Między nami - Mhairi McFarlane - ebook + książka
NOWOŚĆ

Między nami ebook

Mhairi McFarlane

4,0

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Mieszka z nim pod jednym dachem od dziesięciu lat. Ale czy zna go naprawdę?

Jeden wyjazd, który zmienia wszystko.

Roisin i Joe są parą od dawna. Ona jest nauczycielką, on scenarzystą popularnego serialu. Wspólnie wyjeżdżają, by spędzić weekend z grupą przyjaciół. Mają trzy okazje do świętowania: urodziny jednej z przyjaciółek, zaręczyny przyjaciół oraz premierę nowego serialu Joe’ego. Tymczasem okazuje się, że Joe w swoim serialu wykorzystał traumatyczną historię z dzieciństwa Roisin. Zresztą nie tylko w tej kwestii nadużył jej zaufania. Jej świat runął niczym domek z kart. Roisin musi się z zmierzyć ze swoim życiem i zacząć od nowa. Szczęśliwie ma wspaniałych przyjaciół. Mówi się, życie potrafi pozytywnie zaskoczyć. Jednak, czy w jej przypadku tak się stanie?

Czy koniec może oznaczać nowy początek?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (106 ocen)
47
28
23
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
noora7

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tę książkę, chociaż nic by na to nie wskazywało. Kocham to, z jaką wnikliwością autorka pokazuje bohaterów. Każdy z nich jest trójwymiarową osobą, która naprawdę żyje i oddycha. Jak na prawdziwe osoby przystało, zaskakują na każdym kroku, nie miałam pojęcia, czego się po nich spodziewać. Denerwowali mnie okrutnie, ale jednocześnie dobrze ich rozumiałam. Polecam, jako studium bohaterów i dynamiki w grupie!
20
Milenadec

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna. Styl autorki różni się od typowych romansów, jest tu większa głebia, a wątek romantyczny jest nienachalny. Podoba mi się też szczerość głównej bohaterki wobec własnych uczuć. Nie oszukuje siebie ani czytelnika w kwestii swoich motywów.
20
Buska18

Całkiem niezła

Strasznie mnie zmęczyła.
10
justa87

Dobrze spędzony czas

Jak do tej pory chyba najslabsza tej autorki ale to nie znaczy ze jest zła. Jest swietna! Polecam❤️
10
Oszka84

Dobrze spędzony czas

Jestem fanką stylu autorki. Ta książka jest zupełnie inna od poprzednich, zaskakujaca. Podoba mi się kreowanie postaci, sposób ich myślenia, spojrzenia na świat. Podoba mi się że nie jest to płaskie, przesłodzone i nie jest banalne. Lubię to, że z wieloma poglądami można się identyfikować bo są życiowe, codzienne i ludzkie.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Between Us

Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lilianna Mieszczańska, Beata Kozieł-Kulesza

© Mhairi McFarlane 2023

Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title Between Us

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Danuta Fryzowska

ISBN 978-83-287-3168-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Jeanie ‒ kobiecie opowiadającej wspaniałe historie

Prolog

Rok 2003

Teatr Stockport Plaza

Najlepsza jasnowidzka w Wythenshawe

Tak głosił plakat oparty na sztaludze na scenie reklamujący dzisiejszy pokaz niejakiej Queenie Mook. Nazwisko było tak dziwaczne, że nie mogło być zmyślone.

– Ciekawe, kto o tym decyduje, prawda? – spytała Roi­sin. – Bo przecież chyba nie dostaje się… akredytacji.

Jako dwunastolatka była dumna, że zna słowo „akredytacja”.

Wyczuwając bunt, matka spojrzała na nią spod zmrużonych powiek, zwieńczonych rzęsami pociągniętymi czarną maskarą Lancôme.

Zanim pozwoliła Roisin wziąć udział w ich babskim wieczorze, ostrzegła:

– Tylko bez mędrkowania. Przez wzgląd na Dianę i Kim. Tata Di, Rodney, zmarł w listopadzie na ostre zapalenie trzustki. Diana ma nadzieję, że dziś się z nią skontaktuje.

– No dobra – zgodziła się Roisin, chociaż wątpiła, czy Queenie Mook sprawdzi się jako centrala telefoniczna łącząca z zaświatami. Z materiałów reklamowych jasnowidzki wynikało, że obsługuje głównie statki wycieczkowe.

– Od jego śmierci mają istne urwanie głowy. Rod zajmował się finansową stroną ich firmy hydraulicznej. – Lor­raine powiedziała to tak, jakby Diana musiała zadać jakieś pilne praktyczne pytanie. „Gdzie jest deklaracja VAT za dwa tysiące pierwszy?”, czy coś w tym stylu.

Roisin chciała wziąć udział w tym seansie z dwóch powodów: po pierwsze, fascynowali ją spirytyści, a po drugie, zanosiło się na niezłą zabawę. Mama była zanurzona w polu siłowym perfum Guerlain Shalimar, miała burzę starannie ufryzowanych włosów, atłasową sukienkę opiętą na biodrach, przezroczyste rajstopy i lakierowane szpilki.

Fajnie było przebywać wewnątrz jej orbity przy takich okazjach i patrzeć, jak wszyscy się za nią oglądają. To trochę tak, jakby pełniła funkcję osobistej asystentki kogoś sławnego. Przyjechały taksówką z Webberley, a po drodze wyperfumowana ekipa czarownic Lorraine zażądała, żeby DAĆ GŁOŚNIEJ, kiedy w radiu zaczęło lecieć All Night Long Lionela Ritchiego.

Do rozpoczęcia widowiska zostało piętnaście minut. Za sprawą karafek różowego wina, opróżnionych przed show podczas kolacji we francuskiej knajpce, nie obyło się bez wycieczek do toalety.

Pierwsza poszła Lorraine, potem Di i Kim, razem.

– Nie chcesz siku? – spytała ją mama po jakiejś minucie wydymania warg do kompaktowego lusterka. Roisin przez chwilę rozważała, czy Lorraine nie próbuje się jej pozbyć. Może zamierza do kogoś potajemnie zadzwonić? Jej rodzice mieli sporo tajemnic. Roisin zawsze była rozdarta między chęcią ich odkrycia a poczuciem, że lepiej tego nie robić.

– Nie.

– Hmm, chyba jednak powinnaś pójść. Siedzimy w samym środku rzędu, a miejsca obok nas wkrótce się zapełnią.

To tylko pogłębiło jej przekonanie, że matka ma jakiś ukryty motyw. Roisin wiedziała jednak, że lepiej się z nią nie sprzeczać, ruszyła więc w stronę toalet. Wszystkie kabiny były zamknięte. Kiedy wreszcie usiadła w jednej na zimnym sedesie, usłyszała, jak inne potrzebujące wychodzą z boksów.

Spłuczka. Trzaśnięcie drzwi. Szum wody. Spłuczka. Trzaśnięcie drzwi. Szum wody.

– Sądząc po tym, jak chętnie Lorraine raczyła się pinot blush, chyba nie musi się już martwić o dziecko? – powiedziała bezcielesna Kim.

Przez ułamek sekundy Roisin myślała, że chodzi o nią.

– Ach, nie. Usunęła. Dwa tygodnie temu.

– Glen nic nie wie?

Glen. Tata Roisin nazywał się Kent. (Właściciel pubu i akurat Kent, zupełnie jak Superman. Klienci, których wykopywał za drzwi, musieli mieć niezły ubaw).

– Boże, nie. Jak sama mówi: co by to dało? I tak nie chciałby, żeby je zatrzymała, a dwójka w zupełności jej wystarczy. Kto miałby ochotę wracać do nocnego karmienia?

– No dobra, Glen nie wiedział, a Kent?

– Wątpię. Wiesz, jak jest: dopóki nie pytasz, nie musisz się mierzyć z niewygodną prawdą.

– Uhm. Lorraine powinna bardziej uważać.

– Podobno nie podszedł jej omlet w Fox & Hounds i zwymiotowała pigułkę. Dasz wiarę?

– Wiesz, też się zastanawiałam nad jakością jedzenia w tym lokalu. Kiedyś zjadłam tam surówkę, która zalatywała tuńczykiem. To na pewno po niej dostałam później biegunki.

Głośny podmuch suszarki do rąk zagłuszył dalszą część rozmowy, aż w końcu ucichł i Roisin usłyszała:

– …robi też, co chce. Ona i Kent są jak para beztroskich nastolatków, no nie?

– Uhm. Tak czy inaczej, teraz ma o jedno zmartwienie mniej. Prosto mi leży spódnica?

Stukot obcasów. Wyszły.

Siedziała na sedesie z majtkami zsuniętymi do kolan, próbując przyswoić fakt, że jej matka zaszła w ciążę z mężczyzną, którego ona, Roisin, znała jako przyjaciela rodziców od gry w karty.

Ta informacja oficjalnie przypieczętowała straszliwe i jakże dezorientujące odkrycie, którego dziewczyna dokonała rok wcześniej. Podczas tych szczególnych pokerowych wieczorów z Texas Hold’em i hektolitrami tequili ojciec i matka surowo ostrzegali, żeby w żadnym wypadku nie schodzić do salonu.

Roisin i jej brat już dawno wypracowali technikę, jak się cicho zakradać i szpiegować podczas pakowania gwiazdkowych prezentów, tak żeby później rodzice nie dali szlabanu. Bar w ich rodzinnym pubie był na tyle wysoki, że ktoś niższy mógł bez problemu się za nim przyczaić i na czworakach prześlizgnąć się do głównego pomieszczenia, gdzie zazwyczaj po godzinach przesiadywali dorośli. Tam z kolei można było ostrożnie, z wyczuciem speca od sejfów odryglować drzwiczki z boku sali i czmychnąć przez nie do salonu, potem do ogrodu i dalej ‒ do miasteczka.

Kiedyś w sobotę, pomimo dobiegających z dołu stłumionych rozmów, Roisin nabrała wielkiej ochoty na Dr. Peppera. Teraz, z perspektywy czasu, zastanawiała się, czy przypadkiem to nie jej podświadomość poczuła przemożną chęć zaspokojenia ciekawości, bo atrakcyjność napoju i ryzyko potencjalnego ochrzanu ani trochę się nie równoważyły.

W każdym razie z sercem w gardle zakradła się na dół, po czym wysunęła butelkę ze stojaka i podważyła metalowy kapsel otwieraczem, co okazało się znacznie łatwiejsze, niż sądziła, dzięki hałaśliwym, sprośnym pijackim przekomarzankom taty i jakiejś kobiety – konkretnie Tiny, żony Glena. Roisin ich nie widziała, ale byli gdzieś niedaleko. W powietrzu wirował dym papierosowy, a z szafy grającej leciał jakiś jazzowy kawałek. Kostki lodu pobrzękiwały w szklankach, co chwila ktoś wybuchał śmiechem.

Roisin wypełniła misję: wzięła gazowany napój, jednak coś zmusiło ją do tego, żeby podjąć jeszcze jedno szalone ryzyko: otworzyła boczne drzwi i zapuściła żurawia do salonu. Nieco dalej przy stole bilardowym ujrzała dwie splecione ze sobą postaci. Nie widziała ich twarzy, ale rozpoznała nogi matki – jej stopy z pomalowanymi paznokciami, w złotych wiązanych sandałach, których Roisin zawsze jej zazdrościła, zwisały po obu stronach męskich pośladków.

Do uszu Roisin dobiegły dziwne, animalistyczne odgłosy. Nagle poczuła się tak, jakby oberwała pięścią w brzuch, kiedy zrozumiała, co się dzieje. W gardle uwiązł jej krzyk szoku i sprzeciwu; wycofała się cichaczem i pobiegła na górę. Już u siebie na łóżku, z walącym sercem, zlana potem próbowała dojść do ładu z tym, co przed chwilą zobaczyła.

Teraz, kiedy wracała na swoje miejsce w loży, czuła się podobnie.

Nie mogła przestać się wpatrywać w niemal niedostrzegalną, łagodną wypukłość brzucha matki, odznaczającą się pod połyskliwym materiałem. W błyszczącej twarzy Lorraine szukała jakichś wskazówek. Kiedy ona to zrobiła? Kiedy przerwała ciążę? Wtedy, gdy Roisin była w szkole?

Później zachowała te ponure wieści dla siebie, jeśli nie liczyć jednej nieudanej próby podzielenia się nimi ze swoim bratem. Choć Ryan nieraz dawał do zrozumienia, że nie chce słuchać żadnych zwierzeń, ona nieustannie żyła nadzieją, że będzie jej powiernikiem.

Tak czy inaczej, nagle przepełniła ją wdzięczność, że może się skupić na Queenie Mook uprawiającej swoje dziwne rzemiosło w tym barwnym, rozświetlonym alternatywnym świecie teatru variétés.

Queenie była bardzo drobną osóbką z burzą rudych włosów o zdumiewającym nienaturalnie pomarańczowym odcieniu, który przywodził na myśl Johnny’ego Rottena z Sex Pistols. Do ludzi stłoczonych na widowni zwracała się per „kochani”; na sobie miała jedwabną bluzkę z emaliowaną owalną broszką oraz granatowe spodnie w kant, jak kierowniczka oddziału Vision Express. Roisin była nieco zawiedziona, bo wyobrażała sobie raczej kogoś w stylu władczej matrony z lat sześćdziesiątych w płaszczu z bobra.

Widowisko wkrótce wpadło w swoisty rytm – Roisin zauważyła, że w znacznej mierze polegało na pozyskiwaniu informacji od publiczności i jednoczesnym tworzeniu iluzji ich dostarczania. Zjawy, które widziała i słyszała wyłącznie Queenie, zdradzały jedynie swoje pierwsze imię, a to było zwykle dość proste i pospolite. Żadna z nich nie podawała nazwiska, co pozwoliłoby na zdecydowanie szybszą identyfikację.

W kolejce ustawiła się cała procesja Tedów, Mary i Jacków. Queenie obwieszczała ich radosną obecność, podając kilka istotnych, choć mglistych faktów. Mary mogła być muzykalna – „wszyscy tak o niej mówili” – a Jack pokazywał, jakby manewrował kierownicą. Czy on… „lubił samochody? Jeździł traktorem? Czy on – przepraszam, kochani, jeśli to zbyt trudne – zginął w wypadku drogowym?”.

W którymś momencie na trybunach rozlegał się odgłos gwałtownie wciąganego powietrza, coś jakby sygnał rozpoznania. Wtedy Queenie namierzała cel.

Niemniej to, czy wiadomość z zaświatów – zwykle bardzo emocjonalna – była przeznaczona akurat dla danej osoby, zależało od różnych czynników. Jeśli ktoś zbyt często poprawiał Queenie, ta odburkiwała:

– Przykro mi, kochana, ta wiadomość nie jest dla ciebie. – Następnie szybko przechodziła do kolejnej osoby.

Lorraine, Kim i Di były nią oczarowane; spijały z ust jasnowidzki każde słowo i ocierały łzy, ilekroć Queenie przynosiła komuś wątpliwe katharsis. Rodney, tata Diany, niestety się nie pojawił.

Szkoda, że nie miał bardziej pospolitego imienia, pomyślała Roisin.

Nie wytrzymała i przestała nad sobą panować dopiero w ostatnich dwudziestu minutach tego cyrku, podczas interakcji z wdową, która siedziała w jednym z przednich rzędów.

Na scenie z Queenie podobno stał Clive, zmarły mąż tej kobiety, który przed śmiercią zmagał się z przewlekłą chorobą płuc.

Wdowa zaczęła szlochać. Cały ten przekręt wydawał się Roisin stosunkowo niewinny, choć dziwaczny. Aż do tej pory. Czy Queenie zdawała sobie sprawę, że każdą z tych osób zmyśliła? Czy naprawdę wierzyła w swoje rzekome moce? Czy kłamcy zawsze wiedzą, że kłamią?

– Odszedł szybko? – spytała Queenie, kiedy kobieta trochę się uspokoiła.

– Nie, powoli. Od wielu tygodni był podłączony do tlenu.

– Ale kiedy w końcu odszedł, to stało się szybko? – Jasnowidzka zrobiła pauzę. – Clive twierdzi, że tak. Jest o tym przekonany – dodała, żeby wdowa miała jasność, komu zaprzecza. – Wciąż wskazuje na swoją pierś, jakby brakowało mu tchu. – Uderzyła się pięścią w mostek, nie wiadomo po co.

– Hmm… cóż, na samym końcu chyba tak? – przyznała żona Clive’a.

– Właśnie o to mi chodziło. – Queenie pokiwała głową. – On mówi, że umierał powoli, a na końcu szybko.

Roisin parsknęła cicho śmiechem. Ludzie przenieśli na nią wzrok, a matka uciszyła ją stanowczo.

– Jak można umierać powoli i zarazem szybko? – wyszeptała Roisin, na co Lorraine obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem.

– Clive chce, żebyś wiedziała, że zrobiłaś wszystko, jak należy. Bardzo cię kocha. Mówi, że jest w cudownym miejscu – oznajmiła Queenie.

Dało się słyszeć szlochanie i kolejne wyrazy wdzięczności. Roisin aż się skrzywiła. Jasnowidzka najwyraźniej wiedziała, że ze sceny najlepiej zejść w blasku chwały.

– Dziękuję, że tu dziś byliście i uczestniczyliście w czymś, co nazywam swoimi „chwilami jasnego widzenia” – powiedziała, a tłum nagrodził ją entuzjastycznym aplauzem.

Łuk historii był długi i zakrzywiał się w kierunku chorego humoru. Kiedy dwadzieścia lat później Roisin i Joe ze sobą zerwali, Roisin myślała tylko o paradoksie Queenie Mook, który stanowił idealne podsumowanie ich związku.

Umierał powoli, a na końcu szybko.

1

– Psorko, psorko! PSORKO! Szykuje się sprośny weekend z chłopakiem?

Amir wskazał stojącą za biurkiem walizkę na kółkach, którą Roisin marnie ukryła pod nieprzemakalnym skafandrem z kapturem. Chłopak zaliczał się do tych niesfornych, lecz dobrodusznych uczniów, więc odpowiedziała stosownie do pytania:

– Wręcz przeciwnie, bardzo przyzwoity. Jadę do SPA z przyjaciółkami.

Dzieciństwo i praca w szkole nauczyły Roisin jednego: okłamywanie dzieci, choć niezbyt szlachetne, na ogół rozwiązuje problem.

– SPA. To coś jak sauna? – Chłopak zaczął żuć długopis, robiąc przy tym zawadiacką minę.

– Skupcie się ponownie na tekście, proszę. Zbiorę wasze prace za… – zerknęła na zegar ścienny, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł – …pięć minut!

– Psorko! – odezwał się ponownie Amir, a potem na widok jej sceptycznego spojrzenia dodał: – Nie, nie… chodzi o książkę!

Roisin przewróciła oczami.

– Słucham.

– No więc wszyscy uważają, że Wielkie nadzieje to naprawdę dobra literatura, no nie? To znaczy znakomita książka. Dlatego przerabiamy ją na angielskim.

– Taaak…? – Roisin potrafiła rozpoznać, kiedy ktoś gra na zwłokę, podobnie zresztą jak rówieśnicy Amira, którzy czekali w radosnym napięciu na rozstrzygnięcie.

Deputowani, którzy zakłócają przebieg posiedzenia parlamentu, wszczynając bezsensowną i bezcelową debatę, stosują obstrukcję parlamentarną. A kiedy ktoś w internecie zadręcza innych nieustannymi prośbami o przedstawienie dowodów, przy jednoczesnym zachowaniu pozorów szczerości i przesadnej wręcz uprzejmości: „ja tylko pytam”, stosuje taktykę „na wyczerpanie”, czyli tak zwany sealioning.

Roisin uważała, że ani parlamentarni obstrukcjoniści, ani zasypujący pytaniami prowokatorzy nie dorastają do pięt zniecierpliwionym dziesiątoklasistom podczas „luźniejszych” zajęć w słoneczne piątkowe popołudnie, krótko przed końcem semestru.

W zeszłym tygodniu, na przykład, Pauly, jeden z kolesiów Amira, zjawił się na lekcji z małym rasowym psem o wściekłym spojrzeniu – jak jej powiedziano: był to gryfonik brukselski. A przywiózł psiaka w staroświeckim dziecięcym wózku z białymi kółkami. Pauly rzekomo opiekował się tym stworzeniem na prośbę babci. Pies, zwany Kiełkiem i wyglądający jak porzucony projekt Jima Hensona, wywołał w klasie poruszenie podobne do lądowania Air Force One z amerykańskim prezydentem na pokładzie.

– No i ta powieść Dickensa jest już bardzo stara. Ma ze sto sześćdziesiąt lat – kontynuował Amir w poszukiwaniu oświecenia.

– Zgadza się.

– Więc za kolejne sto sześćdziesiąt lat, czyli… w trzy tysiące osiemdziesiątym którymś… – udał, że liczy na palcach, po czym zrobił komiczną pauzę – wszyscy będą tu czytać Pięćdziesiąt twarzy Greya, tak? Bo to też będzie już bardzo stara książka.

Klasa zareagowała oczekiwanym wybuchem śmiechu; chłopak z dumą wyszczerzył zęby. Roisin poczekała, aż hałas ucichnie.

– Wątpię, niemniej to ciekawe pytanie. Dziękuję, Amir. ‒ Uznała, że wobec tego, co jeszcze zostało z lekcji, obalenie teorii Amira będzie i tak bardziej owocne niż próba nakłonienia wszystkich, aby się pochylili nad motywami, którymi kierował się Abel Magwitch. – Sęk w tym, że wartość literatury nie zależy jedynie od upływu czasu – dodała.

– Ale mojej mamie i cioci Pięćdziesiąt twarzy Greya naprawdę się podoba – ciągnął uparcie Amir, ponownie wywołując śmiech. – Ciocia czyta to na kindle’u… w kąpieli. Jeśli wie pani, co mam na myśli.

Cała klasa wręcz ryknęła śmiechem.

– I dobrze. – Ton Roisin dawał jasno do zrozumienia, że zignorowała tę aluzję. – Nie wszystkie książki służą edukacji.

– Ale niby dlaczego Wielkie nadzieje są lepsze od Pięćdziesięciu twarzy…? Dlatego, że napisał je ktoś, kto już nie żyje? Czy to aby nie seksizm? I…yyy, żywizm? – Amir znów zaczął żuć długopis.

Roisin uśmiechnęła się wbrew sobie. Wkładał szczery wysiłek w to bałamucenie.

– Dlatego, że Wielkie nadzieje to powieść o społecznym i klasowym awansie, a także o ocenianiu człowieka na podstawie statusu społecznego, natomiast Pięćdziesiąt twarzy… opowiada o miliarderze uprawiającym seks ze studentką.

Zmuszenie nauczycielki do wymówienia słowa „seks” było, rzecz jasna, samo w sobie wielkim osiągnięciem, więc na jej ostatnich przedweekendowych zajęciach z dziesiątoklasistami zapanowała iście festynowa atmosfera.

– Otóż to! Studentka college’u bzykająca się z takim, dajmy na to, Elonem Muskiem to też historia o swego rodzaju awansie społecznym – zauważył Amir i przybił piątkę z Paulym, psią nianią.

– Widzę, że długo się nad tym zastanawiałeś i masz ciekawe przemyślenia. – Roisin skrzyżowała ręce na piersi i oparła się o biurko. – Może powinieneś przygotować prezentację na temat znaczenia powieści Dickensa, motywów przewodnich w Wielkich nadziejach oraz ich odbiciu w Pięćdziesięciu twarzach Greya?

– Z przyjemnością, psorko. Tylko trzeba by zorganizować jakiś telewizor, bo będę musiał pokazać wyrywki z każdej części, żeby zademonstrować, co mam na myśli.

– Niestety, Amir, te filmy są dozwolone od lat osiemnastu, więc nie dość, że nie mógłbyś ich pokazać, to jeszcze jestem pewna, że ich nie oglądałeś.

– Pewnie, że nie oglądałem, bo moja ciocia nie ma ich na blu-rayu.

– Brawa dla cioci!

Rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka i wszyscy jak zwykle zaczęli się tłoczyć do drzwi. Roisin zdążyła jeszcze krzyknąć:

– Przed wyjściem zostawcie prace na moim biurku!

– Psorko, czy w ten weekend jest premiera nowego serialu pani męża? – spytał nagle Amir, zarzucając plecak na ramię. Roisin przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. – Przepraszam, pani chłopaka – poprawił się, błędnie odczytując powód jej zdziwienia.

Myślała, że kolejny projekt Joego umknął uwadze szkolnej społeczności Heathwood. Starała się też nie rozmawiać o nim z kolegami z pracy: gdy pytali, jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć tytułu lub obiecywała, że powie, kiedy serial będzie leciał w telewizji, a ostatecznie celowo zapominała.

Jeśli jednak wiedział o nim Amir, to na pewno wiedzieli albo wkrótce dowiedzą się wszyscy.

– Yyy, tak. Tyle że późno. Dłuuugo po dobranocce – odparła, siląc się na uśmiech.

Czy w ogóle jest jeszcze coś takiego jak „dobranocka”? – pomyślała.

– To zapytam ciocię, jak jej się podobało. – Mrugnął do niej ze śmiechem, po czym wyszedł z sali pewnym krokiem.

Kiedy Roisin wreszcie została sama, spoconymi rękami uporządkowała stos kartek A4 w linię i przełknęła ślinę. Z trudem.

2

Roisin Walters, lubiana i jako trzydziestodwulatka dość młoda nauczycielka angielskiego, była znana z dwóch rzeczy. Po pierwsze – i trudno to uznać za szczególnie fascynującą cechę, ale taki już urok szkół średnich w dzielnicach pełnych zieleni, do których z pewnością zalicza się Cheadle – miała burgundowe włosy.

Roisin nie wydawała zbyt wiele na swój wygląd; jej jedynym szaleństwem były spływające poniżej ramion fale w stylu syrenki. Miały połyskujący odcień ciemnych winogron – nie dość punkowy, żeby od razu stwierdzić, że jest nienaturalny, ale normalnie takiego się nie widywało, chyba że w dziecięcych kolorowankach, filmach Marvela czy kosmetykach marki Aveda. Joe nazywał je włosami „wojowniczej księżniczki z kosmosu”.

W pracy zazwyczaj nosiła je spięte wysoko klamrą, to jednak nie przeszkadzało zachwyconym uczennicom wypytywać ją o koszty farbowania i pielęgnację, a chłopców też czasami ciekawiło, dlaczego ma „śliwkowy kok”.

Kolejną rzeczą, jaka wyróżniała Roisin Walters, było to, że jej partner Joe Powell jest scenarzystą.

Przed trzema laty napisał cykl o oddziale „superwzrokowców” ze Scotland Yardu, odznaczających się niesamowitą pamięcią do twarzy. Dzieło nosiło tytuł WIDZIANI. Wielkie litery to ukłon wytwórni w stronę modnego obecnie zapisu.

Początkowo praca Joego była tylko przedmiotem plotek w pokoju nauczycielskim, ale plotek w pokoju nauczycielskim szkoły w Heathwood nie dało się kontrolować, tak samo jak wirusa przenoszonego drogą powietrzną.

Roisin nie spodziewała się, że serial jej chłopaka stanie się uwielbianym przez miliony hitem. Kolejne odcinki biły rekordy oglądalności, dostarczając zarówno mnóstwa emocji, jak i tematów do rozmów. Na swoją obronę mogła tylko powiedzieć, że Joe też się tego nie spodziewał ani tym bardziej takiego sukcesu nie przewidywali szefowie telewizji. Nazwiska aktorów z obsady, o których dotychczas nikt nie słyszał, stały się nagle powszechnie znane. Zwroty akcji były godne tabloidowych newsów, a wieczorami, kiedy serial był wyświetlany, w mediach społecznościowych nie mówiono o niczym innym.

Po trzymającym w napięciu finałowym odcinku drugiego sezonu Roisin na każdej lekcji była zasypywana pytaniami o to, czy główny bohater Harry Orton naprawdę zginął, czy może jednak przeżył, mimo że został postrzelony i wpadł do Tamizy.

Jej standardowa odpowiedź, którą w kółko powtarzała, brzmiała następująco: „Nie wiem, a nawet gdybym wiedziała, nie mogłabym powiedzieć!”. Joe tymczasem skomentował to tak: „Kurwa, chciałbym, żeby zginął, bo to biadoląca diwa”.

Roisin musiała przyznać, że ucieszyła się, kiedy ‒ pomimo ogólnokrajowego oburzenia ‒ przed startem trzeciego sezonu WIDZIANI udali się na dłuższy odpoczynek.

Przełom w karierze Joego, dzięki któremu mieli nadzieję wypłynąć na spokojniejsze, bezpieczne finansowo wody, był bardziej jak fala tsunami. Ta fala wciągnąwszy w odmęty życie, jakie dotychczas znali, pozostawiła ich w szoku, uczepionych jedynej ocalałej skały. Nawiasem mówiąc, bardzo ładnie usytuowanej skały: kupili bowiem luksusowy apartament w West Didsbury, urządzony w starej kaplicy zaadaptowanej na mieszkanie. Kiedy wręczano im klucze, czuli się jak hochsztaplerzy, którzy dorobili się na handlu narkotykami.

Joe dostał wolną rękę, żeby w chwili oddechu od WIDZIANYCH napisać to, co chce, i tak oto zrodził się Łowca – trzyodcinkowy miniserial o Jasperze Hunterze z Manchesteru, nieszablonowym detektywie i szukającym wrażeń seksoholiku.

– To coś znacznie mroczniejszego i pikantniejszego niż WIDZIANI – oznajmił z dumą Joe.

Kiedy Roisin zdała sobie sprawę, że jest tylko bierną pasażerką podczas tej pijackiej jazdy bez trzymanki, ogarnęły ją mieszane uczucia w stosunku do Łowcy. Nie wiedziała, czy powinna obawiać się porażki czy sukcesu. Biorąc pod uwagę fakt, że nie była zbyt zachwycona swoją przypadkową sławą w liceum Heathwood, nie miała wątpliwości, że pytania o nowy wyuzdany serial jeszcze mniej przypadną jej do gustu. Te wszystkie sceny erotyczne napisane przez jej partnera… wiedziała, że będzie się z tym czuła dziwnie, co więcej, przyjdzie jej to przeżywać przy świadkach.

Ale co miała powiedzieć Joemu? „Proszę, tylko nie opisuj żadnych frywolnych cielesnych zbliżeń, żeby ludzie nie wyobrażali sobie ciebie i twojej dziewczyny, z którą jesteś od przeszło dziewięciu lat”?

Roisin miała naprawdę niezły zgryz. Znalazła się w sytuacji, na którą dyrektorka szkoły Wendy Copeland miała specjalną nazwę: DOI, czyli „daleka od ideału”.

Ostatecznie postawiła na niedocenianą strategię adaptacyjną, polegającą na udawaniu, że nic się nie stało. Teraz Amir niechcący uświadomił jej, że to zwykła ułuda.

Wytaszczyła walizkę zza biurka.

Będzie dobrze – pomyślała.

Rozrywkowy weekend ze wszystkimi bajerami w Lake District pomoże jej to jakoś znieść. Obejrzy pierwszy odcinek w gronie najbliższych przyjaciół i zamiast zgrozy poczuje dumę, a kpiny, jakie pewnie usłyszy później na lekcjach, odbiją się od niej jak kamyki od hartowanej przedniej szyby samochodu pędzącego z zawrotną prędkością.

Roisin zdawała sobie sprawę z tego, że na razie tylko to sobie wmawia, żeby się uspokoić. Przekonania nabierze dopiero wtedy, kiedy będzie miała w ręku kieliszek wina, a i tak nie utrzyma się ono długo po tym, jak tego kieliszka już mieć nie będzie. Ale niech tam! Inaczej pozostanie jej tylko udawać, że nic się nie stało.

Organizatorem tego weekendowego wypadu był ich wspólny przyjaciel Dev, ekstrawertyk, niezmordowana dusza towarzystwa i gwiazda telewizyjnego reality show – zwycięzca burzliwych, choć krótko emitowanych Współlokatorów sprzed prawie trzech lat. Dev wynajął dla nich coś, co na zdjęciach z WhatsAppa wyglądało jak istny pałac.

Tego wieczoru czekała ich uroczysta kolacja z okazji zaręczyn Deva i Anity. Nazajutrz z kolei mieli świętować niedawny urodzinowy jubileusz Giny, a następnie w kameralnej sali projekcyjnej zamierzali obejrzeć premierowy pokaz pierwszego odcinka Łowcy.

Roisin umówiła się na podwózkę z przyjaciółkami Giną i Meredith, bo Joe był już w drodze z Devem ‒ wiadomo, scenarzyści i eksgwiazdorzy telewizyjni nie mają tak sztywnych grafików jak nauczyciele. Ich kumpel Matt miał dojechać prosto z lotniska, bo dopiero wracał z jakiejś wycieczki po winnicach Lizbony, na którą wybrał się ze swoją nową dziewczyną, jak to Matt.

Roisin zaciągnęła walizkę przez cały korytarz aż na szkolny parking, gdzie roiło się od dzieciaków kończących zajęcia. Wrzeszczeli, grali w piłkę, cieszyli się na myśl o dwóch dniach swobody przed ostatnim tygodniem szkolnej mordęgi.

Należący do Giny klasyczny volkswagen transporter pomalowany na biało i pomarańczowo rzucał się w oczy już z daleka i rzeczywiście co bardziej ciekawscy uczniowie zwrócili na niego uwagę.

– Ahoj! Twój dyskretny powóz czeka. Wrzuć to gdziekolwiek do Ethelka. – Meredith wskazała na przesuwne drzwi i walizkę Roisin. Bus, który Gina wygrała na zeszłorocznej loterii, został ochrzczony mianem: „Ethelred Bezradny”. Zważywszy na koszty eksploatacji pojazdu, organizatorzy konkursu mieli tupet, nazywając go wygraną, a nie sierotą do adopcji.

– Tylko pamiętaj, że jeśli nie upchniesz jej porządnie, a Gina zbyt ostro wejdzie w zakręt, ta walizka będzie ostatnią rzeczą, jaką zobaczysz przed śmiercią. Nie masz nic przeciwko, żebym jechała z przodu i nawigowała?

– Ani trochę – odparła Roisin, tak manewrując bagażem, żeby móc się nachylić ku Meredith i ją uściskać.

Meredith była w typowym dla siebie stroju: złote birkenstocki, dżinsy z podwiniętymi nogawkami, T-shirt z napisem ALEXA PUŚĆ CHER i chustka na głowie, którą poskromiła swoje bujne blond loki przypominające sprężynki. Ten styl nazywała „Homomamuśka na festiwalu Latitude”. Sama mówiła o sobie, że jest „bezrobotną lesbijką”, ponieważ już od dłuższego czasu nie była z nikim w związku.

– Wiecie co? Chyba rozprostuję nogi – rzuciła Gina, wyłaniając się z Ethelreda po drugiej stronie. – Cześć, Rosh. W reklamówce pod twoim siedzeniem są puszki z pornstar martini. Częstuj się. Ja jeszcze się powstrzymam z wiadomych powodów.

Gina, zarówno drobna, jak i piersiasta, miała na sobie zwiewną, wiosenno-letnią żółtą sukienkę oraz różowe baleriny. Długie do ramion brązowe włosy związała praktyczną frotką. Pomijając ten drobny szczegół, zupełnie nie wyglądała jak ktoś, kto jest w stanie pokonać sto trzydzieści kilometrów metalową puszką na kółkach. A jednak trudno było sobie wyobrazić kogoś bardziej niezawodnego i odważnego za tą kierownicą wielkości opony rowerowej.

– Psorko, psorko! PSORKO WALTERS?!

Wszystkie trzy odwróciły się jednocześnie i zobaczyły machających do nich Amira i Pauly’ego.

Amir nagle krzyknął:

– NIECH PANI SOBIE ZAFUNDUJE JAKIŚ MASAŻ Z OLEJKAMI!

3

– Niezła miejscówka – odezwała się Meredith, kiedy zbliżały się do celu. – Dwanaście patyków za weekend – powiedziała bezgłośnie z przesadnie udawanym oburzeniem, jakby to był jakiś skandal.

– Bez jaj! – Roisin odsunęła od ust puszkę spienionego martini o metalicznym posmaku i lekko się skrzywiła. Przypominało ananasową flegmę.

Gdy wijąca się wśród drzew droga skręciła, odsłaniając panoramę Benbarrow Hall, Roisin aż wciągnęła gwałtownie powietrze.

Owszem, nastawiła się na coś imponującego, lecz i tak poczuła się niczym bohaterka powieści Jane Austen, onieśmielona bezkresnymi włościami swojego adoratora. Miała wrażenie, że powinien im towarzyszyć stukot końskich kopyt, a nie terkot silnika volkswagena i Graceland Paula Simona.

Benbarrow Hall wznosiło się na szczycie pagórka – iście bajkowa posiadłość z szarymi gotyckimi wieżyczkami, kamienną elewacją w piaskowym odcieniu i ogromnymi oknami, które połyskiwały efektownie w późnopopołudniowym letnim słońcu.

– O w mordę! – powiedziała z namaszczeniem i zachwytem Meredith. – Jaki kolos!

– Sceneria jak z arystokratycznego kryminału. – Gina zdjęła nogę z gazu i pozwoliła Ethelredowi toczyć się coraz wolniej, żeby mogły w pełni ponapawać się widokiem. – Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy znalazły Pułkownika Musztardę z Cluedo w gabinecie, z ołowianą rurą.

Minęła kontemplacyjna chwila.

– Owszem, pozwala tak myśleć – stwierdziła Meredith.

– A mnie pozwala myśleć, że warto zaryzykować – odezwała się Gina. – Wyobraźcie sobie tylko te wielkie pokoje z łazienkami. – Poruszyła oporną dźwignią zmiany biegów. – No weź, Ethelku, nie bądź taki. Związki polegają na wzajemnych ustępstwach.

Volkswagen szarpnął i ruszyły dalej.

– Czuję się parszywie, że pozwoliliśmy Devowi tak się wykosztować – powiedziała Roisin. – Na pewno będzie w porządku, jeśli dostarczymy tylko prowiant? Czy jednak trochę nie wypada?

– Och, Dev jest, jaki jest, i robi, co chce. A robi dużo. – Meredith znów przeniosła wzrok na drogę. – Ale poważnie… Wiesz przecież, że Dev wcieli w życie każdy swój wspaniały pomysł, a ty go od tego nie odwiedziesz, tak samo jak nie sprowadzisz na ziemię boeinga 747, wymachując na niego pięścią.

Co racja, to racja. Ogarnęły wzrokiem łagodne zielone wzgórza rozciągające się aż do jeziora oraz krajobraz odbijający się w nieruchomym lustrze wody i znowu westchnęły.

Van zatrzymał się z grzechotem na wolnym miejscu tuż obok lśniącego niebieskiego auta Deva z napędem na cztery koła. Po tym, jak ich kumpel wygrał siedemdziesiąt tysięcy funtów we Współlokatorach, założył agencję doradztwa medialnego, która teraz zatrudniała dwadzieścioro pracowników.

Kobiety z ich paczki wciąż miały zupełnie normalne zarobki: Meredith pracowała w skarbówce, a Gina zajmowała się kontaktami z prasą i PR-em dla Uniwersytetu Manchesterskiego. Kupiły na spółkę dom w Urmston, realizując plan Meredith, żeby w miarę szybko zainwestować w jakąś nieruchomość. Dev i Joe byli teraz nadziani, a Matt… cóż, on pracował w dziale sprzedaży handlarza winem, więc kto go tam wie. Niemniej przywykł do wygodnego życia, ponieważ pochodził z zamożnej rodziny. Roisin miała nadzieję, że ta rosnąca dysproporcja w zasobności portfela ostatecznie ich nie poróżni.

Jeden obscenicznie drogi wypad dla uczczenia trzech wyjątkowych okazji to jeszcze nic takiego. Nie musiał od razu stwarzać precedensu.

– Którą furtkę wybierasz? – spytała żartobliwie Meredith, kiedy ciągnęły za sobą bagaże w kierunku budynku. – Nie chciałabym być na miejscu kuriera i się zastanawiać, gdzie najbezpieczniej zostawić paczkę.

Roisin wystawiła twarz na ciepłą bryzę i wciągnęła do płuc wiejskie powietrze, którym na co dzień nie miała okazji się delektować. Bujna wyobraźnia była raczej domeną Joego, mimo to dziewczyna czuła, że coś wisi w powietrzu. Intuicja podpowiadała jej, że coś się wydarzy. Może właśnie na tym polega magia każdego urlopu: wyrywa nas ze znajomego otoczenia i pozwala z lotu ptaka przyjrzeć się własnemu życiu. Można się wtedy przekonać, jak mały jest nasz świat wobec ogromu możliwości.

W końcu postanowiły podreptać do tylnych drzwi. Po drodze minęły kilka budynków gospodarczych, z których oprócz charakterystycznego fetoru inwentarza dobiegało intrygujące, zdecydowanie nie ludzkie chrobotanie. Tymczasem kółka ich walizek ciągniętych po nierównym podłożu hałasowały jak szlifierka kątowa.

Nacisnęły fantazyjnie wygiętą klamkę z kutego żelaza i otworzyły drzwi prowadzące do przestronnej ceglanej spiżarni z półkami. Stamtąd przeszły do olśniewającej kuchni, której unikalny klimat tworzyły rozmaite nowoczesne urządzenia ze szczotkowanej stali, wiszące lampy w stylu art déco, klasyczna kremowa kuchenka i staroświecka podłoga z kamiennych płyt.

Roisin zrobiło się aż słabo z zachwytu. Kiedyś uwielbiała swoją kuchnię, teraz uznała, że jest beznadziejna.

– Halo! – krzyknęła Meredith. – Przyjechały striptizerki!

W wejściu pojawił się Joe z butelką lagera Camden Hells w dłoni.

– O cholera, zaszła pomyłka! Zamawiałem stado zdzir, a nie starych ścier!

Gina zawyła ze śmiechu, Meredith odburknęła: „Wredny złamas!”, a Roisin tylko prychnęła lekceważąco. Joe uściskał kolejno każdą z nich, Roisin na końcu.

Wygląda naprawdę dobrze – pomyślała, patrząc, jak mruży oczy z uczuciem i wtula się w szczupłe ramię Giny.

Nabrał subtelnego, lecz niezaprzeczalnego poloru młodego ambitnego wilka. Typową dla scenarzystów bladość zastąpiła kalifornijska opalenizna, a dzięki treningom zyskał mocniej zarysowaną linię szczęki i smuklejszą sylwetkę. Regularnie ćwiczył w centrum rekreacji Waterside Leisure Club pod okiem nieprzyzwoicie przystojnego Erica ‒ trenera pochodzącego z Ghany – którego za wszelką cenę pragnął zadowolić, zupełnie jakby „przystojny Eric” był jego niestabilnym emocjonalnie ojcem. Jej facet, który niegdyś kilka dni z rzędu nosił ten sam T-shirt z nazwą zespołu Pixies, teraz chodził w minimalistycznych, dobrze skrojonych granatowych i szarych ubraniach z miękkich, cienkich tkanin, a garderobę dostarczano mu do domu w matowych pudełkach z logotypami znanych marek.

Joe objął Roisin ramieniem i przelotnie pocałował ją w czubek głowy. Nie zaszczycił jej spojrzeniem ani się na niej zbytnio nie skupił. Gina i Meredith otrzymały tonę uścisków i ciepła; Roisin była dla niego tylko meblem.

Po raz kolejny zadała sobie pytanie, czy te ostatnie sześć miesięcy to tylko ciężki okres, czy może równia pochyła ku nieuniknionemu rozstaniu. Sześć miesięcy? Gdzie tam, raczej osiem. No dobrze, jeśli miała być szczera, to rok.

– Uczciwie uprzedzam, że Dev jest nieźle nakręcony. Dałbym mu siedem albo osiem w skali do dziesięciu – oznajmił. – Coraz trudniej stwierdzić, czy to, co nazywamy jego „szampańskim nastrojem”, nie jest jakimś przejawem manii. Jak dobrze, że już nie pije i nie ćpa.

W głębi domu dudnił kawałek Trash zespołu Suede. Gina, Meredith i Roisin wreszcie się zebrały i wtaszczyły swoje bagaże do wspaniale sklepionego holu, który zdobiły popiersia na cokołach, a także kamienny wazon wielkości małego dziecka z istną eksplozją kwiatów: białych lilii, limonkowych hortensji, mieczyków i lwich paszczy – jeden z takich, jakie na ogół można zobaczyć w hotelowych lobby.

Przesunęły wzrokiem po rzeźbionych drewnianych balustradach szerokich schodów, zalanych światłem wpadającym przez witrażowe okno.

– Tymi schodami będziemy schodzić na kolację – oznajmiła Gina wśród chóru ochów i achów.

– Owszem. Kolacja o siódmej. Ale najpierw przekąski w salonie – powiedział Joe, prowadząc je dalej do przestronnego pokoju. Układ był taki, że tego wieczoru gotują mężczyźni, a kobiety następnego dnia. Trochę schematyczny podział zespołów, ale nikt nie miał lepszego pomysłu.

Dev i Anita siedzieli na stołkach przy barze. Pokój był urządzony z przepychem: kryształowy żyrandol, krzykliwa tapeta z wypukłym wzorem i neonowy szyld na ścianie z napisem GDZIEŚ JEST JUŻ POŁUDNIE. Nie brakowało tam też, rzecz jasna, zestawu muzycznego.

Na ich widok Dev aż się poderwał z miejsca.

– Dziewczyny! Widziałyście? Cholera, mamy kury! – krzyknął, po czym zaczął wymachiwać zaciśniętymi pięściami i wyrzucać biodra w takt piosenki z taką miną, jakby miał przodozgryz.

– Zamierzasz uprawiać z nimi seks czy co? – spytała Roisin.

Dev dalej robił dziwne wygibasy, klepiąc się po pośladku i wrzeszcząc:

– I jeszcze kaczki!

Jego narzeczona Anita porzuciła swojego drinka – na oko dżin z tonikiem i owocami jałowca – w pokaźnym, bulwiastym kielichu, zlokalizowała wieżę i ściszyła Suede do poziomu pozwalającego na swobodną komunikację.

– No i co wy na to? – zapytał Dev, kiedy zapadła cisza. – Chawira godna Bruce’a Wayne’a, no nie?! ‒ Rozłożył szeroko ręce.

– Okropna, ponura, obskurna – stwierdziła Meredith. – Straszna sztampa.

– Powinieneś zażądać zwrotu kasy – zawtórowała jej Gina. – Jak tu ciemno! Przydałoby się zamontować kilka świetlików modułowych.

– A tak serio, Dev… – podjęła Roisin. – Istny kosmos ‒ przyznała szczerze, skoro już odfajkowali standardowe brytyjskie uprzejmości. ‒ Nie zasługujemy na ciebie ani na to.

– Nie chciałbym tu być w innym towarzystwie. – Rozpromienił się i zamknął całą grupę w swoich wielkich ramionach. Anita też dołączyła do grona.

– Poczekajcie, aż zobaczycie, ile kiecek ze sobą przywioz­łam – oznajmiła stłumionym głosem.

– Praktycznie musieliśmy wynająć przyczepę – dodał Dev.

Ponętna Anita o bujnych kształtach była wizażystką, ekspertką od makijażu dla azjatyckich karnacji, i miała rzeszę fanów na Instagramie; ona i Dev właśnie tam się poznali, zaczęli wymieniać prywatne wiadomości.

Cała paczka uwielbiała Anitę, choć ich znajomość nie zaczęła się najlepiej. Dziewczyna pojawiła się w życiu Deva po tym, jak stał się sławny, a przed jego odwykiem. W tym okresie przyjaciele podchodzili wyjątkowo podejrzliwie do „nowych znajomych Deva” i aktywnie starali się tępić pasożytujących na nim ćpunów. Taka jego otwartość i łatwość w nawiązywaniu znajomości to prawdziwy koszmar dla nałogowca o rozpoznawalnej twarzy.

Dlatego też z początku stara gwardia była niemal pewna, że Anita umawia się ze sławnym Devem Doshim jedynie dla fejmu, jak mawiają teraz dzieciaki. Z czasem jednak okazało się, że jest porządną osobą, wręcz dla niego stworzoną – równie energiczną jak on, ale nie nadpobudliwą.

Trwała przy nim, pomagając mu wyjść z uzależnienia i pilnując, żeby trzymał się z dala od miejsc, które miałyby na niego niekorzystny wpływ.

Dopóki nie wybudowali wymarzonego rodzinnego domu w Alderley Edge, tułali się po wynajmowanych mieszkaniach.

A kiedy kilka miesięcy temu Dev oznajmił, że się zaręczyli, wszyscy ze szczerym entuzjazmem krzyknęli: „HURRRA!”.

– A niech mnie! Czy to nie nasz szarmancki picuś, pan „służbowe wi-fi” we własnej osobie! – rzucił nagle Joe. Właśnie uchylił zasłonę, żeby wyjrzeć przez okno.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz