Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brutalnie szczera opowieść o polskiej rzeczywistości widzianej oczami nastolatka
Szesnastoletni Karol wie, że życie nastolatka bywa koszmarem. W domu codziennie zderza się z murem niezrozumienia i egoizmu skupionych na własnej karierze rodziców. W szkole – wikła się w ryzykowne układy miłosno-towarzyskie i nieustannie prowokuje nauczycieli, chcąc choć przez chwilę zaistnieć. Nic dziwnego, że w swoich snach Karol w bezkompromisowy sposób rozprawia się ze znienawidzoną szkolną rzeczywistością… Zawieszony między dzieciństwem a dorosłością, bacznie obserwuje zachodzące w jego otoczeniu zmiany i robi wszystko, by przetrwać w opresyjnym systemie, który wymaga od niego nieustannego zginania karku. Obawa przed tym, że mógłby stać się taki sam jak jego rodzice, doprowadzi go wkrótce do najtrudniejszych w życiu wyborów…
Tak sobie myślę, że ojciec musiał być w niej nieprzytomnie zakochany, skoro ożenił się z nią, nie dostrzegając w niej pustaka, kurzego myślenia i tej irytującej beztroski. Dla mnie to głupota, choć ona uważa siebie za doświadczoną i troskliwą matkę. Jednak chyba nie mnie to oceniać, konstatuję z mety, bowiem nie posiadam – i oby jak najdłużej nie! – jakichkolwiek rodzicielskich kompetencji. Nawet wyobrażenie na ten temat, że mógłbym zasuwać po mieście, w parku, trotuarach i spacerniakach, z wózkiem wypchanym kilkoma kilogramami rozwrzeszczanego, srającego i sikającego w pieluchy mięsa, przyprawia mnie o mdłości, przyspieszone bicie serca i prawie omdlenia. Co trzeba mieć w głowie, żeby pragnąć posiadać dzieci? Niewyobrażalna bzdura!
Stach Szulist
Były meliorant i dziennikarz, prawie „skończony” belfer. Laureat licznych konkursów pisarskich, autor opowiadań i sztuk teatralnych publikowanych w pismach literackich i zbiorach opowiadań, ostatnio w I tomie „Opowieści naszych dni”. Do tej pory opublikował powieści „List z Limbaži”, „Larwy” i „Coś przeminęło”. Tworzy z zamiarem i nadzieją poszerzenia grona czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 710
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powiedz mi, to zapomnę. Naucz mnie, to może zapamiętam. Zaangażuj mnie, to się nauczę.
Pierwsze, co zrobię, to zamorduję to wstrętne kocisko. Bez przerwy wpada na mój parapet i miauczy. Nienaturalnie jakoś, pewnie wykastrowany. Wstrętny kocur. Jakby kocicę jakąś przywoływał. Tylko dlaczego cały rok? Słyszałem od babci, a ona chce uchodzić za żywą encyklopedię, chodzącą Wikipedię, że koty te rzeczy robią w marcu, a młode mają… Nie wiem kiedy i – szczerze powiedziawszy – mam to gdzieś. Taką wiedzę dotyczącą długości ciąż różnych ssaków. Wystarczy, że muszę innej – jeszcze mniej potrzebnej – wkuwać od zajebania i więcej w szkole. Ale tego bydlaka zamorduję! Zwyczajnie spać nie daje! Jak nie miauczy, to sapie i mruczy mruczeniem przypominającym płacz porzuconego w głodzie i chłodzie niemowlęcia. W pewnym sensie robi to specjalnie… Teraz to wiem, że specjalnie. Gdzieś wyczytałem, to znaczy w Internecie, że koty tak mają, złośliwe potrafią bywać. Jakby jakieś nieziemskie, magiczne moce go napuściły z instruktażem: Nie daj za żadne skarby wyspać się temu… Stop. Ciekawe, jak mu o mnie mówiły. Jak mówią. Bo jakoś mnie nazwać musiały. Jakoś muszą! Zakładając istnienie jakichś pozaziemskich mocy. Co sobie roi w tym zakutym kocim łbie na mój temat? Już wiem. Zanim go zamorduję, to wpierw wycisnę to z niego. Z tego wstrętnego kocura. Sierściuchem przez starego nazywanego. Trzeba go najpierw pojmać. Tylko jak to zrobić? Najlepiej zwabić niedrogą kiełbasą z lodówki. Zakładając, że w lodówce jest jakaś kiełbasa, jakakolwiek wędlina, cokolwiek do jedzenia się nadającego. Bo przy żywieniowych nawykach matki – niech ją pognie, albo i lepiej – to znajdzie się tam co najwyżej serki homogenizowane i owoce ze straganu – najlepiej od jakiejś sadowniczki wystrzegającej się wszelakich środków chemicznych i sztucznych nawozów (nawet płynów szkodnikobójczych), bo to podobno samo zdrowie: A w twoim przypadku, kochanie, tylko takie rzeczy powinno się papusiać. Te jej popierdolone zdrobnienia! Słuchać się tego nie da. Zatem na pierwszy ogień idzie kot i… nie wiem, w jakim momencie znika z pola moich manewrów umysłowych. Na szczęście to nie mój kot. Jakiś przybłęda. Pełno tu takich o każdej porze nocy i przez niemal cały rok. Hycli powinni zatrudnić. Najlepiej, jakby się mieszkańcy zrzucili. Beze mnie. Nic bym nie dał. Na fajki i piwo dla szpanu od czasu do czasu ledwie starcza kieszonkowego. Staremu muszę podbierać. I tak się nie łapie w tym, co nosi w portfelu. Kompletnie roztargniony, zagubiony niczym dziecko we mgle. Podobnie z matką. Oboje potrafią być niemożebnie zakręceni, odjechani gorzej od dopalonego dopalaczami małolata albo innego głąba. Bo jak ktoś stary i tym syfem się jara, to skończony matoł, ciul i pojeb. Przez to starzy komiczni bywają w trakcie pouczania i tak zwanego wychowywania. Albo i lepiej. Aż Rodzic nauczyła się słowa „socjalizacja” i jedzie na nim przy każdej okazji jak na najlepszym paliwie, czasem wprost z dupy.
Zaraz potem wysadzę w powietrze budę. Jak najszybciej. Tu już nie ma czasu na zastanawianie się, kto i po co takie debilne przybytki wymyślił. Podobno w antyku ktoś na taki kretyński pomysł wpadł. Co nieco wiem – pamiętam – z lekcji historii, ale jak tak głębiej się nad sensem istnienia tych instytucji zastanowić, to wątpliwości nasuwają się same. Tym bardziej jak słyszę od różnych ludzi w autobusach, że do polityki – czyli do zarządzania narodem i głupolami, bo za takich podobno nas mają, nie na darmo suwerenem się nazywając – nie trzeba wykształcenia. Wystarczą silne łokcie, języki uzbrojone w stosowną dawkę chamstwa, to działa jak działka czegoś niewymownego, znajomości z kim trzeba i masz karierę, jak się patrzy. Tylko nie jestem politykiem i nie w polityce wegetuję, ale w najbardziej zatęchłym miejscu mego życia. W szkole, czyli budzie bądź norze. Jakby szczurzej, bo wyścig szczurów prędzej czy później każdego w jakimś zaułku tego miejsca dopada. Pora więc instalować ładunki i robić swoje. Najlepiej też samemu. Bez świadków. Choć chętnych nie brak. Na przykład Kuba, którego nazywamy Co Ty Tutaj Robisz. Aż się pali, żeby coś wysadzić, wyjebać, dojebać, zajebać albo przyjebać. Tym słowem wytrychem otwiera wszystkie stany świadomości u każdego, z kim los go styka, i wszyscy Kubę doskonale rozumieją. Może właśnie za sprawą prostoty języka i automatycznego wyrażania myśli?
– Jakby co, to jestem do usług – deklaruje, gdy tylko wątek wysadzenia budy w niebyt w dialogowaniu między nami się pojawia. A dla samego gadania dla gadania co rusz się pojawia.
– Sorry, ale ten pomysł z wysadzeniem miał być takim sobie żarcikiem – odburkuję. Niech przy tym rozumie: odczep się, albo najlepiej: odpierdol, choć on generalnie mało kumaty jest.
I postępuję po swojemu. Im mniej świadków, tym bezpieczniej w razie czego po fakcie. Bo niby kto miałby zeznawać przeciwko mnie? Skoro nikt niczego nie widział? A widok będzie na pewno piękny, bo porażający – takie piękne-niepiękne, ale zajebiście głupie słowo słyszałem raz z ust popapranego dziennikarza w rozmowie z jakimś jeszcze bardziej popapranym politykiem. Toteż gdy podkładam te senteksy, trotyle i inne substancje porażające i dewastujące o nazwach nie do wypowiedzenia, to ciary po plecach harcują bólem nieistniejącym, a podświadomie wyczuwalnym, pot cieknie ciurkiem z czoła, po szyi – strach jest dopingiem lepszym od kibolskiego na stadionie czy przed nim – aż do pośladków i pomiędzy nie – zaciskane – się wciskając, ręce drżą, oddech niemal zanika i jest już tylko czekanie… na szczęście jeszcze nie na własne zejście śmiertelne. Wpierw dodatkowo tylko sprawdzam zapalniki, potem detonator, oddalam się na przepisową, bezpieczną odległość, tak cały czas pouczał na zajęciach z edukacji dla bezpieczeństwa gość, którego nazwiska nie pamiętam, ale wszyscy mówimy na niego Fosa (bo szeroki nadprzeciętnie we wszystkich partiach ciała i taki jakiś niezgłębiony) i… A nie, nie. To by było za proste! Tu trzeba, że się tak wyrażę, trochę przemyślnego wyrafinowania. Ale gdzie w tym wszystkim smak zemsty? Jak w tych wybitnych – czy też nie – filmach klasy na literę odległą w łacińskim alfabecie. Może nawet, niech będzie, na zet. Muszę to poczuć! A adresaci mych wyczynów przede wszystkim! Przecież po coś to wszystko robię. Biegnę więc do samochodu – tylko, kurtka na wacie (od języka przypadkowego gościa z ulicy sobie ten zwrot zapisałem na miękkim dysku, żeby jak najrzadziej bluzgać, bo nie lubię, a samo się mówi i starzy się wkurwiają), skąd u mnie w posiadaniu samochód? – i wygarniam ze schowka pod siedzeniem dla pasażera spluwę. Nielogiczne? Owszem, ale nie mniej od szkoły i wszystkiego, co się w jej definicji zawiera. Nawet nie jestem w stanie określić, jaka to marka i kaliber. Na pewno to moje. Nie żadnego starego, czyli tatusia zwanego Tylko Rodzicem. Ale o tym potem.
Bo teraz najważniejsze!
Wkraczam do budynku. W nim już pełno małolatów. Czyli wszyscy, którzy powinni być o tej porze dnia i w tym miejscu. Uśmiecham się do woźnej. I myśl kosmiczna: Jezu, ona chyba od stu lat wygląda tak samo. Na pewno wtedy, kiedy Aż Rodzic – matka – mnie tu przyprowadziła po raz pierwszy. Ale co tam woźna. Stara i nieszkodliwa. Najwyżej miotłą z szatni pogoni, jak wyczuje, że jaramy albo pociągamy z flaszek poowijanych w gazety najtańsze wińsko – jabola, mózgojeba, czar pegeeru vel łzy Wietnamu, ostatecznie zwane symfonią smaków i aromatów. Nie z biedy. Dla szpanu. Biednych u nas nie ma. Sami średniacy. Taka pokręcona, wydumana middle class, coraz bardziej lubimy pławić się w tych amerykanizmach, nawet gdy nie mają za krztę pokrycia w realu – ale tylko dla szpanu bycia równym kolesiem w oczach przyjaciół, hołoty – kumpli tak zwanych – takie rzeczy się odwala. Babunia ma chyba jakiś problem, dawno na emeryturze być powinna, bo niby patrzy na mnie, a jakby nie na mnie, gdzieś przed siebie, lecz bardziej za mnie (może jakąś pajęczynę dostrzegła w ciemnym rogu swym sokolim spojrzeniem?). Choć na jej nosie wiszą stare okulary, w połatanych plastrem na rany oprawkach, ze szkłami mogącymi uchodzić za szkła teleskopowe. Denka od starych musztardówek, jak mawiał dziadek, gdy jeszcze do rzeczy nadawał. Że też ona cokolwiek widzi przez te okulary. Że też się nie przewróci i nie zabije. Lepiej nie. Szkoda by jej było. Stara, głupia, czasem wredna jak moja babunia, ale jak przyjdzie co do czego, ratuje z opresji, skłamie nawet belfrom, szmatą zapasową – w sensie: mundurkiem – zarzuci. Niech sobie stoi i pilnuje wejścia do jaskini wroga.
Chyba usypiam tym boskim-nieboskim uśmiechem czujność staruchy sterczącej przed gabinetem dyrektora, starego gąsiora – to przez to jego ruszanie szyją – bo nawet nie woła za mną, żebym zszedł do szatni i zmienił obuwie. Przecież to rytuał niczym świętość. A na dodatek założył ten wstrętny mundurek, zwany przez wszystkich – czyli kumpli i laski – ścierą, szmatą, wiechciem, choć nikt nie wie, co to takiego. Brnę teraz po schodach na ostatni poziom, by czym prędzej wpaść ze spluwą wolno wyciąganą zza paska dżinsów do gniazda os czy żmij albo jeszcze innych gadów, czyli do pokoju nauczycielskiego. Nie pukam, bo wtedy jakaś żmija-suka wytknęłaby łeb, zobaczyła w moim ręku to, co by zobaczyła, podniosłaby larum i byłoby po sprawie. Ci bohaterowie i mistrzowie świata w gnębieniu nas, uczniów, jak trzeba własnej dupy bronić, to biednych chłopczyków i dziewczynki potrafią udawać, gotowi narobić w portki, po czym spietrani i sfajdani, zafajdani, wyskakiwać przez okna razem z futrynami i do tego wszystkiego golenie sobie połamać. Mogliby też mnie spacyfikować. Czyli zawołać konserwatora do spółki z woźną i… może jeszcze jakimś cieciem, którego imię nie przychodzi mi do głowy, na przykład konserwatorem od podszczypywania dupeczek lasek z ósmych klas. Szkoda, ale w takiej sytuacji muszę wam wpakować kulkę w łeb! Podnoszą larum. Istny wrzask. Lepszy niż słuchanie jazgotu Pulled Apart by Horses.
– Trzeba było całe życie myśleć! – opierdalam ich, może tylko pouczam, po czym mierzę na oślep.
Chowają się pod stoliki, za szafę, za półkę rozpadającą się ze starości, bo pamiętającą jeszcze czasy nie wiadomo jakie, podobno epokę Jak się masz kochanie i innych Daddy Cool czy My Baker. Albo takie chyba, o których dziadek mawia:
– Nie ma to jak za towarzysza Wiesława było. Wszystko wtedy było, ale to przed wojną było.
I dziadzio za każdym razem po tych słowach opada w głęboki fotel – chyba rzeczywiście wspominaną przezeń epokę pamiętający – z wystającą sprężyną, cisnącą go w kościsty tyłek, i żując podrzucaną mu co rusz przez staruszka, Tylko Rodzica, gumę, zaczyna gapić się w ekran telewizora. Biedak nic z tej paplaniny nie rozumie, tylko patrzy i po swojemu komentuje, a jak go za chwilę zapytasz, o co chodzi, to zawsze odpowiada: „Dupa!”. Za co często dostaje opieprz od Tylko Rodzica. Czasem po prostu w łysą czaszkę, żeby się starzec ogarnął. Rozumiem dziadka pod względem telewizyjnej paplaniny, nikt się w tym połapać nie może. Szczególnie jak zaczną jacyś tacy psychicznie poskręcani o patriotyzmie i innych smrodach bogoojczyźnianych.
Tymczasem panie i panowie w pokoju nauczycielskim – gnieździe żmij i os w jednym – wiją się jak glisty polane wrzątkiem, ukrywają swoje cielska w cieniu zdezelowanych mebli, niczym leniwe hipopotamy w chłodzie rzadkich afrykańskich akwenów wodnych – coś mi się tam jarzy z lekcji gegry, ale to nie znaczy, panie geografie, że się panu upiecze! – i mają nadzieję, że nie wyceluję, nie trafię, jak z odpowiedzią z matmy albo fizy. Ale nic z tego. Strzelam.
– Należy wam się! Powinienem mieć dla was butelki z benzyną.
Za co? Za wszystko i może nawet za więcej. Na razie – powiedzmy – za to, że jesteście. Że jesteście, jacy jesteście. Może po tym wszystkim, jak pokażą to we wszystkich stacjach telewizyjnych – bo chyba zdążyliście zatelefonować do telewizji, jeśli nie, to pozwalam, udam, że tego nie widzę, jak szoł, to szoł, Internet wprost doczekać się nie może kolejnego newsa – albo innych pogiętych informatorach – nośnikach informacji, jak to jakieś stowarzyszenie pogiętych palantów wymyśliło – nabierzecie rozumu… Nie, to absurd, wy nie możecie nabrać rozumu, wam nie pozwalają, bo procedury i jakieś tam podstawy. Wy tkwicie w szablonie, bo cali szablonem w szablon wetkniętym jesteście.
– Najwyższa pora, żebyś poszedł po rozum do głowy – mawia często dziadek do Tylko Rodzica – ojca, gdy ten w czymś mu podpadnie albo po prostu tylko jest i dziadziowi najwyraźniej ta obecność jest nie na rękę.
…i zaczniecie zastanawiać się nad swoimi czynami. Ale co ja pieprzę?! Nad niczym i nikim już się nie zastanowicie, nikogo nie uwalicie na półrocze – nie wolno, to z Bajzelmena – dyrektora, używać określenia „semestr”, urzędowo zabronione, jakaś pani minister czy inny fiut z kuratorium nie wiadomo jakiego i po chuj komu potrzebnego – nad każdym umysłowym ułomem się pochylicie, bo to też tylko człowiek. Chce jeść, pić, spać, załatwiać się i jak każdy uczeń mieć święty spokój. Barbarzyńcy! Dzicz! I niech pan tak nie patrzy, panie dyrektorze – derektorze – tak się z pana, ciebie, nabijamy, bo wiem, co pan plótł o barbarzyńcach na historii, w kontekście imperium rzymskiego, którego niektórzy wodzowie – dyktatorzy zwłaszcza – jakoś zapadli wyjątkowo w pańską pamięć. Tym samym moją. Ze strachu przed pałą. W ten zakuty dyrektorski łeb mierzę. Teraz mam pana na muszce. Wszystko w moich rękach; albo myślach. I nic już panu nie pomoże. Nawet jeśli koleżanka, była małżonka, własną piersią niezbyt obfitą zasłoni – jako naczelna głosicielka treści patriotycznych w tej norze, zwanej dalej szkołą, przez nas najgrzeczniej budą, standardowo syfem, kiłą i mogiłą. Bach, bach, bach!!! I po panu. Koniec z niewolnictwem. No i po co tak wrzeszczycie?! Jeszcze żyjecie. Mam was tylko na muszce.
– Ale czym myśmy zawiniły?
Płacz nic tu nie pomoże, pani profesor. Trzeba było nie być taką wredną pizdą na matmie. Trzeba było pochylić się nad tępotą tego i owego, może nawet czyjąś niechęcią, bo czy wszyscy muszą zdać ten pieprzenie wstrętny egzamin? Nie chcemy być wspólnym mianownikiem, dzielną bądź dzielnikiem, czynnikami, liczbami wymiernymi i nie, tą samą wartością, to już się dawno skończyło. Nawet nie zaczęło. Pan to wie, panie dyrektorze, że pewni teoretycy chcieli totalnej równości, ale gówno wielkie z tego wyszło. Oni zaczęli, Lenin spieprzył, a panu się jeszcze zdaje, że to się może udać? Nie obchodzi mnie, że jacyś urzędnicy na górze sądzą inaczej. Niech sobie wymyślają, a pan niech ma odwagę, zdobędzie się na tejże odrobinę, by mądrze dozować głupotę zrodzoną na szczytach urzędniczej indolencji. Pan jest od tego, żeby przemówić im w moim imieniu do rozsądku. W zasadzie w naszym, bo teraz za mną stoi cała armia niezadowolonych, wkurzonych i wkurwionych. Tak więc, pani profesor, na panią też kolej przyszła. Nie trzeba było na nas polować. Biegać za nami z notatnikami i tłuc ich zawartością naszej udręczonej udrękami codzienności świadomości. Możecie sobie teraz nimi wywijać we wszystkie strony, machać niczym sztandarami na barykadach rewolucji – od tej pory będzie to nasza rewolucja, moja i moich kumpli – ale i tak wam to nic nie da. Kres jest tuż-tuż! Bach i… jak miło patrzeć na pani rozpryskującą się krew po dopiero co wymalowanych na kanarkowy kolor ścianach tego nędznego pomieszczenia – skrytki waszych nienawiści wobec nas, zlewu wylewanych na nas żalów i niesłusznych oskarżeń, lokacji przekonań, że wszystkiemu, co najgorsze was spotyka w tym bajzlu, jesteśmy winni my. Będziecie mieli spokój. Przecież wszyscy wierzycie w życie pozagrobowe, tacy biegający co niedzielę do kościoła – kościółka, gdzie uklęknąć spokojnie można przed obliczem Pana z rękami owiniętymi w drewniany różaniec z samej Fatimy przywieziony – i wchodzący w tyłek proboszczowi. Może nie święty to będzie spokój, jakiś czyściec na trasie, ale… Co to? Pan się też boi? Niepotrzebnie.
– Ale ja nic…
No, no, no. Już dobrze. Pan akurat dość ludzki był. Jest.
Nie musi pan tak ciężko oddychać, wręcz dyszeć. Jeszcze pan zawału dostanie. Tak na wszelki wypadek było tyle nie żreć, więcej się ruszać, to teraz strach nie miałby konsystencji galarety, brzuch nie byłby ciężarem nie do udźwignięcia.
Wyraźnie powiedziałem – jest!
Trzęsie się pan. Rozumiem. Boi się pan. Niepotrzebnie. Moje „jest” w tym przypadku oznacza, że pana oszczędzę. Reszcie nie daruję. Nawet jak będą błagać. Dlaczego? Bo najnormalniej w świecie nie wierzę im. Jedno obiecają, a drugie zrobią. Załóżmy, że puszczam jedną czy drugą cipę czy fiuta wolno. A za chwilę, jak już jedna menda z drugą ochłoną, to zbiorą siły…
– Uzupełnią odwody – jak mawia dziadek, wspominając swoje wątpliwej urody i rangi bohaterstwo z czasów wojny, tylko nie wiem której. Od lat wszystkie daty mu się poplątały z teraźniejszością, pojęcie chronologii straciło sens.
…obmyślą perfidną taktykę i zemszczą się tak, że człowiek uczeń z rozumem się nie połapie. I jak nic, w końcu końców to on – człowiek uczeń – wyląduje na dnie rzeczywistości. W szambie zgotowanym mu przez los, stertą gówna zakryty po czubek głowy. Nie ma lekko. Szkoła to arena walki gladiatorów. Od krwi pierwszej do ostatniej. I nic to, że już od francuskiej rebelii z końca osiemnastego stulecia o prawach człowieka się bezustannie mówi, radzi, rozprawia, poprawia, naprawia się je, przepisuje, dopisuje, skoro zawsze znajdzie się banda palantów, którzy to wszystko rozpierdalają.
Zatem czas dzieło kończyć. Walę na oślep. Trup ściele się gęsto i krwawo. Jatka niczym w najpodlejszym amerykańskim filmidle klasy nie wiadomo jak podłej. Chyba tak podłej, że nawet najlepsi krytycy branży kinowej takiej jeszcze nie wykombinowali.
Zatrzymuję się przed starą wuefistką. Płacze. Celuję. Ale… nie daję rady. Ma pani szczęście. Ostatecznie przez swoją starość nie miała pani sił na dokuczanie uczniom. Widzi pani teraz, jak dobrze być od czasu do czasu starą? A tak pani narzeka, że w krzyżu nawala, stawy wysiadają, zmarszczki atakują jak imperializm internacjonalizm i tak wkoło.
– Ręce mnie kurewsko bolą – oznajmiam, a ona, nie wiedzieć z jakiego powodu, mdleje i rzyga przy okazji na dopiero co położoną nową wykładzinę w holu sali gimnastycznej. Ostatecznie zawsze miałem niewytłumaczalny sentyment do tej baby. Może dlatego, że się nie wtrącała, niewiele wymagała i była od czasu do czasu ludzka i autentycznie ślepa – głównie na moje i kumpli występy – nasze jajcarskie zagrania.
Chwilowo mam dość. Zawieszam broń. W zasadzie zatykam spluwę za pasek spodni zsuwających się na biodra – zsuwających się, bo tak trzeba, taka moda, trochę golizny światu pokazać niby przypadkiem nieprzypadkowym – i przez moment – ułamek sekundy – ten błysk myśli się pojawia: Tylko sobie, palancie jeden, jajek nie odstrzel, bo mogą ci się jeszcze przydać. Myśl nie mojego autorstwa, a Tylko Rodzica, który mówiąc to wielokroć, za każdym razem naraża się na ripostę Aż Rodzica.
– Jak tak można do dziecka?!
– Nawet trzeba – wścieka się Tylko Rodzic. – Może oglądać pornole w komputerze, wacka strzepnąć, to można do niego z grubej rury!
Lecz Aż Rodzic nie daje za wygraną.
– Jednakowoż – jej ulubione słowo, którym się napawa, którego nadużywa, które mnie wkurwia, którym przydaje sobie szyku, znaczenia i dzięki któremu zyskuje przeświadczenie, że przez to wychodzi na bardziej uczoną, dostojną matronę, czy może światową, elokwentną intelektualistkę, na pewno zaś wzorową mamusię w obszarze swej nielogiczności – mamy go jakoś wychować. Wszak poniekąd jakby rodzicami jesteśmy.
„Jakoś”. Świetne słowo i jak celnie przez matkę dobrane. Jakby jeszcze wiedziała, w jaki sposób się do tego zabrać. Wdzięczny jej za to jestem. Potrafi dobierać słowa do sytuacji. Dzięki temu czuję się bardziej wolny od reszty znajomych. A przez to, że starannie tuszuję swoje wpadki i wybryki, oszukuję ją, ona w dodatku jest przekonana o swej wyższości jako matki nad innymi matkami.
– A co innego robimy? – Ojciec strzela głupkowate miny za jej plecami. Chyba nigdy mu nie przejdzie, nie wyrośnie z krótkich majtek.
– Ja się staram, a ty wszystko dewastujesz.
– Też się staram.
– Nie za wiele.
– Robię, co mogę.
– Niewiele możesz, bo wciąż go deprawujesz.
Godzinami potrafią przerzucać się uwagami i obrzucać oskarżeniami, aż w końcu na końcu zapominają, o czym rozmawiają, o co się sprzeczają, z jakiego powodu się wyzywają – bo i niecenzuralnie w tych dialogach staruchów bywa – aż w końcu któreś – najczęściej Tylko Rodzic – daje za wygraną. A jak już przegra – choć mam wrażenie, że ma to w dupie – wtedy idzie do siebie, wyciąga z szafki piwo, siada przed komputerem i wtapia się w aurę jednej ze swoich gier batalistycznych, gdzie krew płynie niczym woda rzymskim akweduktem, a przemocy tyle, że i największy dyktator świata by tego nie przerobił ze swoimi armiami. Cały on – Tylko Rodzic, który bezustannie dla świętego spokoju ulega jej: Aż Rodzicowi – choć ona tak naprawdę sprawia wrażenie wielkiego dziecka błądzącego w tym życiu po omacku. Na zasadzie: byle przed siebie, z poczuciem szczęścia, spełnienia w obszarze zachcianek, a zawsze dokądś dotrę. Najdziwniejsze – przynajmniej dla mnie – jest to, że zawsze dociera tam, gdzie chce, gdzie zamierzała. Nie mam nic przeciwko, byle tylko mnie w swoje rewiry nie próbowała posyłać.
Ale teraz schodzę z tych myśli prorodzinnych i na nowo koncentruję się na dobijaniu ciała pedagogicznego – nie pierwszy raz zastanawia mnie to porąbane nazewnictwo. Po co kilkadziesiąt starzejących się bab i paru jeszcze niby-facetów – też przypominających ruchome ruiny archeologiczne – wymyśla dla siebie takie pokręcone określenie? Niechby się nazwali zwyczajnie: zespół nauczycieli czy jakoś podobnie. A nie „ciało pedagogiczne”, „grono pedagogiczne”, co od razu z winnymi gronami się kojarzy, w efekcie z winem, chlaniem, najebaniem się na maksa. Od razu przywodzi też na myśl skojarzenie z Ciałem Chrystusa. I nie wiem, czemu z wielkich liter. Tak pewnie musi być, bo jakby inaczej, to nie tylko ksiądz na religii szału by dostał, ale i W Mojej Szkole – facetka od polskiego, którą czas jakiś temu tak religijnie trzepnęło, że tylko z różańcem, o różańcu i różaniec w każdej wolnej chwili odklepuje. To znaczy, poprawia nas, odmawia z namaszczeniem i przekonaniem, że wkracza na drogę do Królestwa Niebieskiego, czy niebiańskiego, namawiając wszystkich do wkroczenia na drogę cnoty, umartwiania się i ascezy rodem ze średniowiecza. Ostatnio nawet jakiś pompejański zaczęła deklamować, czego z klasy chyba nikt nie spiął.
Gdy tak biegam po szkolnych zakamarkach i widzę te przerażone twarze małolatów – rówieśników, dla których jestem pewnie bohaterem, albo zwykłym bandziorem, w zależności od świata postrzegania (wierzę, że myślą, iż tym pierwszym) – to przez chwilę widzę, jak co odważniejsze przedstawicielki rzeczonego ciała skradają się za mną z dziennikami i wskaźnikami w garści, jakby chciały mnie dopaść i za pomocą tej broni martwym uczynić. Odwracam się, zaczynam sardonicznie rechotać i to ja powalam te odważne przedstawicielki na betonową posadzkę uwalaną błotem naniesionym przez buciory ich koleżanek, które na pewno sobie myślą: od czego są sprzątaczki, jeśli nie od sprzątania po nas? Znam je na wylot. Nam wywalają steki komunałów o zasadach etycznych, szacunku dla innych, czyjejś pracy, a same nie lepsze. Zresztą oni, panowie belfrowie, jeszcze gorsi. Starczy spojrzeć na te twarze, ciuszki sprzed wieku, powyciągane sweterki, koszule wyblakłe, zdarte kołnierzyki, niepodopinane rozporki, nabrzmiałe i czerwone gęby, siniejące nosy – i wszystko jasne. Chwalenie się liczbą przeczytanych książek i odbytych kursów czy studiów podyplomowych nie przykryje mizerii egzystencjalnej. Chwilami to mi ich żal.
Nieoczekiwanie zatrzymuje mnie konserwator. Trzydziestolatek o fizycznej strukturze strongmena. Taki nasz Arnold Schwarzenegger. Wyrywa mi broń i uderza na oślep – rozszalałe pańcie nauczycielki ze swym orężem w dłoniach i rozdziawionymi od wojowniczych okrzyków buziami są tuż za moimi plecami – trafia w bark i odrzuca mnie na kilka metrów. Odbijam się od ściany, jakieś salta fikam w powietrzu, ląduję na szczęście na dwóch nogach – jak rasowy kocur, podpowiada ubrana w kosmiczny refleks myśl – po czym przez otwarte okno wyskakuję przed budynek szkoły. A one wszystkie zatrzymują te swoje gębule-gęby-mordy w otwartych oknach i nie przeczuwają tego, co najgorsze, a dla mnie najpiękniejsze. Za budynkiem mam skrzynię z peemwu (plastyczny materiał wybuchowy). Już jestem przy niej. Uzbrajam ładunki. Podkładam w różne miejsca wokół budynku i czekam. Zaraz będzie wielkie buuuum!!! Wykop stąd do słońca! Wielki wykurw! Dopiero co ją zbudowali, a już się rozpada. Sam pan dyrektor Bajzelmen w gumowcach po błocie w wykopie się taplał. Bez przerwy chwali się tymi fotografiami z czasów budowania przynoszonymi na lekcje historii, aż pogięły się od bezustannego chwalenia się nimi i wyblakły od naświetlenia, bo błyszczące, bo pan dyrektor lubi, jak wszystko się błyszczy, momentami to on też się błyszczy od nabłyszczacza do twarzy, którego chyba namiętnie używa, gdyż codziennie się błyszczy – chociaż już się sypie. Patrzę na to rozpadanie się z upodobaniem. W tumanach kurzu nikną rozwrzeszczane twarze ciała pedagogicznego, nie widać konserwatora ani cherlawej i skrzeczącej woźnej, słychać tylko wielki huk. A potem już tylko sterta gruzu i…
– Kto, do kurwy nędzy, wymyślił w komórkach budziki!?
Nie wiem, czy krzyknąłem, czy może tak intensywnie śniłem, że krzyknąłem. Szlag mnie trafia, bo taki niepiękny-piękny sen miałem, a tu nagle wdziera się szara rzeczywistość, zapowiadająca to, co zaraz się zacznie. Było pięknie. Ale trzeba podnieść tyłek z łóżka. Z trudem to robię. Nie lubię tej pory dnia. Zwłaszcza tej! Reszta jakoś zleci. Ale o tej reszcie nie da się normalnie myśleć, a co dopiero mówić. Mam ochotę kląć od samego rana. W ogóle dużo klnę, choć nie chcę i nie lubię. Jak wszyscy my – nasza klasa, wiara z (nie)mojej szkoły. Choć trochę i mojej, bo skoro mnie tam wpakowali za sprawą jakiegoś nieokreślonego systemu bez konkretnego autora, to co mogę poradzić? Muszę w tym tkwić i gnić. Wszystko. Jedyne, na co mogę w tej sprawie liczyć, to cud, ale że takie się ponoć nie zdarzają, to muszę w tym syfie wegetować bez nadmiernego zastanawiania się nad stanu tego przyczyną. W myśl coraz lepiej rozumianej dziadkowej zasady:
– Rzeczywistości i tak nie przeskoczysz.
Próbuję wyjść z łóżka. Zaraz jednak siadam. Mama krząta się w kuchni. Coś pichci. Na pewno jakieś śniadanko dla mnie. I już wewnętrznie mnie nosi, bo wiem, co się będzie za moment działo. Jaki będzie cyrk odstawiała. Będzie się siliła na czułą mamusię. Ale nie teraz. Póki co mam ważniejsze sprawy na głowie. Właściwie między nogami. Albo ściślej: niżej pępka. Zgromadzone tam napięcie na chwilę zatrzymuje głos matki:
– Kochanie… – Miękko i czule i nawet sobie Aż Rodzic nie wyobraża, jak tego nie lubię! Jak mnie to wkurwia!
Po tym znowu muszę myśleć wulgaryzmami. Ale nie mogę ich wypowiedzieć. Byłaby niezła jazda, jakby usłyszała takie teksty z moich ust. Jeśli już w takim momencie wsuwa głowę do pokoju – jakby nie mając świadomości, co się dzieje w okolicach mojego krocza – to staram się częstować ją przyklejonym do ust uśmiechem niewiniątka. Rezultat kilkunastu minut ćwiczeń przed lustrami: uśmiech spokoju dla mamusi i tatusia, choć ten akurat ma to w nosie – ma w to wylane, jak zwykliśmy na okoliczność podobnych sytuacji mówić. Tymczasem matka chyba w ogóle nie myśli. Czyżby nigdy z ojcem na takie tematy nie rozmawiali? Nie powiedział jej, co się z nim działo, gdy hormony zaczęły buzować? W budzie bezustannie o tym nawijamy, od czasu do czasu z dziewczynami, bo zainteresowane, nawet oglądać chcą. A może ojciec był wyjątkowy? Nic mu nie buzowało. Taki jakby klasztorny chłopiec. Tylko jakim sposobem ja się zrobiłem? Staram się co sił w mózgu, ale nijak tych moich starych rozgryźć się nie da. Dla mnie z kosmosu oboje. Seks uprawiających kompletnie ich sobie nie wyobrażam. Jakby ledwie to słowo znali.
Leżę i czekam. Mam wrażenie, że staje się lepiej. Staje! Po co mój mózg wygenerował to słowo? Od razu na nowo mi staje. Dosłownie. I to tak skutecznie, że czekanie nic tu nie pomoże. Sterczący zaczyna domagać się czynu. Nie mówi, ale jakiś dziki impuls daje sygnał mojemu mózgowi, że tak trzeba. W przeciwnym razie katastrofa. Codziennie rano ten sam motyw – ten sam cyrk, jak to określam na własny użytek po cichu. Od wielu miesięcy mam ochotę z kimś o tym pogadać. Ale z kim? Z nimi? Z Aż Rodzicem i Tylko Rodzicem? Nie wiem, jak on, ale ona zaraz zaczęłaby epatować tymi swoimi udawanymi omdleniami, że nic, tylko musiałbym się zastanawiać, jaką szkołę udawania ukończyła. Bo to nic wspólnego z aktorstwem nie ma. Od lat świetnie jej to wychodzi. Szczególnie jak ma ochotę na nicnierobienie, dopada ją klasyczne lenistwo i nie ma odwagi – czy też ochoty, kto ją tam wie i zrozumie? – po ludzku przyznać się do tego, wyznając normalnie normalnym głosem: „Dziś najzwyczajniej w świecie mam ochotę się opierdalać”. Ojciec daje się na to nabierać – raczej znakomicie udaje, jakby jedną w tym zakresie szkółkę ukończyli, taka, pewnie, małżeńska gra, przez to chyba nigdy się nie ożenię, za dużo kłopotów z tym graniem i udawaniem, to już lepiej prywatny teatr sobie zafunduję – przez chwilę wyręcza ją w robieniu różnych rzeczy, a potem wszystko też zwyczajnie olewa.
Póki co – leżę. I czekam. Aż opadnie. Ale nie chce, skubaniec, opaść. Nie pozostaje nic innego, jak zrobić to, co zawsze. Zanim matka zawoła:
– Kochanie, wstałeś już?
– Jeszcze nie, mamusiu – oburkuję na przydechu, niby jeszcze taki zmęczony, a ręka już pracuje. Ciało się męczy. Byle do finału. I za bardzo się nie spocić, przy tym całkiem nie odlecieć, co się czasem zdarza.
– Śniadanko ci…
Nie słucham, zawsze to samo i zawsze z rana. Najważniejsze: myśl goni myśl, żeby jak najszybciej i jak najprzyjemniej.
Jest!
Ale ulga!
Jeszcze nigdy – w każdym razie nie pamiętam kiedy – nie poszło tak sprawnie i nie napawało takim optymizmem. Zrywam się z wyra. Zdejmuję spodnie od pidżamy. Wycieram wszystko, co trzeba i jak należy – siebie przede wszystkim – i chyłkiem staram się przebiec do łazienki. On – fiut, chuj, kutas, wackiem najczęściej zwany – wraca w międzyczasie do normy. Ale co dla niego oznacza trwanie czy mieszczenie się w normie? Czy to, że służy do sikania? Teraz chce mi się szczególnie intensywnie. Zawsze tak mam po wszystkim.
Przez lekko uchylone drzwi łazienki dostrzegam przeciągającą się w kuchennej niszy Aż Rodzica. Zamykam drzwi na zasuwę i robię siku tam, gdzie – jak sobie od miesięcy powtarzam – nie wolno. Nie wypada. Nie powinni tak w każdym razie ludzie kulturalni. Ale czy ja jestem kulturalny? Mimo wszystko do umywalki najwygodniej, bo na stojąco i od razu dokładnie umyć można. Słyszałem, jak stary kiedyś do swego kumpla nawijał, że kutasa zawsze musisz mieć czystego, bo nigdy nie wiesz, kiedy ci się przyda i w jaką dziurę będziesz wkładał. Aż mi stanął od ich gadania.
– Przecież on zachowuje się jak pospolity burak! – Co i rusz powtarza Tylko Rodzic.
A dziadek mu wtóruje.
– Taka już jest ta młodzież. – Przy czym śmieje się, ukazując widoczne ubytki w dolnej szczęce. Bo górną ma sztuczną. Porcelanową. Szwedzką.
Kilka lat temu w przypływie czułości synowskiej zafundował mu ją Tylko Rodzic. Pamiętam, bo wszystkim wokół się chwalił, jaki to z niego troskliwy synek. Wahał się nawet przez chwilę, czy nie zafundować dziadkowi implantów. Matka go powstrzymała, stwierdzając:
– Skoro cierpisz na nadmiar kasy, to wpierw mnie takie sprezentuj.
Gotowa wcześniej wyrwać wszystkie swoje naturalne. Skończona głupota jak dla mnie.
– W tatusia – pieprzył usprawiedliwiająco – choć stary, też trzeba od czasu do czasu zainwestować. – I zaraz wypalił w moją stronę: – Prawda, młody?
– Prawda – bąknąłem, byle coś bąknąć. Na pewno nie kupię mu porcelanowej sztucznej szczęki. Niech sobie zawczasu zafunduje implanty. Póki jest przy forsie.
– Ucz się, jak w przyszłości z tatusiem należy postąpić! – Po czym walnął mnie z całej siły w plecy.
– Jak? – Zapytałem, bo nie skumałem: – Też ci mam sztuczną szczękę kupić? Implanty sobie już wstaw. Ładniejsze.
– Inwestować w tatusia! – Po czym sam się ucieszył, że złotą taką myśl niewiele rozumiejącemu szczeniakowi synkowi, czyli mnie, przekazał.
– Kasy nie mam.
– To zarobisz. Na tatusiu nie wolno oszczędzać.
– Wolę jakąś superancką grę.
– Bo głupi jesteś.
– Też byłeś.
– Nie aż tak.
– Dziadek kiedyś mówił…
– Wszystko mu się porypało z tej demencji starczej.
Aż Rodzic dostałaby zawału, popadłaby w szał udawanych konwulsji, widząc, jak sikam do umywalki, w dodatku z ulgą nie do opisania. Kupionej w ekskluzywnym sklepie za wielkie pieniądze. Tak mi się kiedyś pomyślało, że tak można. Że wygodniej. Zwłaszcza odkąd zacząłem penisem sięgać z podłogi na tę wysokość. Albo może wziąłem to z jakiegoś durnego filmu? Sam już nie wiem. W każdym razie matka na pewno by tego nie pochwaliła. Bo według niej…
– Kulturalny człowiek zawsze powinien zachowywać się kulturalnie.
– Co to znaczy? – mam w zwyczaju pytać od razu w takich okolicznościach.
I otrzymuję bynajmniej niezadowalającą odpowiedź:
– To znaczy kulturalnie.
Czyli odpowiedź w jej stylu.
W stylu matki.
Aż Rodzica. Taką bez pomysłu i wyrazu. Ale póki mam jedną matkę – tylko jedną i nic tego nie zmieni – muszę brać to na klatę i z tym żyć. No i przytakiwać, co zwykle w takich okolicznościach czynię dla pozbawienia jej argumentów do ględzenia.
Kiedy wreszcie z kutaska, bo już nie kutasa, spływają ostatnie krople uryny – zastanawiam się przy okazji, jak to jest, że po wytrzepaniu i opadnięciu jakoś szczególnie się chce sikać i że sprawia to wyjątkową przyjemność – próbuję się myć. Wiem, że powinienem wskoczyć pod prysznic. Ale mi się nie chce. Puszczam więc wodę. Na tyle głośno, żeby matka w kuchni słyszała, jak leci, by to dawało jej gwarancję, że jednak nie stronię od higieny. Nawet na wszelki wypadek wsuwam na moment głowę pod cieknącą wodę. Żeby wyglądało, że idę do budy ze świeżą fryzurą. Przez cały czas w uszach mam dźwięki muzyki Bullet For My Valentine, bo przy nich dobrze się zaspokaja, przeplatane wracającymi jak bumerang słowami banałami mamusi:
– Trzeba się koniecznie myć. Dbać o czystość. – Po czym do mnie: – W przeciwnym razie żadna dziewczyna się do ciebie nie zbliży.
I po co o laskach? Znowu farfocel nie mieści mi się w bokserkach.
– Mam to gdzieś, mamo – odpalam niby zawstydzony, niewiniątko. – Jak będę chciał, to sam się do którejś zbliżę.
Od razu do wymiany ciosów słownych wtrąca się on, Tylko Rodzic.
– Jeszcze bardziej go tak rozmiękczaj – wypala i matce się robi nieswojo. A w każdym razie zaczyna być nerwowa. Klimat stereotypowego poranka: lekko zważony.
– O co ci chodzi?
Zaraz zaczyna się okładanie słówkami, słowami i… na szczęście do rękoczynów nie dochodzi. Bo przecież – ponoć – się kochają. Jeszcze.
– O nic. Tylko o to, że robisz z niego ciamajdę.
– Sam jesteś ciamajda.
– Licz się ze słowami.
– Bo co?
– Bo nie chciałabyś usłyszeć, co o tobie myślę.
– Nie krępuj się!
– Może niekoniecznie przy dziecku.
Domyślam się, że w podtekście tej wymiany nieuprzejmości leżą jakieś problemy erotyczne.
– Jeszcze niewiele rozumie.
– Z takimi szczylami nigdy nic nie wiadomo.
– To jeszcze jakby dziecko.
– Przetrzep mu lepiej zawartość laptopa.
– Może lepiej twojego?
– Zdziwiłabyś się, co takie bachory tam trzymają, czym się jarają.
Przez moment miałem ochotę mu przywalić. Szczyl! Od dawna to jego ulubione słowo. Wobec mnie szczególnie. Ale i względem innych także. Raz nawet do matki tak wyjechał. Aż się dziadek rozrechotał.
– Ty, Antolek – bo staremu na imię Antoni, a dziadek to tak po swojemu zdrabnia, co Tylko Rodzica wyraźnie irytuje, nawet wkurwia, bo mruczy niecenzuralnie pod nosem, nie ma jeszcze tej odwagi, albo już nie ma, żeby odparować dziadkowi tak, jak by chciał – jak już co powiesz, to powiesz. Tonę waży.
– Niech się tata zamknie!
Czuję, widzę nawet, jak ojczulka nosi ze złości. Jakby mógł, walnąłby dziadka w łeb.
– Sam się zamknij.
– Jak się nie podoba, to wiesz…
Dziadek udaje niekumatego.
– Nie wiem.
– Dom starców.
To wystarcza, by dziadek zamknął się na wiele godzin, zaś pod wieczór postraszył:
– Jak masz mnie dość, to wracam do niej.
– Wolna droga. – Tylko Rodzic wciąż potrafi udawać obrażonego. Takiego niby chłodnego – nawet zamrożonego – drania. To niegroźne, ale dziadek jest na tyle stary, że daje się nabierać. Po swojemu przeżywa. Z kolei stary rośnie emocjonalnie. Triumfuje. Aż nie wytrzymuję:
– Tatuś, szkoda dziadka.
Pozwalam sobie, bo od pampersów uczą mnie empatii. Nie znałbym słowa, ale tłukli do głowy z częstotliwością i siłą ubijanych na niedzielne obiady kotletów schabowych, że nie dało się nie zapamiętać i zapomnieć. Przez to kiedyś przy polonistce błysnąłem nowym wyrazem, aż się żachnęła.
– Spadaj do siebie. – Na tyle go w nerwach stać.
To i spadam.
Mamusia w kuchni kończy chyba dobre śniadanie dla mnie – Jezu, jak ja tego nie znoszę! – bo nagle ustają wszelkie śpiewy. Zawsze z rana słucha swoich piosenek z płyt. Najczęściej piratów, ściągniętych z Internetu. Sam ją tego nauczyłem, bo generalnie w te klocki jest cieniutka. Jedynie buszowanie po portalach randkowych i innych tego typu duperelach nieźle jej idzie. Przesadzam, czasami kiecki i nowe modele butów – nietypowych, to znaczy spoza sieciówek, bo trzeba wyglądać inaczej niż standard, lepiej, oryginalniej niż koleżanki – kupuje w sieci. Właśnie kończy się kolejny z utworów The Kills w mojej głowie i w tym samym czasie kończy się piosenka mojej matki śpiewana przez jakąś Renatę Dąbkowską – kompletnie nie mam pojęcia, z jakiej bajki muzycznej ta niewiasta, laska, ale na pewno nie z mojej, bo za ckliwe i takie plastikowe, że mamusi aż łza w oku się kręci – gdy zaczyna się delikatne (byle nie spłoszyć lwiątka we mnie drzemiącego) skrobanie do drzwi. Wiem, że muszę otworzyć, by ubiec niepotrzebne pytanie:
– Kochanie. – Kurwa! Znowu okazuje się szybsza! – Najwyższa pora podnieść pupcię. Śniadanko już na stole.
Gwałtownie muszę jej przerwać.
– Mamo. Mogłabyś wreszcie zauważyć, że dawno wstałem!
– Nie słyszałam – po kilku sekundach jeszcze bardziej zalewa mnie przez drzwi tą sztuczną słodyczą w głosie, przypominającym głosik kilkuletniej dziewczynki.
Mamo, nawet pojęcia nie masz – myślę szybko, w iście kosmicznym tempie – jak wkurza mnie to twoje (i innych kobiet z twojego pokolenia czy kręgu towarzyskiego), jak wnerwia mnie to twoje pieszczenie się. Udawanie małej dziewczynki. Takiego starego dziecka. Aż mam ochotę jej wyryczeć przez drzwi: „Więcej odwagi! Masz już prawie czterdziechę na karku!”. Ostatecznie milczę, gdyż wiem, że potraktowałaby to jako obelgę. To już spokojniej zniosłaby, jakby ktoś w przypływie złości nazwał ją lafiryndą czy kurwą. Zresztą, jak spotyka się z koleżankami na ich babskich wieczorach, czasem w naszym domu, to nazywają siebie wzajemnie lafiryndami albo jawnogrzesznicami. Niby takie do przodu chcą być. Bywają jednak tylko śmieszne, a jedynie czasem faktycznie zabawne.
– Szkoda – sączę wciąż przez drzwi – bo jakbyś nie zauważyła, to jestem w łazience.
– Wiem.
– To po co każesz mi podnosić dupę?!
– Jak ty się wyrażasz?! – Znowu to irytujące udawanie oburzenia.
– Ty zaczęłaś.
– Ale grzecznie.
– Nieprawda. Powiedziałaś, żebym podniósł dupę…
Teraz ona – dość stanowczo jak na nią – ingeruje w mur obronny mojej wypowiedzi.
– Powiedziałam: „pupcię”!
– Nie wkurzaj mnie.
– Powiedziałam czy nie?
– Może i powiedziałaś.
– To nie wmawiaj mi, kochanie, czegoś, czego nie powiedziałam.
– Mamo, ale dla mnie to to samo.
– Dla mnie nie.
– Jak zdejmiesz majtki, to nieważne, czy zobaczysz pupcię, czy dupę, widok będzie taki sam.
– Szkoła tatusia!
– Nie, kumpla z budy.
– Czego was tam uczą w tych cholernych szkołach?! – Niby wielce oburzona, a wiem, że ma we wszystko to wylane.
– Dobra – zaczynam mieć dosyć tej bezsensownej paplaniny. – Wracaj do kuchni. Zaraz wychodzę.
A ona wciąż swoje:
– Bo wiesz, kochanie, że tatuś się zdenerwuje i nie będzie czekał…
– Wiem!
– …a póki co, ma ochotę odwieźć cię autkiem do szkółki.
– Wiem.
– Za dwadzieścia minut będzie jechał. – Musiała to z siebie wyrzygać. Każdego dnia ta sama informacja.
To gorsze od serwowanego przez szczujnię – to opinia Tylko Rodzica o telewizji – codziennego serwisu informacyjnego. Też wciąż takiego samego, a jednak od czasu do czasu przyprawianego popłuczynami z czegoś niby nowego, czytaj: innego, a odbieraj: mimo wszystko tego samego, nudnego, wręcz stęchłego, bo wciąż ten sam kit ci wciskamy, a ty masz tylko wierzyć, że nowinkami ze świata cię zalewamy, że tak bardzo się staramy. Wściec się można. Nie dość, że masz telewizję w telewizorze, to jeszcze rodzona matka bawi się w telewizję.
– Już wychodzę – oznajmiam i mam wrażenie, że pojęła, bo znikła sprzed drzwi.
To ważne. Bo nie chciałbym jej walnąć otwieranymi z impetem dębowymi drzwiami, na dodatek wygłuszanymi specjalną skórą – taki drobnomieszczański czy nobilitujący do klasy średniej szpan, bo trzeba się nie dawać, być zawsze, lub przynajmniej, krok przed innymi, znajomymi i przyjaciółkami, co to raczej są nieprzyjaciółkami te pierwsze jedynie udającymi (tak przynajmniej twierdzi dziadek) – jakiej podobno Tatarzy przed wiekami używali do wytwarzania tarczy obronnych i naciągali na bębny, obwieszczające ich nadejście, czyli pewne zwycięstwo, jak karmią nas na lekcjach historii. A może mi się po prostu zdaje, że tak było? Że tak słyszałem? W końcu, co mnie to wszystko obchodzi?
Wychodzę z łazienki, kończąc ubieranie – a dokładnie wpychając koszulę do spodni i dopinając zamek w rozporku, choć wolę guziki, ale te zwykle dłużej się zapina, a czas to ponoć kasa – z kłębiącymi się pod czaszką dźwiękami muzy Jacka White’a i niewypowiedzianym zdaniem – zamiast dzień dobry – „niech was wszystkich chuj strzeli!”. Z samego rana najlepiej. Wtedy jakoś w spokoju przetrwam dzień. Ale nie. Poddaję się. Uśmiecham się do mamy. Ona do mnie. Sterczy oparta o blat kuchni. Niby taka zapracowana mamuśka w amerykańskim stylu jednego z tych seriali, które połowa lasek z budy ogląda, choć na użytek towarzyski udają, że nie oglądają, i które mnie zdarza się oglądać, a też udaję przed całym światem, że nie oglądam, bo inaczej przesrane, zatem:
– Nigdy w życiu takiego gówna!
Ale tak naprawdę nie potrafię wymienić żadnego z tytułów tego badziewia. Chyba że przy piwie. Wtedy jakiś tytuł mimowolnie się przypomni, bo ktoś podrzuci pomysł, coś przypomni, mózg zaskoczy, człowiek nabiera odwagi i język wypowie. I się jest w towarzystwie na fali. Kumple poklepią po plecach, laski popiszczą, nieco się pochichrają, czasem do posikania. Bo tak trzeba. Tak wypada. Jest cool.
Tymczasem Aż Rodzic cieszy się, że jej latorośl siada do stołu. Nawet nie ma odwagi zwrócić uwagi, że nieco niedbale. Kiedyś – jak byłem mały, w pierwszych klasach – truła od wejścia, że siedzieć trzeba prosto, nie garbić się, jeść sztućcami przeznaczonymi do określonych potraw, nie rozmawiać w trakcie jedzenia, starać się nie stukać łyżeczkami i widelcami o naczynia, nie wymachiwać pod stołem nogami, nie kopać tatusia, ani tym bardziej babuni, gdy jeszcze była tolerowana i znośna, nade wszystko być miłym i uprzejmym przy stole. Dla domowników ogólnie. Dla mamy i taty detalicznie. I nic – w każdym razie niewiele – jej z tej nauki nie wyszło. Sam nie wiem, dlaczego przyczyniłem się do poniesionej przez nią klęski w tym zakresie. Przecież tak się starała. Pewnie i teraz też ma nadzieję, że grzecznie usiądę, wepchnę w siebie, to znaczy zjem, choć jej się wciąż zdarza powtarzać: Spapusiaj wszystko, co mamunia przygotowała. W takich momentach moje flaki zamieniają się w kamień niezdolny do przyjęcia czegokolwiek (wszystko, co upitrasiła, żadna knajpa by tego nie przyjęła, przed progiem z kwitkiem by ją odprawili), będę się uśmiechał – „Jak ja lubię, gdy jesteś taki milusi”, zdarzy jej się powiedzieć – a tu nic z tego. Stoi więc przy tym blacie kuchennym, opatulona – mimo ciepła na dworze i duchoty w kuchni – grubym, puchatym szlafrokiem w kolorze morskiej toni i wygina się, jakby chciała całym ciałem całemu światu wykrzyczeć: Tutaj jestem! Tutaj jest twoja mamusia! Ale mnie to nie rusza i nie wzrusza. Wykombinowała sobie jakiś czas temu, czy też ktoś jej powiedział – na pewno jakiś palant na portalu randkowym albo jeszcze głupszy kolega z pracy – że wygląda jak młoda Claudia Cardinale. Nie wygląda, bo jak tylko usłyszałem, to poszperałem w sieci i już wiem, że mojej matce daleko do aktorki z czasów Osiem i pół. Chyba że palant miał na myśli włoską gwiazdę z czasów Królowych Dzikiego Zachodu. Tam bardziej Bardot mi się spodobała. Szkoda, że teraz jest taka stara i w świecie zwierzaków zatopiona.
– Jak się spało? – To taka poranna zaczepka w jej stylu.
– Normalnie. – To taka moja rytualna odpowiedź w moim stylu.
To nieźle się zaczęło – kalkuluję. Taki rodzinny standardzik. Matka bardziej przypomina mi Monikę Vitti zrobioną na blond, a może naturalną, nie zastanawiam się, z czasów przeintelektualizowanej Przygody. Szkoda, że dziś takich seksem nasączonych lasek już nie ma. Przez moment tonę w konkluzji… kiedyś to musiały być zajebiste czasy. Lubię je przez stare filmy.
– Śniło ci się coś? – Nienasycona.
Z miejsca mam skojarzenie z Nienasyceniem – nie zapamiętałem autora, ale chyba będę musiał, bo gość miewa odjazdowe pomysły i skleca nieszablonowych bohaterów, nawet zastanawiam się, czy nie wspomnieć o nim W Mojej Szkole. Zwłaszcza o emanującej erotyzmem i tajemniczością rudowłosej Akne z innej opowiastki tego gościa. Nic z powieści nie spiąłem, ale taką Zofię Wichłacz chętnie bym w tej roli pooglądał. Nie wiem czemu, ale jak czytam, to myślę filmem. Może kiedyś zostanę następcą uwielbianego przez Tylko Rodzica Antonioniego czy Godarda, których filmy zmuszony byłem z nim oglądać już w szóstej klasie.
– Owszem – odpowiadam na maminą zaczepkę względem snów.
– A co?
– Takie byle co.
– Co konkretnie?
– Nie chcesz usłyszeć.
– Może jednak chcę?
– Nie chcesz.
– Ale ja proszę. – Prawie klękając.
Nie cierpię tej pozy w jej wykonaniu. Za bardzo przypomina w niej W Mojej Szkole. Mimo wszystko – taka moja hierarchia ważności ludzi – moja matka jest znacznie wyżej od tego wstrętnego babsztyla, który wszystkim z ferajny i spoza daje się we znaki.
– No dobra. Budę wysadzałem.
– Że co? – Od razu wiedziałem, że nie pojmie. Niby wykształcona, a myśli na wstecznym.
– Mam powiedzieć prosto z mostu?
– Owszem.
– Rozpierdoliłem szkołę.
– Dziecko! Jakim ty językiem…?!
– Chciałaś najprościej – wypalam – to powiedziałem, jak umiałem. Najprościej.
Z miejsca znika fałszywy uśmiech z jej ust. Z wypisanym w oczach i na twarzy „Ratunku!” spogląda w kierunku gabinetu Tylko Rodzica. Ale – o naiwności – już dawno powinna przyjąć do wiadomości, że stamtąd trudno oczekiwać ratunku. Zresztą, od czego? W jakiej sprawie? Że w jej mniemaniu przekląłem? W jej obecności? Wszyscy tak dziś robią. A poza tym – co to znaczy przeklinać? Czy ktoś to zdefiniował? Mam własną na ten temat teorię. Dla jednych coś jest przekleństwem, obrazą majestatu, a dla kogoś innego – liberalnego, znam słowo, bo na wiedzy o społeczeństwie ostatnio nad tym się rozwodziliśmy z Bajzelmenem – tylko kolejnym nudnym wyrażeniem, nad którym trzeba przejść do porządku dziennego, bo czas to pieniądz, czyli kasa, a tej marnować nie wolno! Zwłaszcza na rozpamiętywanie zawiłości językowych.
Lecz mamusia nie daje za wygraną. Zaczyna wykład w swoim stylu – nijakim. O potrzebie troski o czystość języka ojczystego… po czym zaraz słowo goni słowo, zamienia się w strumyk słów, rzeczkę, wreszcie w wielki słowotok rozrywający przestrzeń wokół niczym rwący górski potok.
– Mamo, ale dziś wszyscy tak mówią! Nawet gnojki z drugiej klasy!
…o tym, że jesteśmy cywilizowanym narodem zjednoczonej Europy z aspiracjami doganiania w każdym obszarze egzystencji najbogatszych i najlepszych…
– Właśnie dlatego tak staram się nadgonić nasze narodowe zaległości w zakresie innowacyjności języka!
…o budowaniu poprawnych relacji interpersonalnych – nauczyła się przed laty na tych swoich babskich sabatach międzynarodowego słowa i macha nim niczym pijany ułan szabelką tuż przed pojedynkiem honorowym – bo one określają naszą pozycję w strukturach towarzyskich…
– Jakbym jeszcze rozumiał, z czym się to coś jada.
…o tolerancji i uśmiechu na każdy dzień. Podobno teraz tylko tak trzeba.
I nawet nie usiłuję wyjaśniać jej, że ta bajka, jaką sobie w głowie uwiła czy utkała z tych swoich iluzji, nijak ma się do tego, co za oknem, czym karmi mnie – nas – rzeczywistość, a czego za żadne skarby ona nie chce sobie uświadomić. Zastanawiam się, kto i jak ją wychowywał. Czym w tym czasie zajmowali się jej rodzice, teoretycznie moi dziadkowie. Śmiać się zaczynam. To oczywiste. Przecież winni temu są moi przemądrzali dziadkowie. Nie ten, co z nami tu i teraz, i pewnie – jak mawia Tylko Rodzic, z żalem raczej, nawet na udawaną radość się nie sili – aż do śmierci, ale ci drudzy. Nieżyjący rodzice mojej mamy. Może wykończyła ich swoją tępotą? Tak sobie myślę, że ojciec musiał być w niej nieprzytomnie zakochany, skoro ożenił się z nią, nie dostrzegając w niej pustaka, kurzego myślenia i tej irytującej beztroski. Dla mnie to głupota, choć ona uważa siebie za doświadczoną i troskliwą matkę. Jednak chyba nie mnie to oceniać, konstatuję z mety, bowiem nie posiadam – i oby jak najdłużej nie! – jakichkolwiek rodzicielskich kompetencji. Nawet wyobrażenie na ten temat, że mógłbym zasuwać po mieście, w parku, trotuarach i spacerniakach z wózkiem wypchanym kilkoma kilogramami rozwrzeszczanego, srającego i sikającego w pieluchy mięsa, przyprawia mnie o mdłości, przyspieszone bicie serca i prawie omdlenia. Co trzeba mieć w głowie, żeby pragnąć posiadać dzieci? Niewyobrażalna bzdura!
Z rytmu myślowego wybija mnie amerykański uśmiech mamusi. Wciąż oparta o ten kurewski blat sili się na amerykańską stylizację, jeśli chodzi o przybieranie póz. Nie wzrusza mnie to. Już tylko czekam na Tylko Rodzica, będącego zapewne przekonanym, że jeszcze nie wstałem. Zaraz się rozczaruje.
Nie myliłem się. Jeszcze porządnie nie rozbujałem myśli, a już z gabinetu dochodzi dźwięk przypominający ryk buhaja. Choć nigdy czegoś takiego, znaczy buhaja, nie widziałem, jedynie z dziadkowych opowieści prawie fantastycznych zapamiętałem.
– Nie będę czekał ani minuty. Będziesz zapylał piechotą! Rozwydrzony przez mamusię bachor!
Patrzę w tym momencie na minę mamusi. Stara się głupkowato uśmiechać. Wiem, że nie cierpi tych jego odzywek. Szczególnie tych ich fragmentów, które kwestionują jej intelekt i kompetencje wychowawcze. Tylko Rodzic nigdy nie miał chyba zbyt wysokiego mniemania na temat jej możliwości intelektualnych. Tylko dlaczego w takim razie się z nią ożenił? Kolejny raz tego ranka mój umysł zaprząta to pytanie. Nie mam czasu, ale przy okazji muszę sprawdzić, czy przypadkiem nie jestem efektem jakiejś wpadki. Mógłbym spytać dziadka, ale wiem, co by odparł:
– Ja nic nie wiem, bo to dawno było.
– To znaczy jak dawno? – pytam zazwyczaj w takich okolicznościach.
– Przed wojną jeszcze – słyszę zwykle w odpowiedzi.
Takie poranne strzelaniny słowne między starymi to normalka. Mam wrażenie, iż często bywam przyczyną sporów między nimi. Aż Rodzic chciałaby cały czas poświęcać tylko swoim sprawom. Ubzdurała sobie, że jako matka już się spełniła. Z kolei Tylko Rodzic uważa, że skoro nie może mieć takiego wpływu na wychowanie mnie, jaki by go w pełni satysfakcjonował – to znaczy tylko i wyłącznie władza absolutna nade mną, ale niedoczekanie, kochany tatuśku – to woli udawać obrażonego i olewa wszystko. Jednak z mojego punktu widzenia zarówno on, jak i ona kierują się tylko własnym wygodnictwem, co nazywam egoizmem, i dochodzę za każdym razem do wniosku, że tacy jak oni nie powinni mieć dzieci, zakładać rodzin. Olśnienie sekundowe, bo może właśnie po nich w genach odziedziczyłem świadomą niechęć do dzieci? Jednak w dalszej części każdego z dni moich – po konsultacjach tematycznych z wiarą, ludem szkolnym, najbliższą ekipą – dochodzimy do wniosku, że nie ma co ujadać na rzeczywistość, bo wszyscy mamy przechlapane. Ostatecznie godzimy się z faktem, że w ogóle nas zmajstrowali. Bo co by było, gdyby nas nie było?
On, tatuś – czasami, jak ma wkurw, każe w ten sposób do siebie mówić – miewa przejawy wysokiego mniemania na swój temat. Lubi się uważać za wielką głowę rodziny. Rzeczywiście. Głowę ma dość wielką. Stwierdziłem to już jakiś czas temu, podczas jednego z najnudniejszych rodzinnych obiadów w samym środku niedzieli. Zacząłem przyglądać się jego głowie. Wzbudziło to najpierw ciekawość dziadka:
– Na co tak patrzysz, syneczku? – zaskrzeczał po dziadkowemu, choć wcale nie musiał, bo jeszcze tak steranego głosu nie ma. Kolejny raz pomylił mnie ze swoim synem.
– Tak sobie.
– Ale na coś musiałeś patrzeć.
– Skoro widziałeś – zaczynał mnie denerwować – to po co pytasz?
Od razu z pozycji dobrego wychowawcy – wzorowego tatusia – wtrącił się Tylko Rodzic.
– Odpowiadaj, jak dziadziuś pyta!
– Czemu?
– Temu, smarkaczu!
Tu swoje trzy grosze – nie wiem, dlaczego oni akurat tak często tego sformułowania używają, taką bzdurę w telewizji widziałem, coś z operą w tytule, ale za nic nie skumałem, o czym to – wtrąciła obecna przypadkiem babcia, zwana pieszczotliwie: złośliwie babunią, przez Tylko Rodzica starą raszplą, ruskim czołgiem nie do zatrzymania albo bezceremonialnie skretyniałą dewotą. To było wtedy, jak jeszcze utrzymywali z dziadkiem pozory jako takich kontaktów. Wkrótce potem:
– Kopnęła dziadka w dupę – jak stwierdził nie bez wyczuwalnej satysfakcji Tylko Rodzic.
Pojąć nie mogłem, jak mógł się radować z powodu utraty swojej mamusi. Nie na zawsze oczywiście, ale dlaczego pozwolił, by odeszła od dziadka. Dziś jestem w tej materii znacznie mądrzejszy, bardziej oświecony. I nie jest to wpływ edukacji szkolnej.
Wciąż nie miałem ochoty odpowiadać na głupkowate pytanie dziadka. Ale staruszek okazał się nieustępliwy.
– Powiesz w końcu?!
Pytanie zabrzmiało jak wojskowy rozkaz. Gdy mój wzrok zderzył się z błagalnym uśmiechem Aż Rodzica, nie miałem wątpliwości i wyboru:
– Niech będzie.
– No…? – Dziadek nie krył radości z odniesionego, mierzonego w mikronach, zwycięstwa ambicjonalnego.
– Na głowę taty.
Konsternacja. Mowę im poodejmowało. Co się tak, kurwa, gapicie wszyscy jak sroki w gnat? Przecież chcieliście wiedzieć, to wiecie! Chcieliście usłyszeć, spragnieni mych słów niczym sępy padliny, to usłyszeliście! Po co więc to wybałuszanie gał?! Szlag mnie trafia, w okolicy bebechów trzęsie, z radości; i złości, że mogę to tylko pomyśleć.
– Że jak? – Tata sprawiał wrażenie, jakby się przesłyszał.
– Wcale nie masz wielkiej głowy – wyjaśniałem beznamiętnie i zdawało mi się, że dość logicznie, zatem bez cienia obrazy kogokolwiek.
– O co ci chodzi? – Tylko Rodzic prawie udławił się kawałkiem gęsiny.
Temat uważałem za zamknięty, wyjaśniony, więc skąd to zadziwienie?
– O twoją głowę.
– Ale co z tą głową?
– Nic.
– Nie nic, bo gadałeś coś o mojej głowie.
– Taki pic dla dziadka.
– Jaja sobie z dziadziusia robisz?! – wnerwiał się.
– No właśnie. Nieładnie tak, syneczku – tonem uspokojenia napinającej się atmosfery wtrąciła Aż Rodzic.
– Co się wtrącasz? – Teraz Tylko Rodzic na nią wylewał swą irytację.
– Nie ma prawa takim tonem do starszego człowieka.
– Ale to mój ojciec, a nie twój!
– Weź się normalnie odwal. Wszystkim wam po kolei odwala! – Stały tekst mamy, gdy przestawała dawać radę w starciu słownym z ojcem.
– A ty co się tak gapisz? – warczy w moją stronę Tylko Rodzic.
– To co mam robić?
– Wpier… znaczy: jeść.
– Chciałeś zakląć – zaczynam się radować.
– Musiałbym być tobą. Wszyscy jesteście siebie warci. Tylko jedno wam w głowach.
– To znaczy? – nie odpuszczałem. Ciekawe, do jakiego stopnia da radę się opanować.
– Gówno znaczy! – tracił opanowanie.
– Nie wypada tak przy stole – starałem się mówić tonem pouczenia. Nauki mamusi zaczęły wreszcie procentować.
– Jedz, bo ci zaraz michę sprzed nosa sprzątnę.
– To zgłoszę do pedagożki, że się nade mną znęcasz.
– Debil.
– Możecie już przestać? – Aż Rodzica wyraźnie wkurzała nasza słowna szermierka o nic i o niczym.
– Kompletnie zbaraniałeś – skwitował ojciec i na nowo skoncentrował się na jedzeniu.
– Sam zbaraniałeś – warknąłem, nie mając zamiaru ustąpić.
– Jedz, bo zaraz palnę cię w łeb.
Przypominam sobie to zdarzenie, bo gdy teraz patrzę na kształt i wielkość jego głowy, to wcale wielkiej nie ma. Normalną. Nawet bym powiedział, że małą jak na faceta. Jeżeli ma coś wielkiego, to wyobrażenia na swój temat. Powiedziałbym nawet – największe. Nie mówi tego wprost, ale zawsze tak się zachowuje, że wychodzi na takiego, którego trzeba szanować, składać mu hołdy, liczyć się z jego zdaniem, wielbić niczym mistrza świata w nie wiadomo czym albo jakiegoś sułtana tureckiego. Wszystko – tak mniemam – dlatego, że ma w zwyczaju z nikim się nie liczyć.
Wchodzi teraz do kuchni. Ze swojego gabinetu. Od dawna ma swój gabinet:
– W końcu muszę mieć miejsce do spokojnej pracy – oświadczył jakiś czas temu matce. – Skoro mam zarabiać na nasze przyjemności, to muszę to robić w skupieniu. A wasze przyjemności pęcznieją jak drożdże pączkujące.
Musiał nam dowalić. Najbardziej Aż Rodzicowi.
Nikt nie oponował. Ja tym bardziej. Nie dlatego, żeby on mógł pracować w ciszy, ale dlatego, że dzięki temu ja mam święty spokój. On – Tylko Rodzic – wraca z harówy – tak mawia o swoim etatowym miejscu pracy – wrzuca na ruszt, cokolwiek Aż Rodzic upichci – bo trudno zazwyczaj nazwać to wytworem kucharskiego kunsztu, w programach telewizyjnych nie mogłaby gotować ani knajpy prowadzić – po czym z butelką piwa, byle jakiego, marki dla niego są tu bez znaczenia, znika za drzwiami swego królestwa – gabinetu – i haruje. Przynajmniej wszystkich w tym przekonaniu utwierdza wieczornym oświadczeniem, gdy wysunie się wreszcie ze swej norki:
– Na dziś wystarczy – mawia i sapie. – Kręgosłup już mnie rozbolał od tego zginania się i lampienia w ekran.
Zwykle nikt nic po tych słowach nie mówi. Tylko – od czasu do czasu – dziadek:
– Też tak miałem, też.
– Kiedy? Ojciec, co ty pieprzysz?
– Wtedy – zapewnia staruszek.
– Weź się zamknij.
– Ale to przed wojną było.
– Gówno było! – Tak puentuje dialog ze swoim tatusiem mój tatuś.
Potem czuje się jeszcze ważniejszy niż w ciągu dnia, czy popołudnia nawet. Jakby jakiś król. Taki Tarkwiniusz Pyszny albo inny Karol Wielki czy Kserkses. Albo jeszcze lepiej: nacjonalista. Mussolini i Pinochet w jednym. Jakby nasz Kazimierz Wielki albo wódz Piłsudski, co to, jak mawia sąsiad spod dwunastego, tylko przypadkiem, dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności, został wielkim wodzem, bo zazwyczaj bywał dyktatorem, socjalistą i terrorystą. Bajzelmen byłby wściekły, słysząc opinie sąsiada, bo uwielbia Marszałka jak nasze laski z budy chłoptasiów z BTS, niektóre marzyły nawet o pojechaniu na ich koncert do Londynu w ramach trasy Love Yourself Speak Yourself. Wszystkie dyktatorskie skojarzenia nasuwają mi się, kiedy tak spoglądam na niego wieczorami.
Upija kilka łyków wystudzonej kawy i zasuwa do mnie:
– Gotowy?
– Jeszcze nie całkiem – odpowiadam. Zgodnie zresztą z prawdą.
– Kiedyś sam siebie zgubisz – warczy.
– Jak można zgubić samego siebie? – dociekam i widzę, że go to wkurza. No i o to chodzi.
– Można.
– Ale jak?
– Srak.
– Skoro twierdzisz, że można siebie zgubić, to powiedz jak. Uczę się dopiero żyć, a ty…
Najwyraźniej skrajnie poirytowany:
– Przestań mnie wkurwiać, tylko pakuj w bebechy to swoje żarło, bierz dupę w troki i do wozu! – Zatrzaskuje aktówkę, zręcznym ruchem wsuwa ją pod pachę i wychodzi.
Mama kręci głową, jakby wylękniona, wyszkolona w udawaniu jak aktorka teatru narodowego. Nie ze strachu przed Tylko Rodzicem, po prostu nie chce jej się z nim wchodzić w dialog, bo i tak wie, że on musi postawić na swoim.
– Zdenerwowałeś go.
– Sam się zdenerwował.
– Niepotrzebnie się z nim droczysz.
– Sam zaczął – nie odpuszczam. W myśl zasady: jak się dasz, to cię zajeżdżą.
– Ale jesteś młodszy.
– Co z tego? Jego dzieckiem jestem. Tym bardziej powinien mnie rozumieć.
– Zawsze to jakby ojciec.
– Celne spostrzeżenie.
– Nie rozumiem.
– Jakby.
– Uparty jesteś jak… – Nawet nie ma odwagi skończyć. Z góry wiem, z kim chce mnie porównać. Nie robi tego. Wie, że skończyłoby się to awanturą, w najlepszym wypadku pojedynkiem na słowa, ostre, coraz ostrzejsze, aż wreszcie wrzaskiem zwieńczone.
– Jak kto? – dociekam dla zasady i dla udowodnienia sobie nie wiadomo czego.
– Jak osiołek jakiś.
Mamo – myślę, choć ta myśl wrzaskiem po zakamarkach kory mózgowej się obija – przestań strzelać do mnie tymi zdrobnieniami! Robię przy tym taką minę i taki dostrajam wyraz oczu, że powinna się skapować w palniętej gafie. Ale nie. Ona nie z tych, co myślą, gdy chodzi o dziecko. Wkurza mnie ten skrajny brak krytycyzmu wobec mnie. Nie powiem, mnie z tym żyje się superwygodnie, ale wiem, że dla komfortu psychicznego – mojego szczególnie i jej po trosze – powinna raz na jakiś czas wykazać się stanowczością. Zdecydowaniem. Pokazać, że jako Aż Rodzic ma jaja! Pocieszam się tym tylko, że większość matek moich kumpli i kumpelek ma podobną skazę. Zastanawiamy się czasem – od przypadku do przypadku, bo na długie myślenie czasu brak, tempo życia przeszkadza – skąd one czerpią te wzorce zachowania i wychowania. Na pewno nie od swoich rodziców. Moja babcia najczęściej powtarza, że:
– Dziecko należy nakarmić, dać dach nad głową i to, co mu potrzebne do życia i nauki.
– Czyli to wszystko – puentuje zwykle Tylko Rodzic – co ma ten nasz ancymon. – Kolejne z jego ulubionych słów w odniesieniu do mnie.
Za to dziadek na wszelkie rodzicielskie narzekania w kwestii trudności wychowawczych serwowanych przez dzisiejsze czasy dzisiejszym zaharowanym rodzicom zwykł paplać:
– Bo tu się nie ma co cackać. Tu trzeba w dupę od czasu do czasu i będzie człowiek jak w zegarku chodził albo kieracie. – I śmieje się jak szczere dziecko. Wielkie, stare dziecko. Nie wiedząc, że śmiesznością grzeszy w tym momencie. – Swojego przy każdej okazji prałem i co wyrosło? Byle co wyrosło.
Nie wiem, co miewa w takich chwilach dziadek na myśli, ale ojciec z miejsca gasi jego zapał ewentualnego skończenia zaczętej myśli.
– Jak się ojciec nie uspokoisz, to wiesz?
I dziadek chyba wie, bo:
– Wiem.
– No!
I wystarcza dziadkowi.
W międzyczasie matka wciska mi do plecaka jakieś owoce, denerwując się jednocześnie, czy tym przetrzymywaniem mnie nie rozsierdzi ojca, który – o ile mnie nie myli moje wyliczenie czasu o tej porze dnia – sterczy już koło samochodu, sprawdza wnętrze, zaraz pewnie wciśnie klakson albo wpadnie na moment do domu z kurwami i chujami na języku. Śmieszy mnie, jak klnie. O ile czymś normalnym wydają mi się te słowa w moim wydaniu, albo na przykład takiego Wiotkiego czy Kuby zwanego Co Ty Tutaj Robisz, o tyle w jego wykonaniu tchną śmiesznością. Zabawnie wygląda taki czterdziestolatek w garniaku, z dyplomatką w dłoni, złotym zegarkiem na przegubie dłoni, za ciężką kasę w Dubaju nabytym, i z takiego samego kruszcu wykonanym łańcuchem na szyi, który rzuca mięchem od drzwi do swego synka. Synka! Jezu, skąd mi się to wzięło?! Może dlatego, że nie trawię, jak matka się w ten sposób do mnie zwraca? Zwłaszcza jak wyjeżdża z tymi swoimi „kochaniami”, „słoneczkami”. Znosiłem to, nawet mi pasowało, jak byłem przedszkolakiem albo w początkowych klasach podstawówki. Modlę się – choć w nic nie wierzę, tym bardziej w nikogo, a już najmniej w jakichś świętych i inne niebiańskie osobistości spokrewnione z Bogiem (tylko skąd to przyzwyczajenie myślenia o Nim wielką literą?) – żeby przypadkiem matce kiedyś nie odbiło i nie wyskoczyła z tymi i galerią podobnych tekstów przy moich kumplach. Wtedy chyba modliłbym się do samego diabła, by sprawił rozstąpienie ziemi, bym mógł ze wstydu zapaść się na wieki w jej czeluści. Pocieszam się jednak nadzieją, iż jest mało prawdopodobne, by ona i moi kumple mieli kiedykolwiek zetknąć się z sobą. W każdym razie usilnie pilnuję tego, by do takiej ewentualności nie doszło. Bo jeśli nawet zdarzy się, że któryś zagości w mojej chacie – raczej landarze moich starych, tak to z zewnątrz wygląda – stanie się to w godzinach, kiedy w domu jestem ja, no i dziadek, ale jego nikt serio nie traktuje. Zresztą on również nie zważa na obecność moich znajomych w domu.
Kiedy już na moim policzku spocznie pożegnalny pocałunek od mamusi, co bynajmniej nie napawa mnie radością, do kuchni wpada Tylko Rodzic. Jak się mogłem spodziewać:
– Jak długo, do kurwy nędzy, będę jeszcze czekał?!
Jeszcze powinien dodać „chuja czarnego”, a ja powinienem, dla większego wkurwienia go, zripostować: „A czemu nie białego albo innego koloru?”. Wtedy dopiero potrafi wskoczyć na najwyższe obroty, że nic, tylko boki zrywać ze śmiechu albo brać nogi za pas i spadać. Gotów wpierdol spuścić, choć dotąd nigdy tego nie zrobił. Dziadek powiada, że to wielka szkoda, bo bite dzieci lepiej rosły, lepiej jadły, spały i się ze strachu uczyły, czasem tylko z tego powodu w łóżko sikały.
– Goni nas coś?
– Ciebie może nie, ale ja za dziesięć minut muszę być w pracowni.
– To urządź ją w chacie.
– Jeszcze słowo, a cię palnę.
– Nie kłóćcie się – dyskretnie próbuje zniwelować napięcie Aż Rodzic.
– Do bryki!
Rozkazujący ton tatusia wprawia go w lepszy nastrój. Spełnia się w takich momentach. Tym bardziej, że idę przed nim jak pędzony przez juhasa baranek. Potulnie i w określonym kierunku. Bo jakby nie, jakiś bryk w bok – skok w bok, fajne określenie, z Tylko Rodzicem mi się kojarzy, szczególnie z jego romansem z jakąś młodą salową ze szpitala, gdzie matce robili zabieg lipo… coś tam. W każdym razie ściągali nadmiar czegoś z pośladków, porąbane to wszystko… to (właśnie wtedy) tatusiek przeleciał dwudziestkę. Niech go szlag, zaraz by wyjechał z kolejną wiązanką tych swoich na ka i cha. Czasami jestem pełen podziwu dla jego inwencji w tym zakresie, bo najdłuższa składanka w jego interpretacji liczyła dwadzieścia jeden wyrazów jeden po drugim wyrzucanych potężnym basem – pod adresem dziadka na szczęście, kiedy ten celowo posikał się do łóżka, żeby zrobić mojemu staremu na złość. Zwłaszcza o tej porze, gdy większość naszych sąsiadów i znajomych wyprowadza swoje pociechy – w zaciszach czterech ścian zwane bachorami, czasami pierdolonymi bachorami, które ich niemożebnie wkurwiają, na dodatek zajebiście dużo kosztują (to nie Tylko Rodzic, a sąsiadka spod siódmego do swojej ukochanej jedynaczki potrafi tak zasunąć) – na plac zabaw i wszyscy powściągają negatywne emocje. Za wyjątkiem mego ojca. On kładzie je jak na tacy. Jakby chciał pokazać: Patrzcie, słuchajcie i… uczcie się?! A może – i nie bierzcie przykładu? Nie, on przecież jest zawsze super, taki supermen, jak jeszcze jeden wyjątkowy, najmniejszą skazą nieskalany, niezłomny wśród samych złamasów i ciot.
Na szczęście przed wejściem do samochodu jest dziś spokojnie. Ojczulek sadowi się za kierownicą. Nagle telefon. Mój? Panika. Nie. Na szczęście do niego. Gubię się w tym. Bo do każdego kontaktu przypisałem jakiś oryginalny dzwonek. Żeby mi się nie popierdoliło. A i tak się pierdoli. Okazuje się, że mamy z Tylko Rodzicem kilka wspólnych dźwięków. Wkurza mnie to. Nie lubię od nikogo małpować. Zwłaszcza od zgreda. Jednak zaraz sobie dośpiewuję, że to raczej zgred ode mnie zmałpował. Choć może nie całkiem. Ma techniczny łeb. Chwilami bardziej kumaty w te klocki ode mnie i moich kumpli, co szóstki z informatyki mają na półrocze. Ja się załapałem ledwie na czwórę. Raczej z lenistwa. Bo normalnie na każdej lekcji zaginam facetkę. Może właśnie dlatego ta czwóra? Podobnie jak starzy, tak i oni, belfrzy, to stado wepchniętych w urzędowe schematy matołów. Dobrze, że moich myśli nie są w stanie przeniknąć – nie trawią, kiedy małolaty, te bachory ich utrapieniem i belką w oku będące, bardziej życiowo rozgarnięte od nich bywają. Tylko Rodzic odbiera. Przytakuje. Mruczy. Coś tam bełkocze. Taka mowa-niemowa. Pobekiwanie i pomiaukiwanie nieartykułowane, jak u przedhistorycznych. Mnie strofuje, a sam ma jeszcze gorzej. Telefoniczny analfabetyzm – myślę tylko, dla swojego bezpieczeństwa. I słucham. A sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Tym bardziej, że niespodziewanie słyszę:
– Dobra, to ja się ewentualnie trochę spóźnię, bo muszę poszukać.
Te słowa są jak miód na moje myśli. Choć niby co miałby zrobić miód, gdyby przyszło mu ratować moją zbolałą duszę? Mniejsza o to. Bo teraz Tylko Rodzic:
– Wybacz, synek, ale muszę na moment do domu – tłumaczy się.
– Coś się stało?
– Nic wielkiego.
– Może ci pomóc?
– Nie trzeba. Tylko teraz ty się przeze mnie spóźnisz…
– Nie ma sprawy. Wytłumaczę się. – I po ułamku sekundy: – Może pojadę autobusem?
– Nie ma mowy.
Nie ufa mi.
– Dlaczego?
– Tak jak ostatnim razem?
– Tato!
– Nie „tato”, tylko wiem, co mówię. Już zapomniałeś? Wysiadaj.
Wtedy mnie nieźle porwało. To znaczy wagary wciągnęły. Tak się z tego wszystkiego zapomniałem, że wróciłem przed północą. Matka była bliska histerii, zawałem szantażowała, a ojciec pozował na Stevena Seagala z pasem w garści.
– Po co?
– Poczekasz chwilę w domu.
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale”.
Nie mam wyjścia. Wysiadam i wracam.
Mama, pewna naszego wyjazdu, zapewne już pindrzy się w łazience. W domu gra muzyka. Jej ulubione rytmy brazylijskie czy inne, na ucho raczej z tropiku rodem. Biorę do ręki płytę ze starą babą na okładce, umalowaną jak klaun cyrkowy. Jakaś Omara Portuondo. Nie wiem, kim ona jest, ale wiem, że mama uwielbia jej sterany życiowym doświadczeniem głos – co czuć w barwie i brzmieniu. Pamiętam, że kiedyś była ze swoją paczką na jej występie, a potem pół nocy snuła się po domu i nuciła, aż skończyło się awanturą z ojcem, który gdzieś o trzeciej nad ranem warczał:
– Gdybym wiedział, że tak cię podkręci, pokręci, pojebie i podnieci, czy coś, tobym ci nigdy w życiu tego biletu nie kupił! Co najwyżej kolejny wibrator!
– Burak! – To jedyne, czym skwitowała jego ówczesne wzburzenie i znużenie jej wokalem.
Gdy tylko orientuje się, że jesteśmy ponownie w domu, wybiega z łazienki – jeszcze nieskończona, ledwie zaczęty makijaż, jakieś maseczki, pudry, podkłady i nie wiadomo co, owinięta swoim ulubionym ręcznikiem przywiezionym z Dominikany, z palemkowymi wzorkami i prawie nagimi facetami między tym badziewiem plastycznym – ścisza muzykę i:
– Co się dzieje?!
– Tata coś zapomniał – wyjaśniam. – Słuchaj sobie dalej.
– Czego zapomniał?
– Nie wiem.
– Ale ja wiem! – krzyczy Tylko Rodzic ze swego gabinetu i miota przekleństwami na prawo i lewo, bo zapewne nie może znaleźć tego, co obiecał temu komuś przez telefon, szefowi albo któremuś z licznych kumpli.