Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niesamowicie śmieszna powieść o tym, jak radzić sobie z życiem, które ciągle rzuca ci kłody pod nogi. Czy jeden esemes może wywrócić świat do góry nogami? Jeszcze jak! Trzydziestotrzyletnia Delia postanawia coś zmienić w swoim długim związku z Paulem i nieoczekiwanie oświadcza mu się na moście. Paul jest kompletnie oszołomiony. W pobliskim barze ukradkiem wysyła esemes, który trafia do Delii – przez pomyłkę. Esemes przeznaczony dla Tej Drugiej… To dopiero początek serii niepowodzeń, porażek i wpadek. Jednak dystans do siebie i poczucie humoru pozwalają Delii pokonać niejeden życiowy zakręt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Tłumaczenie:
Dla Tary, jednej z najdzielniejszych kobiet, jakie znam
Ann w kapciach King Konga, z jogurtem i łyżeczką w ręku, zawisła nad nią jak gradowa chmura.
– To świństwo w pojemniku z niebieską przykrywką jest twoje?
Delia zamrugała oczami.
– W lodówce – wyjaśniła Ann.
– Tak.
– Śmierdzi. Co to jest?
– Krewetki chili. Marokański przepis. Resztki wczorajszej kolacji.
– Mój jogurt przeszedł smrodem. Mogłabyś nie zaśmiecać lodówki?
– Przecież nikomu nie przeszkadzam.
– To jak z jajkami na twardo w pociągu. Kulturalni ludzie tego nie robią. Albo jedzenie hamburgerów w autobusie.
– Doprawdy?
Czysty surrealizm, kobieta, która kłapie w małpich kapciach, daje jej lekcję dobrych manier. Ann nosi w pracy bambosze z powodu gigantycznych haluksów. Jej stopy łypią na boki, jakby nie mogły na siebie patrzeć.
– Właśnie. I Roger prosi cię na słowo – skończyła Ann.
Wróciła do swojego biurka, odstawiła skażony jogurt i zabrała się do pisania, niemiłosiernie waląc w klawiaturę. Jej nastroszona, farbowana na fioletową czerń fryzura trzęsła się przy każdym stuknięciu w klawisz. Wypisz, wymaluj, pieczony bakłażan.
Ann wprowadziła w biurowej lodówce bezwzględny reżim. Choć menopauzę dawno miała za sobą, na pojemniku z odtłuszczonym mlekiem przyklejała karteczkę „Kobiece mleko, świeżo odciągane”, co miało odstraszać kolegów od podkradania cudzej wałówki.
Była jedną z tych niewiast, które w dziwny sposób godzą łzawą czułostkowość z wyjątkowym chamstwem. Na biurku, obok wyszywanego obrazka z cytatem o miłości z Listu do Koryntian, znajdowała się szczegółowa lista dłużników zalegających ze składkami na biurowy fundusz herbaciany. W ubiegłych latach na mikołajki, niby to anonimowo i niby to życzliwie, dawała Delii podręczny alarm (strzeż się gwałtu, ladacznico).
Delia podeszła do biurka Rogera. Praca w biurze rzecznika prasowego Rady Miejskiej Newcastle nie dostarczała pozytywnych bodźców. Ładne krajobrazy za oknem zostały skutecznie zasłonięte przez pionowe żaluzje w praktycznym kolorze owsianki – od nowości wygląda na brudny, więc można zaoszczędzić na czyszczeniu. Na parapetach stały zielistki z uschniętymi pędami. Sprawiały wrażenie, jakby desperacko usiłowały wyczołgać się ze swoich doniczek i zdechły w trakcie. Żarówki wpuszczone w sufitowe panele dawały ostre żółte światło, relikt z 1972 roku.
Delia dobrze się dogadywała z resztą ekipy. Większość stanowili spokojni ludzie po czterdziestce. W przyjemnej biurowej integracji przeszkadzało tylko to, że jej stanowisko pracy było ukryte za plecami Ann, która przechwytywała wszystkie rozmowy niczym najlepszy system obrony powietrznej.
Biurko Rogera znajdowało się po przeciwnej stronie pomieszczenia.
– Masz pole do popisu jako nasza specjalistka od internetu i dyżurny detektyw. – Popchnął w jej stronę parę wydruków.
Nie cieszyła jej łatka domorosłego detektywa, zwłaszcza że uzyskała ją, gdy odkryła, co jest źródłem nieznośnego smrodu w damskiej toalecie. Jeden ze sfrustrowanych stażystów, najwyraźniej zrażony do płci pięknej, zamiast ubikacji użył dolnopłuka. Delia chętnie wymazałaby z pamięci tamto odkrycie.
– Chyba mamy gnoma. – Roger teatralnie splótł dłonie i westchnął.
Delia zamarła.
– Masz na myśli kreta?
– A jak się nazywa osobnik, który wchodzi do internetu, żeby dokuczać innym użytkownikom?
– Kutas? – podpowiedziała Delia.
Roger zamrugał. Nie tolerował brzydkich słów.
– Nie, mam na myśli coś bardziej cybernetycznego.
– Robot? – spytała niepewnie.
– Nie, nie. Nie chodziło mi o cyborga. O, wiem, miałem na myśli cyberprzestrzeń.
– Człowiek, który szkodzi innym użytkownikom sieci… masz na myśli trolla?
– Właśnie! Trolla.
Delia przyjrzała się wydrukom. Były to artykuły z lokalnej prasy bazujące na oficjalnych komunikatach rady. Nudy na pudy, ale taka już ich uroda.
– To indywiduum, które podpisuje się jako Peshwari Naan[1], wchodzi na fora i umieszcza bezczelne komentarze pod tekstami w internetowym wydaniu „Chronicle” – wyjaśnił Roger.
– Nie moglibyśmy ich po prostu zignorować? W sieci roi się od hejterów.
– Zazwyczaj tak robimy. – Roger wymierzył w nią długopis i zrobił taką minę, jakby był starszym bratem Sherlocka Holmesa i instruował brytyjskich agentów wywiadu.
Śmiertelnie poważnie traktował pracę. A może raczej – niczego nie traktował lekko.
– W tym wypadku mamy do czynienia z toksycznym umysłem. Osobnik ten przypisuje członkom Rady Miejskiej fikcyjne cytaty. Ośmiesza ich, nurza w błocie ich dobre imię i wywołuje falę spekulacji opartych na kłamstwie. Niczego nieświadomi obywatele zostają wciągnięci w ten wir oszczerstw wyssanych z brudnego palca. Spójrz tylko.
Postukał w kopię artykułu z ostatniego wydania „Newcastle Chronicle”.
– „Rada daje zielone światło klubowi go-go” – przeczytała Delia.
– Przyjrzyj się, jakie są komentarze pod tekstem. – Roger założył okulary i tryumfalnie podetknął jej pod nos wydruk. – Oto co wysmażył nasz przyjaciel, ten placek z zakalcem. „Nic dziwnego, zważywszy na wypowiedź radnego Johna Grococka z posiedzenia Rady z 4 listopada ubiegłego roku: «Będę pierwszy w kolejce, żeby położyć włochate łapy na ich apetycznych dupciach»”.
– Radny Grocock tak powiedział? – Delii opadła szczęka.
– Nie! – zirytował się Roger i zdjął okulary. – Ale ta insynuacja uruchomiła całą lawinę plotek na temat jego lubieżnej natury. Pan radny nie był zadowolony, gdy to zobaczył. Jego żona jest członkinią Klubu Rotary.
Delia z trudem powstrzymywała chichot, ale jej się nie udało, gdy Roger dodał:
– Oczywiście wybór tego konkretnego radnego wiąże się z naz wiskiem. W sieci huczało od żarcików nawiązujących do jego przyrodzenia.
Zgromił wzrokiem Delię, która się trzęsła od tłumionego śmiechu.
– Twoją misją jest znalezienie tego łobuza i wytłumaczenie mu w najbardziej sugestywny sposób, że dla własnego dobra powinien zaprzestać oszczerczej działalności.
– Mamy tylko jego komentarze z „Chronicle”? Skąd właściwie wiemy, że to mężczyzna?
– Raczej nastolatek. Znam się na sztubackich żartach.
Delia była przekonana, że Roger ma tyle poczucia humoru co but, ogórek albo nawet elektryczny odświeżacz do powietrza.
– Wykorzystaj wszystkie kontakty, pociągnij za parę sznurków – dodał Roger. – Nie obchodzi mnie, czy pobrudzisz sobie ręce. Musimy położyć temu kres. Cel uświęca środki.
– Mamy jakieś podstawy prawne?
– Zagroź, że go oskarżymy o zniesławienie, ale najpierw spróbuj po dobroci. Najważniejsze jest rozpoczęcie dialogu.
Cóż, to najwyraźniej znaczyło „nie, nie ma podstaw prawnych, by go powstrzymać”. Delia chrząknęła uprzejmie i wróciła na swoje miejsce.
Polowanie na trolla było ciekawszym zadaniem niż pisanie oświadczenia dla prasy na temat nowej fontanny przy stacji metra Haymarket. Delia zaczęła przeglądać inne wypowiedzi Naana. Całkiem nieźle orientował się w działalności Rady Miejskiej i wyraźnie toczył z nią prywatną wojenkę.
Niepewnie podniosła słuchawkę. Nie zaszkodzi pogadać ze Stephenem Treadawayem. Ten dwudziestoparoletni reporter „Chronicle” wyglądał w swoich powyciąganych ciuchach jak dwunastolatek i prezentował staromodny seksizm, skopiowany zapewne od ojca.
– Słodka Delio, co mogę dla ciebie zrobić? – spytał, gdy recepcjonistka przełączyła ją na wewnętrzny.
– Chciałabym cię prosić o pewną przysługę – powiedziała Delia najbardziej przymilnym tonem.
– Przysługę, powiadasz. To zależy, co mi obiecasz w zamian.
Stephen Treadaway jest niereformowalnym dupkiem.
– Ha, ha. Mamy problem z czytelnikiem, który się wypowiada na waszych forach. Podpisuje się nickiem Peshwari Naan.
– Nie odpowiadamy za opinie czytelników.
– Odpowiadacie za to, co publikujecie w sieci.
Cisza.
– Nie mamy pretensji do gazety, ale ta osoba wypisuje różne brednie o Radzie. Chciałabym się z nią skontaktować. Dzwonię z prośbą o adres mejlowy.
– Nie mogę ci podać. To informacja poufna.
– Powiedz przynajmniej, z jakiej poczty korzysta. Pewnie Hotmail czy coś zapewniającego anonimowość.
– Sorry, Delio. Ochrona danych osobowych i te rzeczy.
– Nauczyłeś się tej formułki od swoich nieszczęsnych rozmówców?
– Ha, ha, dziesięć punktów dla Gryffindoru. Jeszcze zrobimy z ciebie dziennikarkę.
Po kilku kwaśnych uprzejmościach Delia odłożyła słuchawkę. Stephen ma rację, nic z niego nie wyciśnie. Cóż, porażka na własne życzenie.
Zaczęła szukać w Google. Wpisała „PeshwariNaan” jednym ciągiem, ale znalazła tylko setki przepisów na hinduskie pieczywo. Próbowała zestawiać Naana z Radą Miejską Newcastle i wyszukiwarka podrzuciła jej porady TripAdvisora dla podróżujących oraz blog otwierany na jakieś bezsensowne hasło.
Lubiła wyzwania, jednak zadanie zaczynało ją przerastać. Mogła napisać odpowiedź na jego komentarz i poprosić o pilny kontakt, ale zlecono jej dyskretną interwencję, bez świadków.
Czy rzeczywiście sytuacja jest kryzysowa? Peshwari jest złośliwym krytykiem, ale z pewnością nie hejterem. Kiedy prześledziła historię jego komentarzy i reakcje innych czytelników, nabrała pewności, że ludzie na ogół orientowali się, iż autor żartuje, i odpowiadali podobnymi dowcipasami.
Pod alarmistycznym artykułem z tezą: oszczędzanie na służbach oczyszczania miasta skończy się plagą szczurów buszujących w kontenerach na śmieci, Peshwari napisał, że osobiście słyszał radnego Bentona wyśpiewującego przebój zespołu UB40[2], „w mojej kuchni jest szczur, co teraz zrobić mam”.
Delia zachichotała.
– Co cię tak śmieszy? – spytała podejrzliwie Ann.
– Anonimowy dowcipniś na stronach „Chronicle”. Roger polecił mi go wykryć.
– Nowy ciuch? – Koleżanka popatrzyła krytycznie na sukienkę w ważki z Topshopu.
Mina Ann wymownie świadczyła o tym, że uważała strój Delii za całkowicie nieodpowiedni w miejscu pracy. Sama – poza zdrowotnymi kapciami, które upodobniały jej stopy do łap goryla – nosiła proste nudne kostiumy. Tymczasem Delia miała w garderobie wzorzyste powiewne sukienki, rajstopy we wzorki, balerinki i żakiet w kolorze dojrzałej truskawki. Trudno o większy kontrast.
Ludzie mówili, że Delia ma własny styl i ubiera się z klasą. To jej sprawiało przyjemność, choć wynikało bardziej z konieczności niż wyboru. Dżinsy i androgeniczny styl nie pasowały do jej bujnych bioder i biustu.
Jeszcze jako nastolatka Delia zdała sobie sprawę, że ze swoimi rudymi włosami nie ukryje się w tłumie. Nie był to zwykły złocisty blond, ale intensywny płomienny kolor. Nosiła włosy związane lub upięte, z długą grzywką spadającą na czoło, a szeroko rozstawione oczy podkreślała czarną kreską, co wydobywało mleczną biel cery.
Ze względu na dziewczęce sukienki często brano ją za studentkę z pobliskiego uniwersytetu. Zwłaszcza wtedy, kiedy jechała do pracy na czerwonym rowerze. Dla trzydziestotrzylatki to niezły komplement.
W zamyśleniu bębniła palcami po stole. Intuicja podpowiadała jej, że Peshwari jest mężczyzną w jej wieku i bardzo się nudzi.
Odwoływał się do piosenek i telewizyjnych programów, które ona także znała. Hm. Gdzie jeszcze go szukać? Aktywni użytkownicy internetu rzadko ograniczają swoje popisy do jednej sceny. Twitter? Czekaj no, CZEKAJ.
No, jasne – cały Peshwari, razem ze swoją ikoną płaskiego chlebka. A w biogramie była wzmianka, że jest Geordie[3]. Kliknęła na lokalizację GPS na tweetach, wznosząc prośby do dobrego Boga. Były wysłane z publicznej sieci i – BINGO! – z kawiarenki w centrum miasta, Brewz and Beanz. Nazwa, która zgrzyta w uszach każdego miłośnika ortografii i dobrego smaku. Znała to miejsce, jej chłopak Paul nazywał je „Przedmuchaj sobie fasolki”.
Sprawdziła godziny aktywności Naana. Wstawiał posty pod- czas lunchu albo w weekendy. Jakiś sfrustrowany i umierający z nudów urzędnik, który w pracy ma zaporę sieciową i boi się dekonspiracji. Wyrazy współczucia, koleżko. Pracowała nad projektem Naan jeszcze dwie godziny, aż w biurze zapanowało weekendowe rozluźnienie. W piątkowe popołudnia nawet Herkules zbierałby swoje zabawki i szedł do domu.
Już wiedziała, dokąd wybierze się na lunch w poniedziałek. Zasadzka doskonała. Nie będzie się przechwalać przed Rogerem, najpierw nakryje Naana na gorącym uczynku.
Czas przebrać się na wieczorne wyjście. Delia skierowała się do damskiej łazienki. Tym razem zostawiła rower w domu i przyjechała autobusem, żeby nic jej nie ograniczało. Zmieniła buty na czółenka na obcasach, wyciągnęła z plastikowej torby rockandrollową taftową halkę w stylu lat pięćdziesiątych, zarzuciła na wierzch powiewną, mocno wydekoltowaną suknię.
Tafta w lawendowym kolorze wystawała spod sukienki na trzy palce i tworzyła świetną całość z górą. Po powrocie do pokoju usiłowała się zakryć żakietem, ale Ann już świdrowała ją wzrokiem.
– Skąd to wytrzasnęłaś? – prychnęła.
– Z Attica. To markowy sklep. – Zaczerwieniła się.
– Wyglądasz jak abażur w hiszpańskim burdelu – stwierdziła Ann.
Delia wymamrotała sarkastyczne „dzięki”. Nic i nikt nie zbije jej z tropu.
Dziś jest ważny wieczór: jeden z tych momentów, gdy życie zmienia bieg i otwierają się nowe horyzonty.
– Jeśli jego historyjki na temat radnych nie usypiają publiki, powinni mu jeszcze dopłacać, a nie ciągać go po sądach – skomentował Paul, wycierając zatłuszczone palce w serwetkę.
– Zgadzam się – odparła Delia z ustami pełnymi bardzo ostro przyprawionej ziemniaczanej papki. – Cóż, skoro musimy reagować na skargi radnych. Starsi często nie mają pojęcia, jak działa internet. Jeden z nich domagał się usunięcia jakiegoś komentarza i trzeba mu było tłumaczyć, że to nie tablica i nie da się wytrzeć jej gąbką.
– Mam trzydzieści pięć lat i też nie rozumiem internetu. Gritz pokazał mi niedawno Tinder na swoim telefonie. Wiesz, serwis randkowy. Oglądasz zdjęcia i wciskasz tylko – tak lub nie. Zdjęcie. Decyzja. Tak, nie, tadam! Nie ma lekko.
– Jakie to szczęście, że randkowaliśmy na staroświecki sposób. – Delia uśmiechnęła się. – Korepetycje dla barmana.
Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Stara historia, szczęśliwe wspomnienia. Poznali się, gdy weszła do jego baru z hałaśliwą grupą przyjaciół, otulona wonią Eternity Calvina Kleina, i zamówiła dla wszystkich Cherry Amaretto Sour. Paul nie słyszał o tym koktajlu, więc zaoferowała, że stanie za barem i sama go przyrządzi.
Nadal pamiętała jego zaskoczenie, gdy usiadła na kontuarze i zeskoczyła po jego stronie. „Ładne buty”, powiedział o jej czerwonych szpilkach na platformie, z paseczkiem w kostce. Zaproponował jej pracę. Odmówiła. Wtedy zaprosił ją na randkę.
– Obecnie bylibyśmy zmarginalizowaną mniejszością, skazaną na serwis dla rudzielców.
– Mów za siebie – zaśmiała się Delia.
– A gdybym nie znalazł tam odpowiedniej partnerki, z kim, do cholery, miałbym się umawiać? Z Basilem Brushem[4]?
– Przyznaj, że po prostu domagasz się komplementów, Paulu Rafferty – zachichotała.
Oczywiście, nie jest obiektywna, ale jej facet jest po prostu niesamowicie seksowny.
Paul miał ciemnorude włosy, trochę mniej ogniste niż Delia. Miał też skacowaną minę człowieka, który wstał od stołu po całonocnej partii pokera, permanentny dwudniowy zarost i przydługie dżinsy, które zamiatały pochlapaną piwem podłogę. Słyszeli chyba wszystkie możliwe żarty na temat przyciągania się miedziaków – najgorzej było, gdy brano ich za rodzeństwo.
– Proszę o kolejne dwie butelki kingfishera, jeśli można. Dziękuję – powiedział do przechodzącego kelnera.
Maniery Paula wobec obsługi zawsze były nienaganne, dawał też hojne napiwki – efekt lat spędzonych za barem. „Mam pub”, poprawiał ją zawsze, „bar jest dla ludzi, którzy piją drinki z parasolką”.
Delia uważała, że lokal Paula można zaklasyfikować jako hybrydę na pograniczu piwiarni i baru. Z jednej strony pub miał ceglane ściany, duże wiszące lampy i chleb na zakwasie na przystawkę. Z drugiej, właściciel serwował też angielskie ale, nie tolerował pijaczków, a muzykę puszczał nie za głośno, żeby dało się rozmawiać. Pub znajdował się między filarami Tyne Bridge, był odnotowany w turystycznym przewodniku po knajpach godnych uwagi (odwiedź koniecznie) i stanowił oczko w głowie Paula.
– Chyba muszę spasować – westchnęła, patrząc na rozgrzebane resztki ryżowych naleśników.
– A ja się nie poddaję. Jestem maszyną. Maszyną napędzaną curry. – Paul sięgnął widelcem do jej talerza.
Zamierzali pójść do eleganckiej restauracji na kolację z okazji dziesiątej rocznicy związku, ale po pewnych deliberacjach oboje przyznali, że wolą swoją ulubioną hinduską knajpkę Rasa. I tak było odświętnie, bo tylko szczególna okazja mogła skłonić Paula do opuszczenia pubu w piątek wieczorem.
Może to głupie, ale Delię nadal kręcił jego widok w pubie, za barem. Tu był w swoim żywiole, gdy z wprawą policjanta kierującego ruchem drogowym wydawał polecenia pracownikom, a jednocześnie zatrzaskiwał nogą drzwi lodówki, trzymając po trzy butelki piwa w obu rękach.
Na widok Delii przykładał dwa palce do czoła w śmiesznym salucie i robił gest, który znaczył: usiądź, zaraz ci podam twój ulubiony drink, tylko obsłużę klienta. Czuła wtedy znajomy dreszczyk.
– Jak tam Gritz i jego poszukiwania miłości?
Paul przejawiał ojcowskie instynkty wobec swoich pracowników. Delia nieraz musiała udostępniać drugą sypialnię na izbę wytrzeźwień dla mocno nietrzeźwego chłopaka.
– Nie sądzę, że szuka miłości. Jeśli tak, to w niewłaściwych miejscach. Mówię ci, Dee – ciągnął Paul – te młodsze pokolenia są coraz dziwniejsze. Depilują włosy łonowe i nikt z nich nie słucha muzyki.
Delia uśmiechnęła się. Przywykła do podobnych tyrad. Rozczulało ją, gdy Paul wchodził w rolę starego zrzędy.
Poznała jego historię, kiedy zaczęli się spotykać i hormony w nich buzowały. Paul i jego brat Michael jako nastoletni chłopcy zostali sierotami, bo kierowca tira zasnął za kierownicą i staranował auto ich rodziców na A1. Bracia odmiennie zareagowali na tragiczną śmierć bliskich i przedwcześnie otrzymany spadek. Michael przed dwudziestką wyruszył do Nowej Zelandii i gdzieś tam znalazł swoje nowe miejsce. Paul starał się zakorzenić w Newcastle – kupił dom w dzielnicy Heaton, a potem jeszcze zainwestował w bar. Szukał stabilności.
Wrażliwe serduszko Delii nie mogło pozostać obojętne. Już wcześniej zawrócił jej w głowie, ale po takiej wiadomości wpadła po uszy. Przeżył wielką tragedię, a mimo to jest miły i zabawny? Była gotowa poświęcić życie na opatrywanie jego ran i stworzenie mu ogniska domowego.
„Nikomu nie życzę podobnych doświadczeń”, mawiał, trochę zawstydzony otwartą adoracją Delii, a trochę odgrywając rolę pokiereszowanego przez los bohatera.
– No, sama powiedz. Czy w ciągu ostatnich dziesięciu lat napisał ktoś coś podobnego do „Love Will Tear Us Apart” zespołu Joy Division? – Paul wsiadł na swego konika i perorował z zapałem.- A co powiesz o tym przeboju, gdzie powtarza się „to nie moje imię”? La-la-la, wołają na mnie Dye-Anne, to nie moje imię…[5]
Paul skrzywił się i gestem dał znać kelnerowi, że prosi o rachunek.
– Uwielbiasz udawać starego tetryka, a w sercu jesteś wielkim dzieciakiem – powiedziała czule Delia. Paul przewrócił oczami i poklepał ją po ręce. Dzieci. Wyobraziła sobie Paula w roli ojca i coś ją ścisnęło w gardle.
Wyszli na chłodne wieczorne powietrze.
– Czas spać? – Paul podał jej ramię.
– A możemy najpierw pójść na spacer?
– Spacer? Nie jesteśmy w komedii romantycznej. Lepiej zajrzyjmy jeszcze do pubu.
– Daj spokój! To nasza dziesiąta rocznica. Tylko do mostu i z powrotem.
– Już późno. Może innym razem.
– To nam nie zajmie wiele czasu. – Uparła się i pociągnęła go za sobą, mimo jego głośnego wzdychania.
Teraz szli w milczeniu. Paul zapewne się dąsał, a Delia aż wibrowała ze zdenerwowania, niepewna, czy jej niespodzianka okaże się strzałem w dziesiątkę, czy kompletnym pudłem.
– Co zrobimy, gdy już tam dojdziemy? – spytał Paul z mieszanką irytacji i rozbawienia.
– Spędzimy razem miłą chwilę.
– Mogliśmy spędzić tę chwilę w pubie z kufelkiem w garści.
Paul nie należał do romantyków i nie wyznawał jej miłości w kwiecistych słowach. (Lata temu, na początku ich związku, Delia wprost zapytała, czy ją kocha. Zdziwił się. „A niby dlaczego poprosiłem, żebyś się wprowadziła?”. „Bo kończyła mi się umowa najmu na mieszkanie?”, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno).
Proste, oczywiste, nieskomplikowane uczucie było wszystkim, czego potrzebowała, a może prawie wszystkim. Niezawodny partner i dobry kompan znaczył dla niej więcej niż bukiety i pierścionki. Paul jest jej najlepszym przyjacielem, a to ważniejsze niż gorące wyznania.
Kochała to miasto. Kamienice z szarego piaskowca, pochmurne niebo, przyjazny gwar na ulicach. Teraz, gdy wczepiona w ramię Paula szła wąską uliczką w kierunku nabrzeża rzeki Tyne, wdychając orzeźwiające powietrze, wiedziała, że jest na właściwym miejscu z właściwą osobą.
Pomarańczowe iżółte światła miasta odbijały się woleistych wodach rzeki, kiedy doszli do wejścia na Millennium Bridge. Gigantyczna cięciwa iluminowana na różne kolory świeciła teraz na czerwono.
To dobry znak. Czerwone buty, czerwone włosy, czerwony rower. Przyszła jej do głowy fraza „randka z przeznaczeniem”, brzmiąca jak tytuł kryminału Agathy Christie. Na moście nie byli sami, choć przechodnie pojawiali się z rzadka. Nie chciała gapiów. To psuło jej koncepcję. Na szczęście przy tej temperaturze o dziewiątej wieczorem niewiele osób miało ochotę sterczeć nad wodą.
Serce stanęło jej w gardle, gdy zbliżyli się do środka mostu. Nadeszła właściwa chwila.
– Mamy przejść na drugą stronę, czy już ci wystarczy? – spytał Paul.
– Wystarczy. – Puściła jego ramię. – Miasto wygląda zjawiskowo.
Paul spojrzał we wskazanym kierunku i uśmiechnął się.
– Jesteś o coś zła? A może ci się zbliża okres? Nie będziesz chyba znowu lamentowała z powodu jednonogiej i jednookiej mewy? Mówiłem ci, mewy są urodzonymi żebrakami.
Rozśmieszył ją.
– Tylko udawała. – Przymknął jedno oko, podwinął jedną nogę i powiedział skrzekliwie. – Ploszę, daj lybkę, piękna pani. Nie mam oka, nie mam nogi, poziałuj mnie.
– Dziwaczny akcent – roześmiała się.
– Akcent typowy dla mewiej oszustki.
– Ale dlaczego japoński?
– Wyłazi z ciebie rasistka.
Teraz oboje się śmiali. Super, poprawił mu się humor. Nie ma co zwlekać. Zupełnie niepotrzebnie się denerwuje. Wiele razy rozmawiali o przyszłości. Mieszkają razem od dziewięciu lat. Nie zamierza przecież skakać z wieży Eiffla, a Paul nie jest niebieskim ptakiem niezdolnym do zobowiązań.
Trzeba mu przerwać, zanim zacznie narzekać na zimno.
– Paul – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – To nasza dziesiąta rocznica.
– Tak? – Wreszcie się zorientował, że Delia mówi śmiertelnie poważnie.
– Ja kocham ciebie. Ty kochasz mnie. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jesteśmy zgraną parą…
– Tak? – powtórzył, coraz bardziej czujny.
– Już sobie mówiliśmy, że chcemy razem spędzić życie. Ożenisz się ze mną?
Milczenie. Paul podniósł kołnierz, wsadził ręce do kieszeni.
– To żart?
– Nie. Ja, Delia Moss, chcę pojąć ciebie, Paulu Rafferty, za małżonka. Oficjalnie i formalnie.
Paul wyglądał na… zbitego z tropu. To najlepsze określenie.
– Czy to nie ja powinienem się oświadczyć?
– Tradycyjnie, tak. Ale przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek i nie będziemy się ślepo trzymać sztywnych zasad naszych pradziadków. Kobiety i mężczyźni mają jednakowe prawa.
– A co z pierścionkiem?
Kątem oka zobaczyła w oddali grupkę rozbawionej młodzieży. W pomarańczowych kombinezonach wyglądali jak więźniowie Guantanamo. Koniec z ciszą i intymnością.
– Wiem, że nie nosisz biżuterii i nie oczekuję takiego poświęcenia. Ja zamierzam nosić pierścionek. Może nawet już wybrałam. I możemy być tacy nowocześni, że sama za niego zapłacę!
Znowu cisza. Jej plan zawiódł na całej linii.
Paul gapił się na wodę.
– To bardzo miły gest. Doceniam go. Ja tylko… – Wzruszył ramionami.
– Co takiego?
– Myślałem, że to ja cię poproszę o rękę.
Delia wyczuwała nieszczerość w tym nagłym przywiązaniu do staroświeckiej galanterii. Może Paul ma pretensję, że został zapędzony w kozi róg.
Na końcu języka miała słowa: „Przepraszam, skoro dla ciebie to za wcześnie. Ale w czasie każdych świąt, gdy się nieco wstawimy, obiecujemy sobie, że to się stanie już w przyszłym roku. I tak przez pięć lat z rzędu. Mam trzydzieści trzy lata. Mieliśmy założyć rodzinę, chętnie zajdę w ciążę już w miesiącu miodowym. Dziesiąta rocznica. Na co właściwie czekasz? Co ma się stać, żebyś się oświadczył?”.
Nie powinna się nakręcać. I tak nastrój się zwarzył. Pretensje i oskarżenia tylko pogorszą sprawę.
– Nie odpowiedziałeś – zaczęła, wysilając się na lekki ton.
– Tak. Oczywiście. Ożenię się z tobą – oświadczył Paul. – Przepraszam. Zaskoczyłaś mnie.
– A więc się pobierzemy? – Teraz spadł jej kamień z serca.
– Na to wygląda. – Paul z opóźnieniem odwzajemnił jej uśmiech. Pocałowali się, szybkie cmoknięcie w usta, a Delia znieruchomiała i starała się zapisać tę chwilę w pamięci.
– Mam szampana – oznajmiła. Wyciągnęła w torby butelkę i dwa kieliszki.
– Tutaj?
– Jasne! – potwierdziła, zarumieniona z podniecenia, chłodu i wypitego wcześniej piwa.
– Daj spokój. Będziemy wyglądali jak para bezdomnych pijaczków.
– Albo jak para, która się właśnie zaręczyła.
Paul skrzywił się niezauważalnie, a Delia zesztywniała i z trudem pokonała rosnące rozczarowanie.
Musiał dostrzec jej reakcję, bo przyciągnął ją do siebie, pocałował w czubek głowy i wymruczał we włosy:
– Chodźmy gdzieś, gdzie jest ciepło i serwują szampana. Zapraszam cię.
Delia zawahała się. „Kobieto, nie możesz ukraść całego przedstawienia. Pozwól mu na odrobinę inicjatywy”. Wzięła Paula za rękę i podążyła za nim przez most, a potem już szybszym krokiem w wybranym przez niego kierunku. W głowie kłębiły jej się myśli. „Zaręczeni”.
Paul kiedyś wyznał, gdy opowiadał o śmierci rodziców: „Zawsze możesz wybrać, czy chcesz być nieszczęśliwa, czy nie. Nawet wtedy, kiedy życie cię skopie”. On zaczął wydobywać się z dołka, gdy sobie uświadomił, że ta decyzja należy do niego.
– A co robić, jeśli zdarzają ci się same złe rzeczy, bez twojej winy, a ty naprawdę czujesz się nieszczęśliwy? – spytała.
– Ile znasz osób, które autentycznie prześladuje zły los? – odparł Paul. – Większość z własnej woli pogrąża się w melancholii. To wszystko. Każdego dnia wybierasz na nowo.
Delia uświadomiła sobie wtedy dwie rzeczy. Po pierwsze, kocha Paula za jego optymizm. Po drugie, wystarczyło się rozejrzeć, a wszędzie natykała się na Miłośników Smutku. W biurze mogła wskazać jedną czy dwie osoby.
Dzisiaj ma wybór. Może rozdmuchiwać urazę, że Paul się nie oświadczył, a jej propozycję przyjął z pewnym oporem. Może rozpamiętywać, że jej facet nigdy nie zajrzy jej głęboko w oczy i nie zapewni, iż to ona rozświetla każdy jego dzień.
Z drugiej strony, może się skoncentrować na fakcie, że idzie teraz pod rękę ze swoim nowiutkim narzeczonym do pubu w ich cudownym mieście, będą tam pić szampana i snuć weselne plany z brzuchami pełnymi rozkosznego kokosowego curry.
Wybrała – będzie szczęśliwa.
– Szampana sprzedają tylko na butelki – powiedział Paul, gdy znaleźli się w przyjemnym cieple Crown Posada. Nie chodził na drinka do lokali, które nie zdobyły co najmniej wyróżnienia stowarzyszenia przyjaciół piwa CAMRA. Rozcierali zmarznięte dłonie i studiowali menu, jakby byli w hotelu Ritz.
– Naprawdę masz ochotę na bąbelki? Procenty to procenty, w każdym wydaniu.
Delia przyjęła do wiadomości, że jej nadzwyczajny wieczór nie przebiega według scenariusza, który sobie wymyśliła, ale nie zamierzała się upierać, oszczędzała energię na planowanie ceremonii ślubnej. (Ślub i wesele! Może wreszcie całkiem jawnie przeglądać katalogi z koronkowymi białymi sukniami, ogłoszenia lokali specjalizujących się w przyjęciach weselnych, projekty bukiecików z peonii, narcyzów lub kremowych róż).
Zgodziła się więc bez protestu i Paul uruchomił łokcie, żeby przecisnąć się przez tłum do baru i zamówić to, co zwykle – butelkę brooklyn lagera dla niego i truskawkowego liefmansa dla niej. Mawiał czasem, że są parą starzejących się hipsterów.
Delia zajęła stolik i z oddali obserwowała, jak Paul bawi się telefonem, czekając na swoją kolejkę. Staromodny gramofon grał jazzowy standard „These Foolish Things (Remind Me of You)” w wykonaniu Nata Kinga Cole’a, ale głos śpiewaka z trudem przebijał się przez gwar ożywionych rozmów.
Dwudniowy zarost pasuje do rybackiej kurtki, pomyślała, ale Paul w garniturze Paula Smitha i krawacie będzie wyglądał jeszcze lepiej. Trzeba zrobić parę ostrożnych aluzji, żeby sam wpadł na ten pomysł, inaczej poczuje się całkowicie wykastrowany. Tego nie chciała.
Miała nawet koncepcję, jak zacząć – trzeba wykorzystać upodobanie Paula do dobrych drinków, muzyki, wreszcie jedzenia. „Pomyśl o weselu jak o domowym przyjęciu, tylko na większą skalę”, powie mu. Paul i Delia uwielbiali podejmować przyjaciół kolacyjkami. Kiedy Delia wprowadziła się do domu w Heaton, Paul zostawił jej wolną rękę we wszystkich sprawach związanych z jego urządzeniem. Traktował ten dom jak dobrą inwestycję, bez specjalnego planu, co z nim dalej zrobić. Podobało mu się, że ona ma tysiąc pomysłów dekoratorskich i świetnie się przy tym bawi. Idealny układ.
Ludzie w jej wieku wydawali pieniądze na ciuchy, kluby i używki, Delia oszczędzała na rozkładaną drabinę, którą malowała na granatowo, albo wynajdywała na aukcjach dwudrzwiowe szafy z lustrami zamykane na kluczyk z dzyndzelkiem. Wiedziała, że jest niedzisiejsza, ale szczęśliwy człowiek nie dba o etykietki.
Delia autentycznie lubiła gotować, a Paul zawsze miał w domu bogaty wybór alkoholi z baru. Jako pierwsi zaczęli wydawać prawdziwe domowe przyjęcia dla przyjaciół.
Wiele sobotnich wieczorów kończyło się na wyśpiewywaniu pełną piersią przebojów w towarzystwie Aleda i Giny, ich najlepszych przyjaciół, a Paul odgrywał rolę didżeja.
Delia miała wielką ochotę wydać przyjęcie zaręczynowe w stylu retro. Ostatnio kupiła parę oryginalnych książek kucharskich z lat siedemdziesiątych i bawiło ją przyrządzanie krewetek z sosem tatarskim albo tortu szwarcwaldzkiego. Marzył jej się kiczowaty bufet, jak ze sztuki „Abigail’s Party”.
Czy zaprosić rodzinę? Do rodziców zadzwoni jutro. Chętnie jeszcze dzisiaj przekazałaby im wielką nowinę, ale to byłoby niesprawiedliwe względem Paula. On nie ma do kogo zadzwonić. Nawet do brata, zważywszy na różnicę czasu.
Jej komórka zabrzęczała. Esemes. Od Paula. Spojrzała w jego kierunku, ale chował telefon do kieszeni i nie patrzył w jej stronę. Rozmawiał z barmanem.
Na twarzy Delii rozlał się głupawy uśmiech, była przepełniona radosnym uniesieniem. O, ludzie małej wiary. Jej chłopak potrzebował trochę czasu. Teraz odsłoni swoje romantyczne oblicze. Wstukała kod (jej urodziny, urodziny Paula) i zaczęła czytać.
C. Coś się stało z D i powinnaś się dowiedzieć ode mnie. Oświadczyła się. Nie wiem, co robić. Spotkamy się jutro? P Xx
Siedziała jak rażona piorunem, chciało jej się wymiotować. Komórka ważyła chyba tonę. Nic nie rozumiała. Musi rozłożyć tę informację na słowa i skleić ją na nowo.
„Nie wiem, co robić” trafiło ją prosto w serce.
Na końcu były całusy. Paul nie bawił się w elektroniczne czułości. Delia dostawała czasem jeden mały x, a była najbliższą mu osobą.
I ta nieznośna intymność przekazu. To nie pasowało do Paula, przynajmniej takiego, jakiego znała.
Delio, przestań być idiotką, upomniała się surowo, sprawa jest oczywista. To wiadomość przeznaczona dla innej kobiety. Tej Drugiej.
„Powinnaś się dowiedzieć ode mnie”. Jakaś anonimowa nieznajoma ma aż taki wpływ na ich życie? Nowa fala mdłości.
Paul postawił drinki na stole i rozsiadł się na krześle naprzeciw niej.
– Piwo mają świetne, muszą tylko popracować nad jakością usług. Ruszają się jak muchy w smole. – Przerwał, bo patrzyła na niego tępo. – Dobrze się czujesz?
Miała ochotę powiedzieć coś inteligentnego, dosadnego, ostrego. Użyć słów, które trafią go jak strzały, podobnie jak jego wiadomość jednym cięciem podzieliła jej życie na Przed i Po. Zamiast tego spojrzała na ekran telefonu i spytała:
– Kim jest C?
Paul powiódł wzrokiem od komórki na minę Delii. Poczerwieniał i pobladł jednocześnie. Wyglądał jak facet, który kiedyś na jej oczach dostał ataku serca w autokarze.
Była jedyną pasażerką znającą podstawy pierwszej pomocy, więc klęczała przy nim na błotnistym poboczu, robiąc sztuczne oddychanie. Przy tym strasznie cuchnął piwskiem, więc zbierało jej się na wymioty.
Nie zamierza bawić się w usta-usta z Paulem.
– Delio – powiedział z bolesnym wyrazem twarzy. To był początek i koniec. Jej imię w jego ustach zabrzmiało fałszywie. Nic już nie będzie takie samo.
Sztuka nie przygotowuje człowieka do chwil między istotnymi momentami, pomyślała Dela. Życie nie podpowiada żadnych użytecznych fraz, ułatwiających rozmowę.
Gdyby taka sytuacja zdarzyła się w kinie, kolejne ujęcie po zbliżeniu na zszokowaną twarz Delii pokazywałoby, jak ucieka, potykając się na wysokich obcasach (komedia romantyczna), ciska talerzami w kuchni (opera mydlana), pośpiesznie pakuje swoje manatki do walizki (teledysk) albo wpatruje się we wzburzone fale Tyne (kino artystyczne).
Zamiast greckiej tragedii zaskrzeczała nudna rzeczywistość.
Szybko ustalili, że Paul omyłkowo wysłał swoją wiadomość do osoby, o której pisał, zamiast do prawdziwej adresatki. Takie pomyłki się zdarzają, choć zazwyczaj nie mają takiej siły rażenia. Skołowany bredził coś o tym, że za pierwszym razem nie był pewien, czy ma zasięg, więc wysłał drugi raz i wtedy pomylił nadawcę. Jakby w ten sposób dało się całą sprawę unieważnić.
Czekała ich bardzo poważna rozmowa, taka, której nie prowadzi się w zatłoczonym pubie.
Delii udało się nie zwymiotować, ale chciała jak najszybciej znaleźć się w domu.
Przez chwilę pomyślała, że byłoby miło uciec z lokalu, zostawiając go samego nad dwoma szklanicami, ale zrezygnowała. Paul pobiegłby za nią. A gdyby nawet udało jej się zatrzasnąć mu przed nosem drzwi taksówki, i tak musiałaby czekać na niego w domu. Jej akt oporu znaczyłby tylko tyle, że sama musi zapłacić za taryfę.
Zagryzła zęby i zniosła długą jazdę do domu w jego kompanii. Zawzięcie milczała. Przyciskała nos do szyby i czasem tylko widziała w lusterku ciekawskie spojrzenie kierowcy.
Gdy wreszcie otworzyła drzwi do domu, powitało ich znajome dreptanie i skomlenie Pasternaka. Paul wyraźnie zadowolony z chwilowego zamieszania głaskał i klepał zwierzaka, a Delia miała ochotę wrzasnąć: „Nie podlizuj się psu, ty fałszywy sukinkocie”.
Pasternak był sędziwym mieszańcem labradora ze spanielem, którego wzięli ze schroniska siedem lat temu.
„Tego nie uda nam się nigdzie umieścić. Nie trzyma moczu”, oznajmił pracownik, gdy głaskali Pasternaka, który wpatrywał się w nich błagalnym wzrokiem i majtał ogonem. „Może dlatego, że wszyscy słyszą od pana: pies będzie sikał, gdzie popadnie?”, zasugerował Paul. „Musimy tak robić, inaczej i tak byście go odwieźli. Powinien się nazywać Bumerang, tyle razy tu wracał”.
„Chory pęcherz i warzywne imię. Biedak. Chyba go weźmiemy”. I Paul spojrzał błagalnie na Delię.
Takiego właśnie kochała. Zabawnego, łagodnego faceta, który pochylał się nad pechowcami. A teraz sypia z inną kobietą.
Zrzuciła z ramienia torbę i opadła na skórzaną kanapę (czerwony chesterfield, spędziła jeden dzień na internetowej aukcji, żeby ją upolować). Nie miała siły się rozebrać. Paul rzucił kurtkę na oparcie kanapy.
Zapytał przyciszonym głosem, czy chce drinka, a ona znowu pożałowała, że nie ma suflera, bo nie wiedziała, jak się zachować.
Zrobić awanturę? Może nie teraz, ale później? Obrazić się za propozycję drinka? Powiedzieć, że on też nie powinien pić? Pokręciła głową bez słowa. Usłyszała otwieranie i zamykanie barku, szczęk szkła. Nalał sobie… whisky? Przełknął solidny haust przed powrotem do salonu.
Przysiadł na obitej żółtym aksamitem sofce po jej prawej stronie.
– Powiedz coś, Dee. – W jego głosie brakowało zwykłej pewności siebie.
– Co mam powiedzieć? I nie nazywaj mnie Dee.
Cisza. Słychać było tylko stukanie pazurów Pasternaka na kafelkach, gdy wyszedł z kuchni i ułożył się z powrotem w swoim koszyku w przedpokoju.
Czy inicjatywa zawsze ma należeć do niej?
– Jak to się zaczęło?
– Przyszła do baru pewnej nocy. – Paul patrzył w kominek.
Zupełnie jak ja, pomyślała Delia.
– Kiedy?
– Jakieś trzy miesiące temu.
– I?
– Zaczęliśmy gadać.
Pauza. Paul znowu bladł i czerwieniał. Wyznanie prawdy kosztowało go tyle samo co dekonspiracja. Dobrze mu tak.
– I zanim się obejrzałeś, twój penis wyskoczył ze spodni?
– Nie miałem takiego zamiaru, Dee… Delio. To jakaś koszmarna rzeczywistość alternatywna. Sam sobie nie wierzę.
– Jak to się stało, że zacząłeś ją pieprzyć?! – wrzasnęła tak głośno, że Paul aż podskoczył. Pasternak zapiszczał na swoim legowisku. Paul ze stuknięciem odstawił szklankę i splótł ręce na kolanach.
– Przyszła raz i drugi. Zaczęliśmy flirtować. Potem zrobiła w pubie imprezę dla znajomych. Znalazła mnie, gdy zacząłem zamykać. Wiedziałem, że jej się podobam, ale… zupełnie się nie spodziewałem.
– Uprawiałeś z nią seks na zapleczu?
– Nie!
– A jednak.
– Absolutnie nie – bronił się Paul, kręcąc głową. Delia umiała sobie dopowiedzieć: seks bez kopulacji. Ale z pewnością coś więcej niż pocałunek. Ann nazywała to obleśnymi macankami.
– Jak jej na imię?
– Celine.
Imię z seksapilem. Fajne. Kojarzyło się z cycatą laską w czarnych rurkach, palącą gitany.
O Boże, to boli. Za każdym razem piekące smagnięcie, jakby ją chłostał oprawca, który doskonale wie, jak mocno uderzyć, żeby ból wciąż narastał.
– Jest Francuzką?
– Nie… Jej mama lubi Céline Dion.
Jeśli Paul wykorzysta przeciw niej rozmowy do poduszki i wtrąci teraz rozkoszną frazę „polubiłabyś ją, mogłabyś się z nią zaprzyjaźnić”, Delia była gotowa go uderzyć.
– Ile ma lat?
– Dwadzieścia cztery – wymamrotał.
– Dwadzieścia cztery? To żałosne. – Delia nie miała problemu z własnym wiekiem, ale poczuła nagłą niepewność trzydziestotrzylatki wobec świeżej dwudziestoczterolatki. Stereotyp, że mężczyźni lecą na młodsze, nigdy jej nie martwił, aż do teraz.
Celine jest o rok starsza niż była Delia, gdy poznała Paula. Wymienił ją na nowszy model. Dziesiąta rocznica – czas znaleźć kogoś o dziesięć lat młodszego.
– Ile razy uprawialiście seks?
Nigdy się nie zastanawiała, czy w podobnej sytuacji chciałaby wiedzieć wszystko, czy nic. Okazuje się, że wszystko.
– Nie wiem.
– Straciłeś rachubę?
– Nie liczyłem.
– Na jedno wychodzi.
Cisza. A więc tyle seksu, że Paul przestał liczyć kolejne randki. Tymczasem ona przy odrobinie wysiłku mogłaby mu powiedzieć, ile razy spali ze sobą w tym roku.
– Gdzie się pieprzyliście?
– U niej. W Jesmond. Jest studentką.
Delia potrafiła to sobie wyobrazić, na studiach też tam mieszkała. Żarówka wkręcona do abażuru, który wygląda jak wirująca chmara metalowych ciem. Girlanda czerwonych lampek choinkowych udrapowana na wezgłowiu łóżka. Narzuta z Ikei. Pod nią splecione nagie ciała, chichoczące, sapiące. Zrobiło jej się słabo.
– Jak ci się udawało to ukrywać? Co właściwie mi mówiłeś?
Własna nieświadomość wydała jej się teraz kamieniem obrazy. Zawsze się szczyciła, że mogą sobie bezwarunkowo ufać. „Tyle ma okazji, nigdy nie jesteś zazdrosna?”, pytały znajome. Nie była. Zdrada nie leżała w ich naturze.
– Czasem wychodziłem wcześniej z pracy. Delio, proszę, czy moglibyśmy… – Ukrył twarz w dłoniach. Dłoniach, które wędrowały po miejscach, o których wolała nie myśleć.
Spojrzała na swoją nową sukienkę. Dzieliła z Paulem dom, psa i przeszłość, nadawali na tych samych falach. Zawsze byli wobec siebie uczciwi, przynajmniej do tej pory tak jej się wydawało. Jeśli mieli przejściowe zauroczenia, wiedzieli o nich i żartowali na ten temat, pewni, że nic im nie zagraża. Zostawiali sobie swobodę, okazywali zaufanie, nie była im potrzebna krótka smycz. Paul i Delia. Delia i Paul. Ludzie im zazdrościli.
– Jaka jest w łóżku?
– Moglibyśmy o tym nie mówić?
– Czy moglibyśmy nie prowadzić niezręcznej konwersacji o wszystkich tych razach, gdy uprawiałeś seks z kimś innym? To zależało od ciebie, nie ode mnie, a może się mylę?
Czuła się tak, jakby Paul był intruzem w ich życiu, trzecią osobą w łóżku. Miała poczucie całkowitej, szokującej i niezasłużonej zdrady ze strony osoby, na której powinna polegać bez zastrzeżeń. Dlaczego? Nie chciała szukać winy w sobie – to Paul powinien wić się w krzyżowym ogniu pytań – ale złe myśli i tak ją dopadły:
Czy byłoby inaczej, gdybym była inna? Gdybym schudła? Częściej wychodziła? Częściej próbowała nowych pozycji w łóżku?
– Na początku miałem wrażenie, że to przeżycie pozazmysłowe – wyznał Paul, a kiedy Delia otworzyła usta, by mu zwrócić uwagę, że jest to przeżycie z wszech miar zmysłowe, dodał szybko: – Nie dowierzałem, że mnie na to stać. Nie szukałem przygód, przysięgam. Ciebie i mnie łączy tak silna więź…
– Łączyła – skorygowała Delia, a Paul wyglądał na wystraszonego.
– Sam nie wiem, jak to się stało. Nagle przekroczyłem jakąś granicę i nie było już powrotu. Nienawidziłem sam siebie, ale nie potrafiłem przestać.
No i pętla się zamknęła.
– Jaka jest w łóżku? – powtórzyła Delia z uporem.
Paul zaczął się wiercić.
– Nigdy nie porównywałem.
– Zrób to teraz.
– Sam nie wiem.
– Taka jak ja?
– Nie!
– A więc inna?
– Nie wiem.
– Lepsza?
– Nie.
– Powiedziałbyś, gdyby była?
– Sam nie wiem. Ale nie jest.
– Od dawna ci to chodziło po głowie?
– Nie! Mój Boże, nie. Po prostu się stało.
– Nic nie dzieje się samo. Podejmujesz decyzję z jakiegoś powodu. Wcześniej podrywały cię inne kobiety i odmawiałeś. Przynajmniej tak mi mówiłeś.
– To prawda. Nie wiem, czemu tym razem było inaczej.
– Była zbyt atrakcyjna, żeby jej nie zaliczyć?
Paul pokręcił głową.
– Nie spodziewałem się, że przejmie inicjatywę, a potem nagle byłem wstawiony i zanim się obejrzałem, już się stało.
– Co zamierzałeś jej powiedzieć?
Paul sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– „Oświadczyła się. Nie wiem, co robić. Spotkamy się jutro?” – zacytowała Delia.
Wbił wzrok w podłogę.
I w najwłaściwszym momencie rozległa się mechaniczna czkawka z jego kurtki. Oboje wiedzieli, co to jest. Esemes od Celine.
– Przeczytaj – powiedziała Delia, ale Paul pokręcił głową. – Przeczytaj na głos – zażądała. Czuła, jak jad rozlewa się w jej żyłach.
Paul wyjął komórkę z kieszeni. Czekała na minę, która jej powie, że wiadomość nie pochodzi od Celine, ale pogłębiający się ponury grymas potwierdził jej podejrzenia.
– Nie będę czytał.
– Jeśli ma między nami zostać choć szczypta zaufania, przeczytasz na głos.
Paul posępnie, z zaciśniętymi szczękami otworzył pocztę. Mówił przez ściśnięte gardło. Delia wiedziała, że nie zapomni tego dziwnego uczucia: jej narzeczony przemawia głosem swojej kochanki. Desperacko próbował to ocenzurować, ale nie miał czasu na zmiany, zresztą Delia wychwyciłaby sztuczne pauzy.
– Jeśli uznam, że coś ominąłeś, poproszę o pokazanie esemesa – uprzedziła nie swoim głosem. Nie spodziewała się, że życie obsadzi ją w roli zdradzanej kobiety.
– Och, mój Boże, naprawdę się z nią żenisz? Co będzie z nami? Czy możesz… – podniósł wzrok w próżnej nadziei, że Delia się rozpłacze i zwolni go z reszty. Dała mu znak, aby kontynuował. – Czy możesz urwać się na chwilę i zadzwonić do mnie? Jutro pogadamy. Kocham. C.
Kocham.
– Ile całusów?
– Trzy.
Delia poczuła, że z oczu płyną jej łzy, jedna, dwie, potem cały strumień, który rozmazał widok. Z nosa także jej ciekło, cała twarz nagle się rozpłynęła. Paul poderwał się, aby ją przytulić, ale wrzasnęła, że ma się trzymać od niej z dala. Niech nie myśli, że pocieszając ją, poprawi sobie samopoczucie. Jest ostatnią osobą na świecie, która może to zrobić.
Kiedy wreszcie otarła oczy, zobaczyła, że Paul też beczy, choć bardziej dyskretnie. Otarł twarz.
– Skończę z tym. Postanowione. To największy, najbardziej idiotyczny błąd…
– Co zamierzałeś jej jutro powiedzieć? – chlipnęła Delia.
Pokręcił głową, jakby nie rozumiał, dlaczego musi odpowiadać na wszystkie te podchwytliwe pytania.
– Mów prawdę, inaczej nic nie ma sensu. Jeśli będziesz kłamał, to naprawdę koniec.
– Zamierzałem powiedzieć, że się pobieramy, więc z nią zrywam.
– Nieprawda. Napisałeś, że nie wiesz, co robić.
– Nie chciałem zrywać w esemesie. Przygotowałem grunt.
Delia odchrząknęła i otarła oczy rękami.
– Nie wierzę. Myślę, że jeszcze nie zdecydowałeś. Wcale nie chcesz się ze mną ożenić.
– Przyznaję, że mnie zaskoczyłaś – wymamrotał.
– Nie dziwię się. Małżeństwo ci nie w głowie, skoro bzykasz inną.
Spojrzał przekrwionymi oczami.
– Jak byś się czuł, gdybym to ja cię zdradziła?
– Byłbym zrozpaczony – przyznał bez wahania – zdesperowany i zraniony. Nie mogę się spierać, to szokująco niesprawiedliwe i wyjątkowo wredne zachowanie. Sam sobą gardzę.
A jednak – czy Delii się tylko wydawało? – zaczął odzyskiwać rezon. Wracała jego pewność siebie. Najgorsze już się stało – Delia się dowiedziała. Teraz zaczynał się zbierać do kupy, gdy ona rozsypała się na tysiąc kawałków.
Pasternak wtoczył się do pokoju. Po raz pierwszy od wzięcia go do domu Delia poczuła irytację. Wycierała jego siki setki razy. Tymczasem teraz Paul, klepiąc psa po grzbiecie, rozładowywał własne napięcie.
– Wiem, nie będzie ci łatwo mi wybaczyć, ale powiedz, że to przetrwamy – poprosił.
Nie porzuci jej dla Celine? Do tej pory nie sformułowała pytania tak jednoznacznie, ale wreszcie należało je postawić. Jednak Delii zaświtało, że Paul mówi co innego. „Obiecaj, że zostaniesz ze mną, jeśli porzucę Celine”. Nie chce zostać na lodzie.
Nie była gotowa określić jednoznacznie, jak się czuje i co zrobi. Zwłaszcza że nie wierzyła w szczerość Paula. Tekst esemesa świadczył o rozdarciu, „powiedz mi, co zrobić”, tak jak jego prośba.
W otwartej torbie błysnęły szklane kieliszki. Nie użyli ich dzisiaj.
Dziesięć wspólnych lat, jego nieczyste sumienie, a jednak nie spełnił jej prośby o toast na moście. Może poczucie winy przeszkodziło mu w celebrowaniu zaręczyn, ale to była kiepska pociecha.
– W tej chwili sama nie wiem. – Wstała, szeleszcząc taftową halką. Czuła się jak dama z pantomimy. – Przenocuję dziś w pokoju gościnnym.
– Nie musisz. Ja tam mogę spać.
– Nie chcę spać w naszym łóżku. Jutro jadę do rodziców. Możesz się spotkać z Celine i powiedzieć jej, co tylko chcesz.
– Poczekaj. Nie możemy tego tak zostawić – powiedział Paul.
Naprawdę oczekuje od niej jakichś obietnic? To dużo mówi o nim, o niej i o ich relacji. Nieprzyjemnie dużo.
– Mam wrażenie, że cię nie znam. Skąd mam wiedzieć, że będę chciała z tobą być?
– Nie zmieniłem się. Po prostu zachowałem się jak świnia.
– Zmieniłeś się. Jesteś zdrajcą i nie ufam ci.
Zostawiła Paula z Pasternakiem, poszła na piętro, tam ściąg nęła sukienkę i położyła się w halce, bez zmywania makijażu. Już nie płakała. Była odrętwiała, jakby serce przestało pompować krew, funkcjonowała resztką sił. W głowie natrętnie łomotały słowa piosenki Joy Division. Miłość nas rozdzieli…
Zdała sobie sprawę, że może Paul nie dlatego zwlekał z oświadczynami, bo na coś czekał. Może czekał na kogoś.
Ralph otworzył Delii drzwi w koszulce z napisem Colorado Surf Club ’83, z tostem grubo posmarowanym masłem.
– Siema – wyszczerzył się i zaraz spoważniał, bo przypomniał sobie, dlaczego starsza siostra stoi na progu z walizką na kółkach i zapuchniętymi oczami. – Dobrze się czujesz?
Delia uśmiechnęła się mimo woli. Ralph nie najlepiej sobie radził z subtelnościami relacji społecznych. Liberalni i pełni dobrej woli nauczyciele w podstawówce wysyłali go do psychologów w nadziei, że go zdiagnozują w ten czy inny sposób, a wtedy przyklei się chłopakowi etykietkę i wszyscy poczują się lepiej, jednak nigdy im się to nie udało. Zdaniem Delii, Ralph cierpiał na chroniczną ralphowatość i był to stan dobrotliwy.
– Bywało lepiej – powiedziała, wchodząc do środka i wyciągając do niego ramiona. Brat pochylił ku niej głowę w nieśmiały, wzruszający sposób i objął ją sztywno ramionami jak przybysz z kosmosu, który podobne zachowania zna z krótkiej instrukcji obsługi istot ludzkich.
Ralph był wielkim facetem z marchewkowymi włosami, tylko zamiast malowniczych pukli Delii miał strąki w nieładzie.
Bezlitosny obserwator mógłby wytknąć, że Ralph nie zostałby przyjęty do klubu surfingowego w Colorado nie tylko dlatego, że jest to stan w samym środku kontynentu. Delia martwiła się z powodu jego wyraźnej nadwagi, ale wszelkie dobre rady spływały po nim jak po kaczce. Pracował w smażalni ryb i frytek, a jeszcze nie spotkał takiego śmieciowego jedzenia, które by mu nie smakowało.
– Mama jest na działce, a tata za domem. Chcesz tosta?
Delia pokręciła głową. Nie jadła nic poza curry ostatniej nocy. Dobrze, że była to wielka porcja. W tej chwili miała żołądek zawiązany na supełek, który nieustannie się zaciskał. Myślenie odbierało jej apetyt.
– Odłożę rzeczy w swoim pokoju – powiedziała z udawaną niefrasobliwością. Wtaszczyła walizkę po schodach, szczęśliwa, że rodzice tego nie widzą. Trzydziestotrzyletnia córka marnotrawna wraca na łono rodziny.
A miała im pokazywać pierścionek zaręczynowy.
– Jak Pasternak?! – zawołał za nią Ralph. Na szczęście nie musiała patrzeć mu w oczy. Porzucenie staruszka było bolesne. Pies już raz stracił dom i właścicieli, a ona obiecała mu, że to się nigdy nie powtórzy.
– Dobrze.
– Możesz go przywieźć. Spałby w moim pokoju.
– Dziękuję.
Rodzina Delii mieszkała w bliźniaku w Hexham, miasteczku leżącym jakieś dwadzieścia mil od Newcastle, w górę rzeki Tyne. Dom wyglądał tak samo, odkąd pamiętała: solidne drewniane meble, patchworki i szydełkowe narzuty, na parapetach rząd doniczek z ziołami. Liczyła się funkcjonalność, nie estetyka, i zapewne stąd się wzięła w Delii głęboka potrzeba upiększania otoczenia wokół siebie.
Na ceglanym kominku stało oprawione w ramki ślubne zdjęcie jej rodziców z 1971 roku: tata w ciemnobrązowych dzwonach i marynarce, z wielką rudą brodą. Mama, popielata blondynka, z włosami obciętymi na pazia i – jak przystało na posthipisowską erę – w wianuszku ze stokrotek na welonie.
Jej rodzina była… ekscentryczna, to może najlepsze słowo, choć Delia czuła się winna, gdy go używała. Paul zwykł nucić melodię do telewizyjnego programu dla dzieci „Button Moon”, gdy jechali tam z wizytą, co było czułą aluzją, że jej dom rodzinny funkcjonuje jak osobna planeta z własnymi zwyczajami.
Paul. Ich dwuosobowy zespół właśnie się rozleciał. Coś ścisnęło ją w żołądku.
W rodzinie Delii każdy miał swoje poletko i nie miało ono nic wspólnego z innymi ludźmi: jej mama – działkę i ogród, tata – warsztat stolarski z piłami i heblami, Ralph – gry komputerowe i telewizor w swojej dusznej sypialni.
Kochali Delię, ale czuła się tu – co starannie ukrywała – trochę samotna. Była pośród nich jedyną osobą obdarzoną zdrowym rozsądkiem i nawiązującą relacje ze światem zewnętrznym.
Rzuciła walizkę na pojedyncze łóżko w swoim panieńskim pokoiku i otworzyła ją. Na widok skromnej zawartości łzy napłynęły jej do oczu. O Boże, jest trudniej, niż myślała. Już tęskniła za swoim domem w Heaton, ale przecież nie może tam wrócić. Jej duma absolutnie na to nie pozwoli. Niewykluczone, że Paul w tej sekundzie oświadcza się Celine. Nie wiedziała, na czym stoi, a nawet – czego właściwie chce.
Wstała wcześnie po bezsennej nocy. Na szczęście trzymała wiele rzeczy w zapasowej sypialni, więc spakowała się bez budzenia Paula i wymknęła cichaczem. Musiał usłyszeć, jak zamykała drzwi, a Pasternak hałasował w przedpokoju, bo zaraz później próbował do niej dzwonić i przysłał esemes z propozycją odwiezienia jej do rodziców. Zignorowała go.
Kolejny raz pożałowała, że nie ma suflera, który jej podpowie, jak się zachować. Czy wyprowadzka jest słusznym krokiem?
Mama współczująco chrząkała, gdy Delia wyznała przez telefon, że mają z Paulem problemy, więc na trochę sprowadzi się do domu, ale – jak można się było spodziewać – nie czekała na przyjazd córki. Emocje, szczególnie ekstremalne, bardzo ją peszyły. Delia wiedziała, że mama zaparzy jej filiżankę herbaty i rozmasuje kark, ale w głębi duszy nie będzie się mogła doczekać chwili, gdy znajdzie się wśród swoich ogórków i rzodkiewek, gdzie nie trzeba roztrząsać tych wszystkich zawikłanych osobistych spraw. Ralph i ojciec byli jeszcze gorsi.
Jest tylko jedna osoba, która ma intuicję i współczucie, ale Delia lękała się do niej zadzwonić.
Jej wzrok skierował się do znajomego zdjęcia przyklejonego do lustra. Była to jej ulubiona fotografia. Zrobiła kopie, oprawiła w ramki, wysłała jedną do Emmy, drugą zostawiła w domu.
Zrobił ją na drugim roku studiów jakiś dawno zapomniany kolega, który uderzał do jednej z nich. Delia i Emma obejmujące się ramionami, przytulone policzkami, uśmiechnięte, z plastikowymi kuflami piwa wyciągniętymi w zuchowatym toaście.
Nie chodziło o to, że obie miały świeże cery dwudziestolatek, ani nawet o szczęście wypisane na twarzy. Wprost biła od nich pewność siebie. „Świat jest nasz”, zdawały się mówić.
Delia nie była próżna, ale na tym zdjęciu dostrzegała własną urodę, choć mocny makijaż oczu dodawał jej drapieżności. Życie wydawało jej się wtedy nieprzerwanym pasmem przygód. Trzy lata później poznała Paula i bez wahania z nich zrezygnowała. Nagle przestało się liczyć „ja”, a zaczęło „my”.
– Puk, puk. – Ralph wsadził swoją kędzierzawą głowę w drzwi. – Ehm. Zagrasz w Grand Theft Auto?
Delia poczuła, że właśnie na to ma szaloną ochotę, choć jeszcze nie znała tej gry.
Poszła za bratem do jego sypialni, trochę dusznej, chronionej przed dziennym światłem. Znajdowała się tam imponująca kolekcja gadżetów związanych z „Gwiezdnymi wojnami”, która mogłaby równie dobrze należeć do młodego miłośnika kultury masowej, jak do genialnego hakera z Pentagonu. Tymczasem była ozdobą kojca wyrośniętego dwudziestoośmiolatka, który wciąż mieszkał z rodzicami.
Ralph podał Delii bardzo skomplikowany kontroler i wskazał jej poduchę do siedzenia. Bawiła ją nagła zamiana ról: teraz starsza siostra zadawała głupie pytania, a młodszy brat łagodnie wykpiwał jej technologiczny analfabetyzm.
Przeniesienie się do wirtualnego świata, tworzonego przez przegrupowujące się piksele w jaskini oświetlonej tylko niebieskawą poświatą monitora, dało jej szanse na chwilową ucieczkę w inny wymiar.
– Paul już tu nie wróci? – zapytał niespodziewanie Ralph. Awatar Delii krył się właśnie za samochodem w samym środku potyczki z gangiem meksykańskiego barona narkotykowego.
– Nie jestem pewna – przyznała szczerze. – Spotyka się z kimś.
– Dlaczego? – spytał Ralph. – Są martwi, możesz się przemieszczać, tylko szybko.
– Nie wiem. – Delia przycisnęła guzik i walnęła głową w mur.
– Lubi ją bardziej niż ciebie? – W ustach każdego innego byłaby to bolesna szpila. U Ralpha był to objaw naiwnej ciekawości.
– Tego również nie wiem. Jest młodsza. Może też mądrzejsza, lepsza, zabawniejsza, bardziej atrakcyjna i… świeższa.
– Ale nadal nie jest Lisicą – stwierdził Ralph. Przejął kontroler od Delii i po mistrzowsku wyprowadził jej postać ze ślepej uliczki.
– Kim? – Tak dawno nie słyszała tego imienia, że potrzebowała czasu, aby do niej dotarło.
– Lisicą. No wiesz, Super Delią.
– Pamiętasz ją jeszcze? – Zaskoczył ją i wzruszył.
– Jasne.
– Przeszła na emeryturę dawno temu – westchnęła Delia. Oparła głowę na ramieniu brata, ale to utrudniało mu grę, więc się cofnęła.
– Sama ją tam posłałaś, a teraz możesz ją przywołać. Ty tu rządzisz – powiedział Ralph. – Super! Robimy skok na samolot.
Ralph miał ostry śmiech, przypominający krakanie. Wyrywał się z krtani całkiem niespodziewanie i budził zaskoczenie osób postronnych.
Delia uśmiechnęła się. Gra bawiła ją przez chwilę, po czym zaczynała nudzić. Brat potrafił zanurzyć się w swoim świecie i na całe dni tracił kontakt z rzeczywistością. Może to szczególna zdolność męskiego mózgu. A może po prostu kolejna cecha właściwa tylko Ralphowi.
– Chcesz szwajcarską roladę? – Przez chwilę Delia myślała, że brat mówi o grze, ale podał jej pudełko z ciastkami.
– Dziękuję, nie. – Zmarszczyła brwi, bo rozwinął z celofanu cały walec ciasta wypełnionego kremem i zaczął je pożerać jak bagietkę.
– Jesteś już, kochanie. – Do pokoju zajrzała mama, wnosząc ze sobą zapach świeżo ściętej trawy.
– Przyjechałam. – Delia uśmiechnęła się.
– Zjesz zapiekankę serową na podwieczorek?
– Chętnie.
– Świetnie. – Mama zawahała się. – Radzisz sobie?
– Będzie lepiej.
– Filiżankę herbaty?
– Tak, proszę.
Jeśli chodzi o matczyne dobre rady, to było wszystko. Drzwi zamknęły się, a Delia wróciła do ekranu, na którym Ralph pędził przez fikcyjne miasto Los Santos, w tle brzmiał utwór zespołu Apex Twin’s „Windowlicker”, a wirtualny wiatr rozwiewał włosy jego awatara.
– Naprawdę lubiłeś Lisicę? – spytała Delia. – Martwiłam się, że to głupie.
– No co ty. Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłaś – oświadczył brat.
Jak dobrze mieć kogoś, kto bez najmniejszej złośliwości powie człowiekowi całą nagą prawdę.
– Nareszcie przyniosłaś coś, co nie cuchnie – powitała ją Ann w poniedziałek rano.
Delia właśnie wyjęła lunch na biurko: opakowane w przezroczystą folię kanapki z szynką i korniszonem, chipsy ziemniaczane, zielone jabłka.
– O, rzeczywiście. – Delia dostrzegła tryumfalny uśmiech koleżanki i dopiero wtedy przypomniała sobie awanturę o pikantne krewetki.
Nie zamierzała tłumaczyć, że wszystkie jej garnki, patelnie i egzotyczne przyprawy zostały w domu w Heaton, skąd uciekła w sobotę rano. Dzisiejsze śniadanie było efektem jej kuchennej działalności w Hexham.
Nie miała apetytu, ale nie chciała martwić mamy. Dostrzegła jej zaniepokojenie, gdy oddała niemal całą porcję serowej zapiekanki – rozgrzebanej raczej niż zjedzonej.
Na ogół przyjeżdżała do rodziców z własną torbą pełną ulubionych korzennych przypraw i doprawiała wszystkie potrawy zgodnie ze swoim gustem. Rodzice pewnie się zastanawiali, kim jest ta rozlazła, milcząca, pozbawiona apetytu oszustka, i co zrobiła z ich córką.
Kiedy kładła komórkę na blacie, zobaczyła kolejną wiadomość od Paula. Próbował dziesiątki razy.
Proszę, odbierz. Musimy pogadać. Px
Zwykły mały całus. Cmoknięcie w policzek. Delia przypomniała sobie, że Celine w tej skali wylądowała gdzieś wysoko, na namiętnym wielkim iksie podpartym małym, z językiem w gardle i ręką w staniku. Poczuła przypływ świeżego gniewu.
Czy już zawsze tak będzie? Czy jeszcze kiedyś zamkną tę historię na cztery spusty? W tej chwili zamiast serca miała wielką dziurę, przez którą można było spojrzeć na drugą stronę, jak na obrazie surrealisty.
Gratulowała sobie w duchu, że z nikim w biurze nie przyjaźniła się na tyle, aby mu się zwierzyć z piątkowych planów.
Nikt jej nie prosił o pokazanie secesyjnego pierścionka zaręczynowego (dużego kwadratowego szmaragdu otoczonego maleńkimi brylancikami), nikt nie dopytywał, w jakie słowa ujęła swoje oświadczyny i jaka była reakcja Paula, nikomu nie musiała tłumaczyć, że nie wyznaczyli daty ślubu, bo go po prostu nie będzie.
Tylko jedna osoba wiedziała wcześniej o jej zamiarach i mejl od niej właśnie dotarł. Emma z pewnością zadzwoniłaby wcześniej, ale wyskoczyła na weekend do Kopenhagi. Często jej się zdarzały takie podróże dla przyjemności, o których decydowała z dnia na dzień. Ostatnio przyjaźniły się korespondencyjnie.
Od: Emma Berry
Temat: No i…?!
Jak poszło, przyszła pani Rafferty? (Wolałabym usłyszeć, że zatrzymasz swoje nazwisko, ale założę się, że ci to nawet do głowy nie przyszło, przyszła szczęśliwa żono ze Stepford.) Mogę zobaczyć suknię dla druhny? (I proszę, żadnych obcisłych jedwabnych kiecek na ramiączkach. Tylko kościste flamingi dobrze w nich wyglądają, a ja w tej chwili przypominam posturą Alfreda Hitchcocka). X
W alternatywnej rzeczywistości, w której Paul dokładniej strzegł swoich tajemnic, a jeszcze lepiej odrzucał zaloty dwudziestoczterolatek, mówiąc „Jestem szczęśliwie zajęty”, Delia chichotała z czystej radości przy czytaniu tych słów. Teraz tylko się skrzywiła, jakby wypiła duszkiem sok z cytryny.
Nie chciała opowiadać Emmie, co się stało. Emma uwielbiała Paula, Paul uwielbiał Emmę. „Może byś go sklonowała albo przynajmniej wyprodukowała na jego wzór androida”, powtarzała przyjaciółka.
Łapał ją w niedźwiedzie objęcia, ile razy ich odwiedzała, smażył dla niej jajecznicę według swego specjalnego przepisu i pilnował, żeby w szklance nie pokazało się dno. Delia mogłaby patrzeć przez całą noc, jak dwoje uparciuchów spiera się na każdy temat, znakomicie się przy tym bawiąc. Nie ma nic przyjemniejszego, niż gdy ludzie, których kochasz, przypadną sobie do serca.
Zrzucenie Paula z piedestału nie będzie przyjemne, choć można by się spodziewać, że znajdzie w tym trochę jadowitej satysfakcji.
Z ciężkim sercem zaczęła pisać odpowiedź.
Hej, E. Było tak: oświadczyłam się, Paul powiedział „tak”, ale bez fajerwerków. Poszliśmy to oblać i wysłał esemes do kochanki, coś w stylu: „ja to pieprzę, Delia chce za mnie wyjść”’, ale przez pomyłkę wybrał mój numer. Okazało się, że od trzech miesięcy dupczy jakąś studentkę. No więc wyprowadziłam się do rodziców. On prosi, żebym wróciła, ale nie do końca wierzę w jego szczerość. Trudno zgadnąć, czego właściwie chce. Zresztą nie wiem nawet, czego ja chcę. Jak ci minął weekend? (BTW, dla jasności, ślub nie wchodzi w rachubę). (Jeszcze jedno, nigdy cię nie wpuściłam w maliny, jeśli chodzi o strój, kim niby jesteśmy: dyletantkami?) Xx
Odpowiedź z blackberry nadeszła w ciągu trzech minut.
Delio, poważnie? Co do diabła? Mogę zadzwonić? Ex
Dzięki, ale lepiej nie teraz. Krzywogęba Ann padnie ze szczęścia. Może podczas lunchu? 1.30? X
Zgoda. Ja pieprzę. EX
Delia nie była pewna, czy chce spędzić przerwę na lunch, szlochając w słuchawkę, ale Emmy nie da się spławić tak łatwo. Nie na darmo była prawniczką w dużej korporacji w Londynie i praca ją tak nakręcała, jak Delię pogoń za jajkami czekoladowymi Cadbury od stycznia do kwietnia.
Po studiach życie rzuciło je w różne strony. Delia zawsze była wdzięczna losowi, że otworzył dla nich kilkuletnie okno czasowe, kiedy się mogły poznać i zaprzyjaźnić. Krótki okres między dzieciństwem a dojrzałością, kiedy nie miało znaczenia, że Emma jest energetycznym osobnikiem alfa, a Delia udomowioną betą, liczyło się zaś, że w akademiku mieszkają obok siebie. Delia bałaby się dzisiejszej Emmy, ale pamiętała przyjaciółkę z okresu, gdy usiłowała wybielić dżinsową miniówkę, polewając ją cytrynowym Domestosem, albo przez trzy tygodnie biegała na randki z chłopakiem z organizacji studenckiej, który miał ksywkę Kapitan Jęzor.
Delia spędziła przedpołudnie, gapiąc się bezmyślnie na tekst o planach zadrzewienia miasta. Poderwała się, gdy przyszedł czas zastawienia pułapki na Naana. Peshwari zupełnie wyleciał jej z głowy, ale teraz była rada, że ma pretekst, aby wyrwać się z biura i zaczerpnąć powietrza. Będzie też okazja pogadać z Emmą. Obawiała się tylko, że się rozklei, zwłaszcza że w pobliżu kawiarni znajdowały się budynki uniwersytetu i kręcili się studenci wszelkiej maści.
Każda młoda kobieta w jej polu widzenia mogła być Celine. Delia nerwowo strzelała oczami. Czy Celine wie, jak ona wygląda? Och, mój Boże, naprawdę się z nią żenisz? Co będzie z nami?
Z nią. Z nami.
Wpadła do kawiarni, jakby ścigała ją sfora wygłodniałych wilków.
Wzięła kawę z mlekiem i zajęła miejsce przy oknie z dobrym widokiem na całe pomieszczenie. Jakaś rastafarianka z tabletem Maca, trójka japońskich studentów pochylonych nad Iphonem – nikt z nich nie mógł być Naanem. Wcześniej wydawało jej się, że praca detektywistyczna będzie świetną zabawą, teraz nie miała do niej serca. Czekała tylko na telefon od Emmy.
Mijały minuty, a ona bawiła się torebką cukru.
Potwierdzały się wszystkie stereotypy, jakie słyszała na temat zdradzonych kobiet. Na przykład do tej pory uważała za nieprawdziwą frazę „najbardziej boli kłamstwo”. „Naprawdę?”, zwykła myśleć. „A nie te wszystkie błądzące po ciele języki i ręce, pospieszne zrzucanie ubrań, obmacywanie, lizanie, całowanie, wzdychanie, sapanie i kosmiczny orgazm? Bo mnie właśnie to by dręczyło”.
A jednak nie to bolało najbardziej. Bo chociaż wizja Paula uprawiającego seks z Celine wywoływała w niej mdłości, to miał przed nią wiele dziewczyn i może z tego powodu potrafiła go sobie wyobrazić z inną kobietą. Nie potrafiła się natomiast wyzwolić z dręczącego i dziwacznego uczucia, że nie znała Paula tak dobrze, jak jej się do tej pory wydawało.
Na przykład ich rozmowa podczas obiadu z okazji dziesiątej rocznicy. Paul szydził z erotycznych obyczajów młodego pokolenia i sugerował, że na tym polu zakasowałby każdego młodziaka. Nic dziwnego, skoro bzykał dwudziestoczteroletnią studentkę. O Boże, a te jego aluzje do depilowania włosów łonowych. Czyżby namacalnie się o tym przekonał? Delia nie chciała tego zgłębiać.
Cała ich dyskusja była bez sensu. Paul ze względu na nią udawał osobę, którą nie jest. Może tak bardzo bał się wpadki, że przesadził z udawaniem. A przy okazji traktował ją jak kompletną idiotkę, która łyknie każde kłamstwo.
Przypomniała sobie teraz, jak marudził, że jest przepracowany, że zawsze zostaje do zamknięcia lokalu. „Jestem zbyt miłym szefem”. Ten miły szef bzykał się w tym czasie z kochanką w innej części miasta.
To było wyrafinowane, wielopiętrowe łgarstwo. Oszukiwał tak łatwo i naturalnie, jakby to była immanentna część jego czarującej osobowości. Kim właściwie jest człowiek, którego kocha?
Czy ktoś z personelu wiedział? Mogli się czegoś domyślić, skoro to na nich spadało zamykanie lokalu. A Aled i Gina? Czemu jej to wcześniej nie przyszło do głowy. Ostatnio wykręcili się od wspólnej kolacji.
Zrobili to, bo czuli się skrępowani? Może Paul zwierzył się Aledowi, takie męskie wyznanie po pijaku?
Nie mogła dłużej udawać, że przyszła tu służbowo, skoro cały czas myśli o zerwanych zaręczynach. Wyjście do Brewz and Beanz okazało się pomyłką, bo przez ostatnią godzinę nie zauważyła nikogo, kto mógłby być Naanem.
Jedyna grupka z laptopem to było stadko rozchichotanych nastolatek w mundurkach prywatnej szkoły, ale ile razy mijała je, przynosząc sobie cukier lub mieszadełko, widziała Facebooka na ekranie.
Naan mógłby być kimś z personelu i pisać swoje posty na zapleczu, ale wtedy nie byłoby powodu, żeby się ograniczał do godziny między południem a pierwszą. Sprawdziła, nie było żadnych nowych wpisów.
Cóż, śledztwo trwa. Co za ironia losu – oto Delia, „miejski detektyw”, nie dostrzegła, że jej druga połówka prowadzi podwójne życie.