej woli matki, wbrew popędowi serca, nie tylko nie usiłował już ubłagać i zatrzymać Ryty, ale nawet nie pożegnał się z nią.

Odjazdowi młodej hrabiny towarzyszył tylko stary Filip, który starannie otulił Rycie nogi pledem, rozmieścił w powozie i na koźle umiejętnie pakunki i udzielał przestróg stangretowi Walentemu.

– A uważajcie tam, Walenty! Koło Zawadzian najgorszy kawałek drogi!

– A ino wiem! – odparł flegmatycznie Walenty.

Ryta wsunęła w rękę Filipowi banknot dwudziestozłotowy. Stary, rozczulony tą szczodrością, wycisnął głośny pocałunek na rękawiczce Ryty i powiedział:

– Dobrze jaśnie pani hrabina robi, że stąd ucieka! Tu panią hrabinę nic dobrego nie czekało!

Skurcz nerwowy, ściskający gardło Ryty, zelżał nieco. Za to pod powiekami poczuła wilgoć palącą.

– Bądź zdrów, Filipie!

– Niech pani hrabina jedzie szczęśliwie! Niech Bóg prowadzi!

Walenty strzelił z bata i konie ruszyły w czarną otchłań bezksiężycowej jesiennej wiejskiej nocy.

Po policzkach Ryty – spod czarnej krótkiej woalki, przesłaniającej oczy i nos – spływały krople łez.

Powóz jechał powoli, co chwila utykając na wybojach. Wstrząsy chwilami były tak silne, że Ryta o mało co nie spadała z siedzenia. Walenty batem podcinał konie i klął:

– Wciórności! Zaraza nie droga!

W duchu przeklinał jeszcze jaskrawiej tę wariatkę, której zechciało się jechać do kolei w taką ciemnicę. Potem ona sobie wygodnie będzie spać w „żelaznej maszynie”, a on, Walenty, musi w powrotnej drodze telepać się na koźle. I dobrze, jeżeli o drugiej po północy będzie mógł przytulić się do swojej baby. I głodny jest. Nawet wieczerzy nie zdążył ujeść – tak się jej śpieszyło! A na wieczerzę akurat dzisiaj miały być pyzy z kartofli w słodkim mleku, za którymi Walenty przepadał.

Znowu silny wstrząs. Ryta stuknęła podbródkiem o ścianę powozu.

– Walenty! Na miłość boską, uważajcie!

– A jak to tu uważać, pani hrabino, kiedy ciemność taka, że jakby kto, na to mówiąc, człowiekowi w pysk dał, toby nawet ręki nie zobaczył!

– Żebyśmy tylko nie pobłądzili...

– Co zaś to to nie... Drogę znający jestem, choć tak po ciemnicy jeździć nie lubię...

–Czy daleko jeszcze do Zawadzian?

– Jeszcze dobry kawałek, pani hrabino...

– A od Zawadzian do kolei daleko?

– Będzie z pół mili i jeszcze kawałek, ho! Ho!

– Walenty, pociąg odchodzi przed dwunastą... Możemy spóźnić się!

– A musi, że tak... Może się to przydarzyć...

– Że się spóźnimy?!

– A ino...

– Walenty, to niepodobna! Nie możemy się spóźnić!

– A co ja zrobię... Przecie „elepstryką” drogi sobie nie oświecę, a z tych latarek przy powozie to tyle światła, co w kocich ślepiach...

– Jeżeli dojedziemy na czas, Walenty dostanie ode mnie dwadzieścia złotych na piwo...

Zachęcony nęcącą obietnicą Walenty usiłował zwiększyć szybkość jazdy, terroryzował biedne koniska batem, ale niewiele to pomagało. Droga była istotnie fatalna, a noc nieprzejrzyście czarna.

Ryta przycięła zębami tak mocno dolną wargę, że uczuła w niej ból, a na języku słoność krwi.

Zdawało się, że ta samotna jazda trzęsącym się powozem po wyboistej drodze po leśnych ścieżkach, wśród niezgłębionych czarnych ścian borów, po polnych drożynach, po grudach ziemi trwa wieki. Nigdy w życiu chyba nie czuła się tak bardzo samotna, tak porzucona przez wszystkich.

– Walenty prędzej! – przynaglała.

– Ady śpieszę się! Pani hrabina bardzo nerwowa...

Istotnie nerwy Ryty wypowiadały już posłuszeństwo.

– Daleko jeszcze do stacji?!

– A będzie jeszcze kawałek... – informował po swojemu Walenty.

Ryta zagryzła coraz mocniej wargi, aby nie wybuchnąć płaczem głośnym i straszliwym jak wycie.

Nareszcie błysnęły jakieś mdłe światełka.

– A ot i stacja, pani hrabino! Ot! My i dojechali! Walenty na piwo sumiennie zarobił...

Okazało się, że jednak niestety niezupełnie zarobił. Dotarł wprawdzie do stacji kolejowej bez wypadku, ale spóźnił się. Nocny pociąg do Warszawy odjechał przed kilku minutami.

– Kiedy idzie następny pociąg do Warszawy? – pytała gorączkowo Ryta zaspanego dróżnika, który przyświecał sobie małą latarką o zakopconych naftowym knotem szybkach.

– O pół do piątej rano... Osobowy...

– A przedtem?

– Idzie o drugiej w nocy pośpieszny, ale się tutaj nie zatrzymuje.

– Więc ja będę musiała czekać do rana?!

– A jakżeby inaczej – burknął dróżnik i obróciwszy się plecami, odszedł.

Ryta oniemiała z rozpaczy. Co robić dalej? Strach chwytał ją za włosy. Jakże przepędzi noc sama tutaj, na tej ciemnej stacyjce?

Budynek stacyjny przedstawiał się jako drewniana buda z bardzo niskimi drzwiami i jednym niedużym oknem, w którym szyba była zbita.

Ryta zajrzała do wnętrza poczekalni – izdebki oświetlonej małą kopcącą lampką naftową. Wiało tam chłodem i wilgocią, wiatr wlatywał przez lukę w rozbitej szybie, a w niezgrabnym piecu z popękanymi i w kilku miejscach odłupanymi kaflami nie palono snać jeszcze. Drewniana ława stanowiła całe urządzenie.

Dreszcz wstrząsnął Rytą. Silniej otuliła się płaszczem. Więc w tej zimnej, brudnej, zakopconej norze ma przepędzić noc sama jedna!

– To i cóż zrobimy, proszę jaśnie pani hrabiny? – zapytał Walenty zafrasowany tym opóźnieniem, bo lękał się, że mu przyrzeczony napiwek przepadnie. – Jakże pani hrabina będzie tu nocowała? To może pani hrabina wróci do dwora?

Wrócić! Tam do tych niegościnnych murów, które uratowała spod młotka komornika, do tych złych, niewdzięcznych ludzi... Za nic!

– Niech Walenty wstawi tu moje walizy – zdobyła się na spokój – poczekam do rannego pociągu...

– Pani hrabina przeziębnie na kość...

– Nic nie szkodzi. Proszę zrobić, jak powiedziałam.

– Ano jak to do woli. Ja, proszę jaśnie pani hrabiny, koniska goniłem, że mało ostatniej pary z pyska nie puściły... Ja niewinowaty, ino ta ciemność i ta droga...

– Dobrze, dobrze. Dostaniecie za fatygę – domyśliła się, o co mu chodzi.

Walenty ustawił pakunki jeden na drugim, a otrzymawszy obiecane dwadzieścia złotych, ukłonił się czapką nisko, prawie do ziemi i zabierał się do odejścia. Śpieszno mu było, bo to i przeziąbł i pyzy z kartofli u baby czekały.

– Z Bogiem. Szczęśliwa droga, pani hrabino.

– Słuchajcie, Walenty.

– Co pani hrabina nakaże?

– Czy tutaj spokojnie w nocy?

– A dosyć spokojnie! Takie pustkowie! Dróżnik śpi, kasjer śpi... Chyba żeby jakiego pijaka przyniosło ode karczmy albo wilka z lasu...

– Co! Wilka?!

– Nie musi tak być... Ino „trafia się”. Jakby się pani hrabina miała ”bojać”, to może pojedziemy do dwora...

– Nie boję. I zostanę. Dobranoc, Walenty.

– Z Bogiem.

Usiadła na szorstkiej desce ławy – bez oparcia. Słyszała, jak Walenty gramolił się na kozioł, jak parskają konie, potem trzaśnięcie z bicza, turkot kół naprzód bliski, potem coraz dalszy, dalszy, aż wszystko wreszcie ucichło.

Ryta została sama w mrocznej, brudnej izbie. Silniejszy powiew jesiennego wiatru wpadł przez otwór w stłuczonej szybie i zakołysał mdłym płomykiem kopcącej się lampki.

Przerażenie ogarnęło Rytę, że lampka zgasnąć może, że pozostanie w zupełnych ciemnościach. Po chwili skonstatowała, że nafty w lampce jest już niewiele, że światełko wkrótce zamrze, choćby go hulający na poczekalni wiatr nie zgasił.

Zdawało się jej, że słyszy jakieś człapiące kroki i głośny oddech za ścianą... Może to pijany chłop albo nawet wilk?! Zlodowaciała ze strachu jęła nasłuchiwać. Cicho. Nic. To tylko halucynacja słuchowa. Takich halucynacji słuchowych miała jeszcze tej nocy wiele – zwłaszcza gdy z ostatnią kroplą nafty w rezerwuarku lampka zgasła.

Ryta skuliła się, owinęła się płaszczem i pledem i trwała w ciemności z sercem ściśniętym i głową pełną myśli czarniejszych niż ta bezksiężycowa, bezgwiezdna noc jesienna.

Oto do jakich wytwornych sposobów podróżowania doszła przez swoje upragnione małżeństwo z hrabią Różatyckim. Ileż to koleżanek zazdrościło jej tej „kariery”. Niechby spróbowały! Rozgoryczenie do Różatyckich i całej ich rodziny było tak wielkie, że pomimo strachu, zmęczenia i zimna wolała dzwonić tu zębem o ząb, kurczyć się na drewnianej ławie, niż pomyśleć nawet o powrocie do Różatycz.

Nagle posłyszała coś niby mruczenie i na wysokości ławy ujrzała dwa niesamowite, zielone, fosforyzujące światełka.

– Jezus Maria! – krzyknęła przeraźliwie.

Mruczenie stawało się coraz wyraźniejsze. Zbliżało się ku niej, jak również owe dwa zielone światełka. Drętwiała cała. Wtem uczuła na twarzy coś zimnego i miękkiego. Instynktownie wyciągnęła rękę i dotknęła nią puszystej głowy zwierzątka. Był to czarny kot dróżnika, który wybrał się na nocną jakąś eskapadę.

Odetchnęła i prawie że uśmiechnęła się.

– Kotek! Boże! Cóż za strachajło ze mnie! Kici! Kici!

Ale kot zeskoczył z ławy i pomknął dalej.

Znużenie, które ogarnęło Rytę, było tak silne, że pomimo niewygodnej pozycji i zimna zdrzemnęła się.

Z męczącego pół-snu, pół-odurzenia wyrwał ją turkot kół. Jakiś pojazd zatrzymał się przed budynkiem stacyjnym. Ryta przetarła oczy, oprzytomniała. Strzeliła jej myśl, że to skruszeni mieszkańcy zamku różatyckiego przybywają po nią, aby ją przeprosić, ubłagać, zabrać ze sobą.

Do poczekalni wszedł mężczyzna, który mrok izby rozświetlił blaskiem latarki elektrycznej.

– Cóż za egipskie ciemności! – odezwał się tubalny głos.

– Musi, lampka zgasła, proszę ja księcia pana!

– Rozumie się, że zgasła! Nie tłumacz mi tak głupio, bałwanie jeden! Postaw tutaj latarnię.

Ustawiona na podłodze latarnia świecowa, wytworzyła w poczekalni luksusowe w stosunku do poprzedniego oświetlenie.

Mężczyzna w szerokim płaszczu z fokowym kołnierzem i eleganckiej czapce obejrzał Rytę uważnym, a widocznie zdziwionym wzrokiem.

– Pani dobrodziejka czeka także na pociąg?

Skinęła głową bez słowa.

– Na warszawski?

Znowu skinęła głową.

– Pani pozwoli, że się przedstawię... Jestem Świrgiełło z Wirczyszek...

Świrgiełło! – przemknęło jej przez myśl. – Krewny starej Różatyckiej i Ralfa! A więc i mój krewny!

– Różatycka – powiedziała.

Starszy pan w płaszczu z fokowym kołnierzem spojrzał na nią z niedowierzaniem i zdumieniem.

– Różatycka? – powtórzył pytająco.

Ryta uczuła gorące rumieńce na policzkach.

– Tak. Jestem Różatycka. Ralfowa Różatycka!

– Żona Ralfa?

– Tak jest.

– Zatem... zatem... pani Ryta Valdi.

– Tak. Żona Ralfa i Ryta Valdi – odrzuciła twardo i dumnie.

Świrgiełło, który był zdecydowanym przeciwnikiem małżeństwa swego siostrzeńca z aktorką i niejednokrotnie wyrażał się, że „małżeństwa samurajów z gejszami” są zjawiskiem niemoralnym i szkodliwym, nie wiedział w tej chwili, co o tym niespodziewanym nocnym spotkaniu myśleć. Ralfowa Różatycka, chociażby nawet z domu Ryta Valdi – czekająca tu w tej ciemnej poczekalni sama, bez towarzystwa, bez jakiejkolwiek opieki. Jeżeli jedzie do Warszawy, dlaczegóż nikt jej nie odprowadza.

Czy ucieka z Różatycz, czy też Madzia ją wypędziła? W każdym razie czuję tu jakąś grabą awanturę – kombinował.

Światło świecy w latarni niezbyt silne, było jednak wystarczające, aby mógł skonstatować, że ta „teatralna kuzynka” jest bardzo ładna. Pogładził sumiastego wąsa, którego pielęgnował starannie, wbrew nowoczesnej modzie. Wiedział zresztą, że mu w tych wąsach do twarzy i że podkreślają one wybitną rasowość jego fizjonomii, z wysokim, mocno sklepionym czołem, wydatnym orlim nosem i bardzo charakterystycznym podbródkiem.

Dziedzic Wirczyszek był żonaty od wielu lat i miał już wnuki, ale na kobiece wdzięki był dotychczas bardzo wrażliwy.

Klasa kobieta! – zadecydował. – Nie dziwiłbym się Ralfowi, oczywiście gdyby mu się nie zachciało z nią żenić... Ale tak w ogóle to owszem...

I znów zalotnie, a zdobywczo musnął wąsa.

– Będziemy zatem współtowarzyszami podróży... Czy pani ma już bilet?

– Nie...

– Pozwoli pani zatem, że zajmę się tym... Maciej, bałwanie! Obudź no tego kasjera! Co on sobie myśli!

– W tej chwili, proszę księcia pana!

Ryta sięgnęła do woreczka.

– Niechże się pani nie trudzi... ja to załatwię... Policzymy się potem. Drobnostka! Maciej! Dwa bilety pierwszej klasy!

Z chęcią przyjęła usłużność księcia. Była tak znużona, że każdy wysiłek musiałby kosztować ją bardzo wiele energii. Była Świrgielle wdzięczna za jego opiekę. Zarazem niemile ją to dotknęło, że dziedzic z Wirczyszek ani słowem nie wspomina o ich powinowactwie, że nie nazywa jej kuzynką. Przecież przedstawiła mu się. Wie, kogo ma przed sobą.

Toteż gdy znaleźli się w przedziale kolejowym pierwszej klasy, gdy Ryta odetchnęła, wypoczywając na miękkich, pluszowych poduszkach, i przy pomocy podręcznego instant de beauté przyprowadziła swoją twarz, zmiętą całonocną mordęgą, jako tako do porządku, zadała pytanie:

– Książę jest krewnym mojej teściowej?

– Jestem bratem stryjecznym Magdaleny Różatyckiej.

Rycie zadrgały nerwowo wargi i nozdrza. Zrozumiała ten odcień. Książę nie uznawał w swojej stryjecznej siostrze teściowej Ryty Valdi, tak samo jak w tejże Valdi nie widział swojej krewnej – pomimo legalnych ślubów łączących ją z Różatyckim. Podrażniona tym rzuciła jakby od niechcenia:

– W takim razie jesteśmy spowinowaceni...

Książę pominął tę uwagę milczeniem i uprzejmym uśmiechem. Zapytał Rytę, czy nie jest głodna, i zaproponował jej, aby pozwoliła poczęstować się śniadaniem złożonym z herbaty z koniakiem z termosu, świeżego wiejskiego pieczywa i znakomitych domowych wędlin. Od wczorajszego obiadu nie miała nic w ustach, więc pomimo zdenerwowania i zmęczenia żołądek dopominał się o swoje. Chciała odmówić, oświadczając, że jej się wcale jeść nie chce, że jada w ogóle bardzo mało, ale te różowe płaty doskonale wędzonej i saletrowanej szynki, plasterki suchej, tłustej kiełbasy, salcesonu, głowizny, wędzony półgęsek wyglądały tak apetycznie, że do ust aż ślina napływała.

– Dziękuję panu... – Nie będzie go przecież tytułowała księciem, jeżeli on niełaskaw przypomnieć sobie, że z hrabiną, do tego z żoną własnego siostrzeńca ma do czynienia.

– Proszę bardzo... Niechże pani skosztuje. Ten półgęsek wcale smaczny... Albo może szyneczki... A na deser mamy sernik, babkę biszkoptową i ciastka orzechowe...

Głód dokuczał jej tak silnie, że nie mogła dłużej certować się. Zaczęła jeść dość chciwie. Książę częstował, namawiał wybierał dla niej najlepsze tartinki i najsmakowitsze ciastka. Niemniej w tej jego usłużności i galanterii był pewien specyficzny ton, przypominający Rycie umizgi różnych starszych, dobrze sytuowanych panów, przedostających się za kulisy baletu przy pomocy hojnych datków dla woźnych, przysyłających w kwiatach bileciki z zaproszeniem na kolację w gabinecie.

Jakże dobrze znała te sposoby i sposóbki obmierzłe jej od lat. Ten dobrze siwawy, ale jeszcze bardzo przystojny książę nadskakuje jej wyraźnie, zamiast otoczyć dżentelmeńską, bezinteresowną opieką podróżującą samotnie siostrzenicę. Tak! Przecież jest jego siostrzenicą! A on zdaje się zupełnie ignorować ten fakt. Natomiast bez potrzeby dotyka co chwilę ręką jej palców albo niby przypadkiem, podając przekąski, potrąca kolanem o kolano. Kiedy po pewnym czasie zaczął to robić natarczywiej, Ryta usunęła się gwałtownym ruchem.

– Przepraszam. Zdaje się, że przeszkadzam panu...

Książę zmieszał się, lecz tylko na chwilę. Częstował teraz Rytę papierosami, a dowiedziawszy się, że nie pali, rzekł:

– Szkoda... Ale mnie pozwoli pani zapalić? – Niby to pytał, nie czekając wszakże na zezwolenie, już zapalił papierosa.

Wonny obłoczek dymu rozgoryczył i obraził Rytę. Nie pozwoliłby sobie na to wobec kobiety ze swojej „sfery”.

– Dym szkodzi mi na gardło – powiedziała prawie niegrzecznie – więc o ile pan nie zechciałby wyjść z papierosem na korytarz, ja będę zmuszona wyjść... – Uczyniła taki ruch, jakby wstać chciała.

Ale książę zerwał się.

– Przepraszam panią... Nie wiedziałem. – I wyszedł na korytarz.

Gdy powrócił, Ryta zapytała nagle:

– Nie dziwi to pana, że przy wyjeździe nie towarzyszył mi mąż, ani w ogóle nikt z Różatycz?

– Nie śmiałbym się wtrącać w nieswoje sprawy...

– Ależ proszę bardzo... Mogę panu to powiedzieć... Jako krewny – zaakcentowała specjalnie słowo „krewny” – ma pan prawo wiedzieć... Postanowiłam zerwać małżeństwo z pańskim siostrzeńcem...

– Ach tak? To bardzo rozsądnie...

– Dlaczego rozsądnie?! – wybuchnęła. – Czy może dlatego, że Ralf jest niedołęgą, maminym synkiem, głuptasem?! Że korzystał z mojej pracy, z moich zarobków! Że płaciłam jego długi?!

Wyraz niesmaku osiadł na ustach Świrgiełły.

– Pani Ryto, doprawdy, że nie chciałbym prowadzić na ten temat dyskusji... Ralf Różatycki jest człowiekiem dorosłym i odpowiada sam za siebie... Z panią zaś w żadnym wypadku nie chciałbym posprzeczać się... Wobec pięknych pań jestem zawsze ustępliwy... Pani zapewne zmęczona po dzisiejszej nocy... Czy mogę służyć poduszką? Podścielimy pled, ot tak... Pani spocznie... prześpi się trochę...

Pokonał ją tą dyplomacją. Po wybuchu irytacji zmęczenie wystąpiło istotnie silniej niż przedtem. Z­wstydziła się zresztą, że dała się tak ponieść nerwom. Jeszcze gotów sobie pomyśleć ten stary książę, że brak jej dystynkcji. Oparła głowę na ofiarowanej jej poduszce, przymknęła oczy i wkrótce rytm pędzącego pociągu ukołysał ją do snu.

Świrgiełło spoglądał na nią wzrokiem zadowolonego znawcy, wyczuwając spojrzeniem linię smukłych nóg i kształt drobnych piersi. Wydatne usta starszego pana pod siwiejącym, sumiastym, sarmackim wąsem układały się w lubieżny umizg.

Niełatwa do ujarzmienia bestyjka! Ale to mi... Tym pikantniejszy smaczek...

Ryta zbudziła się na jakiejś większej stacji. Książę zapytał, czy wypoczęła trochę, i zaprosił ją do bufetu stacyjnego na obiad. Do końca podróży byli już ze sobą w zgodzie, a Ryta nie wszczynała już rozmowy ani o swoim małżeństwie, ani o pokrewieństwie z Różatyckimi i Świrgiełłami.

Gdy pociąg zbliżał się do Warszawy, Świrgiełło jął wypytywać swą piękną towarzyszką podróży, gdzie zamieszka.

– W hotelu... – odpowiedziała krótko, przypominając sobie z żalem, że dawniej mogła zajechać wprost do swego własnego mieszkania. Dzisiaj jest tułaczką, bezdomna.

– W jakim hotelu?

Wymieniła nazwę najwytworniejszego hotelu, chociaż pierwotnie, licząc się z uszczuplonymi znacznie funduszami, miała zamiar zajechać do tańszego.

– To doskonale... Bo ja zamieszkam w tym samym hotelu...

– Rzeczywiście, że to szczęśliwy zbieg okoliczności...

– Weźmiemy może dwa sąsiadujące pokoje – zaproponował książę.

Spojrzała na niego nieufnie.

– Dlaczego sąsiadujące?

– Będzie wygodniej porozumiewać się ze sobą... Zjemy razem kolację...

– W numerze hotelowym?

– No tak... Przynajmniej nikt nam nie będzie przeszkadzał...

– W czymże by właściwie miał przeszkadzać? Kolację możemy zjeść razem, ale na dole, w sali restauracyjnej.

– Niestety w restauracji mam spotkać się z interesantami, którzy...

– To poczekamy, aż pan nie będzie miał interesantów i będzie mógł towarzyszyć mi do restauracji... Tak! Mości książę! – dodała z teatralnym gestem. – Nie sądzę przecież, aby pan chciał uwodzić żonę rodzonemu siostrzeńcowi...

Książę nie odpowiedział, ale ochłódł i sposępniał od razu. Po przybyciu do Warszawy pożegnał się z Rytą dość etykietalnie i oddał ją pod opiekę posługaczowi kolejowemu, który poprowadził Rytę do taksówki.