Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy miłość można sobie wygrzebać spod ziemi podczas uprawiania joggingu? Okazuje się, że tak. A przy okazji złoczyńców dybiących na życie i masę innych kłopotów, gdzie zaginięcie ukochanego nie wydaje się tym najgorszym.
Nina, kobieta dojrzała, obarczona przez los zgryźliwą matką i nazbyt samodzielną córką, nie spodziewała się, że życie dostarczy jej jeszcze jakichś emocji i niespodzianek. I nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie jej walczyć o życie swoje i ukochanego z gangsterami, a w tle przewijać się będzie afera z brylantami z Magnitogorska.
„Miłość spod ziemi” to niebanalny kryminał z elementami romansu albo niezwykły romans z elementami kryminału, jak kto woli, ale na pewno dostarczy godziwej rozrywki.
Stach uwodzi słowem. Wciąga w pełne niespodzianek perypetie bohaterów i trzyma w napięciu do ostatniej strony. Autor jest jak brylant, który w tej powieści pokazał się w pełnej krasie. Polecam.
Sylwia Kubik – „Mennonitka i hrabia”, „Zakochana zakonnica”, „Zakochany w zakonnicy”
Powieść wyrwała mnie dramatycznie z rzeczywistości i wrzuciła gdzieś pomiędzy miłość a zaskoczenie. Z całego serca polecam i ostrzegam – trudno po przeczytaniu tej książki powrócić do normalnego życia.
Ewa Wyszyńska – pisarka, „Smacznego, kochanie”, „Momenty pełne ciszy”
Precyzja, z jaką autor ukazuje skomplikowane mechanizmy ludzkiej psychiki, pozwala nam zrozumieć głębię emocji i motywację bohaterów. Dzięki temu powieść staje się autentyczna i poruszająca.
Karolina Bast Kolasa – dziennikarka i twórca recenzyjnych audycji radiowych
Stach Szulist zaskakuje kolejną książką ukazującą złożoność motywacji kierujących ludźmi. Całość podana w klimatycznej, mrocznej scenerii.
Stowarzyszenie AudioTeatr
„Miłość spod ziemi” to mafia, love story i sekrety podlane kryminalnym sosem. Dzięki takiej, iście wybuchowej mieszance, ten romans zapewnia prawdziwe i trudne do ujarzmienia emocje, o których nie sposób zapomnieć. Stach Szulist zaserwował znakomitą lekturę, która trzymała mnie w napięciu do ostatniej strony.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 511
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Stach Szulist, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja:Barbara Wiśniewska
Korekta: Aneta Krajewska
Ilustracje w środku: © by pngtree.com
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcia na okładce: Adobe Firefly oraz VladfotografShutterstock
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-606-6
Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
Podziękowanie
Dedykuję tym wszystkim, którzy zaryzykują zgłębienie treści niniejszej książki
1
Tuż po zaduszkach – z deszczem padającym na przemian ze śniegiem i wichurą przyprawiającą o depresję – w godzinach popołudniowych, stojącego w okolicach przystanku autobusowego mężczyznę zabiera samochód nadjeżdżający od strony centrum miejscowości. Uznając, że Kościerz to na tyle znacząca miejscowość, że może posiadać jakieś centrum. Trzęsący się z zimna, najprawdopodobniej jakiś obcy, ochoczo wskakuje do, wydaje się, przypadkowo przejeżdżającego auta. Samochód z piskiem opon, lekko ocierając się o latarnię, która mdłym blaskiem oświetla okolicę przystanku, rusza w kierunku ciemności.
Czarne volvo skręca po pewnym czasie z głównej szosy, wiodącej w kierunku obwodnicy Trójmiasta, prosto w leśną drogę. Nawierzchnia nie za bardzo nadaje się dla osobówki. Podczas jesiennych wywózek drewna z sągów leśnych, kiedy to okoliczne lasy trzebiono na skalę wielokroć większą niż w poprzednich latach, ciężarówki utworzyły głębokie koleiny. Auto telepie się na wertepach. Siedzący w środku pasażerowie, trzech rosłych dryblasów, w milczeniu również podskakują. Kierowca, barczysty blondyn, z zaciśniętymi szczękami koncentruje się na prowadzeniu. Co chwilę klnie na wyboistość i błoto brudzące podwozie oraz dopiero co wypolerowaną woskiem karoserię. Na polecenie szefa, bo przecież ważni ludzie byle czym i byle jak wyglądającym jeździć nie będą.
– Długo jeszcze? – pyta w końcu. Nie wiadomo, jaka odpowiedź by go zadowoliła. Na pewno chce, by ta mordęga zakończyła się jak najszybciej.
– Jedź! – Słyszy coś w rodzaju rozkazu.
Odpowiadający mu szatyn, podobnej postury, tylko o głosiku miękkim, takim prawie biskupim, ewentualnie księżowskim, sprawia wrażenie jeszcze bardziej skoncentrowanego. Może nawet rozdrażnionego. Co rusz ogląda się do tyłu. Jakby sprawdzał, czy przypadkiem ktoś za nimi, uciekającymi, sądząc po prędkości niedostosowanej do warunków drogowych, tym bardziej ograniczonej widoczności, bo przecież to las – nie jedzie, nie śledzi, zagrożenia jakowegoś nie stanowi. Albo nie jest przypadkowo, znikąd i znienacka, pojawiającym się radiowozem, który za moment może się z nimi zrównać, zatrzymać do kontroli dokumentów i… byłby wielki szok. Wreszcie siedzący obok kierowcy mężczyzna daje lekkim uniesieniem dłoni – której niemal każdy palec ozdobiony jest jakimś złotym drobiazgiem słusznej wartości, wykończonym ponadto kamieniem jeszcze większej wartości – sygnał do zatrzymania. Co kierujący czyni natychmiast. Tyle że nie z piskiem opon, paleniem gum wciąż będącym w modzie, zwłaszcza w środowisku, z którego wszyscy trzej się wywodzą, tylko cichutko, bo warunki nie te, w końcu bór gęsty. Przypominający taki ze średniowiecza, co kierowca zapamiętał jeszcze z czasu pobytu w szkole albo może to wspomnienie jakiejś sceny z filmu gangsterskiego albo horroru?? Bo najoględniej rzecz ujmując, niewiele z pobytu w szkolnej ławie zapamiętał poza tym, że kiedyś był uczniem. Uroda puszczy nie rusza go zupełnie, bardziej chodzi o powodzenie podjętej misji.
Po chwili wszyscy trzej wysiadają z auta. Rozglądają się. Wygląda to na milczące porozumienie – takie mentalne, rozmowa dusz bez użycia słów – w trakcie którego wypracowują plan działania dotyczący zawartości bagażnika.
– Myślicie, że to dobre miejsce? – pyta szatyn z rozcapierzonymi od nadmiaru biżuterii palcami.
– Nie mam pojęcia, jestem tylko szoferem.
– Bo ktoś musi bryką powozić – dorzuca od niechcenia ten trzeci, sprawiający wrażenie obojętnego na czas i miejsce, do którego dotarli, a które mogą obserwować – bo na pewno nie podziwiać – dzięki włączonym reflektorom auta.
– Mogłeś sam – odcina się kierowca, nazywający siebie szoferem. I nie wiadomo, czy tak sobie, czy z tęsknoty za przeszłością, której pamiętać nie może, bo zapewne urodził się u schyłku wieku atomu. Z kolei o szoferach mógł co nieco wiedzieć jedynie z przedwojennych filmów, ewentualnie z książek, choć na miłośnika słowa drukowanego nie wygląda. Do czego wielokrotnie przed kumplami z branży się przyznawał, ba, nawet chwaląc się swym wstrętem.
Zapalają cygara. Zaciągają się, próbując naśladować rasowych gangsterów. Duszą się i krztuszą dymem. Od razu widać, że nie nawykli do palenia takich rarytasów.
– Do jarania czegoś takiego trzeba się urodzić – komentuje szatyn z tandetną biżuterią, o znacznej wartości.
– Co ty możesz o tym wiedzieć?
– Życie nauczyło mnie ssać cygara.
– Chyba fiuta temu fiutowi – odcina się szofer zdobnemu w nadmiar biżuterii.
– Nie mówisz chyba o Aloszy?
– Właśnie o nim.
– Łeb by ci u samej dupy ukręcił, gdyby słyszał, co pieprzysz.
– Wpierw musiałby mieć dupę – komentuje ten trzeci, ciapowaty w obejściu, nie przestając przyglądać się pośladkom kierowcy, ledwie odznaczającym się pod obcisłymi dżinsami.
– Przyjebał ci kto kiedy w baniak?! – Kierowcę nieco ponosi.
– Czy teraz pora na kłótnie? Debile?!
Uwaga rosłego szatyna, zwanego Afganem, ponieważ raz na jakiś czas twierdzi, że cztery razy był w Afganistanie na specjalnych misjach, oczywiście nie pod egidą rządu, a jakiejś tajnej agencji wywiadowczej i podczas wykonywania razem z amerykańskimi chłopcami z piechoty morskiej pewnego niebezpiecznego zadania omal nie stracił kutasa z aparaturą wspierającą – sprawia, że kłócący się nie wiadomo o co wracają do równowagi emocjonalnej. Przynajmniej taki stan udają. I od razu wiadomo, że Afgan trzyma towarzystwo pozostałych w ryzach ustalonych przez siebie reguł. Niespodziewanie ożywia się, przypominając sobie i pozostałym o zawartości bagażnika.
– To na pewno on?! – pyta nerwowo, jakby nagle uświadomił sobie popełnioną przypadkiem rażącą pomyłkę i jej konsekwencje.
Kierowca Leon, dotąd podenerwowany tylko przytykami odnośnie do własnego niezgulstwa, wyraźnie się ożywia. Odnosząc jednocześnie wrażenie, że w pytaniu Afgana – szefa – kryje się aluzja, rodzaj niedowierzania, wątpliwości co do wskazania właściwej osoby. W pewnym sensie czuje się urażony tą nutą niedowierzania, aczkolwiek nie zdobywa się na odwagę wyartykułowania tego przełożonemu w tej konkretnej robocie, nazywanej w myślach misją. Podobnie jest z Kiwunem. Lokalnym zawadiaką szukającym dotąd okazji, by trafić do świata, w którym właśnie zapuszcza korzenie. Świata, jak sądzi, gdzie niewiele trzeba robić, by nieźle zarobić, no i być kimś ważnym. Zatem za wszelką cenę stara się w niczym nie podpaść Afganowi. Niemal spija z ust pryncypała każde słowo czy życzenia, nawet te najbrudniejsze, byle tylko się przypodobać. Podobnie jest i teraz. Tylko czeka na rozkaz. Gdy Afgan każe pasażera z bagażnika pogłaskać, to go pogłaszcze i puści wolno. Gdy każe wyruchać – bo Afgan miewa takie odpały, zwłaszcza po kontakcie z substancjami psychoaktywnymi, jak nazywa dopalacze – to go zwyczajnie wyrucha, jak nie chujem własnym, to choćby trzonkiem od szpadla, byle tylko mu dupsko rozharatać, bólu przydać, tym samym szefowi sprawić przyjemność, a samemu zyskać publiczną pochwałę, a czasem zostać pogłaskanym przez przełożonego po policzku. Niechby nawet w obecności tego palanta – brzmieć mógłby wypis z myśli Kiwuna – szofera Leona, któremu towarzyszą podobne jak Kiwunowi wnioski, jeśli chodzi o podlizywanie się Afganowi.
– Tak wynika z opisu – pewnym tonem odpowiada Leon.
– Czyjego?
– Ich.
– Jakich, kurwa, ich?
– Tych od Ferdiego.
– Jakiego znowu, kurwa, Ferdiego?!
– Tego spod Krynek.
– To nie, kurwa twoja, Ferdiego, pało ty zakuta, tylko Frediego! – Ani Kiwun, ani tym bardziej Leon, zwany czasami Leo, bo tak lubi, nie pojmuje niespodziewanego zdenerwowania Afgana. – Jak ty, kurwa, najprostsze rzeczy mylisz, ważne imiona ważnych lokalnie bojarów z naszej branży, to co dopiero będzie w sprawach wielkich?!
– Jakich wielkich?
– Takich, kurwa, które przed nami!
– A są jakieś?!
Pytanie Kiwuna, zadane ni stąd ni zowąd, najwyraźniej nie tylko zaskakuje, ale jeszcze bardziej rozdrażnia Afgana. Sprawia wrażenie, kumple wnoszą to po minie, że zaraz któryś może na odlew zarobić w pysk wystraszony strachem nieziemskim. Na wszelki wypadek, zarówno Leon, jak i Kiwun unoszą, niby żeby wytrzeć nosy, prawe dłonie na wysokość swych twarzy. W razie czego będą w stanie zamortyzować siłę Afganowego uderzenia. A ma, o czym niejednokrotnie mieli okazję się przekonać, to uderzenie twarde jak spadający na arbuza głaz. Po ostatnim ataku gniewu szefa Kiwun przez tydzień nie mógł niczego przełknąć, nawet pić musiał przez słomkę, i to tylko wodę, bo wszystko pozostałe piekło, szczypało, wręcz wżerało się w rozharatane od wewnątrz policzki. Nie mówiąc już o wybitej górnej czwórce.
– A jak myślisz?! – Retoryczne pytanie nie wróży dobrze tym, do których jest kierowane, chociaż wzrok szefa szybuje gdzieś ku czarnemu niebu, na którym dostrzega przez moment uśmiechające się do niego migotaniem gwiazdy. Lubi sobie od czasu do czasu poetycko marzyć.
– O czym? – Kiwun się gubi.
– O gównie!
– To akurat nic.
– Ja też, bo w sraczu byłem z rana – spieszy z wyjaśnieniami Leon. – Od lat tak mam. Jakby… ten tego, wyregulowane… no… tą parasteltykę jelit, czy jakoś tak.
Afgan zupełnie nie usiłuje maskować wzbierającego w nim gniewu. Ba! Wkurwienia wielkiego na swoich podwładnych. W takich chwilach ma ochotę każdego z nich odstrzelić. Ostatecznie resztkami sił poskramia wściekłość, bowiem przez pewien czas mogą mu się przydać. Choć jeszcze nie bardzo wie, dopiero plan układa w głowie, do czego obaj mogą mu się przydać i jaką, w razie czego, rolę jednemu i drugiemu wyznaczyć. Tak, by sobie rąk w gównie i czyjejś krwi przelanej nie ubabrać. By potem, na wypadek wielkiej wpadki, nie dać prokuratorowi najmniejszego argumentu przemawiającego za skazaniem, a nawet za możliwością oskarżenia o popełnienie przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu. Dobrze wie, że coś podobnego w każdej chwili może się zdarzyć. Nie wie tylko, jak i kto może tego dokonać. Dlatego usilnie się nad tym zastanawia, a kompani w milczeniu śledzą najdrobniejsze drgnienie mięśni na twarzy pryncypała i niemal bez oddechu czekają na dalsze rozkazy. Afgana prawie za generała całej operacji w tym momencie mając.
– Ciebie, Leo, to już całkiem te prochy zrypały mentalnie – wścieka się Afgan.
– Że tak mam?
– Sram! My tu, kurwa, sprawę mamy załatwić, a ty tylko o swojej dupie myślisz.
– To co mam robić?
– Wypierdalać!
Leon zaczyna zachowywać się tak, jakby rzeczywiście zamierzał się oddalić. Ledwie po kilku kroków w kierunku, z którego przyjechali, Afgan ostro szarpie go za kołnierz. W dodatku z miną, jakby w tej samej chwili zamierzał rozszarpać na strzępy kompana od brudnej roboty.
– Rzeczywiście psychę ci zrypało na maksa.
– Co znowu? – Leon udaje głupka albo rzeczywiście cierpi na zanik zdolności pojmowania.
– Bierz łopatę i do rzeczy.
– Czyli, że…?
Boi się dokończyć.
– Tak!
Ryk Afgana stawia Kiwuna i Leona na baczność. W lot pojmują, co szef ma na myśli. W nadziei odwleczenia najgorszego, czego spodziewa się po nich szef, spoglądają jeszcze po sobie porozumiewawczo. Afgan i to zauważa.
– Jakieś wątpliwości?
– Nie dam rady tak łopatą. Z pistoletu to bym jeszcze…
– Tak, kurwa! Najlepiej z dwóch, żeby cały świat usłyszał, jak go załatwiamy! – Afgan krzykiem usiłuje zmobilizować łamiącego się Kiwuna. – Twój wybór. Jak jesteś dupa wołowa, to zakopcie go tak, żeby świat więcej o nim nie usłyszał.
– Ale jak, tak na żywca? – Z niedowierzaniem w głosie, jakby licząc na zmianę decyzji, Kiwun usiłuje negocjować.
– Masz tu coś innego pod ręką?
– Może…
– Może co?
– Jakaś giwerka albo spluwka choćby.
– A wyjebał ci kto?! Słyszałeś, co powiedziałem, czy zupełnie ogłuchłeś?
– To jak? – pyta coraz bardziej niepewny i wylękniony Leon.
– Łopata musi wystarczyć.
– To już lepiej na żywca – rzuca Kiwun, bardziej dla żartu, lecz podszytego wielkim strachem.
– Jak wolicie. Robota ma być wykonana, bo inaczej meldunek będzie niepełny, a to oznacza jedno.
I znowu konsternacja podwładnych. Nie wiedzą, czy Afgan mówi serio, czy tylko czyni luźną uwagę, coś w rodzaju odfajkowania tematu? Kolejny raz ich porozumiewawcze, zarazem przesycone niedowierzaniem spojrzenia krzyżują się, co nie umyka uwadze coraz bardziej rozdrażnionego niezgulstwem kompanów Afgana.
– Może wam jeszcze, kurwa mać, niańkę przyprowadzić?!
To, co wyczytują z twarzy i tonu głosu szefa, nie pozostawia im wyboru. Ruszają w stronę samochodu. Z dzikością wyciągają, niemal wyszarpują, skrępowane ciało zabranego z okolic przystanku autobusowego mężczyzny. Nie zważając na jego próby oswobodzenia się z taśmy do pakowania produktów wielkogabarytowych, którą dość szczelnie został owinięty, oraz jęki dobywające się zza zaklejonych taką samą taśmą ust, niezdarnie niosą go w pobliskie krzaki, po czym jak worek z ziemniakami bądź czymkolwiek ciężkim, ciskają na krawędź mikroklimatycznej polanki. Czekają na rozkazy. W tym momencie Afgan się rozluźnia. Siada na nisko ściętym pniu bukowym, wyjmuje z kieszeni paczkę drogich papierosów – czarnych i długich, jak z klasycznych filmów kryminalnych – w końcu zapala jednego. Kompani liczą przez chwilę na darmową fajkę, w przekonaniu, że zasłużyli na taki zaszczyt, jednak Afgan okazuje się niedomyślny w kwestii ich oczekiwań albo – co bardziej prawdopodobne – tylko takiego udaje, mając ich najzwyczajniej w dupie, bo niby co to dla niego za kumple? Zwyczajna służba i tyle.
– Szefie – zdobywa się w końcu na odwagę Kiwun – to co w wersji ostatecznej mamy z nim zrobić?
Afgan kilka razy solidnie zaciąga się dymem. W otaczającej go ciemności widać czerwonawy punkcik żaru.
– Do piachu.
– Niby jak? – Leon traci z wolna poczucie pewności siebie.
– Od dziś robisz w tym fachu?
– Niby od dawna, ale jeszcze nigdy tak na serio nikogo nie ten tego, w dodatku bez odpowiednich narzędzi.
– Już mówiłem, łopata musi starczyć.
– Będzie kurewsko cierpiał – próbuje obrony swej wrażliwości Kiwun.
– To zakopcie go żywcem.
– Jest zimno.
– I będzie prawie mroźna noc. Może nie przeżyć.
– Kurwa mać! – wścieka się Afgan. – Czy ty słyszysz, co pierdolisz!? Chyba został tu przywieziony w jasno określonym celu!
– Ale zastrzelić byłoby humanistyczniej, czy jakoś ten tego…
– Mogliście to powiedzieć Aloszy.
– To mógł się zjawić. – Wydaje się, że Kiwun poddaje w wątpliwość moc i fakt istnienia wspominanego przez Afgana Aloszy.
– Coś insynuujesz? – Głos Afgana zaczyna brzmieć groźnie, ostrzegawczo.
– Bo tyle o nim nawijasz, a nikt z nas go nie widział. – Kiwun wciąż usiłuje ratować swoją sytuację.
– Nie pragnij kontaktu z Aloszą. Poza tym – nieco spokojniej wyjaśnia Afgan – Alosza z byle kim się nie zadaje. Ukazuje się raczej tylko wybranym.
Afgan ponownie długo zaciąga się dymem z aromatyzowanego papierosa. Wypuszcza potem z ust wielkie koła w kierunku Kiwuna. Mruży znacząco oczy, sprawiając tym samym wrażenie, że na poważnie rozmyśla o rzeczach wielkich i ważnych. Lubi co pewien czas kreować się na kogoś w rodzaju socjologa bądź filozofa, aczkolwiek nauki tej nawet nie miał sposobności liznąć w swym czterdziestoletnim życiu.
– Jesteś wierzący? – pyta nagle, całkowicie zaskakując tym nie tylko Kiwuna, ale i Leon, który wybałusza oczy ze zdumienia.
– Że niby, czy do kościoła chodzę? Co niedziela z…
– Chuj mnie to obchodzi! Pytam, czy jesteś wierzący?
– No… chyba?
– To, kurwa, jesteś, czy chyba?! Może mam ci zadać to pytanie w kwestii życia?
– Nie rozumiem?
– Ja pierdolę, z takimi palantami wybrać się na tak ważną misję, to trzeba mieć totalnego pecha w życiu! – Afgan usiłuje się uspokoić. – Raz jeszcze się ciebie, tępa pało, zapytam, czy jesteś wierzący?
– Jasne.
– W Boga wierzysz?
– No chyba?
– A widziałeś go kiedy?
– No nie.
– To teraz wiesz, kim jest Alosza!
– Nie.
– To bierz łopatę, kilof, cokolwiek z bagażnika i zasuwaj!
Nastaje chwila nieznośnego milczenia, kiedy każdego dopada wewnętrzna udręka. Bo po usłyszeniu polecenia wykonania zadania, żaden nie zdawał sobie sprawy ze skali przepaści emocjonalnej między werbalnym a fizycznym zmierzeniem się z tematem. Z kolei Afgan – twardziel bądź takiego tylko udający, bo ksywa zobowiązuje, a mocno podrasowany życiorys tym bardziej – zapala, w zasadzie odpala, kolejnego papierosa od jeszcze ćmionego i głośnym westchnieniem ponagla kompanów. Ci z kolei już bez szemrania podążają w stronę prawie bezlistnych krzaków, konkretnie Leon, po czym wywlekają z nich spętane ciało mężczyzny zabranego z przystanku autobusowego. W gęstniejącym mroku przez kilkanaście sekund wyglądające na martwe.
– I co teraz? – Leon pokrzykuje w stronę Afgana, który nawet nie raczy odwrócić się do niego twarzą.
– To samo co poprzednim razem! – odkrzykuje tylko pytany.
– Nie mamy spluwy, a wtedy mieliśmy – usiłuje coś jeszcze wyjaśnić Kiwun.
– Chuj mnie to obchodzi. Miało być bez śladu, bezgłośnie i skutecznie. – Głos Afgana brzmi stanowczo, prawie jak rozkaz podpitego czerwonoarmisty z epoki desantu w Afganistanie, co były komandos ledwie już pamięta.
– To może jednak na żywca? – Leon się ożywia.
Propozycja zdaje się jak najbardziej leżeć w skali akceptacji Afgana. Wnioskując po minie, jest mu to najpewniej obojętne.
– Nieważne, byle skutecznie.
– A jak…
Nie jest dane Leonowi wyjawić dalszego ciągu swoich wątpliwości.
– To po wszystkim wpakuję ci kulkę w same jaja!
Groźba Afgana skutkuje. Leon z Kiwunem chwytają skrępowane i wierzgające ciało odziane w zimową kurtkę i sztruksowe spodnie – buty zostały najpewniej w bagażniku – i wloką w stronę gąszczu. Wszystko powinno odbywać się w ciszy, ale skrępowany mimo zaklejonych szczelnie taśmą ust, jęczy jak potępieniec. Afgan czeka. Tylko co pewien czas żar wzniecany siłą wciąganej nikotyny rozjaśnia fragment jego zarośniętej szczęki. Odwraca się dopiero wówczas, gdy szelest podszytu obwieszcza, iż Leon i Kiwun powracają po wykonaniu zlecenia. Bez słowa wszyscy trzej pakują się do samochodu i ruszają w stronę miasteczka.
2
W tym samym czasie, a jeśli nie, to co najwyżej kilkanaście minut później…
Mimo panującego na zewnątrz chłodu, podwajanego poniekąd siłą wiatru od morza, Nina jest cała spocona. Jak każdego wieczoru zresztą. Za każdym razem w takiej sytuacji wyobraża sobie, że zalega w łóżku z wysoką gorączką spowodowaną przeziębieniem. Bowiem niemal każdego dnia o tym słyszy, gdy wraca do domu. To przez babcię Leokadię, zwaną najczęściej babcią Leosią, która z powodu wieku zapomina się i powtarza tę samą śpiewkę, zadając te same pytania i sącząc do uszu wnuczki przestrogi kopiowane z poprzednich dni. Nina stara się nie reagować na powtarzalność babcinych uwag. Już wiele lat wcześniej zaaplikowała sobie na siłę gen odporności na starczą zrzędliwość. Spokojnie znosi uwagi staruszki, gdy jest zimno. Jak teraz. Zimą, wczesną wiosną i częstującą listopadowymi szarugami jesienią. Zżyma się, gdy babcia powtarza to samo nawet latem, w środku największych upałów. Tym bardziej ją te uwagi drażnią, kiedy uświadamia sobie, ile razy powtarza staruszce, co należy do jej codziennych obowiązków po skończeniu pracy. Na dodatek przekonywała wielokrotnie, że to się nie zmieni, ponieważ jak świat światem ludzie zawsze będą potrzebowali jedzenia. Chleba naszego powszedniego przede wszystkim – podkreślała, uderzając w religijną nutę, co miało i ma na celu przekonanie staruszki do uwiarygodnienia podejmowanych przez siebie działań.
Kiedy wreszcie zamyka piekarnię na dobre, uruchamia monitoring – na wszelki wypadek, bowiem od początku istnienia nikt się tu nigdy nie włamał – narzuca kaptur płaszcza na głowę i żwawym krokiem rusza do samochodu. Ponieważ nieźle zawiewa drobnym i siekącym po policzkach marznącym śniegiem, zastanawia się, czy uda jej się po kilkunastogodzinnym postoju uruchomić auto. Od razu gani się w myślach za niedbalstwo. Przecież od kilku miesięcy co rusz powtarza, że musi kupić nowy akumulator. Musi, ale wciąż brakuje czasu, a znajomego właściciela sklepu z akumulatorami i wieloma innymi akcesoriami samochodowymi nie ma odwagi nachodzić w jego prywatnym czasie i nakłaniać do otwarcia interesu poza oficjalnymi godzinami pracy.
Siadając za kierownicę, marzy, by odpalił po pierwszym przekręceniu kluczyka w stacyjce. Nic by się nie stało, szybka kolejna myśl, gdyby odpalił po ponownym przekręceniu, ale taka zwłoka mogłaby już spowodować lekkie zdenerwowanie. Zna siebie na tyle, że wie, z jaką łatwością wpada w stan, jak to eufemistycznie określa, dyskomfortu psychicznego, obawy, a nawet lekkiej paniki w takiej i podobnych sytuacjach. Zawsze w takim momencie marzy o kimś u swego boku. Oczywiście obiektem marzenia za każdym razem jest jakiś mężczyzna, którego bliżej nie potrafi określić czy opisać, chociaż wyobraźnia kreśli dość czytelny portret owego wymarzonego. Może dlatego, że wyobraźnia w tym obszarze nie jest zbyt wyrazista, jakby niekreatywna, czasami wręcz nijaka, zwyczajnie ją zawodzi, to nadal samotnie pokonuje życiowy tor przeszkód. A tak chciałaby konkretnego wizerunku choćby tylko w marzeniach snutych na jawie. Lepiej jej idzie to wyobrażanie sobie ideału do pary, gdy wieczorem, po kąpieli, porcji głupich seriali w telewizji komercyjnej z niemieckim rodowodem, kładzie się do łóżka, gasi światło i snuje plany…, po czym nigdy nie potrafi uchwycić tego momentu, gdy przed najlepszym obrazem generowanym w myślach dopada ją sen.
Jadąc pustawą o tej porze doby szosą, słucha radia. Jakiegoś serwisu informacyjnego przeplatanego muzyką taneczną. Nic specjalnego, stwierdza po kilku kilometrach. Nie zwraca nawet szczególnej uwagi na znajomy samochód, który właśnie ją mija, a kierowca daje jakieś znaki ręką. Ze zmęczenia marzy już tylko o kąpieli i dobrej kolacji. Przy czym znowu dopada ją nostalgia, rozczarowanie z powodu kolejnej perspektywy – ile to już lat? – spożywania kolacji w samotności. Ewentualnie przy akompaniamencie babcinego zrzędzenia, powtarzania się i pouczania, z którego nic sensownego dla niej nie wynika i zapewne – powtarza sobie co rusz – nie wyniknie, bo nie ma takiej możliwości. Świat babci nijak ma się do świata Niny. Mało tego, stwierdza, nasze światy coraz bardziej się rozjeżdżają. Leokadia żyje już tylko wspomnieniami mocno idealizowanymi i koloryzowanymi, co Nina kwituje jedynie wywracaniem białek oczu, a czego babcia zwykle nie zauważa. Jednak póki jest, jak jest, muszą się tolerować. Nina niemal każdego dnia, będąc na tym etapie drogi do domu, przypomina sobie o konieczności bycia wdzięczną babci za podanie pomocnej dłoni w chwili, gdy akurat wpadała w swój największy życiowy dołek. Dołek, z którego dopiero trzy, może cztery lata temu zaczęła powoli wychodzić. Wyczołgiwać się niczym dżdżownica z błota, wcześniej wgnieciona w to miejsce przez ciężki bucior małżeński. Babcia okazała się wtenczas tą, która ową dżdżownicę spostrzegła, postanowiła wyciągnąć z błota i przywrócić do świata w miarę zwyczajnie egzystujących. Zapominając przy tym, może i celowo, że kłóci się to z jej katolickim wychowaniem i światopoglądem.
Często przy dojeździe do domu Nina ociera z kącików oczu łzę wywołaną przez szarość wspomnień. Nie inaczej jest i tym razem. W takich chwilach jednak nie pora na płacz, powtarza sobie co pewien czas, bo właśnie staje przed drzwiami garażu, wysiada z samochodu, z trudem radzi sobie z ciężarem wielkich, drewnianych wierzei, po czym wprowadza auto do środka. Gasi światła, wrzuca jedynkę i zaciąga hamulec ręczny. Czynności te wykonuje niemal machinalnie. Wiele razy musi wracać do garażu w celu sprawdzenia, czy wszystko zrobiła jak należy. Przede wszystkim, czy zamknęła pojazd. Wprawdzie nie przypomina sobie sytuacji, by komukolwiek w miasteczku, w bliższej i dalszej okolicy, zginął w ostatnich latach jakiś samochód – co najwyżej któryś z lokalnych pijaczków skradł rower sąsiadce lub sąsiadowi – albo coś wartościowego. Chciałoby się powiedzieć, myśli Nina, że przyszło jej mieszkać w mieścinie tak spokojnej, jak ta z powiedzenia o wsi spokojnej, sielskiej, prawie anielskiej. Tym bardziej że w głowie poczęła jej świtać jakaś myśl o aniołach zwiastujących zbliżające się Boże Narodzenie, ponieważ w jednej z reklam radiowych słyszanej w czasie jazdy lektorka sympatycznym głosem przypominała o kupnie ekologicznych płaszczy kąpielowych jako najlepszych upominków pod choinkę.
Jeszcze tylko sprawdzenie zamknięcia drzwi garażu i skręca w drogę wiodącą do domu. Wielka radość z wyobrażenia sobie pobytu w upragnionym spokoju ogarnia ją z wolna, a tu nagle zza furtki sąsiadującego z jej domem gospodarstwa wyskakuje Monika. Może nie najlepsza przyjaciółka, ale na pewno bardzo dobra koleżanka. Macha rękami, jakby wzywała pomocy, bo w domu zdarzyła się niespodziewana tragedia. Nina gwałtownie przystaje. Chce zapytać o powód takiej ekscytacji, lecz Monika jest szybsza. Od razu też widać, że przestraszona bądź tylko na taką pozująca. Ten strach częściowo udziela się Ninie.
– Od godziny wypatruję twojego powrotu – zaczyna bez jakichkolwiek wstępów Monika.
– Umarł ktoś? – Nina usiłuje sprawę w żart obrócić.
– Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale dopytują się tu o ciebie.
– Dzięki Bogu.
– Wiesz, o co chodzi?! – Monika jest zaskoczona, a jednocześnie jakby zawiedziona.
– Nie, ale skoro pytają, to znaczy, że jeszcze pamiętają.
– Nie żartuj. Serio mówię.
– Ale o co chodzi?
Monika nachyla głowę do ucha zatrzymującej się przy ogrodzeniu sąsiadki.
– Od listonosza wiem. Od rana podobno taki jeden podejrzany o ciebie się dopytuje.
– Jak wygląda?
– Nie wiem, bo nie widziałam.
– Może… sama nie wiem. Jak będzie coś konkretnego chciał, to z pewnością mnie znajdzie.
– Ja bym się bała.
– Czego?
– Listonosz mówił, że on jakoś dziwnie mówił i jakby podejrzanie wyglądał.
– Kto? Listonosz?
– Nie. Ten gościu, o którym nawijał listonosz.
– Spokojnie. Wielu już o mnie pytało, a i tak wciąż jestem sama.
– Żarty sobie stroisz, a to może być… tfu, tfu, lepiej to wypluć.
– Przestań panikować – mówi Nina na odczepnego, ale w głowie rodzi się ziarnko niepokoju.
– Wolałam na wszelki wypadek powiedzieć ci o tym.
– Dzięki.
Chce zamknąć bramę, ale Monice jeszcze coś się przypomina, według niej arcyważnego.
– Według starej Czubkowej temu facetowi źle z oczu patrzyło.
– Zaglądała w jego oczy?
– Doskonale wiesz, że ona jest jak wiedźma. Zło i dobro na odległość potrafi wyczuć.
– No dobrze, ale póki co jestem cholerycznie zmęczona.
– Jakby co, to wiesz.
– Wiem.
Monika ma na myśli, że w razie niebezpieczeństwa Nina, samotna kobieta ze staruszką pod jednym dachem, głuchawą i bezbronną, zawsze może liczyć na jej i męża wsparcie. Bardziej męża, rosłego i atletycznie zbudowanego gladiatora, o proporcjonalnej do postury sile w pięściach.
– Podobno na odległość mafią od niego waliło. – Monika nie ustępuje w straszeniu sąsiadki.
– Dziewczyno, weź się uspokój! – Ninie zaczynają puszczać nerwy. – Coś ty się czepnęła jakiegoś gościa, który z niewiadomych powodów zapytał o mnie?!
– Skąd wiesz, że z niewiadomych?
– Bo wiem. Gdyby były wiadomymi, to obie byśmy teraz wiedziały i pewnie o tym w takim podnieceniu nie rozprawiały.
– Nieźle ci to wyszło. Ale w razie czego wpadnij jutro do mnie na kawę. Tylko wiesz, jak Irka nie będzie.
– Wiem.
Przy mężu Monika musi hamować język i swobodę opowiadania o wszystkim i zarazem o niczym, czyli powstrzymywać się od plotek, które uwielbia zbierać, a jeszcze bardziej rozsiewać. Przede wszystkim zaś te dotyczące szczegółów życia intymnego bliższych i dalszych znajomych, a krewnych przede wszystkim.
– W takim razie do zobaczyska.
Czasami Ninę drażni to silenie się Moniki na ultranowoczesną, taką równiachę, co to już starzejąca się, a jeszcze jakby małolata. Niemniej jednak przekazana na podwyższonych emocjach wieść o wypytującym o nią mężczyźnie, niechby nawet obcym, nieco podnosi jej poziom adrenaliny, bo jeszcze nie obawy. Raczej wzbudza atmosferę potrzeby rozwikłania tej drobnej tajemnicy. Tym bardziej że jeśli mężczyzna okazałby się odrobinę przystojny, to może nawet jakiś mały romansik mógłby się z tego wykluć? Szybko zamyka w lochach pamięci tę myśl ochoczą, bo właśnie naciska klamkę u bramy wiodącej na podwórze i kieruje się w stronę schodów. Marząc o jak najrychlejszym znalezieniu się w objęciach przyjemnego ciepła, o jakim myśli od momentu wyjścia ze swojego biura.
3
Zaraz potem…
Z uwagi na dość późną porę i na okoliczność, że babcia może już spać, usiłuje jak najciszej otwierać drzwi. Niepotrzebnie, jak się rychło przekonuje. Już w przedpokoju czeka ją wielka niespodzianka.
GLORIA!
Córka. Tym większa niespodzianka i przyjemność, że jej przyjazdy od ponad roku stały się rzadkością. Nina w skrytości ducha i myśli miewa od czasu do czasu pretensję do Glorii z powodu tych sporadycznych odwiedzin. Z drugiej strony stara się rozumieć swą największą życiową miłość i szczęście zarazem. Sama wypchnęła ją w pewnym sensie do wielkiego miasta na studia. Odkąd tylko zorientowała się w zdolnościach Glorii w zakresie nauk ścisłych i gdy tylko nauczyciel matematyki i fizyki gminnego gimnazjum zaczął zwracać jej – zaharowanej matce – uwagę na te zdolności, nie szczędziła środków i wysiłków na ich rozwijanie poza tą zapadłą mieściną, na szczęście już z aspiracjami do standardów unijnych regionów cywilizowanych. Za namową belfra, który w czasach swej młodości ją także uczył, zaczęła posyłać Glorię na dodatkowe zajęcia do miasta, na jakieś programy i projekty o zabarwieniu matematycznym, byleby tylko w przyszłości nie ugrzęzła na tym zadupiu. Jak matka, która zdążyła się z faktem pogodzić i z myślami na ten temat również, a może nawet z tymiż najbardziej. Chociaż wciąż miewa pomysły, by porzucić Kościerz na rzecz miejsca bardziej żywiołowego. Robi więc wiele, byle tylko jej skarb, bo tak w myślach zwracała się do córki – córeczki najukochańszej – miał w życiu wszystko i w miarę możliwości jak najlepsze. Postanowiła wtenczas stać się wzorową matką, by w przyszłości nikt nie mógł zarzucić jej choćby jednej zmarnowanej szansy w zakresie rozwoju intelektualnego pociechy.
O ile z jednej strony cieszy się z tego nieoczekiwanego przyjazdu, to zaraz budzi się w niej niespodziewany lęk. Bo skoro tak z nagła się pojawia, może mieć jakiś problem, coś złego mogło się przytrafić. Myśli na ten temat jeszcze nie skończyła, a już czuje lekki dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, niepokój zabiera uśmiech z ust, na pierwszy plan wysuwa się rozdrażnienie. Musi to jednak jakoś zamaskować, postanawia w jednej sekundzie. Byle tylko córka nie odczuła, nie spostrzegła tego niepokoju. Pociesza się jednak tym, że młodzi – taką ma pewność lub przynajmniej chce ją mieć – bywają niefrasobliwi i mało spostrzegawczy, więc i tego lekkiego rozdrażnienia nie spostrzeże. Nie myli się. Zaraz po tym Nina sama nieco się uspokaja. Powtarzać sobie zaczyna, że gdyby istotnie coś złego w życiu Glorii się działo, nie stałaby teraz przed nią taka rozpromieniona. I z miejsca kolejna myśl, przepędzająca w otchłań niepamięci pierwszą, mroczną; może chce mi coś radosnego oznajmić? Fakt, że egzaminy zalicza w pierwszych terminach albo i zerówkach, nie jest dla mnie niczym nowym. Jakby normalność. Ale czy przypadkiem nie chce mi zakomunikować, że, na przykład, szczęśliwie się zakochała? Zaraz, zaraz. Czy na pewno chcę, kiedy teraz, będąc na pierwszym progu mającym wywindować ją na szczyt jakiejś kariery, dla niej jakiegoś zakochania? Taka nagła miłość, jak uderzenie gromu czy pioruna, tylko w pierwszej chwili może zauroczyć, aż z tego zauroczenia człowiek zupełnie ślepnie, głuchnie i w rezultacie nie wie, co czyni. Podejmuje błędne, głupie, coraz głupsze decyzje. Aż w końcu tak się zapętli, że wszystko, cały ten zamek ze złota stworzony w wyobraźni, trafi szlag, runie, stertą gruzów przysypie ducha i trzeba się rozwodzić. Lecz zanim to następuje, trzeba przeżyć całą serię przykrości i upokorzeń zdających się nie do opisania prostymi słowami.
Nie ma ochoty teraz o tym rozmyślać. Wypuszczając Glorię z ramion, prowadzi ją – a w zasadzie obie się prowadzą, jakby nie mogły zdecydować się, która jest gospodarzem miejsca, a która gościem – w kierunku salonu, sadza w fotelu niczym małe dziecko, co, jak się jej zdaje, nie bardzo już dorosłej latorośli odpowiada. Wyczytuje to ze spojrzenia córki. Na szczęście wciąż jeszcze uśmiechniętej, a więc – mniema – szczęśliwej z przyjazdu do domu. Postanawia zatem jak najszybciej poznać cel wizyty.
– Jestem zaskoczona – podejmuje niby niezobowiązująco.
Zamierza kontynuować, ale Gloria błyskawicznie wdziera się w dopiero co zaczętą wypowiedź, a w zasadzie zaplanowany ciąg pytań.
– Nie planowałam tego przyjazdu. – Zaraz jednak się poprawia. – Inaczej. W ogóle nie planowałabym tego przyjazdu, gdybym nie została zaskoczona pewnymi faktami, których, szczerze powiedziawszy, się nie spodziewałam albo raczej w ich zaistnienie nie wierzyłam.
– Mam się martwić? – Coraz trudniej jest ukryć Ninie powracający niepokój.
– To zależy.
Pokrętna wypowiedź córki tylko pogarsza stan psychiki matki.
– Jesteś tajemnicza.
– W pewnym sensie.
– Jak mam to rozumieć?
– Mamo, nie panikuj. Samą mnie to trafiło jak grom z jasnego nieba, jak powiada babcia.
– Nie trzymaj mnie w niepewności. Co się dzieje?!
Gloria zaczyna się śmiać.
– Jezusie, mama, ale z ciebie panikara.
– Tylko się martwię.
– Wiem.
– Bo tylko ciebie mam.
– No i babcię na stanie.
Gloria starszą panią nazywa babcią, choć naprawdę jest dla niej prababcią.
– Kochanie, do rzeczy.
– Do rzeczy, powiadasz? – Przypadkiem albo celowo stylizuje się na tajemniczą. – Kiedy nie wiem, od czego zacząć.
– Jak najprościej.
– To znaczy…
– Tylko mi nie mów, że jesteś w ciąży. – Nina nie wytrzymuje i nie pozwala dziewczynie skończyć.
Gloria tym razem parska perlistym chichotem.
– Tego nie przewidziałam. – Usiłuje jak najszybciej doprowadzić się do stanu powagi.
– W takim razie przestań bawić się ze mną w ciuciubabkę.
– Sama zaczęłaś.
– Przepraszam, ale wiesz, jak to jest.
– Tak. Zamartwiasz się. Całkiem niepotrzebnie.
– To wal.
– Wyjeżdżam za granicę.
Gloria promienieje szczęściem, a twarz Niny nabiera barwy purpury, widocznej nawet przy przyciemnionym świetle w pokoju. Na chwilę nieruchomieje.
– Jak to, wyjeżdżam?! – Okrzyk wydobywa się z trudem z jej krtani po długim wahaniu albo raczej po namyśle, a może z powodu zwykłego zaskoczenia.
– Zwyczajnie.
– Dokąd?
– Do Katanii.
– Gdzie to jest? Co to w ogóle jest?
Nina nie jest w stanie skonkretyzować myśli storpedowanych piorunującą informacją. W tej chwili wyobraża sobie wszystko co najgorsze. Katania już z samego brzmienia kojarzy jej się z filmami o mafii. Jakimś sposobem przywołuje Włochy na myśl, lecz tylko ich mroczne oblicze.
– Podobno jedno z najpiękniejszych miejsc na Sycylii.
– To już przynajmniej coś wiem.
– Dostałam stypendium.
– Jakie stypendium?
– W ramach wymiany studentów między uczelniami.
– Nic nie wspominałaś.
– Nie chciałam zapeszyć.
– Od kiedy wiedziałaś?
– Nie wiedziałam.
Nina pojmuje coraz mniej z wyjaśnień córki.
– To skąd tak nagle?
– Na początku roku składałam wniosek o stypendium i się szczęśliwie załapałam, choć chętnych było wielu.
– Mam się cieszyć? – rzuca pytanie po namyśle.
– Nie wiem, ale chyba tak.
– A ty?
– Jestem diabelnie szczęśliwa. Wręcz podjarana myślą o tym wyjeździe.
– Tylko proszę, babci na razie na ten temat ani słowa.
– Dlaczego?
– Żeby nie zamęczała mnie niepotrzebnymi pytaniami.
– Mam to trzymać w tajemnicy?
– Nie, ale wpierw nacieszmy się tym sukcesem we dwie, a potem jej powiemy. Dobrze wiesz, ile będzie niepotrzebnego ględzenia. Przede wszystkim ja będę musiała wysłuchiwać, jaką to jestem wyrodną matką, bo puszczam cię samą w taki świat.
– Dwie i pół godziny samolotem.
– Przecież ona tego nie rozumie.
Nina wykazuje coraz więcej entuzjazmu w sprawie stypendium Glorii i wiążącego się z tym wyjazdu na wiele miesięcy, lecz z drugiej strony, wewnątrz, walczy z nieustępującym wciąż niepokojem. Na szczęście obecność córki sprawia, że te galopujące obawy o przyszłość, nie dają się zamknąć w bardziej konkretną formę w wyobraźni.
Z tego wszystkiego, pomieszania radości z lękiem, poczucia szczęścia z obawami, rzuca się na szyję córce i całuje po policzkach jak wtedy, gdy była malutką dziewczynką i niemal każdego dnia przybiegała z płaczem do mamy i oczekiwała, wręcz żądała, długiej porcji przytulania i całowania niczym największego skarbu. Bo tak w tych momentach nasyconych czułością Nina nazywała małą Glorię. Cieszy ją i to, że jej córka wyrosła na piękną kobietę. Choć w dzieciństwie i wczesnym wieku nastoletnim nic tego nie zapowiadało. Wszyscy sąsiedzi dziwili się często, że mała jest tak niepodobna do matki. Złośliwi wytykali, że urodę raczej wzięła po tatusiu, o którym w miarę upływu lat coraz mniej osób z sąsiedztwa potrafiło wyrażać się pozytywnie.
Decyduje w jednej chwili nie wskakiwać na nadciągającą falę myśli o ojcu Glorii.
Chce nasycić się szczęściem dziecka.
Gdy pierwsze wielkie emocje nieco opadają, wraca zdrowy rozsądek i równowaga w myśleniu.
– Za co będziesz tam żyła? Obawiam się, że nasze dochody mogą tego nie wytrzymać.
– Dostanę stypendium, przecież mówiłam.
– Chociaż wystarczające?
– Jeśli będę skromnie żyła…
I już Nina wie, że tych pieniędzy nie będzie za wiele.
– Nie martw się. Obojętnie, ile ci dadzą, to i tak będę ci co miesiąc wpłacała na konto.
– Nie musisz.
– Właśnie, że muszę.
– Mam w końcu ojca.
Niechcący tym oświadczeniem dotyka najczulszych strun dumy matczynej.
– Zdaje się, że ten temat już swego czasu omówiłyśmy?
– Wiem.
– To po co do tego wracasz?
– Bo sporo ostatnio o tym myślałam.
– To znaczy?
Nie udaje jej się opanować narastającego niepokoju. I ma wrażenie, że Gloria to zauważa.
– Jako ojciec ma pewne obowiązki względem mnie.
– Niby jakie?
– Choćby łożenie na moje wykształcenie.
– Dajemy radę.
– Nie możesz całe życie z tym wszystkim szarpać się sama. A jemu, z tego, co wiem, nieźle albo nawet bardzo dobrze się powodzi – przekonuje Gloria.
– Brakuje nam czegoś?
– Nie o to chodzi.
– Kochanie…
Gloria postanawia być stanowcza. Jakby rozdrażniona czułym zwrotem matki.
– Mamo, twoje rozstanie z ojcem nie oznacza, że i ja nie mogę utrzymywać z nim kontaktów.
– O czym ty mówisz?
Nina podskórnie wyczuwa, że coś się między córką a ojcem wydarzyło. Aż boi się pytać dalej. Jednak zżerająca ciekawość sprawia, że nie może odpuścić i tym samym pozostać w oceanie niewiedzy w drażliwym temacie. Dostrzega zmianę w zachowaniu córki. Na dnie sterty myśli lęgnie się taka, że coś na linii ojciec – córka musiało się ostatnimi czasy wydarzyć, a ona – jako matka – nic o tym nie wie, a przecież wiedzieć powinna. Tak przynajmniej jej się zdaje. Korci ją zdobycie wiedzy w temacie, lecz boi się zapytać wprost. Ułatwia jej to Gloria.
– Nie chciałam cię denerwować, ale tata od pewnego czasu kontaktuje się ze mną.
Chociaż informacja uderza ją niczym obuch w skroń, stara się panować nad emocjami. Nie okazywać, że została tym newsem poruszona do żywego, niemal zraniona. Bo dla niej jest to swego rodzaju nowina. W tym momencie sama nie wie, co myśleć o stwarzanych przez kilka lat barierach utrudniających kontakty ojca z córką. Tym bardziej, co doskonale jeszcze pamięta, córka z ojcem, tuż po rozstaniu, po dość burzliwie przeprowadzonym rozwodzie, darli przysłowiowe koty. Dochodziło nawet do tego, że zmuszona do fizycznej interwencji stawała między nimi z obawą, by nie zarobić ciosu pięścią w głowę albo patelnią, z którą rozgoryczona Gloria rzuciła się swego czasu na ojca, gdy tylko obwieścił, że ma je zwyczajnie w dupie i porzuca dla prawdziwej miłości, którą niespodziewanie znalazł, wracając z męczącej trasy z Holandii. Od tamtej pory starała się, na ile to było możliwe, izolować ich wzajemnie od siebie. Częściowo z wściekłości, że tak została upokorzona. Zdecydowała zatem, że zrobi wszystko, w każdym razie ile się da, by pozbawić go możliwości widywania dziecka. Tym bardziej że Gloria wcale tych spotkań nie chciała. Chciał jednak sąd, co sędzia w trakcie orzekania rozwodu podkreśliła kilkakrotnie, iż dla dobra dziecka, zwłaszcza nastoletniego, widywanie ojca może mieć dobry skutek wychowawczy. Dlatego też informacja o odradzających się relacjach na linii ojciec – córka jest dla niej niemiłym zaskoczeniem. Przez chwilę czuje silne ukłucie w klatce piersiowej, potem coś na wzór zamroczenia, aż wreszcie poczucie przegranej w walce o ochronę dziecka przed wpływami ojca. Postanawia jednak nie drążyć tematu. Przynajmniej nie w tak dobrze zapowiadający się wieczór.
– Nie zdenerwowałaś mnie.
– Jednak widzę zmianę.
– Nie, po prostu jestem trochę zaskoczona. – Nina usilnie próbuje maskować rozczarowanie.
– Z powodu?
– Zakodowanych wspomnień.
– Mamo, weź już przestań!
Gloria nieoczekiwanie zrywa się z krzesła. Podchodzi do kuchenki. Włącza. Rozgląda się chaotycznie po kuchni. Wreszcie zwraca się do matki, całkiem zmieniając temat. Aż Nina pomyślała: cwana jesteś.
– Zjesz coś?
– Powinnam.
– Co ci zrobić?
– A co sobie chcesz zrobić?
– Mam ochotę na solidną jajecznicę na maśle.
– O tej porze?
– Jeszcze nie muszę dbać o linię.
– Ja też nie, ale to niezdrowo jeść o tej porze jajecznicę.
– To co z tego? Zaraz wyciągniemy butelkę wina i posiedzimy nad nią do rana.
– A jutro?
– Masz chyba wolne?
– Zupełnie zapomniałam, że jest niedziela.
– Zdecydowanie za dużo pracujesz.
Sama wielokrotnie zastanawiała się nad tym. Ilekroć powtarza sobie, że powinna zwolnić, bo życie przemija i uroda wraz z nim, to jednak tylko na mówieniu się kończy. Jednocześnie kolejny raz zastanawia się, od kiedy zaistniał w niej ten pracoholizm? Im dłużej o tym rozmyśla, tym bardziej wychodzi jej, że od chwili rozwodu z Marcelem. Myśl o Marcelu wraca uporczywie od chwili, gdy Gloria wspomniała o poprawie relacji z ojcem. Nawet Ninie przemyka przez myśl, że to może jakiś znak, zapowiedź… jakaś inna myśl, głupsza, podszeptuje: powrotu do siebie. Zaraz jednak wraca opamiętanie i konstatacja – tylko po co? I do czego? Na te gruzy po miłości? Nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Szczególnie, gdy w grę wchodzą podeptane uczucia, z nieudanym małżeństwem w podsumowaniu. Kiedy Gloria krząta się w kuchni, włączając jakąś stację z rozrywkową muzyką, Nina snuje wspomnienia o okolicznościach pojawienia się córki w jej życiu. Zbyt szybkim i nieoczekiwanym. O ile wielkim szczęściem, niemal oceanem tego stanu, było pojawienie się w jej życiu Marcela – starszego o osiem lat, już ustawionego, z samochodem i mieszkaniem, także solidnymi perspektywami zawodowymi w postaci wojaży zarobkowych po norweskich platformach wiertniczych – o tyle koszmarnym przygnębieniem okazała się nieoczekiwana wieść o tym bardziej nieoczekiwanej ciąży. Osiemnaście lat, matura za rok, a tu nagle w brzuchu zasiane nowe życie. W pierwszej chwili po nienadchodzącej, regularnej dotąd miesiączce, pomyślała o zawirowaniu organizmu spowodowanym nadmiernym zakochaniem w przystojniaku jakich mało, którego cała okolica jej zazdrościła, za którym prawie wszystkie kobiety szalały – tak wtedy uważała, ponadto podobne uwagi na temat uroku Marcela słyszała zewsząd – i że za pewien czas wszystko wróci do normy. Kiedy jednak zaczęło się pierwsze rzyganie, przestała się łudzić.
– Chyba jestem w ciąży – oznajmiła Marcelowi, kiedy ten kolejny raz, rozpalony jak głodny wilk, usiłował ją posiąść w pokoju na poddaszu u jego rodziców.
– Tylko ci się wydaje.
Jakby nie słuchał. W głowie miał tylko jedno, jak najszybciej zerwać z niej ubranie i ściągnąć majtki. Wyraźnie kierowała nim sprężystość penisa, wręcz spełniającego w tamtej chwili rolę mózgu.
– Rzygałam dzisiaj – zdołała wyjęczeć, gdy akurat dziko dysząc, wprowadzał w nią swą sprężystość.
– Pewnie się przejadłaś.
Po czym zaczęli dziki taniec ciał na pościeli, spadając, czy też nieopatrznie się zsuwając, na puszysty dywan, jęczący i spoceni, aż wreszcie Marcel zsunął się ze zwierzęcym niemal rykiem – nie bólu, a rozkoszy niewysłowionej – na podłogę, kuląc się w sobie i drgawkami ciała wieńcząc niedawną eksplozję kumulacji plemników. Dopiero po kilku minutach, gdy powrócił do siebie, legł na plecach, z ręką wciąż zaciśniętą na więdnącym organie penetracji, zaczął jakby odkodowywać słowa nadane przez ukochaną na chwilę przed tym, nim zatracił zdolność myślenia.
– Co mówiłaś?
W pierwszej chwili była zaskoczona, bowiem z tego wszystkiego, jakże przyjemnego i kolejny raz utwierdzającego ją w przeświadczeniu, jak bardzo jest kochana i jakim kochanym człowiekiem jest Marcel, czułym i super delikatnym, a zarazem nieco barbarzyńskim podczas gry miłosnej, zdążyła zapomnieć, co było przed zapadnięciem w otchłań miłosnego uniesienia.
– Wspominałaś coś o rzyganiu.
– W ciąży jestem, chyba.
Marcel wciąż leżał nieruchomo.
– Nic nie powiesz? – Chciała, by w jakikolwiek sposób zareagował.
– Na pewno?
– Chyba.
– To jeszcze nie jest na pewno.
– Ale chyba tak.
– Trzeba było się zabezpieczyć.
– Trzeba było.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Wydawał się z lekka oburzony, bo niby jakim prawem ktoś jemu, superkochankowi i supersamcowi w jednym, w takim przeświadczeniu utwierdziło go otoczenie krążących wokół niego niczym ćmy przy świetle świec kobiet, śmie coś imputować. Że niby jak?
– Masz do tego takie samo prawo jak ja.
– Ale ty jesteś kobietą.
Żeby nie zaogniać atmosfery udała, że tej kąśliwości nie słyszy. Jednak żar delikatnego buntu zaczął się w niej już wtedy tlić.
– No i teraz będziemy rodzicami.
– Mnie to nie pasuje.
– Mnie też nie, ale jakby nie mamy innego wyjścia.
– Mamy.
Za chwilę zaproponuje mi szybki ślub, pomyślała wtedy rozgorączkowana i z budzącą się radością. Choć zaraz też i mroczne myśli ją nawiedziły, bo przecież szkoła, rodzina i jej opinia, aczkolwiek tym w tamtej chwili najmniej zaprzątała sobie głowę. Kochała Marcela, a i on przecież przy każdej sposobności zapewniał ją o niekończącej się miłości. Lepszego tunelu bezpieczeństwa dla siebie – dla nich jako małżeństwa, bo tak już przez pryzmat przyszłego potomka myślała o związku z leżącym obok mężczyzną – nie widziała i wygodniejszego sobie nie wyobrażała.
– Skrobanka.
Powiedział to beznamiętnie, przypalając perfumowanego papierosa i prawie dmuchając jej dymem w twarz. Odebrała ten gest jak obelgę, a słowa sprawiły, że natychmiast zerwała się z podłogi, wciągnęła naderwane majtki na pośladki, potem byle jak naciągnęła resztę odzienia i czym prędzej wybiegła z domu. Tym nagłym wybiegnięciem wprawiła matkę Marcela w zdumienie, aż kilka kroków za Niną podreptała, sposobiąc się chyba do zadania pytania o powód tego pośpiechu, ale to akurat mogło się tylko uciekającej wydawać. Wie natomiast z całą pewnością, że po chwili słyszała wołanie Marcela. Biegł za nią przez zarośla, niekompletnie ubrany i błagał, żeby wróciła do domu.
4
W trakcie późnej kolacji początkowo obie milczą. Słychać tylko pobrzękiwanie sztućców o porcelanę i od czasu do czasu siorbnięcia wydawane przez Glorię. Nigdy jej nie nauczę pić kulturalnie, myśli Nina, lecz nie reaguje. Na wspomnienie początków znajomości z Marcelem i jego zachowania na wieść o ciąży, co ich oboje zaskoczyła, ma przez chwilę wielką ochotę powiedzieć córce prawdę o reakcji Marcela, wtedy jeszcze przyszłego tatusia. Rozważa jakiś czas ten pomysł, bowiem upatruje w nim znakomitej okazji do dokonania – nie umie ani nazwać ani tego stanu ducha określić w pełni – zemsty na byłym mężu, a ojcu Glorii, która nieoczekiwanie nawiązuje z nim poprawne relacje. Tak odczytuje otrzymaną przed kilkoma minutami informację. I nie potrafi się z tym pogodzić. Do tego stopnia, że nawet jedzenie – mimo doskwierającego niedawno głodu – przestaje smakować tak, jak powinno. Po krótkiej analizie daje spokój dopełnianiu zemsty, tym samym rozdrapywaniu dawnych ran. Myśli zaczynają krążyć wokół szczęścia córki. Uzmysławia sobie, że mogłaby doprowadzić nie tylko do katastrofy uczuciowej między nimi, ale też, być może, do całkowitego zerwania więzi z nią. Doskonale pamięta z młodości, jak impulsywnie reagowała na różne informacje dotyczące jej relacji z matką, podobno skłóconej z ojcem, którego nie miała okazji poznać, bo miała zaledwie dwa lata, kiedy matka uciekła w nieznane z jakimś swoim dobrym znajomym, zaś ojciec podobno wyjechał za granicę i wszelki słuch po nim zaginął. Również z babcią nie zawsze wszystko układało się jak należy. Czasem trzeba było – obie to musiały – pokonywać niemal cierniste drogi, by dotrzeć do własnych serc. Zwłaszcza, kiedy potrzebowała wsparcia w czasie ciąży, a osobista matka żyła w pewnym sensie w innym wymiarze, pogrążona we mgle kolejnej wielkiej miłości, z rzadka tylko łapiąc kontakt z rzeczywistością.
W pewnej chwili Gloria zauważa zamyślenie matki.
Akurat kończą kolację i zabiera się do otwierania butelki argentyńskiego wina. Wytrawnego. Wie, że tylko takie od jakiegoś czasu jest w stanie dopieścić podniebienie i kubki smakowe matki.
– Akurat takie, jak lubisz – informuje Ninę, rozlewając jednocześnie trunek do szklanek.
– Mamy kieliszki do wina – informuje matka, niby w formie przypomnienia o kulturze picia.
– W akademiku nikt się w takie duperele nie bawi.
– Pijecie?
Pytanie celowo miało zabrzmieć jak zdziwienie.
– Od czasu do czasu się znieczulamy.
– Z jakiego powodu?
– Bez powodu. Po prostu, bo życie bywa do dupy.
– Jakieś kłopoty?
Nina obawia się nie na żarty.
– Nie przesadzaj. Ale sama wiesz, jak jest.
– Wiem.
– I co?
– Zależy, o co pytasz?
– Już teraz ciągle będziesz sama?
– O rety! – Znowu udawane oburzenie albo jakby znużenie pytaniem. – Jakbym babcię słyszała.
– Tylko się o ciebie martwię. Jesteś jeszcze młoda, całkiem ładna. Moi kumple z roku powiedzieliby, że szkoda marnować taki kapitał.
– Wiem, też żartowałam.
W tym momencie, niespodziewanie, otwierają się drzwi od pokoju usytuowanego tuż przy łazience.
– Niezłego bigosu sobie naważyłyśmy.
Do kuchni zbliża się babcia Leokadia.
Kobieta po osiemdziesiątce.
– Tak myślałam – staruszka zaczyna bez jakichkolwiek wstępów – że coś poza mną knujecie. A tak poza wszystkim – zwraca się do wnuczki – to myślałam, że to ty buszujesz po domu. Tylko się dziwiłam, że do mnie nie zaglądasz.
– Tylko rozmawiamy – bez emocji oznajmia Nina.
– Nawet nie powiedziałaś – kieruje pełne udawanej pretensji słowa w stronę Niny – że to dziecko przyjeżdża. Mogłaś do mnie zajrzeć? – Rzuca uwagę do Glorii.
– Sądziłam, że śpisz, bo taka cisza panowała u ciebie – tłumaczy się Gloria.
W jednej chwil Leokadia wiesza się na szyi prawnuczki i ze łzami w oczach tuli ją do siebie, zapewniając jednocześnie o miłości babcinej aż do śmierci oraz modlitwach za nią odmawianych każdego ranka i przed zaśnięciem, o ile nie zapomni przez swój ulubiony serial „Zakazana miłość”.
– Nikt przed tobą niczego nie ukrywa, babciu. Po prostu nie chciałyśmy cię denerwować. – Gloria uspokaja rozdygotaną z radości staruszkę.
– Za każdym razem ten sam cyrk – mruczy pod nosem Nina, sama do siebie.
– Co mówiłaś?
– Nic.
– Słyszałam.
– To po co się pytasz?
– Bo się o to dziecko martwię.
– To dziecko, babciu, ma już dwadzieścia lat. Ja w jej wieku… Nieważne.
– Ważne, bo ty w jej wieku byłaś głupia, a ona jest mądra. Czysta babcia.
Na rytualny w wykonaniu prababci tekst Gloria tylko przewraca oczyma. Zbyt wiele barwnych opowieści na temat prababcinej przeszłości od różnych ludzi, dalszych i bliższych krewnych przede wszystkim, w życiu się nasłuchała, by nie wiedzieć, jakim gagatkiem ta na poczciwą wyglądająca starowinka bywała w przeszłości.
Nie zamierza w związku z tym wdawać się w polemikę ze staruszką.
– Powiedz babci, dziecko ty moje, że wróciłaś do nas na stałe.
– Nigdy.
– Źle ci było ze mną?
– I ze mną? – dopowiada Nina.
– Przestańcie się droczyć – ucina dziewczyna. – Doskonale wiesz, babciu, że muszę zadbać o siebie sama.
– Masz matkę.
– Nie na zawsze.
Nina chce oponować, cokolwiek powiedzieć, lecz w ostateczności rezygnuje, bo riposty córki odpierające babciną paplaninę są zgodne z jej poglądami w tej sprawie. Nie zamierza przeciągać tej, bezprzedmiotowej w jej odczuciu, rozmowy narzucanej przez udawanie niczego nierozumiejącej staruszki. Doskonale wie, że z jej strony to tylko rodzaj maskarady, droczenie się z otoczeniem, osobisty teatrzyk. W starczej nadziei czyniony, a nuż uda się kogoś rozdrażnić, zmusić być może do nagięcia swoich planów do jej oczekiwań, wreszcie do spełnienia jej marzeń o wiecznym trwaniu wszystkich bliskich pod jednym dachem. Zauważyła już jakiś czas temu, że z wiekiem babcia uwielbia bywać złośliwa i czyni to z pełną świadomością. Ma bowiem to do siebie, że gdy jest jej to na rękę, udaje nierozgarniętą, taką starczą niemotę, ale gdy mowa o sprawach ją interesujących, na przykład o pieniądzach, to nagle odzyskuje wigor, słuch i rozgarnięcie na poziomie nastolatka z ambicjami zawojowania kosmosu.
– Nie mówiłaś, że przyjedziesz. – Babcia wciąż ciągnie w tonie oficera śledczego.
– To miała być niespodzianka.
– A może ci brakuje pieniążków? Bo jakby co, to babcia…
Nina postanawia wkroczyć.
– Babciu, Gloria ma matkę i jakby na to nie patrzeć, ojca zobowiązanego do płacenia alimentów i ponoszenia kosztów wykształcenia.
– Na chłopów bym nie liczyła.
– Na chłopa. Jednego – poprawia Nina.
– Wszyscy oni tacy sami.
– Dziadek był super – zauważa prawnuczka.
– Bo cię od czasu do czasu powoził na koniu albo na sankach?
– Nie, ale wytrzymał z tobą te wszystkie lata.
Uwaga dziewczyny działa na staruszkę niczym bardzo niewygodna prawda, przysłowiowy bicz boży albo woda święcona na diabła.
– Widocznie tylko na tyle sobie zasłużył.
– Co to znaczy?
– Kawał łachudry było z niego.
– Inaczej go pamiętam.
– Bo jesteś młoda.
– I spostrzegawcza.
– Przede wszystkim niedoświadczona i jak wy to powiadacie, nieobiektywna.
– Babciu, idź już może do siebie – proponuje Nina z dobrotliwym uśmiechem na ustach.
– A wy będziecie zapijały się winkiem? Beze mnie?
– Tak, bez ciebie.
– Przecież wiesz, co się potem z tobą dzieje po winie – przypomina Gloria.
– Nic się nie dzieje. – Po krótkim namyśle. – Ostatecznie, jakby nie było, mamy jeszcze sraczyk na dworze.
– Przeżytek.
– Zabytek! – upiera się staruszka.
Po chwili, widząc, że szklanka, którą przed sobą postawiła, siadając do stołu, jest wciąż pusta, z ostentacją podnosi się i udaje do swego pokoju.
– Gdybyście jednak zmieniły zdanie – dodaje od drzwi – to nie zamierzam jeszcze się kłaść.
Znika. Gloria rozlewa wino do szklanek.
– Jestem pewna, że będzie podsłuchiwała – ściszonym głosem zauważa Nina, jednocześnie patrząc na klamkę u drzwi wiodących do pokoju staruszki.
– Już jej nie zmienisz.
– Czasami mnie irytuje.
– I co w związku z tym?
– Nic. Muszę jakoś wytrwać.
– Mam wrażenie, że nieco oklapła.
– Tylko udaje. Stara cwaniara.
– Ciszej.
– Niech słyszy.
– Jeszcze się obrazi.
– Bez przerwy ostatnio to robi.
– Powinnyście szczerze porozmawiać.
– Dziecko, nie pouczaj mnie w kwestii obsługi babci.
– Sorki.
– Co do jej zdrowia, to chciałabyś mieć takie wyniki jak ona. Jedyne, co jej dolega, to starcze dziwaczenie i udawana skleroza, kiedy nie ma ochoty czegoś zrobić, to znaczy porządku wokół siebie, bo za bardzo pochłaniają ją seriale o niczym, czyli o wydumanych miłościach, jakie jej się już nie przytrafią.
– Może istotnie jestem przewrażliwiona.
– No i ewentualnie samotność.
– Może by jakąś opiekunkę dla babuni?
– Też o tym myślałam.
– I co?
– Nawet wspomniałam jej o tym.
– I co?
– Wydarła się tylko na mnie.
– O co?
– Że niby jakąś głupią chcę z niej zrobić.
– To co?
– Musi być tak, jak jest.
– W takim razie wypijmy choćby za to.
Butelkę wina wypijają w ciągu godziny. Gloria opowiada o swych planach. Nina na wszystko się zgadza, wiedząc, że wszelkie sugestie i sprzeciwy nie wchodzą w grę. Działa zatem w myśl dawno już powziętej zasady, że trzeba zrobić wszystko, w każdym razie wiele, jak najwięcej, by dopomóc jedynaczce w wydostaniu się z tego zadupia w szeroki, jak najszerszy, świat z jeszcze szerszymi perspektywami. Z rosnącą dumą słucha więc opowieści o gigantycznych planach córki, fascynacji liczbami i ziemskim przyciąganiem stanowiącym dla niej wiedzę nieziemską i, na szczęście, na końcu tego planów snucia jest światełko w tunelu wiodącym do małżeństwa oraz ewentualnego zabezpieczenia sobie starości w postaci dwójki dzieci. Jednak w tym miejscu pojawia się ostrzeżenie; musisz przygotować się na to, że będziesz uczestniczyła w procesie wychowawczym wnuków, kiedy ja będę robiła karierę, bo taka jest chyba rola babci z prawdziwego zdarzenia. Na takie plany Nina zgadza się całą sobą, zapominając na chwilę o tym, że do emerytury pozostało jej jeszcze wiele lat.
5
Nazajutrz…
Z samego rana, mimo niedzieli, Gloria szykuje się do wyjazdu. Przedtem tylko wałówa, wszystko co najlepsze z lodówki do studenckiej walizki, a w zasadzie walizy największej, jaką w sklepie z walizkami mieli. Moment pakowania, tak naprawdę upychania, niemal kolanem dociskania, to jedno z ulubionych zajęć Niny. Jakimś niewysłowionym ciepłem napełnia matczyne serce fakt, że los – nie zawsze łaskawy – daje jej możliwość zapewnienia córce – córeczce ukochanej! – dostatku, niechby tylko w postaci jak najlepszego jedzenia. Z tak zwanej najwyższej półki. Z takiej, jaka w młodości nie zawsze była – najczęściej wcale – jej udziałem. Czasem powtarza sobie, nie bez przygany, że to przesada. Nie powinna tak postępować. Bo wcale nie musi być tak, że skoro w młodości samemu miewało się pod górkę lub pod wiatr, to w ramach rekompensaty trzeba wszelkie braki dostatkiem i zbytkiem zapełnić swoim dzieciom. Za każdym razem, gdy Gloria wyjeżdża bądź wcześniej wyjeżdżała, stara się to sobie powtarzać, przypominać jako przestrogę. Na próżno. Matczyna nadopiekuńczość zawsze bierze górę, przebijając wszelkie zapory zdrowego rozsądku.
Po mniej więcej godzinie udają się samochodem w kierunku miasta, na stację kolejową, skąd Gloria odjedzie ekspresem do Krakowa. Jeszcze kilka miesięcy temu przy każdym wsiadaniu do pociągu z niezrozumieniem, retorycznie, pytała:
– Czemu akurat ten Kraków?
Za każdym też razem pytanie-niepytanie pozostawało bez odpowiedzi. Ewentualnie przewracanie oczu u córki dostrzegała, lecz tak, by uczynić ten gest niedostrzegalnym. Zatem tym razem postanawia pożegnać ją w milczeniu.
– Kiedy teraz przyjedziesz? – Tego pytania nie potrafi sobie jednak odpuścić.
– Postaram się na święta.
– Tak późno?
– Mam swoje plany. A Sycylia jednak dość spory kawałek od naszej dziury się znajduje. W zasadzie to tylko sześć tygodni.
– Babcia mnie zamęczy.
– Przy okazji samą siebie.
Ekspres rusza. Po chwili ostatni wagon znika za wzgórzem wiodącym na południe. Nina wsiada do samochodu i wraca do domu.
6
Po niecałej godzinie…
Kiedy dociera na miejsce, do domu, zaczyna świecić słońce. Raduje ją ta sytuacja, nastrajając do aktywności. Jak najszybciej przebiera się w strój sportowy i postanawia udać się na niesystematyczny trening. Ta wynikająca z braku czasu i zapracowania niesystematyczność nieco ją drażni. Chciałaby biegać przynajmniej co drugi dzień albo udać się z jakimiś znajomymi – na posiadanie których w ostatnich latach nie ma czasu, coraz częściej również ochoty – do jakiegoś klubu fitness. Na razie zdana jest na siebie. I swojego psa, który widząc panią strojącą się do biegu, zaczyna niecierpliwie popiskiwać przed drzwiami. Nie miała najmniejszej ochoty zabierać go ze sobą. Jednak po kilkuminutowym ujadaniu zwierzęcia nie ma serca zostawić go samego. Tym bardziej że babcia akurat położyła się spać – przedobiednia drzemka – a jego skowyt z całą pewnością by ją wybudził. Mogłoby dojść do niepotrzebnej awantury, która skończyłaby się dla czworonoga kilkakrotnym zdzieleniem przez staruszkę kijem od miotły po grzbiecie i wyrzuceniem do ogrodu, co w przeszłości zdarzyło się wiele razy.
Ruszają. Na dworze jest niemalże wiosennie, jakby w marcowy poranek. Minuta na zastanowienie się nad trasą i decyzja. Biegniemy w stronę lasu, a tam drogami, gdzie oczy poniosą. Tę opcję Nina dość często wybiera. Choćby z uwagi na osłonę przed powiewami wiatru, których nie cierpi, a las znakomitą w tym względzie daje ochronę. Cieszy się też Wampir, pies. Kiedy Nina dopiero się rozkręca, zwierzę jest już w lesie i poszczekuje nie wiadomo na jakie stworzenia fruwające.
Po chwili niepokój kobiety wzbudza przeciągająca się nieobecność czworonoga. Zaczyna go nawoływać.
Po kilkukrotnym zawołaniu – Wampir! – psisko wreszcie odszczekuje. Nina zwalnia. Dopada ją lekka obawa, bowiem jej pupil zawsze po usłyszeniu swego imienia zjawiał się przy niej. Tym razem tylko odszczekuje kilkakrotnie, według niej inaczej niż zwykle, nienaturalnie. Kobieta słysząc, skąd dobiega szczekanie, postanawia czym prędzej pobiec w tym kierunku. Zadanie to nie jest proste. Przeszkadzają gęste, coraz gęstsze gałęzie nisko płożącej się młodej leszczyny. Mimo to po kilku minutach dociera do pupila, strącając po drodze setki zbrązowiałych od przymrozków liści. Psiak merda ogonem. Nie z radości, co kobieta natychmiast konstatuje. Jest wyraźnie rozdrażniony. To z kolei ją wprawia w stan lęku. Zwłaszcza, kiedy widzi Wampira, usilnie próbującego odkopać coś w świeżo ruszonej glebie. Po tym odkryciu serce kobiety zaczyna szybciej bić. Nerwowo rozgląda się dookoła. Uruchomiona wyobraźnia zaczyna tworzyć klimat pachnący przestępstwem. Wzruszona ziemia tylko to wrażenie podsyca. Jakby ktoś tu coś niedawno zakopał. Może trupa? Takie skojarzenie dreszczem przebiegającym po plecach się objawia. Tymczasem Wampir nie ustaje w szarpaniu pazurami, aż w końcu trze o coś twardego. Nina nie ma już wątpliwości, że dokopał się do… może jakiegoś skarbu? Skojarzenie jeszcze większym niepokojem ją napełnia. Lękiem panicznym niemalże. Do tego stopnia, że zaczyna odciągać psa i czym prędzej pragnie uciec z tego miejsca. Na próżno. Jakaś wewnętrzna siła uruchomiona dźwiękami dobywającymi się spod odkrytego ledwie sklepienia, sprawia, że nagle się zatrzymuje. Pies wytęża słuch, strzygąc uszami i gwałtownie obwąchując szczeliny między deskami. Spojrzawszy na swą panią i widząc – zapewne – zdumienie na jej twarzy, jeszcze intensywniej zaczyna drapać przednimi łapami, odgrzebując coraz to nowe fragmenty. Już nie desek, a pokaźnych rozmiarów skrzyni, jak stwierdza Nina po kilkudziesięciu sekundach. W międzyczasie dźwięki – jęki ludzkie przypominające – z wnętrza skrzyni stają się coraz wyraźniejsze i cierpieniem przepojone. Wraz z narastającym lękiem, strachem wielkim, Nina nabiera przekonania, że musi działać. Tylko jak? I w jakim celu? W ogóle wielki chaos wkrada się w jej umysł. Na dodatek jej niepokój wznieca jeszcze bardziej nerwowe działanie psa, który nie tylko szczeka, drze pazurami deski, lecz z czasem wyć niczym wilk zaczyna.
– Wracamy – brzmi zdecydowany rozkaz Niny.