Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Mistrzyni ciętego humoru, słownej szermierki i jechania po bandzie!
Poznajcie Joannę. To Bareja w spódnicy – w loży szyderców czuje się jak ryba w wodzie. Siedzi z tyłu, ale czujnym okiem skanuje każdą sferę życia. Wykpi, obśmieje, wścieknie się, sama niejedną gafę palnie, czasem zagra na nerwach, ale robi to z wdziękiem i polotem, jakich mało.
Joanna, główna bohaterka książki, sarkastycznie i bezkompromisowo opisuje otaczający świat. Śmiech jest jej niezbędny do życia jak powietrze, bez niego się dusi. W tym spektaklu groteski i absurdu główne role odgrywają: przyjaciele, mężu, dzieci potocznie zwane pędrakami, sąsiedzi, przypadkowi ludzie spotykani w samolocie, na ulicy, na wczasach czy w warzywniaku o dumnej nazwie „Akademia owoców i warzyw”.
To idealna lektura dla tych, co chcą sobie odpuścić. Dla tych, którzy mają dystans do siebie i do życia. Dla zmęczonych codziennością, którzy chcą się zanurzyć w świecie przygód pełnym groteski, absurdu i dobrego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 51 min
Pudrowanie rzeczywistości
– Widziałaś, jak mało życzeń dostałam na Facebooku? – żaliła mi się zmartwiona Baśka tuż po swoich pięćdziesiątych drugich urodzinach.
Niespecjalnie ostatnio miałam czas na cokolwiek, bo praca i domowy kierat pochłonęły mnie jak mokradło ciekawskiego wędrowca.
– A ty już menopauzę przechodzisz, że przejmujesz się takimi rzeczami? – zapytałam, bo zazwyczaj miała to gdzieś.
Baśka to bezdzietna singielka po pięćdziesiątce i jej stosunek do życia jest raczej niezobowiązujący. Ja też tak kiedyś miałam – że mogę robić, co chcę i kiedy chcę. A teraz po minucie w toalecie dostaję pytanie: „Mamo, co robisz?”. „Obiad gotuję na kiblu” – ciśnie mi się na usta.
Dziwne czasy nastały, żeby liczba życzeń na twarzoksiążce była wyznacznikiem sympatii. Co najmniej połowa znajomych u każdego to tak zwani znajomi z dupy – ich nazwiska dzwonią w którymś kościele, ale nie wiadomo w którym.
– A pamiętasz moją pięćdziesiątkę? Ale było bosko, nie? – rozmarzyła się Baśka, uderzając dalej w tę samą nutę.
Trzeba przyznać, że jej urodziny były imponujące. Zaprosiła chyba pół stolicy oraz, sądząc po językach obcych, wszystkich swoich przydupasów z każdego kraju na świecie. Baśka potrafi spakować się rano, a po południu już jest w drugiej części globu. Jedni z podróży przywożą magnesy na lodówkę, a ona nowe męskie znajomości.
Tamte urodziny odbyły się w plenerze nad jeziorem, w blasku niezliczonych świec. Baśka wymyśliła sobie, że wszyscy mają być cali na biało. Pamiętam kiedyś taką imprezę, na którą szłyśmy z moją przyjaciółką Mańką. Nie miałyśmy wtedy żadnego balastu w postaci dzieci ani mężów. Przed wyjściem zrobiłyśmy sobie biforek. I tak się udał, że gdy tylko weszłam do lokalu, to niczym gwiazda rocka spadająca w tłum pierdolnęłam jak długa na ziemię, bo publiczność się rozeszła. Cóż, jaka gwiazda, taka publika. I wtedy zdecydowanie to było moje wejście na biało.
– Jak zajrzałam na fejsa, to przypomniała mi się ta impreza – kontynuowała Baśka. – O, zobacz, Krzysiek Janczewski. Jaki piękny na tym zdjęciu, patrz, w tle jakieś ekskluzywne auto. I co on tam napisał? Że szlachta nie pracuje, tylko się dobrze bawi.
Krzyśka znam dobrze i rzeczywiście chłop był w tej kwestii szczery. Wprawdzie ze szlachtą ma tyle wspólnego, co ja z dojeniem krów, ale to, że się dobrze bawi, jest świętą prawdą. Większego obiboka od niego nie znam. Gdy tylko zaczyna nową pracę, to w kieszeni ma już zwolnienie lekarskie. Zbiera ich tyle, że lekarze muszą wymyślać dla niego nowe jednostki chorobowe. Ostatnio z jego szlacheckimi korzeniami zatrudnili go w myjni samochodowej. I tak rozwiązała się zagadka superfury na zdjęciu.
– A spójrz na Justynę Drzycińską. Pamiętasz ją? Pracowała z nami przy filmie – ciągnęła dalej Baśka.
Patrzyłam, patrzyłam i nic. Po czterdziestce musiałam już odsuwać książkę lub laptop od oczu, żeby wyraźnie widzieć. Nazywa się to syndrom zbyt krótkich rąk. Myślałam, że to jest powód, dla którego nie mogę jej poznać na fotografii.
– Ale to nie ona. To chyba fotka jej siostry – powiedziałam. – Widziałam Justynę ostatnio na żywo i wyglądała zupełnie inaczej.
– Coś ty. Ona wzięła udział w kursie, jak zrobić selfie i nie dać się poznać – dworowała sobie Baśka.
Wciągnęła mnie ta zabawa, więc również postanowiłam prześledzić naszych wspólnych znajomych.
– O, patrz, Natalia Puławska. Status związku: to skomplikowane – przeczytałam. Mimo że jestem mężatką, co czwarty dzień też mogłabym napisać, że to skomplikowane. No bo ile razy można prosić, żeby pozbierał swoje rzeczy porozwalane po całym domu?
– Dobra jest – skwitowała moja przyjaciółka. – Pukała przez pół roku sąsiada albo on ją, aż dowiedział się o tym jej mąż. Rzeczywiście, to może być skomplikowane, jak się nie wie, na którego konia postawić. Jej pierwsze małżeństwo trwało krócej niż moje wakacje. Jeśli chodzi o to, długi dystans nie jest dla niej. O, zobacz tutaj, Julia Pramska. Sezon uważa za otwarty – czytała dalej Baśka.
– Co ona, w Mielnie rybitwy uczy latać, że sezon otwiera?
Wszyscy otwierają jakieś sezony – na leżące na talerzu kalmary, na barchanowe gacie, na chodzenie w mokasynach albo bez, na działking, plażing, smażing. Koniecznie przy tym trzeba obfotografować stopy wędrujące po całej kuli ziemskiej. Tu prym wiodą panie, wyciągając swoje giczały gdziekolwiek, jakby chciały udowodnić, że mają po pięć palców u każdej stopy. Żeby kompozycja była udana, kończyny muszą znajdować się na tle hotelowego basenu. Ponoć w Meksyku i na Zanzibarze pojawiły się tabliczki „Don’t take photo of your feet, bitch!”.
– Posłuchaj tego: Wojciech Wierzecki, sobotnie bieganko, pływanko i jedzonko – przeczytałam, świetnie się bawiąc. Do podpisu było dołączonych kilka zdjęć, które potwierdzały wykonane czynności.
– Weź mu odpisz, że jutro będzie niedzielne dymanko, jak się dobrze postara – drwiła Baśka. Być może zdrobnienia dodawały rangi owym zajęciom.
Gdy przewijałyśmy dalej, naszym oczom ukazały się bąbelki. To był istny zalew, a nawet ocean. Gdzie tam – tsunami słodyczy. Na Facebooku wszystko jest możliwe. Dwulatek w eleganckim stroju je kaszkę z sokiem malinowym i ani kropelka mu nie spadła. Magia, kurwa. Ja nie mogę przejść z salonu do sypialni, żeby się czymś nie pobrudzić.
Latorośle pokazywano w ich pięknych dziecięcych pokojach, superwózkach, na stojąco, na leżąco, a były nawet takie, co lewitowały. Wszystkie grzeczne i najpiękniejsze. Nie ma takiej skali, która zmierzyłaby ich boskość. Wszystkie posiadają supermoce – czytają wspak, piszą, recytują po łacinie. Nie wiem jak inni, ale ja takich bąbelków nie znam. Może muszę towarzystwo i własne dzieci zmienić.
Gdy przeglądałam dalej stronę główną, rzuciła mi się w oczy koleżanka z podstawówki. Publikowała na twarzoksiążce wszystko, co tylko istnieje. Każde zdjęcie było misternie przemyślane i średnio potrzebowała trzy miesiące na jego przygotowanie. Ja przez ten czas po urodzeniu dziecka zdążyłam się dowiedzieć, że umiem spać na stojąco.
Koleżanka umieściła na fejsie fotografię śniadania. Na pięknej koronce z Koniakowa stał rzeźbiony talerz. Obok sztućce nabyte na ostatniej aukcji. Na talerzu znajdował się omlet. Wyglądał tak, że Gesslerowa mogłaby się od niej uczyć. W miseczce obok leżały poukładane owoce. Połowy z nich nie znałam. I nad tą całą kompozycją chyliły się pod kątem trzydziestu stopni tulipany. Do zdjęcia był załączony komentarz ze smutną buźką i opisem: „Dzisiaj niestety mi nie wyszło”.
Kurwa, ona nie wie, co to znaczy, jak człowiekowi nie wyjdzie. Gdy wchodziłam w świat sztuki kulinarnej, to podałam gościom tatar z kurczaka. Chciałam się również pochwalić latem zupą owocową. Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy się dowiedzieli, że upichciłam ją na rosole, bo to przecież podstawa każdej zupy. I to właśnie znaczy, że człowiekowi nie wyszło, a nie ta cholerna główka tulipana, która o cztery stopnie za krzywo wkomponowała się w kadr. Oczywiście mnie też w życiu wiele rzeczy wyszło, na przykład włosy z głowy. Wyszłam też parę razy z siebie. To umiejętność każdej matki.
Jeszcze chwilę popodglądałyśmy innych. Pomyślałam, że nie chcę być gorsza i też coś otworzę. Otwieram zatem sezon na wyszłości i niewyszłości, czarny humor, cięte riposty i absurdy życia.
Ułańska fantazja
Swoje najbliższe przyjaciółki poznałam w różnych okolicznościach. Mańka, odkąd biegałyśmy w pieluchach, jest niczym moja bliźniaczka genetyczna. Poznałyśmy się, gdy butem marki Relaks popsułam jej bałwanka. Nie ma miesiąca, żeby mi tego, lafirynda, nie wypomniała. Z Baśką znamy się z pracy, też od wielu lat. Jest szaloną scenografką i ekscentryczną babką po pięćdziesiątce. Lucy poznałam, gdy nasze córki chodziły do przedszkola, i najpierw połączyły nas wspólne jasełka, potem zebrania w szkole, aż w końcu picie wina.
Wszystkie razem często spotykałyśmy się na różnych imprezach – nie tylko tych alkoholowych. I tak właśnie powstała grupa wzajemnej nieadoracji. Bo kto inny powie ci prosto w twarz, że przytyłaś pięć kilo. Albo gdy jakiś absztyfikant na Tinderze pokazuje penisa, to przyjaciółka uświadomi, że nie robi tego po to, żeby zapytać o stan zdrowia członka, tylko po prostu jest napalony.
Nasze spotkania nazwałyśmy dzidowiskiem. Na pierwszy rzut oka widać, że nazwa nawiązuje do głębi intelektualnej, żywości umysłu oraz polotu ich uczestniczek. Jaka nazwa, taki charakter spotkań. Chodzi nam o to, żeby poluzować napięte do granic możliwości gumki i po prostu pobyć ze sobą.
Na te okazje nigdy nie ma żadnego specjalnego dress code’u, to znaczy jest, ale tylko dres. Obowiązuje zasada: im brzydziej, tym lepiej. Oczywiście nie dotyczy to Lucy, bo ta, nawet siedząc z nami w domu, musi wyglądać co najmniej ładnie. Przychodząc odjebana jak szczur na otwarcie kanału, zazwyczaj mówi:
– To najgorsze, co znalazłam w szafie.
Niejedna marzyłaby o takich „najgorszych ciuchach” w garderobie.
Pewnej soboty spotkałyśmy się u Mańki. Byłam ja i Baśka. Lucy niestety tym razem nie mogła przyjść, bo stary szedł na jakąś służbową kolację i to jej przypadł w udziale wieczór z bąbelkiem. Jak wiadomo, że koleżanki będą się delektować dobrym winem, to wtedy boli podwójnie.
Rozsiadłyśmy się wygodnie na kanapie u Mańki. Na stole stały pyszne przekąski, czipsy, popcorn i wszystko to, na co nie powinno się nawet patrzeć. Wszystkie rzeczy kaloryczne i niezdrowe, aż miałam ochotę się nimi ponacierać w ramach oswojenia wroga. Ale nie to było tematem naszych rozważań. Baśka włączyła przyjemną muzykę i oddała się nastrojowi.
– Oj, dziewczyny, chyba bym już chciała się ustatkować – rozmarzyła się.
– Ty? Przecież jesteś wolnym ptakiem. Nie lubisz rodzinnego kieratu – powiedziałam.
– No ale wiesz, dzieci to jednak dzieci, będzie miał kto ci podać szklankę wody na starość – ciągnęła.
– Baśka, dla tej szklanki wody tyle stresu przez całe życie? Daj spokój – poradziła Mańka i dodała ironicznie: – Ja na przykład próbowałam oddać swoje drugie dziecko, gdy codziennie budziło się o czwartej rano, ale okazało się, że akt urodzenia to nie paragon, i nie chcieli mi go przyjąć w urzędzie stanu cywilnego.
– Dobra, Baśka, ja ci podam tę szklankę wody na starość, nawet dwie, ale przestańmy rozmawiać o dzieciach. Włączmy sobie jakąś zajebistą komedię – zaproponowałam.
Pomysł się spodobał i opatulone w koce, sącząc kieliszek za kieliszkiem, oglądałyśmy film. Wino było chyba z Wielkiej Brytanii, bo ulatniało się po angielsku. Nikt nic nie widział, a zawartość butelek znikała jak kamfora. Po skończonej projekcji byłyśmy już w świetnych nastrojach. Okazało się, że wypiłyśmy wszystko do dna. Padła propozycja, żeby zamówić kolejną porcję przez internet. I wtedy Mańka się ożywiła.
– Ja nam tu zaraz zamówię coś dobrego – powiedziała, już mocno rzężąc.
Baśce włączył się po pijaku tak zwany syndrom kuriera i zaczęła wysyłać esemesy. Wiadomo, że nie ma nic gorszego, jak zobaczyć rano wiadomość wysłaną do swojego dentysty, że na ostatniej wizycie idealnie szpachlował dziurkę.
Wino coś długo nie dojeżdżało, więc doszłyśmy do wniosku, a raczej ja ponagliłam Baśkę, że czas się zbierać. Zamówiłam taksówkę, zgarnęłam przyjaciółkę i pojechałyśmy do domu.
Następnego dnia obudził mnie tupot białych mew, no ale matka nie wielbłąd – pić też czasem musi.
Zaczął się kolejny tydzień normalnego życia i wszystkie wróciłyśmy do swoich obowiązków, gdy pewnego dnia zadzwoniła do mnie Lucy. Był to bardzo dziwny telefon. W słuchawce słyszałam jakieś krzyki, ale ona się nie odzywała. Pewnie trzymała telefon w kieszeni spodni i jej tyłek bezwiednie chciał się ze mną skontaktować. Oddzwoniłam, lecz nie odebrała. Po pewnym czasie znów usłyszałam dzwonek telefonu.
– Asia! – powiedziała Lucy dość oschłym tonem. Pewnie nadal była zazdrosna, że tak dobrze bawiłyśmy się z dziewczynami. W tle słyszałam coś jakby mewy.
– No cześć, Lucy, co tam? Co to za dziwne krzyki? Aż tak cię twój osobisty trener sponiewierał? – powitałam ją radośnie. Lucy ćwiczyła w każdej wolnej chwili.
– W dupie jestem, i to czarnej, a nie na treningu! Masz pięć minut, żeby zjawić się pod moim blokiem – rozkazała.
Hm, nadal nie wiedziałam, czym sobie zasłużyłam, żeby się w tej dupie z nią meblować.
– Ale coś się stało? – zapytałam.
– Proszę pana, proszę postawić je na razie tutaj – usłyszałam w słuchawce zdenerwowaną Lucy, ale to chyba nie było do mnie.
– Halo, Lucy? Jesteś tam? Mogę ci jakoś pomóc? – dopytywałam, nadal słysząc dziwne piszczenie. Po chwili szamotaniny usłyszałam przyjaciółkę ponownie.
– Czy możesz mi jakoś pomóc?! Tak! Uprzejmie zapierdalaj tutaj i łap biegające przed moim blokiem lamy! – wykrzyczała do słuchawki, a ona rzadko posługuje się wrzaskiem oraz wulgaryzmami.
Jakie lamy? O czym ona mówi? Jakaś nowa moda w warszawskim Wilanowie? Nigdy nie wiadomo, co ci dorobkiewicze wymyślą. Kiedyś zimą jeden as rozbijał się po ulicach cabrio.
Wsiadłam szybko do samochodu i podjechałam kawałek, który nas dzielił.
Zatrzymałam się i ujrzałam pod blokiem istny cyrk. Wśród ciekawskich gapiów stały dwie dorodne lamy, wydając dziwne odgłosy i plując na siebie. Chyba właśnie znalazłam prototypy swoich dzieci. Gdy Lucy mnie zobaczyła, podbiegła z szybkością błyskawicy. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tak szybko się ruszała. Ona raczej z tych, co działają w slow motion.
– Po chuj mi te lamy, co ja mam z nimi zrobić? – zapytała, a ja nadal czułam się zagubiona.
– Nie wiem po co, chciałaś psa, zmieniłaś zdanie? – zapytałam, pragnąć rozluźnić atmosferę.
– Przestań palić głupa. Tu mam list przewozowy, patrz, jest na nim twoje imię i nazwisko oraz numer telefonu. A może te parzystokopytne same znały mój adres i po prostu przyszły mnie odwiedzić? – drwiła.
W tej chwili stanęła mi przed oczami rozbawiona twarz Mańki zamawiającej przez internet wino. Przeprosiłam na chwilę Lucy i poszłam zadzwonić.
– Mańka, kurwa – zaczęłam z grubej rury.
– Wr, wr, wr, lubię, jak mnie tak wyzywasz – odpowiedziała zalotnie.
– Mańka, skup się. Co ty zamówiłaś w internecie na naszym sobotnim dzidowisku? – zapytałam powoli, żeby zrozumiała.
– Nie pamiętam za bardzo. Wiesz, lekko mnie ścięło – powiedziała zgodnie z prawdą.
– A możesz to jakoś sprawdzić w historii? To pilne – dodałam, patrząc na tłum ludzi, plujące ssaki oraz świdrującą mnie wzrokiem Lucy.
– Czekaj, co ja tu mam... Zestaw sado-maso, jak obciąć włosy na jajach. Asia, co myśmy robiły w sobotę? – zatrwożyła się.
Jak to mówią, relaksowałyśmy się.
– No i dalej mam lamy – powiedziała i w słuchawce zapadła wymowna cisza.
– No właśnie, stara, lamy, takie zwierzęta. I wiesz, gdzie one się aktualnie znajdują? Popierdalają po Wilanowie pod blokiem Lucy.
– O kurwa – powiedziała Mańka, bo już jej się wszystko złożyło do kupy.
– Zadzwoń teraz do niej i wytłumacz, że wygrałaś konkurs na najbardziej tępą dzidę i po pijaku zamówiłaś jej trochę większe psy. Tylko dlaczego tam był mój numer telefonu? – zapytałam.
– A czy ja cię pytałam, dlaczego kiedyś po pijaku napisałaś do Kuby Wojewódzkiego, że go kochasz i chcesz, żeby został twoim mężem? – wypomniała mi.
No tak, na takie pytania nigdy nie ma odpowiedzi. Swoją drogą, mógł z grzeczności odpisać.
– Idę to odkręcać. Odezwę się potem – rzuciłam.
Poszłam z Lucy negocjować z panem, aby zabrał z powrotem zwierzęta, oraz przekonać go, że mieszkanie nie jest najlepszym miejscem do ich chowu. Mańka zadzwoniła do Lucy i wytłumaczyła się ze swojego głupiego pomysłu. Tłum się rozszedł, a lamy i ja wróciłyśmy do domu, tylko że innym transportem.
Gdy dzień wydawał się już kończyć, dostałam esemesa od Mańki: „Jestem najgorsza. Po dalszym dochodzeniu okazało się, że za te sierściuchy zapłaciłam z konta klasowego”.
I wtedy sobie uświadomiłam, że skarbnikami powinni zostawać tylko ci, którzy mają nieposzlakowaną opinię i zaświadczenie od lekarza o poczytalności.
Dobry uczynek
– Asiunia? – Widzę na ekranie telefonu tekst od Mańki.
– Maniunia? – odpowiadam.
Mamy we dwie taką tradycję, że gdy piszemy do siebie, zawsze zmiękczamy swoje imiona. I to w zasadzie jedyne uprzejmości w naszym wieloletnim związku. Jednak rysa na sercu po tym, jak zakończyłam życie jej bałwanka nadepnięciem na niego, była zbyt duża.
– Czekamy na was. Dawajcie szybko – przypomniała Mańka.
Byłyśmy dzisiaj umówione z dzieciakami na wyjście do parku trampolin. Jednocześnie tak się złożyło, że do przyjaciółki przyjechała na parę dni była teściowa. Było to o tyle skomplikowane, że Mańka nie żyje z ojcem biologicznym swoich dzieci. Uważa jednak, że nie zwalnia jej to z utrzymywania relacji z babcią swoich dzieci. Mam do niej za to wielki szacunek i podziw.
Zebraliśmy się wyjątkowo szybko, bo dzieci nie mogły się doczekać skakania. Po przyjeździe pod blok Mańki głęboko we mnie zakorzeniona kultura osobista nakazywała mi iść i przywitać się z gościem, zwłaszcza że się znamy. Gdy weszłam do środka z dziećmi, wraz z nami wdarł się również chaos i krzyk. Ci ostatni zawsze tak wpadali nieproszeni. Już przestałam się łudzić, że kiedykolwiek będziemy tylko we trójkę.
– Dzień dobry, pani Joasiu, może herbatkę? – zaproponowała starsza pani.
Widząc głupie miny Mańki, odparłam zgodnie z prawdą, że spieszymy się na trampoliny, bo dzieciaki już się nie mogą doczekać. Jak na złość, przyległości z obu rodzin świetnie się bawiły, biegając po całym domu. Istny armagedon. Kiedyś myślałam, że powinni wyprodukować dla dzieci takie wielkie koła do biegania jak dla chomików. Mogłoby to pomóc wielu rodzicom.
– Ach, te dzieci, takie rozbrykane, pewnie ciągle z nosem w telefonie siedzą – westchnęła teściowa.
Gdyby uprzejmy synuś masował sobie tylko plecy, a nie penisa u Tajki, to może mniej by siedziały, a więcej bawiły się z ojcem – miałam na końcu języka. Mańka nie pogoniła go za to, że jej za dużo posłodził herbatę.
– Za moich czasów to dzieci były cały czas na dworze. Biegały, grały w piłkę, wspinały się po drzewach – kontynuowała swoje słynne „za moich czasów”.
– A za naszych czasów dbamy o przyrodę – odpowiedziałam uszczypliwie.
Mańka chodziła nerwowo po domu, prawdopodobnie w poszukiwaniu idealnego narzędzia zbrodni. Intuicyjnie zaczęłam wyganiać towarzystwo.
– To co, zbieramy się? – zapytała przyjaciółka.
– Ależ dzisiaj upał, ledwo żyję – wysapała teściowa, zwracając na siebie uwagę. – Załóż im czapki i kremem nasmaruj – zarządziła.
Do parku trampolin miałyśmy jakieś dziesięć minut na piechotę, ale trzeba być czujnym – licho nie śpi. Szybkie wyjście z czwórką rozbrykanych dzieci graniczyło z cudem, lecz motywacja była duża: żeby mamusia już zamilkła.
– Jacek, Franek, zakładajcie buty. Kasia, Piotruś, idźcie jeszcze do toalety, bo zaraz wyjdziemy i będzie jak zawsze – komenderowałam gremialnie.
– Idę zapalić na balkon, bo tu przecież nie można – wtrąciła teściowa z przekąsem.
Nikt już na to nie reagował, bo każdy łapał w pośpiechu a to krem, a to czapki i butelki z wodą.
– Kto gotowy, niech wychodzi! – krzyknęła Mańka.
Dzieci wysypywały się z mieszkania jedno za drugim, bo non stop któreś po coś wracało. W końcu znaleźliśmy się na dole. Upał był potworny i można by stwierdzić, że pomógł nam w dotarciu do parku trampolin. Dzieciom było tak gorąco, że nawet nie chciało im się rozrabiać po drodze.
Gdy zaczęły skakać, ja i Mańka miałyśmy czas dla siebie. Obgadałyśmy wszystkie koleżanki, przeczytałyśmy znalezione na necie porady dla kobiet, a w nich problemy z cyklu „Moja papryka jest zbyt czerwona – czy mogę jej użyć?”. Potem sobie razem pomilczałyśmy, bo rzadko można trafić na okazję ku temu. Dwie godziny minęły bardzo szybko i przyjemnie. Dzieciaki były porządnie wymęczone. Powoli wracaliśmy do domu. Po drodze zaszliśmy na lody.
– Zobacz, mamo, coś się u nas stało – powiedział Franek do Mańki, gdy zauważył pod blokiem straż miejską i karetkę.
– Aha, pewnie jakaś rodzinna awantura. Widzisz, Mańka, nie tylko ty masz przesrane – zaśmiałam się.
– Może ość z rybki stanęła któremuś panu w gardle – ciągnęła dalej przyjaciółka, drwiąc, jak na nią przystało.
W pewnym momencie zobaczyliśmy na balkonie teściową. Siedziała na krzesełku, rozmawiała ze strażą miejską i żywiołowo przy tym gestykulowała.
– A to co za teatr jednego aktora? Co ona wyprawia? – żachnęła się Mańka. Przyspieszyłyśmy kroku.
– O, są! Idą, to oni! – krzyknęła teściowa, gdy nas zobaczyła.
Podeszła do nas strażniczka miejska.
– Dzień dobry, panie się znają? – zapytała.
– Niestety tak – palnęła Mańka.
– Słucham? Dostaliśmy zgłoszenie od sąsiadów, że ktoś ją zamknął na balkonie. Jest ogromny upał, zrobiło jej się słabo – poinformowała funkcjonariuszka.
Dramaturgia zaczęła nabierać tempa. Czekałam na kolejny akt.
– Mamusiu, chciałaś zabić babcię? – zapytał zatroskany Jacek, młodszy syn Mańki.
Obiecałam przyjaciółce, że jak jej się coś złego w życiu stanie, to zajmę się dziećmi, ale nie było mowy o jej pobycie w zakładzie penitencjarnym.
– Nie, Jacuś, o czym ty mówisz! Mamo, co ty tam robisz? Wszystko w porządku? – Mańka nie wiedziała, z kim ma rozmawiać.
– XD – powiedziały nowomową moje rozbawione dzieci.
Prawdę mówiąc, podzielałam ich entuzjazm, ale musiałam zachować powagę.
– Czy ktoś zamykał balkon przed wyjściem? – Zdenerwowana Mańka robiła dochodzenie na oczach sąsiadów, którzy stali w oknach zaciekawieni.
– Czy ktoś mi w końcu otworzy? – krzyknęła z balkonu zniecierpliwiona teściowa, gdy my ustalaliśmy sprawcę tego poniekąd haniebnego czynu.
Niby jej tak źle, ale drzeć to się jeszcze potrafi.
– To jak było z tymi drzwiami? – ponowiła pytanie przyjaciółka.
Po chwili ciszy odezwał się Franek.
– Mamo, to ja zamknąłem balkon, ale nie wiedziałem, że tam jest babcia. Mówiłaś, żeby zawsze zamykać przed wyjściem – powiedział w końcu niepewnie chłopiec.
Kurwuniu, żeby oni tak słuchali, jak się ich prosi o włożenie talerzy do zmywarki. To nie, czekają, aż te dojdą tam same.
Wzięłam klucze od mieszkania i poszłam odbić mamusię z balkonu. Mańka została, aby wytłumaczyć się straży miejskiej i zaprosić do domu lekarza, skoro już przyjechał. Krzyczącą na balkonie teściową usłyszeli sąsiedzi i to oni zadzwonili po służby. Niefortunnie mamusia w pułapce była bez telefonu, ale za to z fajkami. Zawsze mówiłam, że palenie to zgubny nałóg.
Po tej historii teściowa zrobiła sobie przerwę od odwiedzania wnuków. Chyba jej nie przekonało, że wnuczek zamknął ją przez przypadek. A Mańka tego dnia miała wyjątkowo pokojowe, a nie balkonowe zamiary.
Nigdy nie wierz kobiecie
Pewnego popołudnia umówiłam się z Lucy, że pojedziemy do galerii handlowej. Chciała kupić sobie parę szmat i poprosiła mnie o pomoc. Nie wiem, czym sobie zapracowałam na opinię dobrej fashionistki. Większość moich ciuchów pamięta jeszcze rok dwa tysiące piąty, a skoro ciągle się w nie mieszczę, to po co wymieniać? Ponadto moda lubi wracać.
Próbowałam się wymigać od tego wyjścia. W takich miejscach irytują mnie ludzie, schody, windy, a do tego jeszcze potem bolą nogi. Po co mi ta katorga? Lucy była jednak nieprzejednana i przekupiła mnie obietnicą spałaszowania czekoladowego ciasta po zakupach.
Umówionego dnia podjechałam po nią samochodem. To jest dopiero królowa. Czterdziestka na karku i nie ma prawka. Próbowała zdawać jakieś trzydzieści razy, ale to okazało się poza jej zasięgiem. W związku z tym księżniczkę trzeba wozić. Zwykle robią to taksówki, ale dzisiaj padło na mnie. Wyszła z klatki odstawiona jak dzięcioł na otwarcie dziupli.
– Naprawdę musiałaś się tak wystroić? Wyglądam przy tobie jak szlora – powiedziałam zgodnie z prawdą, gdy wsiadła do auta. Różnica między nami była taka, że ona pewnie ten swój słodki zestaw wybierała z sześć godzin, a ja wyjęłam z szafy to, co wypadło, gdy otworzyłam drzwi.
– Jedźmy już, póki włos mi się nie rozprostuje – odpowiedziała z kokieterią.
Jazda przebiegła nam bardzo miło. Lucy opowiadała między innymi o tym, jak jej pomoc domowa wyczyściła im egzotyczny parkiet szczotką drucianą. Od razu zrobiło mi się raźniej. Kiedyś przez przypadek wlałam do pralki wybielacz zamiast płynu zmiękczającego, ale nikomu ze wstydu o tym nie mówiłam.
W końcu naszym oczom ukazała się galeria. Wjechałyśmy do garażu, mijając poziom łososia, sarny, motyla i innych stworzeń. Kurwuniu, kto nadawał te nazwy? Chciałabym łykać te same tabletki co on lub ona. Dodatkowo poszczególne piętra były utrzymane w różnych kolorach.
Wysiadłyśmy z samochodu, zabrałyśmy torby, okulary, telefony oraz klucze od auta i udałyśmy się do środka. Lucy ciągała mnie po sklepach, których nazw nie potrafiłam nawet wymówić. Opuszczała je z coraz to nowszą torbą. Jako jej nadworna fashionistka mogłam je ponosić i tak jak przypuszczałam, Lucy niewiele skorzystała z moich stylistycznych porad. W tej kwestii kompletnie się rozjeżdżałyśmy. Nawet ja pod wpływem chwili coś sobie kupiłam. Będę miała spokój na kolejne dziesięć lat.
W końcu, zgodnie z jej obietnicą, poszłyśmy odpocząć. Usiadłyśmy i delektowałyśmy się czekoladowym ciastem. Gwoli ścisłości, ja się delektowałam, a Lucy patrzyła, bo wiecznie jest na diecie. Powoli, z pietyzmem wkładałam kawałki ciasta do ust, ostentacyjnie pokazując, jak wybornie smakuje. Moje zachowanie można by podciągnąć pod znęcanie się.
Obładowane torbami poszłyśmy na parking. Szybko przypomniałam sobie te durne nazwy. Tak – to będzie łosoś, tam zostawiłam auto. Chyba nawet ściany były w takim łososiowo-różowym kolorze.
– To na tym piętrze? – zapytała Lucy.
Co za pytanie. Oczywiście, że na tym. Jako wieloletni kierowca doskonale wiem, gdzie zostawiłam swoje auto. Przyjaciółka tego nie rozumiała. Zawsze jeździła taksówkami, więc nie musiała nigdzie parkować, a co za tym idzie, pamiętać, gdzie stoi auto. Krążyłyśmy z torbami po garażu jak matki wracające z placu zabaw.
– Na pewno tu go zostawiłam, pamiętam ten ohydny różowy kolor – powiedziałam.
– To była magenta, a nie różowy – wypaliła Lucy ni stąd, ni zowąd.
Jaka, kurwa, magenta? Być może to jakiś najnowszy trend w Dolce&Armani, ale różowy to różowy.
– Jak zwał, tak zwał. Samochód jest na pewno tutaj, na łososiu – powiedziałam.
Uszy od toreb wbijały mi się w dłonie. Zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania. Przeszłyśmy z Lucy całe piętro parkingu kilka razy.
– Nie ma – stwierdziła teatralnie moja towarzyszka.
Cóż za odkrywcze stwierdzenie.
– Lucy, nie ma opcji, ukradli mi auto, przecież ono stało w tym miejscu. Duże jest, przecież byśmy je widziały – powiedziałam głośno to, co chodziło mi po głowie.
– No duże, nie wiem, jak ty w ogóle możesz nim jeździć – wtrąciła, ale kurwiki w moich oczach powstrzymały ją przed dalszymi komentarzami.
– Dobra, idziemy do ochrony, trzeba to zgłosić – zawyrokowałam.
W Lucy wstąpiły nowe siły.
Targając z powrotem wszystkie torby, wróciłyśmy do centrum. Opisałyśmy sytuację i pan z ochrony poszedł z nami na parking.
– O, tutaj był, taki niebieski SUV. – Pokazałam palcem miejsce, z którego został uprowadzony. – I jeszcze kolor parkingu zapamiętałam, taki łososiowo-różowy.
– Magenta – wtrąciła Lucy.
Sekunda dzieliła mnie od tego, aby osobiście wzburzyć jej te piękne loczki.
– Ale tak, stał tutaj na pewno – powiedziała po chwili refleksji.
Strażnik przeszedł z nami cały parking i nic. Samochodu nigdzie nie było.
– A może jest na innym piętrze? – zasugerował.
Obrzuciłam go lodowatym spojrzeniem.
– Co pan nam tu imputuje? – zapytała oburzona Lucy.
– Nie chcę pani nic amputować, proszę się uspokoić – odpowiedział, nieświadomy swojej pomyłki.
– Pan wie, jak panu stoi? – rzuciłam w nerwach, niewiele myśląc. – Jak pana auto stoi na parkingu, w sensie, że gdzie stoi – dodałam, bo bałam się, że jest gotów za chwilę zadzwonić po jakieś posiłki. I z pewnością nie chodzi o pizzę.
Strażnik się poddał i zostawił nas same. Jak kobieta mówi, że wie, to wie i lepiej nie podważać tej tezy. Ten ohydny kolor był tylko jeden, no i jeszcze pamiętałam łososia.
– Dzwonię po policję, muszę zgłosić kradzież – odparłam zrezygnowana. Przeczuwałam, że nie warto przyjeżdżać do tego pieprzonego centrum.
– To ja może po taksówkę zadzwonię? – Lucy chciała przyjść z odsieczą.
Usiadłam wśród toreb i się rozpłakałam. Mężu mnie zabije. Co z tego, że samochód był ubezpieczony, jak teraz trzeba będzie latać i wszystko załatwiać. Ponadto jestem sentymentalna.
– Nie martw się. Więcej tu nie przyjedziemy. Napiszę na nich oficjalną skargę. I przy okazji zapytam, kto wymyśla te durne nazwy: łosoś, dorsz. Chyba kogoś z Władysławowa zatrudnili – pocieszyła mnie Lucy.
I wtedy coś mnie oświeciło, że to jednak nie było to miejsce.
– Lucy, to nie tutaj! – krzyknęłam i wyrwałam w szale z tymi wszystkimi torbami, gdy po drodze spotkałyśmy strażnika biegnącego w naszą stronę.
– Drogie panie – wołał z oddali. – Chciałem powiedzieć, że auto stoi piętro wyżej. Sprawdziłem na monitoringu – dotarł do nas zdyszany.
– Teraz to i my już wiemy. A dlaczego pan wcześniej tego nie zrobił? – zapytałam oschle Rutkowskiego galerii handlowej.
– Zasugerowałem wcześniej, że może samochód stoi wyżej, ale panie były takie pewne, że bałem się więcej odezwać – powiedział to w taki sposób, że aż mi się go szkoda zrobiło.
Poszliśmy do góry. Auto stało nietknięte, tak jak je zostawiłyśmy parę godzin wcześniej. A kolor nie był ani łososiowy, ani łososiowo-różowy, ani nawet magenta. To był d o r s z. W końcu ryba jest ryba, a kolory? Kto by się przejmował takimi szczegółami.
Poza tym jest jedna kluczowa zasada: gdy kobieta mówi, że wie, to wie, i nie trzeba jej w tym przeszkadzać.
Leśna Góra
Był piękny słoneczny dzień. Dzieci wyprawiłam do szkoły, a sama udałam się do pracy. Chciałabym teraz napisać, że lubię swoją robotę, ale gdy to wypowiadam, momentalnie widzę wyszczerzone panienki w mediach społecznościowych, które wyginają się jak na castingu do niemieckiego porno, z podpisem: I love my job. Oj, jak mnie korci w takich sytuacjach skomentować: „Chyba blowjob”, ale gryzę się wtedy w mój plugawy jęzor.
Tego dnia mieliśmy zdjęcia do filmu, więc musiałam pojechać na plan. A jak są zdjęcia, to nigdy nie wiadomo, co się wydarzy i jakie dziwne rzeczy trzeba będzie pozałatwiać. Średnio ekipa liczy około sześćdziesięciu osób. Gdy ludzie widzą, jak kręcimy, na przykład na ulicy, to zazwyczaj słyszę: „Tyle tu osób, a nic się nie dzieje”, „Nuda, pani”, „Kura, kaczka, droga na Ostrołękę”, „Siedzą, nic nie robią i jeszcze miejsca parkingowe blokują nieroby”.
Tego dnia mieliśmy zdjęcia w miejscu, gdzie między innymi znajduje się Leśna Góra, a w niej słynny serialowy szpital. Kto go nie zna! Sami przystojni lekarze i miłe pielęgniarki. Ja to bym sobie dała tutaj zrobić nawet kolonoskopię bez znieczulenia.
Wiedziałam, że mamusia ogląda ten serial. Postanowiłam zrobić jej niespodziankę i strzelić sobie zdjęcie na tle szpitala. Wysłałam je i wróciłam do ekipy. Na planie czas płynął wyjątkowo spokojnie. Zazwyczaj gdy tak jest, oznacza to, że zło pierdolnie znienacka, choć tego dnia nie miało naprawdę żadnego powodu.
Dzień zleciał bardzo szybko, spieszyłam się do domu. Lubię tę równowagę w życiu. Do pracy trzeba się jakoś ubrać, wyciągnąć chrupki z włosów i spotkać się z dorosłymi. Za to w domu można założyć dres i pobawić się na dywanie autkami. Teraz czekała mnie ta właśnie beztroska.
Gdy weszłam do mieszkania, zastałam ciszę. Trochę dziwne, bo o tej porze wszyscy powinni już być. Dzieci pewnie poszły gdzieś z mężem, więc przynajmniej miałam czas dla siebie. Dom wyglądał, jakby przed chwilą przeszedł przez niego huragan, ale nie miałam zamiaru tego tknąć. Co ma wisieć, nie utonie. Skoro im nie przeszkadzały wychodzące ze zlewu talerze, bo do zmywarki trzeba było się schylić, ja tym bardziej nie będę rwać przez nie włosów z głowy.
Posadziłam swoje fantastyczne ciało na kanapie, wzięłam do ręki babski miesięcznik i delektowałam się ciszą. Szkoda tylko, że magazyn przeleżał prawie dwa lata, bo był z dwa tysiące dziewiętnastego roku. Kto by jednak czepiał się takich szczegółów. Było mi dobrze i przyjemnie. W mieszkaniu panowała nienaturalna cisza, aż zaczęłam słyszeć głosy w głowie. Włączyłam muzykę, najpierw po cichu, dla relaksu. Poczułam jednak, że szatan mną miota, i odpaliłam na cały regulator, bujając się w jej rytm. Gdy tańczę w domu, dzieci zawsze pukają się w głowę. Rozumiem przez to, że nie powinnam startować w Tańcu z gwiazdami. Teraz jednak mogłam poczuć się wolna i nieoceniana. Niespodziewanie nagle poczułam szarpnięcie w ramię.
– Kurwa, Aśka! – usłyszałam potworny krzyk brata. Obok niego stał zdenerwowany mężu.
– Noooo, w końcu jesteś, a gdzie dzieci? Gdzie wy w ogóle byliście tak długo? – zapytałam zdziwiona i jednocześnie zirytowana faktem, że zakłócili mój relaks. Nogi ciągle podrygiwały, co wyglądało trochę tak, jakby strasznie chciało mi się siku.
– Gdzie byliśmy? Od dwóch godzin biegamy po szpitalach i cię szukamy! A ty sobie tu muzyki słuchasz?! – wykrzyczał mężu.
Nic mi nie wiadomo, żeby słuchanie muzyki było jakimś przestępstwem. Może repertuar się panom nie spodobał, ale po co zaraz te nerwy? Może miałam ten burdel posprzątać? To, co zrobili, to się nazywa dezercja.
– Po jakich szpitalach? Nie macie co robić? Przecież ja sobie tutaj siedzę grzecznie i korzystam z chwili wolności. – Uśmiechnęłam się, robiąc popisowy piruet. Odniosłam wrażenie, że w ich oczach wyglądam na lekko niezrównoważoną wariatkę, której zabrakło leków.
– A co wysłałaś matce? Zdjęcie ze szpitala z komentarzem: „Jestem w szpitalu, odezwę się później”. Ty tępa dzido! – wyrecytował na jednym oddechu Karol.
Nieładnie tak starszą siostrę obrażać. A ja go na dyskoteki przemycałam, jak nie miał jeszcze osiemnastu lat. Dzida to jeszcze zrozumiem, ale tępa? Po chwili jednak zwoje zaczęły się zgrzewać. Owszem, wysłałam mamie zdjęcie z planu serialu, ale po to, żeby jej zrobić przyjemność i pochwalić się, gdzie jestem.
– No tak, wysłałam, ale to było zdjęcie ze szpitala w Leśnej Górze, serialowego, który nie istnieje, a szkoda. Tego ci nie powiedziała? – zapytałam brata, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać.
– Od dwóch godzin jeździmy i cię szukamy. Mama nie pamiętała, co to za szpital, bo oczywiście przez przypadek skasowała zdjęcie w komórce. Mówiła tylko coś o jakiejś górze. Więc jeździmy jak te debile od szpitala do szpitala i sprawdzamy, czy odbierzemy cię żywą, czy w czarnym worku! – wyjaśnił mój brat.
Dobrze, że na Jasną Górę nie pojechali, bo trochę by im się zeszło. Swoją drogą, w czarnym mi do twarzy.
– A tak w ogóle co się dzieje z twoimi telefonami? Oba wyłączone – dociekał mężu, przytulając mnie już lekko uspokojony, gdy zobaczył, że mam wszystkie części ciała na swoim miejscu. I jego pytanie mi uświadomiło, dlaczego przez tyle czasu była taka cisza. Nie dlatego, że nikt ode mnie nic nie chciał, tylko że obie komórki się rozładowały. Człowiek stary, a nadal taki naiwny.
Wtedy poczułam powagę sytuacji i nawet zrobiło mi się ich szkoda. Zadzwoniłam od razu do rodziców i poinformowałam o swoim cudownym odnalezieniu. Litaniom nie było końca. Stwierdzili, że jestem niepoważna, choć to duży eufemizm, bo w ich ustach brzmiało to trochę inaczej.
Trzeba przyznać, że panowie świetnie się zorganizowali. Mężu wywiózł dzieci do bratowej i razem z bratem ruszyli na poszukiwania. W rodzinie siła.
Następnego dnia byłam na planie komisariatu policji. Tym razem już nie wysyłałam mamusi żadnych zdjęć. Gotowa była jeszcze prosić Ojca Mateusza o pomoc w poszukiwaniach.