Minecraft. Łowcy mobów - Delilah S. Dawson - ebook

Minecraft. Łowcy mobów ebook

Delilah S. Dawson

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sielskie życie mieszkańców miasteczka Róg Obfitości zostaje gwałtownie zakłócone. Ktoś zatruwa okoliczne pola uprawne! Tajemniczy stwór przeniknął przez mur okalający miasto i oblewa dynie toksyczną miksturą. Czworo nastolatków – Lenna, Mal, Tok i Chug – postanawia temu zaradzić. Chcą uratować mieszkańców i rozprawić się z wrogami. Ale sprawa nie jest wcale łatwa. Przyjaciół czeka wyprawa do odległego leśnego dworu, podczas której czyhać na nich będą przeróżne niebezpieczeństwa. Lenna i jej kompani będą się musieli zmierzyć z przywoływaczem, który nasyła na Róg Obfitości dręczycieli. Wreszcie staną do walki z wrogimi mobami.

Jak zakończy się ta wyprawa? Czy szansą na ocalenie miasta będzie zburzenie muru?

Przeczytaj inne książki z serii "Minecraft. Najlepsze przygody". Każdą z nich napisał inny autor i w każdej spotkasz zupełnie nowych bohaterów!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 426

Oceny
4,6 (32 oceny)
23
7
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiki007

Dobrze spędzony czas

Młodszy brat nie mógł się oderwać od akcji
00
madraspl2

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka jest taka super że nie można przestać jej czytać
00
aldeia

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka dla dzieci. Wciągnęła cała naszą rodzinę. Nawet babcia się wciągnęła w fabułe po przeczytaniu dzieciom kilku rozdziałów.
00
chorwackiPiwosz

Nie oderwiesz się od lektury

Super powieść. 👍🏻
00
JanSzczepanski

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna dla tych, co lubią jak się dużo dzieje
00

Popularność




Tytuł oryginału: Minecraft. Mob Squad

Projekt okładki i ilustracje: Elizabeth A.D. Eno

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lena Marciniak-Cąkała, Marzena Kłos/Słowne Babki

Copyright © 2021 Mojang AB. All Rights Reserved.

Minecraft, the Minecraft logo and the Mojang Studios logo are trademarks of the Microsoft group of companies.

This translation published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022

© for the Polish translation by Andrzej Goździkowski

ISBN 978-83-287-2239-2

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

– fragment –

Dla Rhysa i Rexa – od tej chwili Wasze imiona już zawsze będą związane z uniwersum nie tylko Gwiezdnych wojen, lecz także Minecrafta

Również dla całej społeczności Minecrafta na YouTubie, w szczególności dla graczy skupionych wokół serwera Dream SMP

1.

MAL

Oto, co musisz wiedzieć: mam na imię Mal, mieszkam w mieście Róg Obfitości i zawsze pomagam przyjaciołom. Dosłownie. I właśnie dlatego przychodzą do mnie, kiedy mają problem.

Moja rodzina to najwięksi hodowcy bydła w okolicy. Naszą farmę nazywałam w żartach Krainą Krowich Plac­ków. Zazwyczaj zrywałam się z łóżka skoro świt, żeby zagonić zwierzęta na pastwisko. Nie mieliśmy daleko, bo całe nasze miasto, wraz z gruntami, mieściło się na niewielkim terenie, który ze wszystkich stron był otoczony niesamowicie wysokim murem. Od czasu do czasu musieliśmy tylko poszukać dla krów nowej łączki, bo inaczej wyskubałyby całą trawę aż do ziemi, a być może nawet to by ich nie powstrzymało i jadłyby dalej. Cóż, krowy nie są zbyt błyskotliwe. Jasne, nie można im odmówić pewnego uroku. Lubię patrzeć podczas śniadania, jak pasą się nieopodal. Ich leniwe przeżuwanie trawy działa na mnie uspokajająco.

Gryzłam akurat jabłko, gdy usłyszałam wołanie:

– Mal!

Rozejrzałam się szybko. Jedno nie ulegało wątpliwości – to nie krowa mnie wołała. Poza tym znałam ten głos.

– Cześć, Lenno!

Nadbiegała moja przyjaciółka Lenna. Od razu zauważyłam, że bardzo jej się spieszy – była zziajana, puszyste kasztanowe, pełne liści włosy podskakiwały przy każdym kroku.

– Mal, musisz nam pomóc! Jarro dopadł Toka i Chuga w zaułku!

Z Lenną zawsze lepiej się upewnić, że niczego nie przekręciła.

– Spokojnie, powoli. Jeśli chodzi o Toka, potrafię w to uwierzyć: ten chłopak to chucherko. Ale Chug pokona Jarro z łatwością, więc w czym problem?

– Chug jest uzbrojony w motykę – wydyszała.

Aha, to zmieniało postać rzeczy.

Chug i Tok to dwaj chłopcy z naszej paczki. Niby są braćmi, ale różnią się od siebie jak ogień i woda. I bez przerwy pakują się w kłopoty. Wdanie się w bójkę z Jarro to jeszcze pół biedy. Martwiło mnie co innego – jeśli Chug rzeczywiście miał przy sobie motykę, a Jarro go sprowokował, mogło się zrobić niewesoło. Ten zaułek w centrum miasta, w którym doszło do awantury, też źle wróżył. A jak Chug połamie tę motykę na głowie Jarro, to już w ogóle będzie katastrofa.

Motyki nie rosły na drzewach.

Handlował nimi tylko nestor Stu – i kazał sobie za nie słono płacić.

Co do Toka, to ten chłopak miał bzika na punkcie narzędzi. Zawsze starał się konstruować nowe ciekawe gadżety, które miały ułatwić pracę na jego rodzinnej farmie dyń. Szkopuł w tym, że dziwnym trafem żaden z tych wynalazków się nie sprawdził. Tok był superbystry i zawsze miał tysiąc pomysłów na minutę, tylko że łatwo się ekscytował, przez co zapominał o zasadach bezpieczeństwa.

Chug natomiast zawsze był pierwszy do bitki, dyplomacja nie należała do jego mocnych stron. Musieliśmy się pospieszyć, jednak wcale nie po to, by obronić chłopców przed Jarro, lecz uratować Chuga przed nim samym. To mój najlepszy przyjaciel, ale muszę przyznać, że chłopak miał niewyparzoną gębę. Nigdy się nie poddawał i potrafił stawić czoła każdemu łobuzowi. Gdyby teraz się okazało, że pobił Jarro, wszyscy mielibyśmy przechlapane.

– Mal, mówię ci. Chug wyglądał, jakby chciał spuścić łomot Jarro. Nie ma chwili do stracenia! – popędzała Lenna.

Chciała już biec, ale jeszcze obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, czy ruszę za nią. Ta dziewczyna zawsze miała skłonność do przesady i uwielbiała niewiarygodne historie. Dlatego byłam teraz niemal pewna, że Chug wcale nie ma zamiaru okładać nikogo po głowie motyką. No ale musiałam się upewnić, że nikomu nic się nie stało. Dlatego w końcu z ciężkim westchnieniem rzuciłam niedojedzone jabłko najbliżej stojącej krowie i pobiegłam za Lenną.

Nim dotarłyśmy do centrum miasta, zdążyłam ją prześcignąć. Długo kluczyłyśmy w gąszczu uliczek ze starymi sklepami i domami, wreszcie odnalazłyśmy naszych przyjaciół w jednym z zaułków. Tok przycupnął w miejscu, gdzie Jarro nie mógł go dosięgnąć – na stopniu starych schodów prowadzących do pustostanów na pierwszym piętrze. U jego stóp stała kotka o imieniu Czyścioszka. Ze zjeżoną sierścią, prychając groźnie, obserwowała rozgrywającą się u dołu scenę. Prawdę mówiąc, nikt nie miał pewności, czy Czyścioszka jest samcem, czy samicą. Kiedy jednak Tok zadecydował, że to samica, zwierzę nie protestowało, a ja uszanowałam decyzję kolegi. Kotka najchętniej mościła się na ramieniu chłopca, to był jej ulubiony punkt obserwacyjny. Ilekroć pomyślałam o Toku, widziałam rudą kulkę sierści, nieodłączną od niego niczym druga głowa.

Niepokoiło mnie to, co działo się niżej. Całe szczęście, że przybiegłyśmy tutaj od razu.

Chug faktycznie miał przy sobie nowiutką motykę, którą ściskał oburącz. On i Jarro stali naprzeciw siebie w ciemnym zaułku, tak blisko, że niemal stykali się torsami. Jarro nie był sam – zjawił się w asyście dwóch koleżków, Remy’ego i Edda, którzy trzymali się tuż za nim. Było widać, że szukają zwady. Dzięki temu, że przybiegłam z Lenną, przeciwnicy nie mieli przewagi liczebnej nad naszymi przyjaciółmi.

– Odłóż motykę, będziemy walczyć na pięści – warknął Jarro.

Górował wzrostem nad Chugiem, a dodatkowo miał długie ramiona. Ale za to ustępował Chugowi pod względem postury. Na korzyść naszego wojowniczego przyjaciela przemawiał też fakt, że był lepiej zmotywowany od nich: Chug nie cofnąłby się przed niczym, żeby bronić swojego brata.

– Jeżeli odłożę motykę, jedna z tych twoich oswojonych małp natychmiast mi ją ukradnie – odrzekł Chug. – Zresztą przecież właśnie dlatego zagoniłeś mojego brata do tego ciemnego zaułka, zgadza się? Po prostu jesteś złodziejem. I to skutecznym, bo najwyraźniej obrabowałeś miasto z całej dostępnej brzydoty.

Jarro, który nie był zbyt bystry, nie wiedział, jak zarea­gować.

– Przestań kłapać dziobem, tylko walcz!

Chug popatrzył ponad ramieniem napastnika i dostrzegł mnie i Lennę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– No dobra, jak sobie chcesz. Odłożę motykę. Moje szanse na zwycięstwo właśnie wzrosły. Siemanko!

Kiedy Chug uniósł rękę na powitanie, Jarro i jego kumple odwrócili się ze zdziwieniem. W tym samym momencie Chug rzucił motykę bratu, po czym korzystając z nieuwagi przeciwnika, rąbnął go pięścią w brzuch. Jarro wydał z siebie zduszony jęk i zgiął się wpół.

– Chciałeś się bić. Tylko na tyle cię stać? – szydził Chug.

Widziałam, że Remy i Edd zaczynają panikować. Prześladowanie słabszych od siebie było w ich stylu. Ale już stawanie do walki z czwórką przyjaciół przerastało ich możliwości.

Pomocnicy Jarro nadal z nadzieją spoglądali na prowodyra, podczas gdy on sam, pokonawszy ból, podniósł się z ziemi i odwrócił się do nas.

– Kogo my tu mamy? Przecież to wasza szefowa we własnej osobie. – Jarro z obrzydzeniem zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. – Mogę się bić z dziewczynami, dla mnie to żadna różnica.

Z tymi słowami ruszył w naszym kierunku. Ja ani drgnęłam, jednak Lenna odskoczyła do tyłu.

– O rany, jesteś taki wolny od uprzedzeń – parsknęłam.

Kątem oka widziałam, że Chug znów unosi pięści, szykując się do walki. Poszukałam jego spojrzenia i dyskretnie potrząsnęłam głową. Zależało mi na tym, żeby nie doszło do rękoczynów. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam, było dolewanie oliwy do ognia.

– Chłopakowi też mogę dowalić – dodał Jarro.

Zbliżał się, wykrzywiając usta w nienawistnym grymasie. Był już tak blisko, że musiałam się cofnąć o krok. W przeciwnym razie ryzykowałabym, że go dotknę – fuj!

– Nigdy się z nikim nie biłaś – powiedział Jarro. – Za każdym razem, gdy ktoś przyprze cię do muru, próbujesz znaleźć…

Nie pozwoliłam mu dokończyć.

– A twoja mamusia nie wścieka się przypadkiem, kiedy prowokujesz bójki? – Mówiąc to, wyzywająco wysunęłam brodę. Nogi mi się trzęsły i liczyłam, że w ten sposób to ukryję. Zwracając się do przyjaciółki, rzuciłam: – Lenna, skocz do centrum i sprawdź, czy czasem nie ma tam mamy Jarro.

Jego mama była znaną w okolicy plotkarą. Każdego ranka można było ją zastać pod Sklepem Stu, gdzie kręciło się dużo miejscowych i nie brakowało materiału do plotek. Lenna sztywno skinęła głową i zniknęła za rogiem ulicy. Nie mogłam odmówić Jarro słuszności – rzeczywiście jako nieoficjalna przywódczyni naszej paczki przyjaciół skłaniałam się do rozwiązań dyplomatycznych. Albo, jak w tym przypadku, gróźb.

Dwóch pomagierów Jarro odwróciło się, żeby sprawdzić, co robimy ja i Lenna. Chug, w swoim stylu, skwapliwie wykorzystał sytuację – ominąwszy Remy’ego i Edda, wymierzył Jarro soczystego kopniaka w zadek. Skrzywiłam się – gdyby Chug pozwolił mi się tym zająć, moglibyśmy wybrnąć z tej sytuacji bez szwanku. Kopnięty odwrócił się błyskawicznie do napastnika. Zaciskał pięści.

– Jarro, coś mi się zdaje, że słyszę twoją mamę – próbowałam ratować sytuację.

Jarro nie był geniuszem, ale nawet on powinien sobie poradzić z takim prostym zadaniem matematycznym: trzy to mniej niż cztery. Dodatkowo musiał wziąć pod uwagę ewentualność, że jego mama zaraz tu będzie.

– Możecie sobie zatrzymać tę motykę, dzieciaczki – stwierdził. – Ale pewnego dnia dorwę Toka, gdy będzie sam. A wtedy…

– Nie zrobisz tego – przerwał mu Chug, powoli potrząsając głową. – Ale jeśli faktycznie kiedyś spróbujesz z nim zadrzeć, zdziwisz się, do czego jest zdolny ten chłopak. Na przykład, bo ja wiem… Umie rozwiązywać proste zadania matematyczne. Potrafi robić całe mnóstwo rzeczy, których ty nigdy nie zrozumiesz. Jest twardszy, niż ci się zdaje.

– To dlaczego zawsze daje nogę? – wypalił Jarro, nie dając za wygraną.

– Bo obawia się, że można się zarazić chorobą, której zawdzięczasz taki wygląd.

Świadomy, że poległ w obu pojedynkach – słownym i fizycznym – Jarro potrząsnął głową z rezygnacją.

– Szkoda na was czasu.

Dał znak głową swoim kumplom, po czym zaczął się wycofywać, po drodze boleśnie trącając mnie barkiem. Kiedy znikli nam z oczu, Lenna wyjrzała ze swojej kryjówki za starą popękaną skrzynią. Miała zakłopotaną minę, w dłoni ściskała jakiś kamień w nietypowym kształcie. Domyślałam się, co się stało. Zapewne skoncentrowała się na znalezionym kamieniu i zapomniała, że prosiłam ją o odszukanie mamy Jarro.

– Łatwo poszło – przerwał milczenie Tok.

Rzucił mi motykę i stanął na brzegu najniższego stopnia. Nie wiedział chyba, jak zejść na ziemię, dlatego Chug podał mu rękę. Czyścioszka z łatwością zeskoczyła ze schodów. Po chwili wynurzyliśmy się z zaułka i ruszyliśmy ku centrum miasta.

– Daliśmy czadu! – potwierdził Chug, wyrzucając w górę pięść. – Każdy dzień, w którym udało mi się skopać tyłek Jarro, należy uznać za udany!

– Nie cieszcie się tak, bo nie ma z czego – próbowałam studzić ich entuzjazm. – Jarro poskarży się mamie, że go uderzyłeś. I wszyscy będą na nas krzywo patrzeć.

– Kiedy spytają nas, co się stało, staniemy się w ich oczach bohaterami! – upierał się Chug.

– Tak, ale pamiętaj, że dorosłych nigdy nie interesuje, co tak naprawdę się działo – przypomniałam. – Zależy im tylko na pozbyciu się problemu.

Czyścioszka wskoczyła Tokowi na ramię, chłopak pogłaskał kotkę po rudym futerku.

Moje podejrzenia okazały się słuszne – już po chwili zobaczyliśmy, że Jarro faktycznie szepcze coś do ucha swojej mamie Dawnie. Niewiele myśląc, rzuciłam się do ucieczki. Moi przyjaciele ruszyli za mną. Nie musieliśmy się nawet umawiać, dokąd biegniemy – naszą nieoficjalną bazą była farma dyń należąca do rodziny chłopaków. Moja rodzinna farma odpadała, bo rodzice zaraz zapędziliby nas do roboty. Rodzice Lenny przestrzegali bardzo surowych reguł, jeśli chodzi o obecność dzieci w kopalni. Na farmie dyń zwykle panowała luźna atmosfera, chociaż…

– Nie rozumiem, dlaczego ciągle tak się zachowujesz. Motyki kosztują, Toku – stwierdził wiecznie niezadowolony ojciec chłopaków, kiedy Tok wręczył mu nowe narzędzie. – Nie możesz tworzyć nowej motyki za każdym razem, gdy przyjdzie ci na to ochota. Narzędzia są trudno dostępne. I drogie. Po incydencie, do którego doszło dziś rano, jesteśmy winni Stu dziesięć placków dyniowych upieczonych przez waszą mamę. Wiem, że chciałeś dobrze, Tok, ale musisz z tym raz na zawsze skończyć. Nie wolno niszczyć rzeczy tylko dlatego, że chcesz je na coś przerobić.

– Ale przecież, żeby wytworzyć coś lepszego, wcześniej trzeba zniszczyć to, co już jest – bronił się chłopak.

– Tylko nie zastosuj tej zasady do rachowania nam kości, tato – wtrącił się Chug.

Mężczyznę cechowała anielska cierpliwość. Ale jako ojciec takich dwóch urwisów chyba nie miał innego wyjścia.

– Ależ ja nigdy… – próbował oponować mężczyzna.

– Jasne – wszedł mu w słowo Chug. – Czuję w kościach, że to nas czeka.

Tata potrząsnął głową.

– Dość tych skojarzeń z kośćmi. Za karę do południa będziecie pielić grządki. Do obrobienia macie całe południowe pole.

– To niesprawiedliwe! – odburknął Chug. – Już zrobiliśmy dzisiaj to, co do nas należało. I…

– Z przyjemnością pomożemy – wtrąciłam się, występując naprzód, z uśmiechem pod tytułem „supergrzeczny dzieciak” przyklejonym do ust. – Jeśli wszyscy się do tego weźmiemy, uporamy się z plewieniem raz-dwa. Prawda, Lenno?

Dziewczyna potwierdziła skinieniem głowy. Ojciec chłopaków powiódł wzrokiem po równych rzędach dyń i westchnął.

– To bardzo miłe z waszej strony, dziewczynki, że chcecie pomóc. Tylko przypilnujcie, żeby te moje dwa młokosy się nie obijały. – Po chwili zwrócił się do jednego z synów: – Tok, błagam, dzisiaj nie niszcz już niczego więcej.

Mężczyzna oddalił się ciężkim krokiem. Kiedy tylko zniknął nam z oczu, Tok podszedł do jednego ze swoich nieudanych wynalazków. Maszyna przypominała przypadkowy zlepek zupełnie niepasujących do siebie części. Ruszył jedną ze sterczących z machiny popsutych motyk, a jej ostrze się odłamało i spadło na ziemię.

– Ta maszyna w założeniu miała zrewolucjonizować pielenie. Byłem absolutnie przekonany, że tym razem zadziała. Brakuje mi chyba jakiejś kluczowej części.

Chug trącił go w ramię.

– Nie łam się, brachu. Prędzej czy później ci się uda. Nasz tatko po prostu nie rozumie twojego geniuszu, ale nadejdzie dzień, gdy się na tobie pozna. Dynie są całym jego światem. Ma na ich punkcie bzika.

Ruszyliśmy w kierunku pola uprawnego na południu. Znajdowało się daleko od zabudowań miejskich, tam gdzie zbiegały się się dwa mury otaczające Róg Obfitości. Ponieważ uporałam się już ze swoimi porannymi obowiązkami, a rodzice Lenny nie pozwalali jej pracować w kopalni, zdając sobie sprawę, że ich córka to typ marzycielki, która całymi dniami buja w obłokach, nic nie stało na przeszkodzie, byśmy wszyscy resztę tego poranka przeznaczyli na ręczne usuwanie chwastów.

W sumie praca nie była wcale taka ciężka. Poza tym spędzaliśmy razem czas, co było miłe. Każdy wybrał sobie jeden rządek do pielenia. Pracę mogliśmy sobie umilać pogawędkami. Wszystko, co miało zielony kolor, a nie było wąsami czepnymi dyni, należało wyrwać z ziemi i odrzucić na bok. Pestki dyni, jeśli jakieś znajdowaliśmy, chowaliśmy do kieszeni. Ojciec chłopaków bardzo dbał o swoje gospodarstwo, dlatego nie mieliśmy zbyt wiele do roboty. Mimo to po jakimś czasie Lenna zaczęła zostawać w tyle, jak zawsze zresztą. W jednej chwili przykucnięta mocowała się z wyjątkowo opornym chwastem, a już w następnej ruszała przed siebie śladem pszczoły albo tonęła spojrzeniem w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni.

Tok tłumaczył nam, co stało za jego pomysłem, żeby do zmywania naczyń wykorzystać owce, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk. Momentalnie rozpoznaliśmy głos Lenny i całą trójką rzuciliśmy się biegiem w stronę, gdzie widzieliśmy ją ostatni raz.

Jak się wkrótce okazało, zdążyła ujść spory kawałek – stała w odległym rogu pola z zadartą głową. Spoglądała na górną część muru, a z jej ust nadal dobywał się krzyk. Wprawdzie Lenna często zachowywała się dziwnie, ale teraz naprawdę przeszła samą siebie.

Ponieważ biegałam najszybciej, pierwsza stanęłam obok niej.

– Lenno, co się stało?

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na mnie szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Po chwili wyciągnęła przed siebie drżącą rękę i wskazała coś, czego nie potrafiłam wytłumaczyć. Wszystkie dynie rosnące w tej części pola miały nienaturalną szarawozielonkawą barwę, jakby na coś chorowały. Ze zdumieniem stwierdziłam, że unosi się nad nimi jakiś fioletowy, przypominający mgłę dymek. Na naszych oczach dynie się skurczyły, a już w następnej chwili obróciły w bezkształtną papkę. Ich liście poczerniały i stały się sztywne.

Lenna mówiła teraz niemal szeptem:

– Coś tutaj było. Jakiś szary skrzydlaty stwór. Oblało dynie miksturą i odleciało. Przeniknęło przez mur…

– Szary skrzydlaty stwór? – parsknął Chug, który z Tokiem zdążył tymczasem nas dogonić. Kopnął jedną z więdnących dyń. Owoc rozprysł się i rozlał na ziemi. – Może zły kurczak?

Lenna spuściła wzrok.

– To nie był kurczak.

– No to może jakiś nieznany dotąd gatunek ptaka? Może to, czym oblał dynie, tylko wyglądało jak mikstura, ale w rzeczywistości wcale nią nie było… – zastanowił się Tok.

Nawet ktoś obdarzony tak niepospolitą inwencją jak Tok nie potrafił podać żadnego sensownego wytłumaczenia, skąd ptak mógłby mieć miksturę. Występują one bowiem bardzo rzadko. To znaczy mikstury, nie ptaki.

Wzięłam się pod boki i podążyłam spojrzeniem w górę muru. Był tak wysoki, że nigdy nie widziałam, co się za nim kryje. Nikt nie widział. W murze nie było żadnych drzwi, a tysiące umieszczonych na nim pochodni płonęły dzień i noc. Nie mieliśmy pojęcia, co jest po drugiej stronie. Ale za to jedno wiedzieliśmy na pewno:

Mur zapewniał nam bezpieczeństwo, a świat rozciągający się za nim był groźny i przerażający.

Ani nasi dziadkowie, ani rodzice nigdy nie zapuścili się za mury. My zresztą też nie. Odkąd nasi praprapradziadkowie założyli Róg Obfitości, nikt nie opuścił miasta.

Dotychczas widok muru zawsze napawał mnie poczuciem bezpieczeństwa. Nasze miasto było samowystarczalne, nigdy nie działo się tu nic złego. Jasne, byłam ciekawa, jak wygląda świat zewnętrzny. Wiedziałam jednak, że założyciele postawili mur z jakiegoś powodu.

Ale teraz, gdy bezskutecznie próbowałam sobie wyobrazić istotę, którą opisała Lenna, poczułam, jak po plecach pełznie mi lodowaty dreszcz.

Czy naprawdę coś zobaczyła? A jeśli tak, to czym był ten stwór?

I dlaczego miałby zatruwać nasze uprawy?

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz