Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa - ebook

Meir Ezofowicz ebook

Eliza Orzeszkowa

5,0

Opis

„Meir Ezofowicz” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu.

Utwór ukazuje socjologiczny obraz małego żydowskiego miasteczka w Polsce.

Powieść posiada cechy sagi – opowieść skonstruowana jest wokół rodzinnej legendy. Co parę pokoleń w rodzinie Ezofowiczów rodzi się człowiek sprawiedliwy, o sercu przepełnionym miłością do rodzaju ludzkiego.

Akcja utworu dzieje się w fikcyjnym żydowskim miasteczku – Szybowie. Mieszkają tam dwie wpływowe rodziny: ród Ezofowiczów i ród Todrosów.

Ród Todrosów od wieków kojarzony był z głęboką religijnością i tradycją, natomiast ród Ezofowiczów słynął z wybitnych jednostek, próbujących zreformować społeczność żydowską.

Powieść koncentruje się na losach młodego Meira Ezofowicza (reprezentanta stanu kupieckiego), który pragnie kontynuować szlachetne tradycje rodu. Drażni go zacofanie otaczającego go środowiska oraz fanatyzm religijny. Meir poprzez swoje zachowanie i poglądy, nieustannie naraża się społeczności żydowskiej.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-07-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Wstęp

U szczytów cywilizacyi zbiegają się i zgodnie łączą się ze sobą różnorodne gałęzie wielkiego drzewa ludzkości. Oświata najlepszym jest apostołem powszechnego braterstwa. Wygładza ona chropowatości zewnętrzne i ścina wewnętrzne wybujałości, dozwala przyrodzonym cechom plemion różnych rozwijać się obok siebie we wzajemném poszanowaniu, same nawet religijne wierzenia oczyszcza z narośli, wytworzonych przez zmienne czasy, a sprowadzając je do najprostszego ich wyrazu sprawia, iż spotykają się one ze sobą bez wstrętów i szkód.  Inaczéj dzieje się w głębokościach, w społecznych dolinach, nad którymi nie świeci słońce wiedzy. Tam ludzie są jeszcze dziś takimi, jakimi byli w odległych stuleciach. Czas, kopiąc mogiły przodkom ich, nie zagrzebał wraz z nimi form i treści, które, wciąż odradzając się, tworzą pośród zdumionych społeczeństw niepojęte już anachronizmy. Tam istnieją odrębności, ostrymi kantami odpychające wszystko, co nie jest niemi; czołgają się nędze fizyczne i moralne, z imienia nawet nieznane tym, którzy stanęli u szczytów. Tam są zbiorowiska ciemnych postaci, odskakujące od jasnego tła reszty świata, w mętnych zarysach Sfinksów, strzegących grobów, i szeroko rozkładają się skamieniałości wiar, uczuć i obyczajów, istnieniem swém zdające się świadczyć o tém, że geniusze wielu stuleci jednocześnie nad światem panować mogą.  Patrycyat i plebs, przeistaczając z upływem czasu naturę swą i racyą swego bytu, zamieniły dziś dawne swe role. Pierwszy stał się obrońcą i krzewicielem równości, drugi uparcie trwa przy wyróżnieniach i odrębnościach. I jeżeli niegdyś przemoc i uciski przybywały od tych, którzy stali wysoko, ku tym, którzy w prochu i pokorze roili się na głębokościach; teraz z głębokości podnoszą się niezdrowe wyziewy te i ciężkie kamienie obrazy, które zatruwają życie i utrudniają drogi wybrańcom cywilizacji.  Nieszczęsne i unieszczęśliwiające doliny takie, otoczone i od reszty świata oddzielone grubym łańcuchem gór z mgieł i ciemności, istnieją w społeczeństwie izraelskiém również jak i w innych, a nawet jest ich tam nierównie więcéj niż w innych. Zbyt przedłużone istnienie ich wynikiem jest wielu przyczyn dziejowych i cech plemiennych. Dziś są one zjawiskami wabiącymi ku sobie wzrok myśliciela i artysty niezmiernym wpływem, który wywierają dokoła, i niepospolitością kolorytu swego, na który składają się mroki tajemnicze i przerzynające je jaskrawe ognie. A jednak — któż bada je i zna? Ci nawet, których jedność krwi i tradycyi pociągnąćby powinna ku miejscom tym, zagubionym w ciemnościach, nie poséłają ku nim malarzy ni apostołów, nie zawsze nawet wierzyć chcą w ich istnienie.  Jakże naprzykład zdziwioném byłoby towarzystwo izraelskie, zgromadzone w największém z miast krajowych, złożone z mężczyzn wykształconych, uczonych, oddających się zawodom stojącym na czele umysłowości ludzkiéj, i kobiet, które we wdzięku, wykwintności, dowcipie nie ustępują częstokroć najwydatniejszym postaciom kobiecym innych społeczeństw, jakże zdziwioném byłoby towarzystwo to, ubrane w czarne fraki i jedwabne suknie, gdyby ktokolwiek opowiadać mu zaczął nagle o tém: co to jest Szybów i co się dzieje w Szybowie!  Szybów? na jakiéj planecie znajduje się miejsce to? a jeżeli na naszéj, jaka je zamieszkuje ludność? z białych, czarnych czy brunatnych ludzi złożona.  Otóż, czytelnicy, podejmuję się zaznajomić Was z tą głęboką, bardzo głęboką doliną społeczną, która nosi tylko co wymienioną nazwę. Niedawno odegrał się w niéj dramat ciekawy, godny życzliwego spojrzenia waszego, silnego uderzenia serca i długiéj, smętnéj chwili zadumy. Że jednak, dla pełnego uwydatnienia faktów i postaci, należy ukazać je na tle, śród którego powstały one i rozwinęły się i w którego głębokich perspektywach mieszczą się żywioły będące przyczyną ich bytu, pozwólcie abym przed odsłonięciem zasłony, ukrywającéj pierwsze sceny dramatu, opowiedziała Wam, w krótkich rysach zawartą, historyą małego miasteczka.

 Daleko, daleko od téj gałęzi kolei żelaznych, która przerzyna Białoruskie strony, daleko nawet od przebiegającéj je spławnéj rzeki Dźwiny, w jednym z najustronniejszych zakątków, jakie dotąd jeszcze istniéć mogą w Europie, pośród gładkich, cichych, rozległych równin, na zbiegu dwóch szerokich, piaszczystych dróg, które, wywijając się z pod skłonów bladego nieba, znikają w głębiach czarnego lasu, szarzeje gromada kilkuset domostw mniejszych i większych, tak ściśle zbliżonych ku sobie, że, patrząc na nie, możnaby rzec, iż były one kiedyś w wielkiéj jakiéjś trwodze, i zbiegły się raz, aby we skupionéj gromadce módz łatwiéj zamieniać się szeptami i łzami.  Jest to Szybów, miasteczko zamieszkiwane przez izraelską ludność, wyłączniéj jeszcze niż wiele innych miejsc podobnych, całkiem prawie wyłącznie, bo z wyjątkiem jednéj tylko uliczki, znajdującéj się na samym skraju miasteczka, przy któréj w kilku chatach i dworkach mieszka kilkudziesięciu bardzo ubogich mieszczan i bardzo cichych, starych emerytów.  Jedyna téż to jest uliczka, śród któréj panuje cisza i w lecie kwitną skromne kwiaty. Gdzieindziéj niéma kwiatów, ale panuje wielki i nieustanny gwar. Gwarzą tam ludzie i ruszają się nieustannie, zapobiegliwie, namiętnie we wnętrzach domostw i na ciasnych, błotnistych przejściach, noszących nazwę ulic, i na okrągłym, dość obszernym rynku, pośrodku miasteczka umieszczonym, dokoła którego otwierają się nizkie drzwiczki cuchnących kramików, na którym, po całotygodniowych targach, sprowadzających okoliczną ludność, pozostaje niezmierzona i nieprzebrana ilość błota i śmieci, nad którym nakoniec panuje wysoki, ciemny, dziwnego kształtu dom modlitwy.  Budowa ta jest jednym z rzadkich już okazów staréj architektoniki izraelskiéj. Malarz i archeolog mogą zatrzymywać na niéj wzrok swój z jednostajną ciekawością. Od pierwszego zaraz rzutu oka poznać można, że jest to świątynia, jakkolwiek pozór jéj czyni ją niepodobną do wszystkich innych świątyń. Cztery jéj grube, wysokie, ciężkie ściany, zarysowują monotonne linie ogromnego czworokąta i mają ciemno-brunatną barwę, przyoblekającą je piętnem powagi, starości i smutku. Stare téż to są, odwieczne ściany niezawodnie, bo podłużnymi pasy porasta je tu i owdzie zielonawy mech. U góry, wysoko, przerzyna je szereg długich, wązkich, głęboko osadzonych okien, przypominających kształtem swym strzelnice warownych murów, powyżéj zaś całą budowę okrywa dach, którego trzy ciężkie, jedno na drugie spadające piętra, podobnemi wydają się do trzech brunatnych, omszonych, olbrzymich grzybów.  Wszystko, co tylko pokaźniejszy posiada pozór i do ogólnego użytku służy, skupia się tu i chroni pod osłonę brunatnych ścian świątyni i grzybiastego jéj dachu. Tu, dokoła obszernych dziedzińców, stoją przyszkółki, hedery, miejsca zgromadzeń zwierzchności kahalnéj; tu przysiadł niziuchny, czarny domek o dwóch okienkach, istna lepianka, którą od kilku już wieków i wielu pokoleń zamieszkują Rabbini, ze słynnéj w gminie i daleko po za gminą rodziny Todrosów pochodzący; tu nakoniec panuje zawsze czystość wzorowa, a choć gdzieindziéj, w jesiennéj szczególniéj i wiosennéj porze, ludzie topią się niemal w błocie i zagrzebują w śmieciach, podwórze szkolne okrywają zawsze suche i białe kamienie; źdźbła słomy nawet trudno by na nich dopatrzéć, bo jeśli i znajdzie się kiedy jakie, wnet podnosi je ręka przechodnia, dbałego o piękność miejsc, ścielących się do stóp świątyni.  Jakie znaczenie Szybów posiada dla ludności izraelskiéj, zamieszkałéj w stronach Białoruskich, a nawet daléj jeszcze, na szerokich przestrzeniach Litwy, wnieść można z kłopotliwego dość wydarzenia, które spotkało pewnego, bardziéj wesołego niż mądrego szlachcica, w rozmowie z pewnym żydkiem faktorem, bardziéj jednak dowcipnym niż pokornym.  Żydek faktor stał u drzwi gabinetu pańskiego, pochylony nieco ku pańskiemu obliczu, uśmiechniony, gotów zawsze do sprężystego poskoku w celu usłużenia panu, i dowcipnego słówka, w celu obudzenia dobrego jego humoru.  Pan był w dobrym humorze i żartował z Żydka.  — Chaimku — mówił — czy byłeś ty w Krakowie?  — Nie byłem, Jaśnie Panie!  — Toś ty, Chaimku, bardzo niemądry!  Chaimek ukłonił się.  — Chaimku, czy byłeś ty w Rzymie?  — Nie byłem, Jaśnie Panie!  — Toś ty, Chaimku, bardzo niemądry!  Chaimek ukłonił się powtórnie, ale zarazem o dwa kroki bliżéj do pana przystąpił. Na ustach zaigrał mu jeden z tych uśmiechów, właściwych ludziom jego plemienia, sprytnych, przebiegłych, o których powiedziéć na pewno nie można, czy się maluje w nich pokora, czy téż tajemny tryumf, — pochlebstwo, czy szyderstwo.  — Przepraszam Jasnego Pana — rzekł z cicha — czy Jasny Pan był w Szybowie?  Szybów odległym był od miejsca, na którém toczyła się rozmowa, o jakich mil dwadzieścia. Szlachcic odpowiedział:  — Nie byłem.  — A co teraz będzie? — ciszéj jeszcze szepnął Chaimek.  Podanie zamilcza o tém, co na kłopotliwe pytanie to odpowiedział wesoły szlachcic; ale z posłużenia się Szybowem, jako argumentem odpierającym ubliżające twierdzenie, a raczéj wywzajemniającym się za nie, wnieść można, iż dla Chaimka Szybów był tém, czém dla szlachcica był Kraków i Rzym, więc miejscem skupiającém w sobie i przedstawiającém cywilne i religijne powagi.  Gdyby ktokolwiek zapytał był podówczas żydka faktora: dla czego tak wysokie znaczenie przywiązuje do mieściny małéj, zapadłéj wśród głuchych równin, wymieniłby on prawdopodobnie dwa tylko nazwiska będące nazwiskami dwóch rodów od wieków w Szybowie zamieszkałych: Ezofowiczów i Todrosów. Pomiędzy dwoma rodami temi taka zachodziła różnica i taki wytworzył się podział, że Ezofowiczowie przedstawiali sobą, do wysokiego stopnia spotęgowany, żywioł świeckich świetności, jako to: licznego rozrodzenia się i zestosunkowania, bogactwa i bystréj zręczności w robieniu interesów i powiększaniu majątku; Todrosowie zaś przedstawicielami byli żywiołu duchowego: pobożności, religijnéj uczoności, surowéj aż do ascetyzmu czystości życia...  Być może nawet, iż Chaimek zapytany o przyczynę znaczenia przywiązywanego do małéj mieściny, zapomniałby wymienić Ezofowiczów; jakkolwiek bowiem bogactwem i wpływami rodu tego chlubili się Izraelici wszyscy na wiele dziesiątków mil dokoła, niby jedną ze swych chwał narodowych, blask ten czysto światowy bladł przy promieniach duchowéj świętości, któremi otoczoném było od niezmiernie dawna imię Todrosów.  Todrosowie uważanymi byli od dawien dawna przez całą ludność izraelską, Białoruś i Litwę zamieszkującą, za skończony wzór i nienaruszoną arkę prawowierności religijnéj. Czy było tak w istocie? Znajdowali się tu i ówdzie uczeni talmudyści, którzy na wzmiankę o talmudycznéj prawowierności Todrosów uśmiechali się jakoś dziwnie, i gdy się zeszli z sobą, smutnie coś o niéj szeptali. Wiele, wiele do myślenia dawała uczonym talmudystom owa sławiona prawowierność talmudyczna Todrosów. Stanowili oni przecież ogromną mniejszość; kilku ich było zaledwie lub kilkunastu, wątpiących wobec wierzących tłumów. Tłumy wierzyły, wielbiły i do Szybowa dążyły, jako do miejsca uświęconego, z pokłonem, po naukę, radę, pociechy i leki.  Nie zawsze przecież Szybów posiadał taką siłę prawowierności. Owszem, pierwszymi założycielami jego byli odszczepieńcy, przedstawiciele w Izraelu ducha oppozycyi i rozbioru, Karaici. Niegdyś, bardzo dawno temu, nawrócili oni byli na wiarę swą możny lud, zamieszkujący płynącą winem i złotem ziemię Chersonesu i stali się jéj królami. Potém, ze wspomnieniami królowania tego, z jedyną religijną i prawodawczą księgą swą, Biblią, powędrowali w świat podwójni wygnańcy Palestyny i Krymu, a mała cząstka ich, sprowadzona na Litwę przez W. Ks. Litewskiego Witolda, posunęła się aż na Białoruś, i tam osiadła w gromadce domków i lepianek, którą nazwano Szybowem.  Natenczas w piątkowe i sobotnie wieczory panowała w miasteczku głucha cisza i ciemność, Karaici bowiem, wbrew talmudystom, nie spotykali świętego dnia sabbatu światłem rzęsistém, gwarném weselem i obfitemi ucztami, ale witali go ciemnością, milczeniem, smutkiem i rozmyślaniem nad upadkiem świątyni, chwały i mocy ojczystéj. Wtedy, z czarnych wnętrzy domostw, z za małych mętnych okienek, wypływały na zewnątrz przyciszone, przeciągłe, śpiewne i żałosne dźwięki, którymi ojcowie opowiadali dzieciom swym o prorokach, którzy nad rzekami Babilonu tłukli harfy swe i ucinali palce u rąk, aby nikt zmusić ich nie mógł do śpiewu w niewoli o błogosławionéj krainie Chawili, kędyś na południu Arabii położonéj, w któréj dziesięć pokoleń izraelskich mieszkało w swobodzie, w szczęściu i pokoju, nie znając co to kłótnia albo miecz, o świętéj rzece Sabbationu, kryjącéj izraelskich tułaczy przed oczyma ich wrogów.  Przyszła jednak pora, w któréj tu i ówdzie, w piątkowe wieczory, okienka domków błyskać poczęły światłami i rzucać na zewnątrz gwar głośnych rozmów i chóralnych modlitw. Rabbanici przybywali. Czciciele talmudycznych powag, przedstawiciele ślepéj wiary w podania ustne, zebrane i przekazane przez Kohenów, Tanaitów i Gaonów, nadchodzili i wypierali z siedlisk garstkę kacerzy i rozbitków. Pod wpływem najścia tego, gmina Karaicka topniała zwolna; ostatni cios zadał jéj mąż, znany w dziejach Izraelitów polskich, Michał Ezofowicz, Senior.  Pierwszy to był Ezofowicz, którego imię wyłoniło się z cieniów niewiadomości. Rodzina jego, niezmiernie dawno w Polsce osiadła, jedną z tych była, które za królów Jagiellonów, pod wpływem praw i zwyczajów, wytworzonych niezwykle wysokim na one czasy stanem oświaty w Polsce, życzliwemi węzły połączyły się z mniejscową ludnością. Seniorem, czyli starszym nad żydami wszystkimi, Litwę i Białoruś zamieszkującymi, mianował go król Zygmunt I-szy, dyplomem, którego ustęp główny brzmiał jak następuje:  „My, Zygmunt, z bożéj łaski i t. d...., wiadomém czynimy wszystkim Żydom, zamieszkałym w państwie, Ojczyźnie naszéj.... Zważywszy na wierne ku nam zasługi żyda, Michała Ezofowicza, i bacząc, abyście w sprawach waszych z Nami w niczém nie doznawali przeszkody i opóźnienia, według sprawiedliwości stanowimy: aby Michał Ezofowicz wszystkie Wasze sprawy przy Nas załatwiał i był nad Wami wszystkimi starszym, a Wy macie za Jego pośrednictwem do Nas się udawać i być jemu we wszystkiém uległymi. Będzie on Was sądzić i rządzić Wami, według zwyczaju Waszego prawa i winnych karać z przyzwoleniem naszém, każdego według zasługi...” Z kilku wzmianek, które czyni o nim historya, łatwo poznać w Seniorze człowieka silnéj i sprężystéj woli. W pewną siebie dłoń ujął on powierzone mu nad współwyznawcami rządy, a na tych, którzy poddać się im nie chcieli, na Karaitów mianowicie, rzucił klątwę, wyłączając ich z pośród społeczeństwa izraelskiego i odbierającą im prawo do współplemiennéj pomocy i przyjaźni. Pod uderzeniem ciosu tego, egzystencya danych mieszkańców Szybowa, dość smutna, uboga i bezczynna przedtém, ostatecznemu uległa rozprzężeniu. Potomkowie Chazarskich władzców, kacerze, stanowiący, jak zwykle bywa, wśród społeczeństwa swego ogromną mniejszość i będący dlań przedmiotem niechęci i wstrętu, znękani i biedni, z upartém swém a wyłączném przywiązniem do Biblii w sercu, ze swemi poetycznemi legendami na ustach, opuścili miejsce które im dało chwilowy przytułek. Rozeszli się w świat szeroki i nieprzyjazny, za cały ślad dwuwiekowego pobytu swego w szaréj gromadce domostw, rzuconéj wśród Białoruskich rozłogów, pozostawiając kilka rodzin wytrwalszych, namiętniéj przywiązanych do starych grobów, które schroniły kości ich ojców, i do wzgórza, usianego gruzami świątyni ich, obalonéj przez zwycięzkich Rabbanitów.

 Rabbanici zajęli Szybów w posiadanie zupełne i, co prawda, czynnością swą, zapobiegliwością, ścisłą spójnością działań swych, które źródło siły swéj czerpały z bezprzykładnéj niemal wzajemnéj pomocy, zamienili szarą mieścinę z miejsca ciszy, smutku i ubóstwa, w miejsce ruchu, gwaru, zachodu i bogactw.  W ogóle zresztą, dobrze się działo w czasach onych żydom, poddanym władzy Seniora. Oprócz materyalnych powodzeń, świtać dla nich zaczęła nadzieja wydźwignięcia się z umysłowéj ciemnoty i ze społecznego poniżenia. Senior posiadać musiał umysł bystry i jasny, skoro z za wiekowych uprzedzeń i przesądów dojrzéć potrafił ducha czasu i potrzeby ludu swego. Nie przez fanatyzm religijny zapewne, ale dla czysto administracyjnych lub i szerzéj społecznych celów, odrzucił on był Karaitów od Izraelowego łona; jakkolwiek bowiem Rabbanitą był, więc obowiązanym do bezwarunkowéj czci i wiary względem religijnych powag, sceptycyzm, najlepsza ta a może i jedyna droga ku mądrości, nawiedzał niekiedy umysł jego. W jedném z podań swych do króla, odpierając zarzuty, które czyniono sprawiedliwości dokonywanych przezeń sądów, smutnie i nieco ironicznie pisał:  „Księgi nasze różnie i różnie nakazują; nie wiemy często jak postąpić, kiedy Gamaliel tak, a Eliezer inaczéj rozkazuje. W Babilonie jedna, w Jerozolimie druga jest prawda. My słuchamy drugiego Mojżesza a nowi nazywają go kacerzem. Zachęcam ja uczonych do pisania takich mądrych rzeczy, aby rozumni i głupi słuchać ich mogli.“  Była to właśnie pora, w któréj na Zachodzie, wśród Izraelitów, osiadłych w Hiszpanji i Francyi, podniósł się wielki spór o to: czy nauka świecka wzbronioną lub dozwoloną ma być wyznawcom Biblii i Talmudu. Zdania ważyły się, lecz długo ważyć się nie mogły, gdyż stronnicy bezwarunkowego wyłączenia się Izraela z pośród umysłowych prac i dążeń ludzkości stanowili większość ogromną. Na społeczeństwo każde nachodzą niekiedy chwile takiego zapadania w ciemność. Zdarza się to wtedy najczęściéj, gdy żywotność i energia narodu zmęczoną uczuje się długiém pasmem dokonanych wysileń i przetrwanych męczarni, osłabioną potokami wylanéj krwi. Żydzi zachodni, po kilku stuleciach istnienia w trwodze, tułactwie, we krwi i ogniu, przebywali w wieku XVI chwilę taką. Dalekiemi już były od nich czasy te, w których z łona ich powstawali sławni doktorowie umiejętności świeckich, miłowani przez ludy, poważani przez samych królów; daleką od nich, zapomnianą już, wzgardzoną była szeroka i wysoka myśl Majmonidesa, który, oddając należną cześć izraelskiemu prawodawcy, wielbił téż i greckich mędrców; który naukę biblijną i talmudyczną oprzéć i utrwalić usiłował na podstawach prawd matematycznych i astronomicznych; który otwarcie wyznawał pragnienie zawarcia 2500 arkuszy Talmudu w jednym chociażby, byle jasnym jak dzień, rozdziale; który, mniemań nierozsądnych religijnemi nawet nie usprawiedliwiając wierzeniami, utrzymywał, że „oczy umieszczone są z przodu głowy człowieka, nie zaś z tyłu, dlatego, aby wolno mu było patrzéć przed siebie“ i przepowiadał, „że świat cały napełni się kiedyś wiedzą tak, jak wodą napełnione są otchłanie morza“.  Cztery wieki minęły odkąd znikła z powierzchni świata poważna, słodka, wysoce sympatyczna postać izraelskiego myśliciela, który zresztą był jednym z największych w ogóle myślicieli średnich wieków. Olbrzyma, z orlim wzrokiem i płomienném sercem, zastąpiły karły o piersi zmęczonéj i przesyconéj goryczą, z okiem spoglądającém na świat mętnie, ciasno, podejrzliwie.  „Strzeż się mądrości greckiéj, — wołał do syna swego Józef Ezobi, — albowiem podobną ona jest do Sodomskiéj winnicy, lejącéj w głowę człowieka pijaństwo i grzech“. „Obcy ludzie wciskają się w bramy Syonu!“ wyrzekał Abba-Mari, na wieść o żydowskiéj młodzieży, uczącéj się u innowierczych mistrzów. A wszyscy społem, rabbini i naczelnicy gmin żydowskich na Zachodzie, wydają rozkaz, ażeby nikt przed skończeniem 30 lat życia nie śmiał się krzątać około nauki świeckiéj. „Ten tylko bowiem, powiadają, który napełnił już umysł swój Biblią i Talmudem, posiada prawo ogrzewania się przy obcych płomieniach“.  — „Rabbi! — odpowiadali na to śmielsi nieco, lubo niemniéj poddający się kornie rozporządzeniu duchownych zwierzchników swych, — a jakoż będziemy badali wiedzę świecką po 30 latach naszego życia, skoro do czasu tego umysły nasze stępieją, pamięć umęczy się i nie będziemy już mieli ochoty i siły młodości?“  Stało się przecież tak, jak nakazaném było. Umysły ich stępiły się, pamięć zmęczona omdlała, opadły z nich siły i chęci młodości. Grób Majmonidesa, milczący i nieruchomy, stał pośród morza ciemności, które rozlało się na lud, przez niego wiedziony ku światłu. Na pamięć jego rzucono klątwę, a zuchwała ręka starła mu z grobowca napis, pełny wdzięczności i chwały, zastępując go słowami suchemi i okrutnemi, jak ciemnota i fanatyzm:  „Tu spoczywa Mojżesz Majmonides, wyklęty kacerz.“ Takież same spory, w tymże samym czasie powstały i wśród Izraelitów, w Polsce osiadłych; tylko że nie tyle znużeni udręczeniami, których doświadczyli nieskończenie mniéj, niż współbracia ich na Zachodzie, swobodniejsi, pewniejsi praw swych do bytu i przyszłości, mniéj namiętny wstręt okazywali oni do „obcych płomieni“.  Owszem, utworzyło się wśród nich dość liczne stronnictwo, które wielkim głosem wołało o naukę świecką, o pobratanie się z resztą ludzkości w umysłowych trudach i dążeniach. Jednym z ludzi, stojących na czele stronnictwa tego, był Senior Litewski, Ezofowicz. Za jego-to przeważnie staraniem, wydaną została przez Synod żydowski, w czasie tym zgromadzony, odezwa do wszystkich Żydów polskich, któréj główny ustęp brzmiał, jak następuje:  „Jehowa ma liczne Sefiroty, Adam miał różne doskonałości wypływy. Izraelita téż na jednéj nauce (religijnéj) przestawać nie powinien. Pierwsza jest święta nauka, ale dla tego inne nie opuszczają się. Najlepszy jest owoc rajskie jabłko, ale dla tego czylić nie mamy mniéj smacznego jeść jabłka?... Byli Żydzi u królów na dwore, Mardocheusz był uczonym, Ester była mądra, Nehemiasz był radzcą perskim, — i lud wybawili z niewoli. Uczcie się, bądźcie użytecznymi królowi i panom, a będą was szanować. Ile gwiazd na niebie, ile piasku w morzu, tyle jest Żydów na świecie; ale nie świecą oni jako gwiazdy, lecz każdy ich depcze jako piasek... Jednak rzuca wiatr nasiona różnych drzew i nikt się nie pyta, zkąd najpyszniejsze drzewo ma pochód: czemużby i z nas cedr libański miasto tarniny powstać nie mógł?“  Mąż, pod natchnieniem którego napisana została odezwa, wzywająca Żydów polskich, aby obracali się twarzami w stronę, z któréj nadchodziły światła przyszłości, spotkał się oko w oko z człowiekiem, zapatrzonym w przeszłość i ciemność.  Był nim, świeżo przybyły z Hiszpanii do Polski, a w Szybowie osiadły, Nehemiasz Todros, potomek onego słynnego Todrosa Abulaffi Haleviego, który, przez czas jakiś słynąc z talmudycznéj mądrości swéj i prawowierności, dał się potém unieść ponurym tajemnicom kabalistyki, i wspierając ją powagą swą, przyczynił się znacznie do wytworzenia w Izraelu jednego z najsroższych obłędów, jakiemu duch narodu uledz może. Wieść niesie, że tenże Nehemiasz Todros, noszący tytuł książęcy, Nassi, pierwszy przywiózł do Polski księgę Zohar, zawierającą w sobie wykład, a raczéj kwintessencyą zgubnéj doktryny, i że odtąd właśnie datuje się w Polsce zmieszanie nauk talmudycznych z kabalistyką, które coraz ogólniéj i szkodliwiéj działać miało na umysły i życie Żydów polskich. Historya milczy o rozterkach i walkach, wznieconych innowacyą tą wśród ludu, który już już wybić się miał z ogarniających go długo ciemności; ale podania, świątobliwie przechowywane w łonach rodzin, opiewają, iż w walce, która długo i zawzięcie toczyła się pomiędzy Michałem Ezofowiczem, Żydem zdawna polskim, a Nehemiaszem Todrosem, hiszpańskim przybyszem, pierwszy zwyciężonym został. Strawiony zgryzotą, którą sprawiał mu widok ludu jego, zwracającego się na drogi błędne, gnębiony intrygami, wzniecanemi przeciw niemu przez posępnego przeciwnika, umarł on w sile lat i wieku. Imię jego przechowywane było w rodzie Ezofowiczów z pokolenia w pokolenie. Wszyscy oni szczycili się wspomnieniem tém, jakkolwiek z upływem czasu coraz mniéj rozumieli istotne jego znaczenie.  Od czasu-to owego datuje się wielka powaga Todrosów i stopniowe umniejszanie się wpływów moralnych, wywieranych przez Ezofowiczów. Ci ostatni, wyparci przez pierwszych z dziedziny szerokich, społecznych działań, wszystkie zdolności swe zwrócili na pole starań i zabiegów, mających na celu dobro materyalne. Spławne rzeki okrywały się rok rocznie statkami, będącemi ich własnością, a niosącemi ku dalekim portom ogromne zasoby przeróżnych przedmiotów handlu; dom ich, stojący wśród lichéj mieściny, stawał się coraz bardziéj główném ogniskiem handlowego kredytu i przemysłu; ku nim, jak ku nowoczesnym Rotszyldom, zwracali się wszyscy ci, którzy dla powodzenia zamiarów swych i przedsiębierstw potrzebowali złotéj podpory.  Ezofowiczowie dumni byli zdobytą potęgą kruszcu, i przestali całkiem troszczyć się o inną, o tę potęgę wpływów na ducha i los narodu, którą posiadał pradziad ich, a którą na zawsze zda się wydarli im z rąk Todrosowie, ci Todrosowie, którzy, ubodzy wiecznie, nędzarze niemal, zamieszkujący lichą chatkę u stóp świątyni przysiadłą, gardzący wszystkiém, co miało pozór wykwintu, piękna a choćby wygody, słynęli przecież szeroko na wsze strony kraju i pociągali ku sobie najpobożniejsze westchnienia, najgorętsze marzenia i tęsknoty ludu swego. I raz tylko w ciągu 2-ch wieków, jeden jeszcze Ezofowicz pokusił się nie już tylko o materyalne, ale i o moralne dostojeństwo.  Zdarzyło się to w końcu zeszłego stulecia. W Warszawie zasiadał wielki sejm czteroletni. Odgłosy toczonych tam obrad doszły aż do Białoruskiéj mieściny. Ludność, zamieszkująca ją, ciekawie nadstawiała ucha, słuchała, czekała. Z ust do ust biegła wieść, nabrzmiała nadzieją i trwogą: radzą tam i o Żydach!  — Co tam o nas gadają? co tam o nas piszą? — zadawali sobie wzajem pytania długobrodzi przechodnie ciasnych uliczek Szybowa, ubrani w długie chałaty i w wielkie futrzane czapki. Ciekawość wzrastała z dniem każdym tak bardzo, że aż powstrzymywała, w sposób zupełnie niezwykły, ruch pieniężnych i handlowych interesów. Niektórzy puszczali się nawet w daleką i trudną podróż do Warszawy, aby znaléźć się bliżéj źródła, z którego wychodziły wiadomości, a znalazłszy się tam, przeséłali współbraciom pozostałym w białoruskiéj mieścinie długie listy, zmięte i wyplamione dzienniki, kartki powydzierane z rozlicznych broszur i książek.  Z pomiędzy tych wszystkich, którzy pozostali w miasteczku, najpilniéj i najniespokojniéj nadstawiali ucha dwaj ludzie: Nochim Todros, rabin, i Hersz Józefowicz, bogaty kupiec.  Stosunek wzajemny tych dwóch ludzi zawierał w sobie głuchą, tajemnie wrzącą niechęć. Nie lubili się. Na pozór zostawali ze sobą w zgodzie, ale przy każdéj ważniejszéj sposobności wychodził na jaw i burzliwie nieraz wybuchał antagonizm, istniejący pomiędzy prawnukiem Michała Seniora, Majmonidesowego ucznia, a potomkiem Nehemiasza Todrosa, fanatyka kabalisty.  Raz nakoniec przybyła z Warszawy do Szybowa kartka papieru, zżołkłego i zmiętego w długiéj podróży, a na niéj wypisane były następujące wyrazy:  „Wszystkie różnice w ubiorze, języku i obyczajach, pomiędzy Żydami a miejscową ludnością zachodzące, znieść. Wszystko, co się religii tycze, pozostawić nietykalném. Sekty nawet tolerować, jeżeli te nie będą wpływały szkodliwie na moralność. Żadnego Żyda, zanim dojdzie lat 20-stu życia, do chrztu nie przyjmować. Prawo do nabywania gruntów Żydom udzielić, a nawet tych, którzyby się rolnictwem zatrudniać chcieli, na pięć lat od podatków uwolnić i inwentarzem rolnym obdarzyć. Wzbronić zawierania małżeństw przed rokiem 20-tym dla mężczyzn, a 18-ym dla kobiet.“  Kartkę tę noszono po ulicach, placach i domach, czytano po setne razy, powiewano nią w powietrzu, niby chorągwią tryumfu lub żałoby, dopóty, aż w tych tysiącach rąk niecierpliwych i drżących rozpadła się ona w drobne szmatki, ulotniła się w żółtawy pył i — znikła.  Zdania jednak o tém, co przeczytane zostało, ludność Szybowa nie wyrażała zrazu. Część jéj, znacznie mniejsza, pytające spojrzenia zwróciła ku Herszowi; inna, ogromnie większa, badała twarz Reba Nochima.  Reb Nochim wyszedł przed próg swéj lepianki i chude ręce swe, na znak zgrozy i rozpaczy, wznosząc nad głową, okrytą siwemi włosy, zawołał po razy kilka:  — Assybe! assybe! dajge!  — Nieszczęście! nieszczęście! biada! — powtórzył za nim tłum, zalegający w dniu owym podwórzec świątyni. Ale w téj saméj chwili Hersz Ezofowicz, stojący u samych drzwi domu modlitwy, założył białą rękę za szeroki pas atłasowego chałata, drugą powiódł po bujnéj rudawéj brodzie, podniósł wysoko głowę, okrytą cenną bobrową czapką, i niemniéj donośnie od Rabbina, innym tylko wcale głosem, zawołał:  — Ofenung! ofenung! frejd!  — Nadzieja! nadzieja! radość! — nieśmiało trochę, zcicha, i z ukośném na Rabbina wejrzeniem, powtórzyła za nim nieliczna gromadka jego przyjaciół.  Ale stary Rabbin słuch miał dobry. Usłyszał. Biała broda jego zatrzęsła się, czarne oczy rzuciły w stronę Hersza wejrzenie pełne błyskawic.  — Rozkażą nam brody golić i krótkie suknie nosić! zawołał — żałośnie i gniewnie.  — Rozum nasz uczynią dłuższym i serce w piersiach naszych rozszerzą! — odpowiedział mu od drzwi świątyni doniosły głos Hersza.  — Zaprzęgą nas do pługów i każą nam uprawiać kraine wygnania! — krzyczał Reb Nochim.  — Otworzą przed nami skarby ziemi i rozkażą jéj, aby ojczyzną naszą była! — wołał Hersz.  — Zabronią nam koszery zachowywać i z Izraela uczynią lud chazarników!  — Dla dzieci naszych szkoły pobudują i z Izraela uczynią cedr libański, miasto tarniny!  — Twarze synów naszych brodami porosną, zanim wolno im będzie żony pojąć sobie!  — Kiedy pojmą oni swe żony, rozum w ich głowach i siła w ich rękach będą już wyrosłe!  — Rozkażą nam grzać się przy obcych płomieniach i pić z Sodomskiéj winnicy!  — Przybliżą do nas Jobel-ha-Gadel, święto radości, w którém jagnię bezpiecznie spoczywać będzie obok tygrysa!  — Herszu Ezofowiczu! Herszu Ezofowiczu! przez usta twoje mówi dusza pradziada twego, który wszystkich Żydów zaprowadzić chciał do cudzych płomieni!  — Reb Nochim! Reb Nochim! przez oczy twoje patrzy dusza twego pradziada, który wszystkich Żydów zatopił w wielkich ciemnościach!  Tak wśród ogólnéj, głębokiéj ciszy tłumu, zdala od siebie stojąc, rozmawiali ze sobą dwaj ci ludzie. Głos Nochima stawał się coraz cieńszym i ostrzejszym, — Hersza, brzmiał coraz silniejszemi, głębszemi tony. Żółte policzki starego Rabbina okryły się plamami ceglastych rumieńców, twarz Ezofowicza zbladła. Rabbin trząsł nad głową wyschłemi dłońmi, rzucał postać w tył i naprzód, a srebrna broda jego rozwiała mu się na ramiona; kupiec stał prosto i nieruchomo, w szarych oczach jego błyskało gniewne szyderstwo, a ręka za pasem tkwiąca odbijała białością od głębokiéj czerni atłasu.  Parę tysięcy oczu szybkiemi spojrzeniami biegało od twarzy jednego z dwóch przewódców ludu ku twarzy drugiego, parę tysięcy ust drżało, lecz — milczało.  Nakoniec rozszedł się po podwórzu świątyni przeszywający powietrze, ostry, przeciągły krzyk Reb Nochima:  — Assybe! assybe! dajge! — jęczał starzec z łkającą piersią i załamanemi nad głową rękoma.  — Ofenung! ofenung! frejd! — podnosząc w górę białą rękę i głosem radością brzmiącym, wykrzyknął Hersz.  Tłum milczał jeszcze chwilę i stał nieruchomy; potém głowy jego pochylać się zaczęły ku sobie nakształt fal, kołysanych w przeciwne strony, i nakształt wód szemrzących szemrać poczęły usta, aż nagle parę tycięcy rąk podniosło się w górę z gestem trwogi i bólu i parę tysięcy piersi wydało chóralny, ogromny okrzyk:  — Assybe! assybe! dajge!  Reb Nochim zwyciężył.  Hersz powiódł okiem dokoła. Stronnicy jego otaczali go ścieśnioném kołem. Nie powtarzali wprawdzie okrzyków tłumu, ale — milczeli. Pospuszczali głowy, i nieśmiałe wzroki utkwili w ziemi.  Po ustach Hersza przeleciał uśmiech wzgardliwy — i kiedy lud, tłumną, jęczącą falą, cisnął się do świątyni; kiedy Reb Nochim, biegnąc na czele jego, potrząsał wciąż nad siwą głową żółtemi rękoma i przed progiem świątyn jeszcze rozpoczynał wielkim głosem modlitwę, odmawianą zazwyczaj w godzinie niebezpieczeństwa; kiedy nakoniec brunatne ściany domu modlitwy rozbrzmiały ogromnym, łkającym krzykiem: „Boże ratuj naród twój! zbaw od zaguby ostatki Izraela!“ — młody kupiec stał długo nieruchomy, z głęboką zadumą w ziemię wpatrzony, potém, wolnym krokiem przeszedł obszerny rynek miasteczka i zniknął w głębi stojącego przy nim obszernego i pokaźnego domu.  Dom to był najobszerniejszy i najokazalszy w tém miasteczku, nowy jeszcze zupełnie, bo przez Hersza samego zbudowany, żółtemi ścianami i jasnemi oknami błyszczący. We wnętrzu jego, w izbie dużéj, na bardzo prostym drewnianym sprzęcie Hersz przesiedział długo, z chmurnym wzrokiem i czołem w dłoniach ukrytém. Podniósł potém głowę i zawołał:  — Frejda! — Frejda!  Na wołanie to otworzyły się drzwi sąsiedniéj izby i w złotém oświetleniu ogniska, szeroko tam płonącego, ukazała się w progu młoda, wysmukła kobieta. Na głowie miała ona wielki biały zawój, biały fartuch spadał od szyi jéj, zdobnéj w kilka sznurów pereł, aż ku dołowi kwiecistéj spódnicy. Ogromne czarne oczy świeciły wesoło i płomiennie pośród ściągłéj, łagodnéj twarzy. Stanęła naprzeciw męża i zapytywała go wzrokiem tylko.  Hersz wskazał jéj oczyma ławę, na któréj téż wnet usiadła.  — Frejdo! — zaczął, — czy ty słyszałaś o tém, co u nas dziś działo się w miasteczku?  — Słyszałam, — odpowiedziała z cicha; — brat mój, Joze, zachodził do mnie i mówił, że ty bardzo kłócił się dziś z Reb Nochimem.  — On chce mnie zjeść, tak jak pradziad jego zjadł mego pradziada.  W czarnych oczach Frejdy odmalowała się trwoga.  — Hersz! — zawołała, — ty z nim nie kłóć się! on wielki i święty! za nim wszyscy będą!  — Nu, — po chwili milczenia odpowiedział z uśmiechem mąż, — już ty nie lękaj się! Teraz już inne czasy idą! on mnie nic nie zrobi! A ja nie mogę zamykać moich ust, kiedy moje serce głośno krzyczy na mnie, żebym ja gadał! i ja nie mogę patrzéć na to, jak ten człowiek mówi, że to co dobre, jest złe, a głupi naród patrzy w oczy i krzyczy potém to, co i on, choć nic nie rozumie. Nu! a zkąd on ma co rozumiéć? Czy Todrosy uczyli jego kiedy rozpoznawać złe od dobrego, i to, co było, oddzielać od tego, co będzie?  Po chwilowém milczeniu, Hersz zaczął znowu:  — Frejda!  — Co, Herszu?  — Czy ty nie zapomniałaś jeszcze tego, co ja tobie opowiadałem o Michale Seniorze?  Kobieta splotła nabożnie ręce.  — Na co ja miałam zapominać? — zawołała. — Ty mnie piękne historye o nim opowiadał!  — To był wielki, bardzo wielki człowiek! Todrosy go zjedli. Żeby go oni nie zjedli, on-by wielkie rzeczy dla Żydów zrobił. Ale to nic. Ja jego zapytam się, jak on chciał robić; to on mnie nauczy — i ja zrobię!  Frejda zbladła.  — A jak ty jego zapytasz się? — szepnęła z trwogą, — kiedy on już dawno nie żyje!  Tajemniczy uśmiech przeleciał po cienkich wargach kupca.  — Już ja wiem jak! czasem Pan Bóg tak daje, że i ci, którzy dawno nie żyją, gadać mogą i uczyć prawnuków swoich.  — Frejda! — zaczął po chwili, — czy ty wiesz, co Michał Senior zrobił, gdy poczuł, że Todrosy zjedzą go, i że on umrze wprzód, nim inne czasy przyjdą?  — Nu! co on zrobił?  — On zamknął się w izbie sam jeden i długo tam siedział, nic nie jedząc, i nic nie pijąc, i nie śpiąc, i — tylko pisał. A co on pisał? tego jeszcze nikt nie dowiedział się, bo on pisanie swoje gdzieś schował bardzo głęboko; a kiedy jemu już źle przyszło i on poczuł, że będzie po nim, to on swoim synkom powiedział: „Ja napisał wszystko, co ja wiedział, i co czuł, i co ja zrobić myślał; ale pisanie moje schowałem przed wami, bo teraz takie czasy przyszły, że ono na nic się nie przyda. Todrosy panują i długo panować będą, i tak zrobią, że ani wy, ani wasze dzieci i wnuki pisania mego zobaczyć nie zechcą; a gdyby i zobaczyli, toby rozszarpali je i wiatrom dali na zniszczenie, i mówiliby, że Michał Senior był kofrim (niedowiarek), i wyklęli-by go tak, jak wyklęli drugiego Mojżesza. Ale przyjdzie znów czas taki, że praprawnuk mój będzie bardzo chciał pisanie moje miéć, żeby u niego zapytać się, co myśléć i jak robić, żeby Żydów z niewoli Todrosów wybawić i do tego słońca zaprowadzić, przy którém grzeją się inne narody. Ten pra-prawnuk mój, co tego bardzo zechce, pisanie moje znajdzie, a wy tylko wszyscy mówcie w godzinę śmierci waszéj, najstarszym synom waszym, że ono jest, i że w niém bardzo mądre rzeczy napisane stoją. I niech tak będzie z pokolenia na pokolenie. Ja wam tak rozkazuję. Pamiętajcie posłusznymi być temu, którego dusza zasłużyła sobie na to, ażeby być nieśmiertelną!“  Hersz skończył mówić. Frejda siedziała nieruchoma, wpatrzona w twarz męża wzrokiem pełnym ciekawości.  — Ty tego pisma będziesz szukał? — zapytała z cicha.  — Ja jego będę szukał, — powtórzył mąż, — i ja je znajdę, bo ja jestem ten pra-prawnuk, o którym mówił Michał Senior, kiedy umierał. Ja pisanie to znajdę. Ty, Frejdo, szukać mi pomagaj.  Kobieta stanęła, wyprostowana, rozpromieniona radością.  — Ty dobry jesteś, Hersz! — zawołała z głębi piersi, — ty dobry jesteś, że mnie kobietę do takich ważnych interesów i do takich wielkich myśli przypuszczasz!  — A czemu-bym ja ciebie przypuszczać do nich nie miał? Czy ty domu mego źle pilnujesz, albo dzieci moje źle hodujesz? Ty wszystko dobrze robisz, Frejdo, i twoja dusza taka piękna, jak twoje oczy!  Szkarłatnym płomieniem oblała się biała twarz młodéj Izraelitki. Spuściła oczy, ale koralowe usta jéj szeptały z cicha niedosłyszalne wyrazy jakieś — miłości czy dziękczynienia.  Hersz powstał.  — Gdzie my pisania tego szukać będziemy? — zaczął w zamyśleniu.  — Gdzie? — powtórzyła kobieta.  — Frejda, — mówił mąż, — Michał Senior pisania swego schować nie mógł w ziemi, bo on wiedział, że gdyby je schował w ziemi, robaki-by je zjadły, albo zamieniłoby się ono w proch. Czy to pisanie jest w ziemi?  — Nie, — odpowiedziała kobieta, — jego w ziemi niéma!  — I w ściany on go schować nie mógł, bo on wiedział, że ściany spróchnieją prędko i że je zrzucą, ażeby nowe postawić. Ja te nowe ściany sam stawił i w starych ścianach szukał bardzo, ale pisania w nich żadnego nie było.  — Nie było! — z żalem ozwała się Frejda.  — I w dachu on go schować nie mógł, bo on wiedział, że dach zgnije i że jego rozrzucą, żeby nowy zrobić. Jak ja urodził się, to już na starym domu naszym był dziesiąty może dach, ale mnie zdaje się, że pisania tego w dachu żadnym nie było.  — Nie było! — przywtórzyła kobieta.  — To gdzie ono może być?  Zamyślili się oboje. Nagle, po długiéj chwili, kobieta zawołała:  — Hersz! ja już wiem! te pisanie jest tam!  Mąż podniósł głowę. Kobieta wyciągniętym palcem wskazywała wielką oszkloną szafę, stojącą w rogu izby i zapełnioną od góry do dołu wielkiemi księgami, w szaréj, opylonéj oprawie.  — Tam? — zapytał Hersz wahającym się głosem.  — Tam, — stanowczo powrórzyła kobieta. — Czy ty mnie nie mówił, że to są książki Michała Seniora, i że je tu wszyscy Ezofowicze na pamiątkę po nim chowali; ale, że ich nikt nigdy nie czytał, bo takich książek Todrosy czytać nie pozwalają!  Hersz powiódł dłonią po czole, kobieta mówiła daléj:  — Michał Senior mądry był człowiek i przed oczyma jego widna była przyszłość. On wiedział, że tych książek długo nikt czytać nie będzie, i że ten tylko, kto czytać ich zechce, będzie tym prawnukiem jego, co innych czasów doczeka i pisanie jego znajdzie!  — Frejdo! Frejdo! — zawołał Hersz, — ty jesteś mądra kobieta!  Pod śnieżnym zawojem czarne oczy kobiece skromnie spuściły się ku ziemi.  — Herszu! ja pójdę zobaczę dzieci nasze i zakołyszę najmłodsze, które zapłakało. Rozdam robotę sługom naszym i zgasić każę ognisko, potém przyjdę tu — pomagać tobie w robocie twojéj.  — Przyjdź! — rzekł Hersz, a gdy kobieta odchodziła do izby, w któréj gwarzyły głosy dzieci i domowników, wiódł za nią wzrokiem i półgłosem mówił:  — Mądra żona droższą jest nad złoto i perły. Przy niéj serce męża spokojne!  Wróciła po chwili, zasunęła rygle u drzwi i z cicha zapytała męża — A gdzie klucz?  Hersz znalazł klucz od szafy pradziada, otworzył ją i zaczęli oboje zdejmować z półek wielkie księgi. Kładli je potém na ziemi, przysiadali nad niemi i powoli, z uwagą nadzwyczajną, odwracali, jednę po drugiéj, karty zżółkłe od wielkiéj starości. Chmury pyłu podnosiły się ze stosów papieru, nie tkniętych przez wieki ręką niczyją, osiadały na śnieżnym zawoju Frejdy i szarą warstwą przysypywały złotawe włosy Hersza. Oni jednak pracowali niezmordowanie, a z tak uroczystym wyrazem na twarzach, że mogło się zdawać, iż rozkopywali grób pradziada, aby wydobyć zeń, zagrzebane z nim razem, wielkie jego myśli.  Dzień już miał się ku końcowi, kiedy nareszcie z piersi Hersza wydobył się krzyk, podobny do tego, jakim ludzie witają szczęście i zwycięztwo. Frejda nic nie rzekła, tylko z ziemi powstała i splecione ręce wyciągnęła wysoko nad głowę, dziękczynnym ruchem.  Potém widziano Hersza modlącego się długo i żarliwie przed oknem, z którego widać było wschodzące na niebo pierwsze gwiazdy nocy. Potém przez noc całą w oknie tém światło nie gasło, a przy stole, z głową na obu dłoniach wspartą, Hersz wczytywał się w żółte jakieś, wielkie, rozwarte przed nim arkusze. O świcie zaś, zaledwie wschodni kraniec nieba płonąć począł różowemi barwami, wyszedł on przed próg domostwa swego, ubrany w płaszcza podróżny i wielką swą czapkę bobrową, usiadł na wóz usłany słomą i odjechał. Odjeżdżając był tak zamyślony, że ani dzieci swych, ani domowników tłoczących się w sieni domu nie żegnał, tylko głową skinął ku Frejdzie, która stała na ganku w białym zawoju swym, zróżowionym od świateł jutrzenki, i czarnemi oczyma, pełnemi smutku i dumy zarazem, długo ścigała odjeżdżającego męża.  Dokąd Hersz pojechał? Za góry, za lasy, za rzeki... w daleką stronę kraju, kędy, wśród bagnistych równin i czarnych borów Pińszczyzny, mieszkał wymowny poplecznik sprawy równouprawnienia i cywilizacyi Żydów polskich, poseł sejmowy Butrymowicz. Szlachcic, karmazyn to był i — myśliciel. Widział jasno i daleko; nie tajnemi mu były, tajne dla innych, związki, czynniki i konieczności dziejowe.  Kiedy Hersz, wprowadzony do wnętrza szlacheckiego dworu, stanął przed poważném obliczem mądrego posła, pokłonił mu się nizko i w sposób następujący mowę swą zaczął: — Jestem Hersz Józefowicz, kupiec z Szybowa, pra-prawnuk Michała Ezofowicza, co nad wszystkimi Żydami starszym był i nazywał się, według rozkazu samego Króla, Seniorem. Przyjechałem ja zdaleka. A po co ja tu przyjechałem? Po to, żeby zobaczyć wielkiego posła i pogadać z wielkim autorem, z którego słów spadł na oczy moje i twarz blask taki jasny, jak od promieni słońca. Blask ten jest bardzo wielki, ale mnie nie oślepił, bo jak roślinka ziemska okręca się koło gałęzi wysokiego dębu, tak ja chcę, żeby myśl moja okręciła się około twojéj wielkiéj myśli i żeby one obie rozpostarły się nad ludźmi jako tęcza, po któréj nie będzie już na świecie kłótni, ani ciemności!

 Kiedy na przemowę tę poseł odpowiedział uprzejmie i zachęcająco, Hersz ciągnął daléj.  — Jasny pan to powiedział, że trzeba zrobić wieczną zgodę pomiędzy dwoma narodami, które na jednéj ziemi toczą ze sobą wojnę?...  — Powiedziałem to; — przytwierdził poseł.  — Jasny pan to powiedział, że Żyd, porównany z chrześcijaninem we wszystkiém, nigdy szkodliwym nie będzie?  — Powiedziałem to.  — Jasny pan to powiedział, że Żydów ma za obywateli polskich, i że trzeba, ażeby oni dzieci swoje do świeckich szkół posyłali, i żeby oni mieli prawo ziemię kupować, i żeby między nimi skasowane były różne rzeczy, które ani dobre są, ani rozumne?  — Powiedziałem to; — powtórzył poseł.  Wtedy wysoki, okazałéj postaci Żyd, z dumném czołem i rozumném wejrzeniem, pochylił się szybko, i zanim poseł miał czas obejrzéć się i obronić, rękę jego do ust swych przycisnął.  — Ja tu przybysz — rzekł zcicha — gość w tym kraju, młodszy brat...  Wyprostował się potém i, sięgnąwszy do kieszeni atłasowego ubrania, wydobył z niéj zwój zżółkłego papieru.  — Ot, co ja panu przywiozłem; — rzekł — to droższe dla mnie nad wszystkie złoto, perły i dyamenty...  — Cóż to jest? — zapytał poseł.  Hersz uroczystym tonem odpowiedział:  — To testament przodka mego, Michała Ezofowicza, Seniora.  Przez całą noc siedzieli we dwóch i przy świetle świec woskowych czytali. Potém przestali czytać a zaczęli rozmawiać. Rozmawiali zcicha, z blizko ku sobie pochylonemi głowami, z twarzami pałającemi. Potém, przy świetle dnia już, powstali obaj razem, jednocześnie, wyciągnęli ku sobie dłonie i spoili je w silnym uścisku.  O czém przez noc całą czytali, o czém mówili, co uradzili, jakie uczucia zapału i nadziei połączyły ich ręce uściśnieniem przymierza? Nikt nie dowiedział się nigdy. Zapadło to w tę ciemną noc tajemnic dziejowych, na dnie któréj skryło się przed nami wiele słonecznych pragnień i myśli. Przeciwności je tam strąciły. Skryły się one, lecz nie przepadły. Zapytujemy siebie nieraz: zkąd błyskawice te myśli i pragnień, których nikt wprzódy nie znał? i nie wiemy, że źródłem ich bywają często chwile, których na kartach żadnych nie zapisał żaden kronikarz...  Nazajutrz przed ganek szlacheckiego dworu zajechała sześciokonna karoca. Wsiadł do niéj dziedzic dworu wraz z izraelskim gościem swym i pociągnęli w drogę daleką, do stolicy kraju.  Z Warszawy Hersz wrócił do Szybowa w parę miesięcy. Wróciwszy ruszał się po miasteczku i okolicy żwawo i gorliwie, mówił, opowiadał, tłómaczył, przekonywał, jednał stronników dla przygotowujących się zmian i przekształceń we wszechstronném życiu swojego ludu. Potém wyjeżdżał znowu wracał i wyjeżdżał... Trwało tak lat parę.  Nagle, Hersz z podróży jednéj, ostatniéj, wrócił zmieniony bardzo, z mętnym wzrokiem i z czołem zoraném troską. Wszedł do domu swego, ciężko opuścił się na ławę i, podparłszy głowę ręką, głośno wzdychał.  Frejda stała przed nim zasmucona, niespokojna, lecz cicha i cierpliwa. Pytać nie śmiała. Oczekiwała spojrzenia i zwierzenia męża. Podniósł nakoniec wzrok mętny, smutny, i wymówił:  — Wszystko przepadło!  — Dla czego przepadło? — zcicha szepnęła Frejda.  Hersz uczynił ręką giest, oznaczający upadanie czegoś wielkiego.  — Kiedy budowa jaka rozpada się w kawałki — rzekł — tym, którzy w niéj mieszkają, belki padają na głowy i pył zasypuje oczy...  — To prawda! — potwierdziła kobieta.  — Jedna wielka budowa rozpadła się... belki pospadały na wszystkie wielkie zadania i wielkie prace nasze, a proch przysypał je... na długo!  Wstał potém, spojrzał na Frejdę oczyma, w których wielkie łzy stały, i rzekł:  — Trzeba schować testament Seniora, bo on znów na nic się nie przyda... Chodź, Frejdo, schowamy go bardzo głęboko... może go prawnuk jaki nasz szukać będzie i znajdzie...  Od tego dnia Hersz starzał się widocznie. Oczy jego gasły, plecy garbiły się. Siadywał często na ławie godzinami całemi, przechylając postać całą z boku na bok, wzdychając głośno i zcicha powtarzając:  — Assybe! assybe! assybe! dajge! Nieszczęście! nieszczęście! biada! Dokoła smutnego człowieka tego cicho i troskliwie krążyła smukła postać niewieścia, w kwiecistéj sukni i białym zawoju. Czarne oczy jéj często napełniały się łzami, a krok był tak ostrożnym i lekkim, że perły nawet, zdobiące jéj szyję, nie przerwały nigdy zadumy jego najlżejszém dzwonieniem. Niekiedy Frejda ze zdumieniem patrzała na męża. Smutek jego zasmucał ją, ale nie rozumiała go dobrze. Nad czémże biadał? Bogactwa jego nie umniejszyły się, dzieci wzrastały zdrowo, wszystko było jak przedtém, jak przed dniem owéj wielkiéj kłótni z Reb Nochimem i wynalezienia owych starych, żółtych papierów! Nie rozumiała dobrze kobieta, kochająca i roztropna, lecz cały świat swój widząca w czterech ścianach swego domu, że duch męża jéj porwanym został w krąg wielkich idei i upodobał sobie w płomiennym tym świecie, a wygnany zeń siłą wrogich wypadków, uleczyć się nie mógł z tęsknoty i żalu po nim. Nie wiedziała ona, że są na ziemi tęsknoty i żale, nie tyczące się ani rodziców, ni dzieci, ni żony, ni majątku, ni domu własnego, i że z takich tęsknot i żalów duchowi ludzkiemu, który zaznał ich raz, uleczyć się najtrudniéj...  W czarnéj lepiance Reb Nochima tymczasem rozlegały się z kolei wykrzyki radości.  — Frejd! Frejd! Frejd! — wołał do ludu stary rabin, dowiedziawszy się, że „wszystko przepadło“, że zatém ci, którzy mieli rozkazywać Żydom, aby brody golili i krótkie suknie nosili, krajowym językiem mówili i w szkołach krajowych się uczyli, roli się imali i w dziecinnym wieku małżeństw nie zawierali — rozkazywać już prawa nie mają.  — Frejd! Frejd! Frejd! zbawione są brody i długie chałaty; zbawione są kahały, heremy, koszery; zbawione od zetknięcia się z nauką Edoma święte księgi Miszny, Gemary i Zohar! Zbawione od ciągnięcia pługu dłonie wybranego ludu! zbawionym więc jest od zagłady lud Izraela!  Radował się Todros i do radowania się wzywał, wierzącą w mądrość jego i świętość, swą trzodę. Tryumfował, ale chciał tryumfować bardziéj jeszcze. Zniszczyć Ezofowiczów znaczyłoby to: zniszczyć prąd, dążący w przyszłość i walczący z tym, który usiłował wciąż zamienić lud w skamieniałość przeszłości. Któż wié, co stać się może kiedyś? czy z przeklętego rodu tego nie powstanie kiedy człowiek, dość mocny, aby zniszczyć całą, długowiekową robotę Todrosów? Wszak gdyby wypadki przyjęły były inny obrót, dokonałby już tego Hersz sam, wraz ze swymi możnymi przyjaciołmi, Edomitami!  Na Hersza Ezofowicza, jak niegdyś na przodka jego Michała, posypały się ze stron wszystkich oskarżenia, niechęci, przeciwności wszelkiego rodzaju. W domu modlitwy wykrzykiwano nań głośno, że sabbatów nie strzeże, że z gojami się przyjaźni i, do stołu z nimi zasiadając, trefne mięso spożywa; że w zajściach interesowych sądów żydowskich unika, a do krajowych się udaje; że rozporządzeń kahalnéj zwierzchności nie słucha i nieraz nawet głośno przyganiać im śmie; że powag izraelskich nie szanuje, Reb Nochimowi należnéj czci nie oddając...  Dumnie bronił się Hersz, odpierając niektóre czynione sobie zarzuty, do innych przyznając się, lecz usprawiedliwiając je pobudkami, których przecież ani lud, ani przodownicy jego za słuszne uznać nie chcieli.  Trwało tak dość długo, w końcu trwać przestało. Umilkły obwinienia, znikły intrygi; umilkł bo téż i zniknął moralnie ten, kto był ich przedmiotem. Zestarzały przedwcześnie, zgorzkniały, zmęczony jałowemi walkami, Hersz zamknął się szczelnie w obrębie prywatnego życia, zajmował się znowu handlem i różnemi interesami, które jednak nie szły mu tak dobrze jak innym, bo nie posiadał, tak jak inni, sympatyi i pomocy swych współbraci. Co czuł, o czém myślał w tych ostatnich latach życia swego, nikt nie wiedział, bo nie zwierzał się z tém nikomu. Przed śmiercią tylko miał on z Frejdą długą rozmowę. Dzieci jego były jeszcze zbyt małe, aby powierzyć im mógł tajemnicę zawiedzionych pragnień swych, zmarnowanych starań i stłumionych bólów. Przekazywał ją im przez usta swéj żony. Ale czy Frejda zrozumiała i zapamiętała słowa konającego męża? czy chciała i potrafiła powtórzyć je potomkom jego? nie wiadomo. To tylko pewna, że ona jedna pozostała w posiadaniu wiadomości o miejscu, w którém ukryty został testament Seniora, owe pisanie odwieczne, będące dziedzictwem, nie tylko rodu Ezofowiczów, ale całego izraelskiego ludu, dziedzictwem nieznaném i zaniedbywaném, lecz w którém, kto wie? mieściły się może skarby, stokroć większe, niż te, które napełniały śpichrze i skrzynie bogatéj kupieckiéj rodziny.  Ostatnie żądania i myśli Seniora spały więc kędyś w ukryciu, czekając znowu śmiałéj i wiedzy chciwéj ręki jakiego prawnuka, któraby przebudzić je i na jaw wydobyć zapragnęła; a w miasteczku tymczasem, po śmierci Hersza, nie pozostał już ani jeden duch, tęskniący za światłością, ani jedno serce, któreby uderzało dla czegoś więcéj, niż dla własnéj żony, własnych dzieci i własnego, przedewszystkiém, majątku.  Gwarno tam stało się od zabiegów i starań, mających za cel jedyny pieniężne zdobycze, ciemno od mistycznych trwóg i rojeń, ciężko i duszno od nieubłaganéj, drobiazgowéj, bezdusznéj prawowierności...  W oczach jednowiernego plebsu w kraju całym, ludność Szybowa uchodziła za potężną materyalnie i moralnie, mądrą, przeprawowierną, świętą niemal...  Nad całą tą głęboką, zapadłą doliną społeczną zawisła chmura, złożona z najciemniejszych żywiołów, jakie istnieją w ludzkości, a jakiemi są: cześć dla litery, z któréj duch umknął, kazuistyka sroga, gruba niewiedza, podejrzliwe i nienawistne obwarowanie się przeciw wszystkiemu, co płynęło z szerokich, słonecznych, lecz „cudzych“, światów.

I

Było to przed trzema laty.  Wilgotne mgły podnosiły się z błotnistych ulic miasteczka i ciemnym czyniły, przezroczysty gdzie indziéj, zmierzch gwiaździstego wieczora. Marcowe powiewy, wraz z wonią świeżo zoranych gruntów, leciały nad nizkiemi dachami, lecz nie mogły rozegnać mętnych i dusznych par, kłębiących się u drzwi i okien domów.  Pomimo jednak mgły i wyziewów, które je napełniały, miasteczko miało pozór wesoły i świąteczny. Z za szarych, kłębistych zasłon, tysiące okien błyskało oświetleniem rzęsistém, a z za oświetlonych okien wydobywały się na zewnątrz odgłosy gwarnych rozmów lub zbiorowych modłów. Ktokolwiek-by, przechodząc ulicami, zajrzał z kolei przez to i owo okno do wnętrza tego i owego domowstwa, ujrzałby wszędzie wesołe, rodzinne sceny. Pośrodku izb, mniejszych lub większych, rozpościerały się długie stoły, świątecznie nakryte i zastawione, dokoła nich krzątały się kobiety w barwistych czepcach, przynosząc, ustawiając i, z uśmiechami na twarzach, podziwiając umieszczone na stołach dzieła rąk własnych; brodaci mężowie, trzymając w ramionach małe dzieci, przykładali usta swe do ich pulchnych policzków lub, z głośném cmokaniem, podrzucali je aż pod nizkie sufity, ku wielkiéj uciesze doroślejszych i dorosłych członków rodziny; inni zasiadali na ławach w licznéj gromadce i z żywemi giestami gwarzyli o sprawach minionego tygodnia; inni jeszcze, okryci miękkiemi fałdami białych talesów stali twarzami zwróceni ku ścianom, a szybkiemi ruchy podając postacie swe w tył i naprzód, żarliwą modlitwą gotowali się na spotkanie świętego dnia sabbatu.  Był to albowiem wieczór piątkowy.  I jedno tylko znajdowało się miejsce w całém miasteczku, w którém panowała ciemność, pustka i cisza. Była niém mała, szara chatka, pochyłą, niziuchną ścianą jakby przylepiona do niezbyt wysokiego wzgórza, które wznosiło się z jednéj strony miasteczka i stanowiło naokół, pośród ogromnéj równiny, jedyną wypukłość gruntu. Wzgórze to zresztą nie było naturalném. Podanie niosło, iż usypali je tu niegdyś dłońmi własnemi Karaici i wznieśli na niém swoję świątynię. Dziś świątyni kacerskiéj nie było już ani śladu; wzgórze nagie i piaszczyste osłaniało od wichrów i śnieżnych zamieci małą tylko lepiankę, która téż, jakby kornie i wdzięcznie, tuliła się do stóp jego. Nad dachem jéj, na pochyłości wzgórza, rosła wielka grusza dzika. W gałęziach jéj wiatr zcicha szumiał i migotało kilka małych gwiazd. Znaczna przestrzeń gruntów pustych, albo pod uprawę jarzyn zaoranych, oddzielała miejsce to od miasteczka. Cisza nad niemi panowała głęboka i leciały tylko niewyraźne, przytłumione echa dalekiego gwaru; po czarnych w zmierzchu zagonach czołgały się i ciężko ku chatce płynęły, wydobywające się z uliczek miasteczka, grube szlaki pary i mgły.  Wnętrze chatki, z za dwóch malutkich okienek, sklejonych z drobnych, różnokształtnych szkiełek, ukazywało się czarne jak przepaść, a w czarném wnętrzu tém brzmiał i na zewnątrz z niego wychodził zgrzybiały, trzęsący się, lecz donośny, głos męzki:  — Za dalekiemi morzami, za wysokiemi górami — mówił z pośród grubych ciemności głos ten — płynie rzeka Sabbation... Nie wodą ona płynie, nie mlekiem i nie miodem! Płynie ona żwirem żółtym i wielkiemi kamieniami.  Chrypiący, trzęsący się, zgrzybiały głos umilkł, i w czarnéj otchłani, widnéj z za dwóch małych okienek, przez chwilę panowało głębokie milczenie. Przerwały je tym razem dźwięki zupełnie inne.  — Zejde! mów daléj!  Wyrazy te wymówione zostały głosem dziewiczym, dziecinnym prawie, lubo przeciągłym i zamyślonym.  Zejde (dziadek) zapytał:  — A czy oni jeszcze nie idą?  — Nie słychać! — odparł, bliżéj okna odzywający się, głos dziewczęcy.  W głębi czarnéj otchłani zaczęło się znowu chrypiące i drżące opowiadanie:  — Za świętą rzeką Sabbationem mieszkają cztery pokolenia... cztery pokolenia izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali... Te pokolenia uciekły tam od strachów i ucisków wielkich, a Jehowa... niech będzie pochwalone święte imię Jego... schował ich przed nieprzyjaciołmi za rzeką ze żwiru i kamieni... A ten żwir tak wysoko podnosi się, jak bałwany wielkiego morza, a te kamienie tak huczą i szumią, jak wielki las, kiedy nim wielkie burze kołyszą... A jak przychodzi dzień sabbatu...  Tu nagle urwał się znowu głos zgrzybiały, a po krótkiéj chwili, zapytał ciszéj:  — Jeszcze nie idą?

 Długo nie było odpowiedzi. Mogło się zdawać, że druga istota, znajdująca się w czarném wnętrzu lepianki, przed daniem odpowiedzi nadstawiała ucha, słuchała.

 — Idą! — wymówiła nakoniec.

 W głębi czarnego wnętrza rozległ się przyciszony, przewlekły jęk.  — Zejde! mów daléj! — rzekł bliżéj okna głos dziewczęcy, tak samo czysty i dźwięczny, jak wprzódy, mniéj tylko dziecięcy w téj chwili, silniejszy.  Zejde nie mówił daléj.  Od strony miasteczka ku lepiance, przypartéj do wzgórza, leciał i zbliżał się wciąż wrzask dziwny. Złożony on był z biegu kilkudziesięciu par nóg ludzkich, z piskliwych krzyków i srebrnych, zanoszących się śmiechów dziecinnych. Wkrótce na pustéj przestrzeni ukazał się w zmierzchu wielki punkt ruchomy, toczący się jakby po powierzchni czarnych gruntów. Wkrótce punkt ten znalazł się tuż obok lepianki, rozproszył się na kilkadziesiąt drobnych cząstek, które wszystkie, z krzykiem, piskiem, śmiechem i wrzaskiem nieopisanym, rzuciły się do ścian pochyłych i nizkich okienek.  Były to dzieci, chłopcy różnego wieku. Najstarszy z nich mógł miéć lat 14, najmłodszy — pięć. Ubioru ich w ciemności dojrzéć nie było podobna, ale z pod małych czapek, albo wielkich, splątanych włosów, oczy ich połyskiwały blaskiem namiętnéj swawoli i innych jeszcze może, żywo rozbudzonych uczuć.  — Gut Abend! Karaime! — wrzasnęła jednogłośnie zgraja ta, stukając pięściami w drzwi, z wewnątrz zaryglowane, i wstrząsając ramami okien, w których słabéj oprawie dzwonić poczęły drobne szyby.  — A czemu ty światła w sabbat nie zapalasz? A czemu ty jak dyabeł w czarnéj norze siedzisz? Kofrim, iberwerfer! niedowiarku! odszczepieńcze! — krzyczeli starsi.  — Aliejdyk giejer! oreman! miszugener! Hultaj! żebrak! waryat! — z całéj piersi swéj wrzeszczeli młodsi.  Łajania, śmiechy i trzęsienie drzwiami i oknami wzmagały się z każdą chwilą, gdy we wnętrzu lepianki ozwał się znowu głos dziewczęcy, spokojny jak wprzódy i dźwięczny, ale tak silny, że przebił sobą kipiącą dokoła wrzawę.  — Zejde! mów daléj!  — Aj! aj! aj! aj! — odpowiedział z głębi głos zgrzybiały — jak ja będę mówić, kiedy oni tak krzyczą! tak krzyczą! i tak łają!  — Zejde! mów daléj!  Tym razem głos dziewczyny brzmiał niemal rozkazująco. Nie był już wcale dziecinnym. Czuć w nim było ból, wzgardę i walkę o zachowanie spokoju.  Jak smutny śpiew, wmieszany w ryk i wycie wzburzonych żywiołów, tak w dziką wrzawę dziecięcéj tłuszczy, łającéj, miauczącéj, wyjącéj i śmiejącéj się, wmieszały się drżące, jękliwe słowa.  — A w święty dzień sabbatu, Jehowa, — niech będzie pochwalone święte imię Jego, — daje spoczynek świętéj rzece Sabbationowi... Żwir przestaje płynąć, jak wielkie bałwany, i kamienie nie huczą jak las... tylko z nad rzeki, co leży i nie rusza się, powstaje wielka mgła, taka wielka, że aż wysokich obłoków dostaje i chowa znów przed nieprzyjaciołmi cztery pokolenia Izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali...  Niestety! dokoła lepianki z pochyłemi ścianami i czarném jak otchłań wnętrzem nie płynęła święta rzeka Sabbation i ani bałwaniącym się żwirem, ani wysoką mgłą nie zasłaniała mieszkańców jéj przed nieprzyjaciółmi!  Nieprzyjaciele ci byli mali, ale było ich wielu. Z ostateczném wysileniem złośliwéj swawoli kilkunastu z nich targnęło ramami lichych okienek, kilka szybek dźwięknęło silniéj i rozleciało się w kawałki. Chóralny krzyk tryumfu rozległ się daleko po polu z jednéj strony, a pustych gruntach z innéj. Przez pozostałe po szybach otwory posypały się do wnętrza chatki grudki ziemi i drobne kamyki. Głos zgrzybiały, bardziéj jeszcze usunięty w głąb’, jakby istota ludzka, do któréj należał, tuliła się gdzieś w najdalszym kącie, trzęsąc się i chrypiąc coraz bardziéj, krzyczał:  — Aj! aj! aj! aj! Jehowa! Jehowa!  Głos dziewiczy, dźwięczny zawsze, powtarzał nieustannie:  — Zejde! sza! Zejde, nie krzycz! Zejde, nie lękaj się!  Nagle z tyłu dziecięcéj zgrai, uczepionéj do ścian, drzwi i okien lepianki, ktoś donośnie i nakazująco zawołał:  — Sztyl Bube! a co to wy wyrabiacie tutaj, niegodziwe bachory! precz!  Dzieci umilkły nagle i odpadać zaczęły jedne po drugich od belek, klamek i ram.  Człowiek, który donośnym i rozkazującym dźwiękiem głosu swego sprawił to uciszenie się, wysoką miał i kształtną postawę. Długie ubranie jego obcisłe było i dostatnio obłożone futrem. Twarz jego w zmroku wydawała się białą, a oczy połyskiwały tak ogniście, jak młode tylko oczy połyskiwać mogą.  — A co wy tu wyrabiacie! — powtórzył głosem gniewnym i stanowczym, — czy tu, w téj chacie, wilki mieszkają, żeby tak na nich krzyczéć i łajać i okna im tłuc?  Chłopcy milczeli z razu i skupili się w jednę, ścisłą gromadkę. Po chwili wszakże, jeden z nich, najwyższy wzrostem i najśmielszy snać także, sarknął:  — A czemu oni w szabas światła nie zapalają?  — A co wam do tego? — rzekł przybyły.  — Nu! a co tobie do tego? — bronił się krnąbrny chłopiec, — my tu co tydzień przychodzim i tak samo robim... to i co?  — Ja wiem, że wy co tydzień tak robicie... to ja i pilnował, żeby was kiedy tu złapać... ot i dopilnował... nu! gej do domów! żywo!  — A czemu ty, Meir, sam do twego domu nie idziesz? Twoja bobe i twój zejde dawno już rybę bez ciebie jedzą... czemu ty nas ztąd pędzasz, a sam sabbatu nie pilnujesz?  Oczy młodego mężczyzny ogniściéj jeszcze zapłonęły. Uderzył nogą o ziemię i takim gniewnym głosem krzyknął, że młodsze dzieci rozbiegły się wnet w różne strony i tylko najstarszy chłopak, jakby na wzgardę dla otrzymywanych przestróg i połajań, pochwycił grudkę błotnistéj ziemi i z zamachem cisnąć ją miał do wnętrza chaty.  Ale dwie silne dłonie porwały go za rękę i za kołnierz od spencerka.  — Chodź! — rzekł młody przybyły — już ja ciebie sam do domu odprowadzić muszę.  Chłopiec wrzasnął zrazu i targnął się. Ale trzymała go dłoń silna i silny, spokojny już głos nakazał mu milczenie. Umilkł i, trzymany wciąż za odzież, pochylił głowę.  Dokoła chatki było już cicho zupełnie. Z głębi ciemnego wnętrza wychodziły ciężkie, chrapliwe westchnienia bardzo staréj piersi jakiéjś, a u samego już okienka, o kilku stłuczonych szybkach, zabrzmiał tłumiony głos dziewczęcy: — Dziękuję! — Zostańcie w pokoju! — odpowiedział młody mężczyzna i oddalił się, wiodąc z sobą swego małego więźnia.  Więzień i karciciel przebyli w milczeniu parę uliczek miasteczka i, wszedłszy na plac środkowy, zmierzali ku jednemu z mieszczących się przy nim domowstw.  Domowstwo to było nizkie, długie, zaopatrzone w podjazd, oparty na drewnianych słupach, i w głęboką sień, przez całą długość domu ciągnącą się, których istnienie zdaleka już zapowiadało tak zwany dom zajezdny. To téż okna, umieszczone z jednéj strony budowy a należące do izb, przeznaczonych dla podróżnych gości, ciemne były zupełnie. W innych za to, w tych, które znajdowały się tuż naprzeciw mizernych, źle pobielonych słupów podjazdowych, i o pół łokcia zaledwie wzniesione były nad ziemię, przysypaną grubą warstwą siana, słomy i wszelakiego rodzaju śmiecia, — mętnie z za brudnych szyb połyskiwały sabbatowe światła.  Zajezdny dom ten był własnością Jankla Kamionkera, męża zajmującego wysoki urząd w zarządzie kahalnym, a wśród ludności izraelskiéj miasteczka i okolic wysoko poważanego, dla wielkiéj nabożności swéj, uczoności i niemniejszéj téż umiejętności, z jaką wiódł on interesa swe i powiększał swój majątek.  Młody mężczyzna wraz z dzieckiem, które wiódł za rękę i które zresztą nie tylko nie zdawało się zmartwione swém położeniem, ale owszem podskakiwało, idąc, co kilka kroków, i nuciło sobie swobodnie, — przebył miękki od śmiecia i elastycznie pod stopami uginający się grunt, wśród słupów podjazdowych i okien oświetlonych położony; wszedł do głębokiéj sieni, w któréj ciemnych zapadłościach koń jakiś uderzał kopytem o ziemię i krowa jakaś zapewne głośno przeżuwała; omackiem wynalazł drzwi, ku którym wstępowało się po trzech spróchniałych, chwiejących się wschodkach, i nawpół je otworzywszy, wepchnął przywiedzionego malca do wnętrza mieszkania.  Uczyniwszy to, nie cofnął się jednak, ale, wsunąwszy głowę przez nawpół otwarte drzwi, zawołał:  — Rebe Jankiel! ja tobie Mendela przyprowadził. Połaj go, albo i ukarz swoją ojcowską ręką. On włóczy się w ciemnościach po miasteczku i na niewinnych ludzi napada!  Przemowa ta, donośnym głosem wypowiedziana, nie otrzymała żadnéj odpowiedzi. Z wnętrza mieszkania wychodziło tylko na zewnątrz nieustające i zawodzące mruczenie, półgłosem i żarliwie modlącego się człowieka.  Przez drzwi, które młody człowiek trzymał wciąż nawpół otwartemi, widać było izbę dość dużą, o ścianach bardzo brudnych i ogromném piecowisku, czarném od pyłu i sadzy. Pośrodku izby stał długi stół, nakryty płótnem wątpliwéj czystości, lecz rzęsiście oświetlony siedmiu płomykami świec, palącemi się w zawieszonym u sufitu świeczniku. Uczta sobotnia jeszcze się była nie rozpoczęła, bo jakkolwiek z dalszego wnętrza mieszkania dochodził wielki gwar głosów kobiecych i dziecinnych, znamionujący liczną rodzinę, w izbie z piecowiskiem i długim stołem nikogo nie było, prócz człowieka, który stał w kącie izby, plecami zwrócony do drzwi od sieni, a twarzą do ściany. Człowiek ten był średniego wzrostu, bardzo chudy i nadzwyczaj giętki. Mówiąc stał, nie dobrze określamy położenie jego postaci, na które wszakże odpowiednie wyrażenie znaléźć-by trudno. Nie chodził on wprawdzie i nie skakał, a jednak w ustawicznym i gwałtownym zostawał ruchu. Głowę swą, okrytą silnie rudemi włosy, rzucał w tył i na przód, pochylał giętką i cienką swą postać aż prawie do saméj ziemi i odrzucał ją znów w tył z nadzwyczajną szybkością. Od gwałtownych ruchów tych szeroko rozwiewały się białe fałdy tałesu, którym był okryty; trzęsły się i rozwiewały długie przewiązki, ściskające rękę jego, nieco powyżéj pięści; trzęsła się i za ramiona rozwiewała długa, gęsta, ruda broda; opadała mu prawie na czoło tefila, spoczywająca a raczéj podskakująca na jego głowie. Z gwałtownemi ruchami temi zgadzały się téż odgłosy, wychodzące z ust jego i piersi, to szemrzące z cicha, to wybuchające namiętnemi krzyki, to wylewające się przeciągłém, żałosném, zawodzącém śpiewaniem.  Młody człowiek, stojący u progu, dość długo patrzał na postać tę, modlącą się tak całą duszą, albo raczéj całém swém ciałem. Czekał widocznie przerwy w modlitwie lub jéj końca. Wiadomém jednak było powszechnie, że długo czekaćby musiał ten, ktokolwiek chciałby widziéć Reba Jankla kończącego modły swe, gdy raz modlić się zaczął. Oczekującemu na to w téj chwili młodemu człowiekowi na sercu snadź leżała złośliwa swawola małego Mendela. Był on może zresztą z natury już swéj niecierpliwym i porywczym.  — Rebe Jankiel — rzekł głośno po dość długiéj chwili, — twój syn włóczy się po nocach i na niewinnych ludzi napada!