4,49 zł
„Michałko” to nowela autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.
Główny bohater, zwany “durnym Michałkiem”, pochodzi ze wsi Wilczołyki i pracuje na budowie. Po zakończeniu prac nie ma dokąd wracać i przeprowadza się do Warszawy, gdzie zatrudnia się przy budowie domu i zakochuje...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 29
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Roboty przy kolei skończono. Podradczyk wypłacił komu co należało, oszukał, kogo można, i ludzie poczęli rozchodzić się gromadami, każdy do swojej wsi. Koło karczmy, co stała przy plancie, do południa było gwarno. Jeden obwarzankami napełniał kobiałkę, drugi kupował wódkę do domu, inny — upijał się na miejscu. Potem porobili zawiniątka z grubych płacht, i zawiesiwszy je przez ramiona, odeszli, wołając: — Bywaj zdrów, „durny Michałku!...“ A on został. Został na szarem polu i nie patrzył nawet za swoimi, tylko na błyszczące szyny, co biegły aż tam, het! niewiadomo gdzie. Wiatr rozrzucał mu ciemne włosy, rozwiewał białą parciankę i zdaleka przynosił — ostatnią zwrotkę pieśni odchodzących. Wkrótce za krzakami jałowcu skryły się płachty, parcianki i okrągłe czapki. Wkońcu i pieśń umilkła, a on wciąż stał z założonemi rękoma, bo — nie miał gdzie iść. Jak ten zając, co w tej oto chwili przeskakuje szyny, tak on, chłopski sierota, gniazdo miał w polu, a spiżarnię — gdzie Bóg da. Za piaszczystem wzgórzem rozległo się gwizdanie, zakłębił się dym, i zaturkotało. Nadjechał roboczy pociąg i zatrzymał się przed niewykończoną stacją. Otyły maszynista i jego młodziutki pomocnik zeskoczyli z lokomotywy i pobiegli do karczmy. Toż samo zrobili brekowi. Został tylko inżynier, który przypatrywał się, zamyślony, pustej okolicy i przysłuchiwał szmerowi pary w kotle. Chłop znał inżyniera, więc ukłonił mu się nisko, do ziemi. — A to ty, „durny Michałku!“ Cóż tutaj robisz? — zapytał inżynier. — Nic, panie! — odparł chłop. — Dlaczego nie wracasz do wsi? — Nie mam poco, panie. Inżynier zaczął nucić, a potem rzekł: — Jedź do Warszawy. Tam zawsze znajdziesz robotę. — Kiedy nie wiem, gdzie to. — Siadaj na wagon, to się dowiesz. „Durny Michałko“ skoczył na wagon jak kot, i usiadł na stosie kamieni. — A pieniędzy trochę masz? — spytał inżynier. — Mam, panie, rubla i czterdzieści groszy i złoty dziesiątkami... Inżynier począł znowu nucić i oglądać się po okolicy, a w lokomotywie wciąż warczało. Wreszcie z karczmy wybiegła obsługa pociągu, z butelkami i węzełkami. Maszynista i jego pomocnik siedli na lokomotywę — i ruszono. O jaką milę drogi stąd, na zakręcie, ukazały się dymy i wieś uboga, zbudowana między błotami. Na jej widok Michałko ożywił się. Zaczął się śmiać, wołać (choćby go nie usłyszano z takiej odległości), machać czapką... Aż jadący na wysokim koźle brekowy ofuknął go: — A ty się czego wychylasz? Jeszcze zlecisz, i djabli cię wezmą... — Bo to nasza wieś, panie, o tam o!... — No, więc kiedy wasza, to siedź spokojnie — odparł brekowy. Michałko usiadł spokojnie, jak mu kazano. Tylko, że go coś bardzo nudziło w sercu, więc zaczął mówić pacierz. Ach! jakżeby on wrócił do swojej wsi, z gliny i słomy ulepionej, tam — między błota... Ale nie miał poco. Choć go nazywali „durnym,“ tyle przecie rozumiał, że na świecie mniej przymiera się głodu i łatwiej o nocleg, aniżeli we wsi. O! na świecie chleb jest bielszy, na mięso można choć popatrzeć, domów więcej i ludzie nie tacy mizerni, jak u nich. Wymijali stację za stacją, zatrzymując się tu dłużej, tam krócej. O zachodzie słońca kazał inżynier dać chłopu jeść, a on za to — do nóg mu się ukłonił. Wjechali w nową całkiem okolicę. Nie było tu rozlewających się bagien, ale wzgórzyste pola, kręte i szybko płynące rzeczki. Znikły kurne chaty i stodoły plecione z wici, a ukazały się piękne dwory i murowane budynki, lepsze niż u nich kościoły — albo karczmy. Nocą stanęli pod miastem, zbudowanem na górze. Zdawało się, że domy włażą jeden na drugi, a w każdym tyle światła, co gwiazd na niebie. Na stu pogrzebach nie zobaczyłby tylu świec, co w tem mieście... Grało coś bardzo