Mój Aniele - Iza Maciejewska - ebook + audiobook
BESTSELLER

Mój Aniele ebook i audiobook

Maciejewska Iza

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia ta jest hołdem dla rodziców, którzy stracili swoje dzieci.



Syn Kamila zmarł w tragicznych okolicznościach, a on czuje się odpowiedzialny za tę śmierć. Nawet świadomość tego, że serce jego dziecka bije teraz w piersi innego malca, nie jest w stanie ukoić bólu,
z którym się mierzy. Śmierć chłopca przyczyniła się również do rozpadu jego małżeństwa.

Aniela, odkąd tylko pamięta, wiedziała, czym jest bieda. Gdy w życiu dziewczyny pojawił się mężczyzna, który gotowy był jej nieba przychylić, bez zastanowienia oddała mu swoje serce. Przyszła jednak burza i grzmoty, a to samo niebo, które jeszcze niedawno jawiło się jako spełnienie marzeń o cudownym życiu u boku ukochanego człowieka, spadło na jej głowę i dotkliwie ją zraniło.

Ta dwójka wciąż młodych, ale już tak bardzo doświadczonych przez życie ludzi jest sobie bardzo potrzebna. Tylko czy znajdą w sobie odwagę, żeby ponownie obdarzyć kogoś zaufaniem?
Niezwykle poruszająca i wstrząsająca opowieść, która skłania do refleksji nad życiowymi wyborami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 50 min

Lektor: Pola BłasikMichał Klawiter
Oceny
4,8 (580 ocen)
470
85
20
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolanta0505

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka złapała mnie za serce. Zaczełam czytać z samego rana i nie potrafiłam jej nie skończyć. ❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️ Dziewczyny przygotujcie chusteczki😭
60
beatka1313

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.Bardzo fajna książka.
20
Karjan78

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 😍
20
Anialewa75

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, wzruszająca aż do łez, pełna nadziei. Polecam gorąco ❤️❤️❤️
20
ReneeW

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wzruszająca, którą naprawdę warto przeczytać Nie sposób się oderwać
20

Popularność




Anioły są wśród nas. Nie pod­ci­najmy im skrzy­deł.

„Mam świa­do­mość, że je­śli to zro­bię, będę się nie­na­wi­dzić do końca ży­cia. Mam świa­do­mość, że mogę już ni­gdy wię­cej nie chcieć spoj­rzeć w lu­stro, a mo­imi je­dy­nymi to­wa­rzy­szami będą wstyd i upo­ko­rze­nie.

Wiem też, że je­śli tego nie zro­bię, stracę ją. Na­prawdę ją stracę”.

Rozdział pierwszy

Kamil

– Pro­szę przy­jąć naj­głęb­sze wy­razy współ­czu­cia.

Usły­sza­łem dzi­siaj to zda­nie kil­ka­dzie­siąt razy. Nie je­stem w sta­nie zli­czyć, ile dłoni uści­snęło moją dłoń ani ile razy zo­sta­łem po­kle­pany po ple­cach i za­pew­niony o bez­gra­nicz­nym wspar­ciu, na ja­kie mogę li­czyć o każ­dej po­rze dnia i nocy. Na wszyst­kie współ­czu­jące słowa od­po­wia­da­łem kiw­nię­ciem głowy, co w moim od­czu­ciu było sa­tys­fak­cjo­nu­jące dla za­in­te­re­so­wa­nych. Lu­dzie nie wie­dzieli, jak mają ze mną roz­ma­wiać, a ja im tego nie uła­twia­łem. Do mnie i do mo­jej wciąż zszo­ko­wa­nej głowy nie do­cie­rały żadne formy wspar­cia od tych, któ­rzy pa­trzyli na mnie ze współ­czu­ciem, szep­cząc mię­dzy sobą, jaki to ja te­raz biedny je­stem i co by tu zro­bić, żeby mi po­móc. Wie­dzia­łem, że w więk­szo­ści przy­szli tu po to, żeby po­ka­zać mi, że się ze mną so­li­da­ry­zują, i na­wet je­śli nie znali mnie oso­bi­ście, to i tak chcieli oka­zać mi swoje wspar­cie. Bo prze­cież ko­muś, kto stra­cił dziecko, na­leży współ­czuć. Trzeba też roz­ma­wiać o jego stra­cie pod­czas śnia­da­nia, na prze­rwie w pracy, gdy się od­biera dzieci ze szkoły czy też na przy­stanku au­to­bu­so­wym. Trzeba mieć wtedy w so­bie po­czu­cie ­smutku i ab­so­lut­nie nie można być w sta­nie wy­obra­zić so­bie, co by się czuło na miej­scu tego czło­wieka.

Tylko że ja nie chcia­łem żad­nego współ­czu­cia. Nie po­trze­bo­wa­łem ani tro­ski, ani obec­no­ści tych wszyst­kich lu­dzi. Nie chcia­łem też kie­dy­kol­wiek spo­tkać mo­jej żony. Nie chcia­łem, żeby miała wtedy na so­bie tę zie­loną su­kienkę i uśmie­chała się do mnie za­lot­nie. Nie chcia­łem do niej po­dejść i po­wie­dzieć jej, że jest naj­pięk­niej­szą dziew­czyną na tej im­pre­zie. Nie chcia­łem się w niej ni­gdy za­ko­chać i mieć z nią dziecka. Gdyby to wszystko się nie zda­rzyło, nie by­łoby tego dnia. Nie by­łoby tego bólu. Nie by­łoby tej trumny.

By­łem wręcz pe­wien, że część osób obec­nych w ko­ściele była po pro­stu cie­kawa, jak wy­glą­dają ro­dzice po­grą­żeni w ża­ło­bie po stra­cie dziecka. Czy będą krzy­czeć pod­czas po­grzebu? Czy będą wska­ki­wać do grobu? Czy matka lub oj­ciec ze­mdleją? Gdy­bym tylko mógł, wy­pie­przył­bym stąd ich wszyst­kich, bo uwa­ża­łem, że aku­rat to by mi w tym mo­men­cie bar­dzo po­mo­gło. Gdy­bym tylko mógł, wy­krzy­czał­bym im, że gówno wie­dzą o moim bólu. Gówno! Ale nie mo­głem tego zro­bić. Nie mo­głem, bo nie by­łem w sta­nie wy­du­sić z sie­bie na­wet jed­nego zda­nia. Na­wet jed­nego słowa.

Gdy ostat­nia osoba, która po­de­szła, aby zło­żyć mi kon­do­len­cje, od­wró­ciła się do mnie ple­cami, za­ci­sną­łem dło­nie i zęby i skie­ro­wa­łem wzrok na białą tru­mienkę, która stała na ka­ta­falku. Nogi mia­łem jak z waty, w moim żo­łądku gra­so­wał wstrętny po­twór, który wy­krę­cał mi je­lita na wszyst­kie moż­liwe strony, chcąc wy­mu­sić wy­mioty, a w gło­wie hu­czało od naj­róż­niej­szych my­śli. Jed­nak mimo tego, co działo się z moim cia­łem i umy­słem, sta­łem wy­pro­sto­wany ni­czym struna i spra­wia­łem wra­że­nie opa­no­wa­nego. Coś mi szep­tało, że wła­śnie to wra­że­nie było w tym mo­men­cie naj­waż­niej­sze. Pa­trzy­łem na tru­mienkę i my­śla­łem o chłopcu, w któ­rego piersi od dwóch ty­go­dni biło serce mo­jego zmar­łego synka. Wy­da­wało mi się, że do mo­ich uszu do­cie­rają ryt­miczne ude­rze­nia, które tak bar­dzo przy­po­mi­nały bi­cie dzie­cię­cego ser­duszka. By­łem wręcz pe­wien, że sły­szę śmie­chy ro­dzi­ców tego dziecka. Nio­sły się echem po wnę­trzu ko­ścioła. W mo­jej gło­wie sta­wały się one do tego stop­nia praw­dziwe, że po­tra­fi­łem wy­obra­zić so­bie tych lu­dzi. Szczę­śli­wych, uśmiech­nię­tych, wdzięcz­nych za to, że ich syn żyje.

Za­sta­na­wia­łem się, czy my­ślą o moim dziecku. Czy są w sta­nie cie­szyć się, ma­jąc świa­do­mość, że gdzieś w świe­cie jest ktoś, kto stra­cił sens swo­jego ży­cia? I że tylko dzięki tej stra­cie oni mogą być szczę­śliwi. Za­sta­na­wia­łem się nad tym, czy ci lu­dzie w ogóle za­słu­żyli na ten dar i czy będą po­tra­fili za­opie­ko­wać się ser­dusz­kiem mo­jego synka.

Po­wie­dziano mi, że to był ró­wie­śnik Krzy­sia i że wy­ra­że­nie zgody na po­bra­nie or­ga­nów dało mu szansę na dal­sze ży­cie. Tylko że ja nie po­tra­fi­łem wie­rzyć w to, że śmierć mo­jego dziecka nie była taka do końca bez­sen­sowna i że przez ten nie­szczę­śliwy wy­pa­dek czy­jeś dziecko może cie­szyć się ży­ciem. Myśl ta była rów­no­znaczna z moim bó­lem, ze stratą i z pustką, jaką od­czu­wa­łem, oraz z tym, że mia­łem już ni­gdy wię­cej nie przy­tu­lić syna. Ta straszna prawda nie do­tarła do mnie w mo­men­cie, w któ­rym wy­ra­ża­łem zgodę na po­bra­nie or­ga­nów, ani na­wet w chwili, gdy po raz ostatni pa­trzy­łem na mo­jego synka „od­dy­cha­ją­cego” dzięki re­spi­ra­to­rowi. Wtedy czu­łem się jak ro­bot, który wy­ko­nuje to, do czego go za­pro­gra­mo­wano. Czego się od niego ocze­kuje. Nie było w tam­tym mo­men­cie żad­nego „ju­tro” czy też „za ty­dzień”. Czas jakby się za­trzy­mał. Tak na­prawdę to do­piero gdy wy­sze­dłem ze szpi­tala i spoj­rza­łem po­now­nie na jego roz­le­gły gmach, do­tarło do mnie to, co się stało.

Dziecko, które straci ro­dzica, staje się sie­rotą. A kim by­łem ja? Kim staje się ro­dzic, który traci dziecko?

Każdy skra­wek mo­jego ciała krzy­czał do mnie, że nie je­stem już oj­cem. Że nie będę już ni­gdy ob­cho­dził Dnia Ojca ani ku­po­wał pre­zen­tów z oka­zji Dnia Dziecka. Już nie wejdę do na­szego wiej­skiego sklepu po li­zaka.

Mi­nął mnie sa­mo­chód. Póź­niej zo­ba­czy­łem ro­we­rzy­stę, a po­tem prze­chod­nia, który roz­ma­wiał przez te­le­fon. Sły­sza­łem śmiech tego czło­wieka, cich­nący z każ­dym jego od­da­la­ją­cym się kro­kiem. Mo­jego synka już nie było, a do­okoła mnie da­lej to­czyło się ży­cie. To było straszne. Jak ci lu­dzie mo­gli się śmiać, kiedy ja by­łem tak cho­ler­nie za­smu­cony? Kto dał im prawo do by­cia szczę­śli­wymi?

Ga­pi­łem się na bu­dy­nek szpi­tala i za­sta­na­wia­łem nad tym, czy moja de­cy­zja o zgo­dzie na do­na­cję była słuszna. Bo co, je­śli Krzy­sia można było jesz­cze ura­to­wać? Co, je­śli le­karz się po­my­lił? Je­śli była jesz­cze ja­kaś na­dzieja? Prze­cież cza­sem ci mą­drzy dok­to­rzy się mylą. To tylko lu­dzie…

– Do­brze po­stą­pi­łeś – usły­sza­łem ja­kiś głos. Brzmiał bar­dzo obco. Na­wet nie do­tarło do mnie, że to był mój wła­sny głos. Chcia­łem mu wie­rzyć. Pra­gną­łem tego, bo ja­ka­kol­wiek inna re­ak­cja by mnie za­biła. Jesz­cze bar­dzo długo pa­trzy­łem na roz­świe­tlony szpi­tal i my­śla­łem o moim synku.

Krzyś już ni­gdy ni­czego nie roz­leje, ni­gdy nie na­łoży na twarz mo­jej pianki, żeby uda­wać, że się goli, ni­gdy też nie usły­szę od niego, że nie lubi tego zie­lo­nego, co pływa w zu­pie. Nie zo­ba­czę, jak do­ra­sta, robi prawo jazdy i po raz pierw­szy się za­ko­chuje. Nie pój­dzie na stu­dia albo do woj­ska, o czym tak bar­dzo ma­rzył. Bo chciał być jak jego tata.

Cho­ciaż tyle, po­my­śla­łem, cho­ciaż tyle. Nie bę­dzie ta­kim nie­udacz­ni­kiem jak ja.

Nim wró­ci­łem do domu, po­je­cha­łem do mo­jej mamy, żeby jej o wszyst­kim po­wie­dzieć. To było straszne. Chciał­bym za­po­mnieć o jej re­ak­cji, o jej łzach i o krzyku, który spra­wił, że do drzwi jej miesz­ka­nia za­pu­kała za­tro­skana są­siadka. Po­tem to już obie pła­kały. Są­siadka obie­cała, że za­opie­kuje się mamą, ja obie­ca­łem, że będę dzielny, a mama chciała je­chać ze mną do domu. Ko­niec koń­ców zro­zu­miała, że chcę być sam. Za­py­tała tylko, co z Magdą.

– Nie wiem – od­po­wie­dzia­łem. Gdy wy­cho­dzi­łem ze szpi­tala, mo­jej żony już tam nie było. – Nie chcę o tym te­raz roz­ma­wiać. Nie dzwoń do niej. Daj jej spo­kój.

Aż dziw, że by­łem w sta­nie wró­cić do domu. Że mo­głem pro­wa­dzić auto. Że jesz­cze ży­łem.

Rano ktoś przy­wiózł Magdę do domu. Od razu za­mknęła się w po­koju na­szego synka. Wy­cho­dziła stam­tąd tylko po to, aby sko­rzy­stać z to­a­lety. Nie mia­łem po­ję­cia, czy co­kol­wiek ja­dła. Pew­nie nie, pew­nie tak jak i ja nie mo­gła nic prze­łknąć. Nie chcia­łem z nią roz­ma­wiać. Nie chcia­łem na nią pa­trzeć. Nie za­sta­na­wia­łem się nad tym, co bę­dzie ­po­tem. Czyli po po­grze­bie. Tak na­prawdę to nie chcia­łem, żeby ten po­grzeb się od­był, jakby to miało spra­wić, że czas się za­trzyma. Nie od­bie­ra­łem te­le­fonu, który cią­gle dzwo­nił. Nie pod­cho­dzi­łem do drzwi, do któ­rych co chwilę ktoś się do­bi­jał. Nie od­po­wia­da­łem na krzyki, które do­bie­gały z ulicy, bo ktoś stał pod oknem i w taki spo­sób pró­bo­wał się ze mną skon­tak­to­wać. To trwało cztery dni. Cztery dni pa­trze­nia w su­fit albo w ścianę, cztery dni rwa­nego snu, cztery dni utwier­dza­nia się w pew­no­ści, że nie mam już syna. Ani żony.

I w dal­szym ciągu nie wie­dzia­łem, kim je­stem.

Pią­tego dnia mu­sia­łem wstać. Mu­sia­łem za­jąć się po­grze­bem. Kawa, którą pi­łem, była pa­skudna, ale po­sta­wiła mnie na nogi. Za­pu­ka­łem do po­koju Krzy­sia. Gdy od­po­wie­działa mi ci­sza, za­pu­ka­łem po raz ko­lejny. Usły­sza­łem stłu­mione dźwięki do­bie­ga­jące z po­miesz­cze­nia. Od­su­ną­łem się, żeby nie za­glą­dać do środka. Żeby nie wi­dzieć tego naj­bar­dziej ko­lo­ro­wego miej­sca w tym domu. Ma­gicz­nej kra­iny peł­nej di­no­zau­rów, ko­pa­rek i plu­szo­wych mi­siów. Po chwili w drzwiach sta­nęła Magda. Miała na so­bie to samo ubra­nie, w któ­rym wi­dzia­łem ją ostat­nim ra­zem, w tym prze­klę­tym dniu. Jej włosy były tłu­ste, oczy i twarz za­czer­wie­nione. W ciągu tych paru dni po­sta­rzała się o kilka lat. Tak jak i ja. Od­ru­chowo zro­bi­łem krok do przodu. Chcia­łem ją przy­tu­lić. Nie pla­no­wa­łem tego. Tak po­czu­łem. A może to ja po­trze­bo­wa­łem przy­tu­le­nia?

– Nie zbli­żaj się do mnie! – wark­nęła.

Po­słu­cha­łem. Pa­trzy­li­śmy na sie­bie, każde z in­nym na­sta­wie­niem. Nie­na­wiść kon­tra obo­jęt­ność, roz­pacz prze­ciwko re­zy­gna­cji, gniew prze­ciw de­struk­cji. Przy­naj­mniej ja wła­śnie tak to ode­bra­łem. Coś się za­częło we mnie wy­pa­lać. Coś prze­sta­wało ist­nieć. Coś? Do­sko­nale po­tra­fi­łem to na­zwać.

Mi­łość do Magdy.

– Trzeba za­jąć się spra­wami po­grze­bo­wymi. Chcesz je­chać ze mną? – za­py­ta­łem. Mu­sia­łem.

– Nie­na­wi­dzę cię! – po­wie­działa roz­trzę­sio­nym gło­sem. – Je­steś rzeź­ni­kiem, który po­zwo­lił po­kroić wła­sne dziecko! Przez to, że po­brano od niego or­gany do prze­szczepu, on ni­gdy nie trafi do nieba! I to bę­dzie tylko twoja wina! Ale spra­wie­dli­wość też cię kie­dyś do­pad­nie! Będę się o to co­dzien­nie mo­dliła!

Nim za­trza­snęła mi drzwi przed no­sem, na­pluła mi w twarz. Sły­sza­łem, jak pła­kała. Od­cze­ka­łem jesz­cze go­dzinę i wy­je­cha­łem z domu. Jak się po­tem oka­zało, kiedy ja za­ła­twia­łem sprawy zwią­zane z po­grze­bem, ona ogra­biała mnie z resz­tek na­ma­cal­nych wspo­mnień o Krzy­siu. Za­brała wszystko, co było z nim zwią­zane, i się wy­pro­wa­dziła. Spo­tka­li­śmy się do­piero na po­grze­bie, do któ­rego przy­go­to­wa­nia nie przy­ło­żyła ręki. Nie mia­łem jej tego za złe. Było mi to obo­jętne. Ona była mi obo­jętna. Mój świat prze­stał ist­nieć.

Z domu znik­nęły zdję­cia, ry­sunki, za­bawki i ubranka Krzy­sia. I ka­mie­nie, które ko­lek­cjo­no­wał, bo czuł taką po­trzebę. Z każ­dej mi­sji przy­wo­zi­łem mu ka­myk o wy­jąt­ko­wym kształ­cie i ko­lo­rze. Każdy z tych ka­mieni miał swoje imię. O każ­dym z nich Krzyś po­tra­fił opo­wie­dzieć cu­downą hi­sto­rię. Nie­na­wi­dzę ka­mieni. Szcze­gól­nie tych, które od­bie­rają ży­cie sied­mio­let­nim chłop­com.

Nim przy­je­cha­łem do ko­ścioła, po­je­cha­łem do za­kładu po­grze­bo­wego. Chcia­łem po­że­gnać się z moim syn­kiem bez świad­ków. Le­żał w tru­mience i wy­glą­dał, jakby spał i lada mo­ment miał prze­trzeć piąst­kami za­spane oczka, otwo­rzyć je i wy­krzy­wić usta w uśmie­chu, a po­tem opleść chu­dziut­kimi ra­mion­kami moją szyję i za­cząć się ze mną si­ło­wać. Jak co rano. Taki mie­li­śmy ry­tuał. Cze­ka­łem, aż to się sta­nie. Cze­ka­łem, aż za­cznie się śmiać i po­wie:

– Ta­tu­siu! Ści­gamy się do ła­zienki? Na pewno wy­gram!

Nic ta­kiego się jed­nak nie stało. Na­wet nie drgnął. Blady, ci­chy, zu­peł­nie jak nie on. Prze­cież ten dzie­ciak za­wsze miał coś do po­wie­dze­nia. Za­wsze. Krzyś miał na so­bie gra­na­towy swe­te­rek, tego sa­mego ko­loru spodnie, białą ko­szulę i muszkę. Drżą­cymi dłońmi wło­ży­łem mu do trumny jego uko­cha­nego plu­szaka, ko­lo­ro­wego kró­lika uszy­tego ze skraw­ków ma­te­ria­łów. Była to rzecz, któ­rej Magda nie wzięła, po­nie­waż od razu po po­wro­cie ze szpi­tala za­bra­łem ją do swo­jego po­koju. Przy­wio­złem tego kró­liczka z mi­sji. Ku­pi­łem ma­skotkę od dziew­czynki, która uszyła ją wła­sno­ręcz­nie. W taki spo­sób za­ra­biała na chleb dla swo­jej ro­dziny. Po­my­śla­łem so­bie wtedy, że może to bę­dzie taka prze­chod­nia za­bawka i mój syn po­da­ruje ją kie­dyś swo­jemu dziecku, mó­wiąc, że to dzia­dek Ka­mil ku­pił ją dawno temu. Pa­mię­tam, że ta myśl spra­wiła mi ogromną ra­dość. Krzyś nie roz­sta­wał się z kró­li­kiem prak­tycz­nie wcale, co bar­dzo mocno od­biło się na wy­glą­dzie przy­tu­lanki, a ja ja­koś tak w tym ca­łym swoim smutku po­czu­łem, że on chciałby, aby ten plu­szowy przy­ja­ciel był z nim. Żeby opie­ko­wał się moim syn­kiem do czasu, aż będę mógł zro­bić to sam. Gdy już spo­tkam się z nim po dru­giej stro­nie. Po­gła­ska­łem Krzy­sia po wło­sach i za­trzy­ma­łem dłoń na jego zim­nym i bla­dym po­liczku. Pa­trzy­łem na moje dziecko i my­śla­łem je­dy­nie o tym, że rów­nież chcę umrzeć. Za­słu­ży­łem na to.

Za­wio­dłem jako oj­ciec. Za­wio­dłem jako czło­wiek. Po pro­stu – za­wio­dłem.

– Jesz­cze chwila i znowu bę­dziemy ra­zem – wy­szep­ta­łem. Tak bar­dzo chcia­łem, żeby mój sy­nek usły­szał te słowa. – Jesz­cze kilka dni i do cie­bie przyjdę. I znowu bę­dziemy mo­gli pusz­czać la­ta­wiec…

Nie by­łem w sta­nie zdo­być się na wię­cej, bo wielka gula za­częła wy­peł­niać moje gar­dło. Czu­łem, jak dło­nie mi się trzęsą, czu­łem, że po twa­rzy spły­wają mi łzy, a w żo­łądku wzbiera żółć, która po­trze­buje się ulot­nić. Przez moją udrę­czoną głowę prze­mknęła myśl, że gdy­bym w tym mo­men­cie miał przy so­bie broń, przy­ło­żył­bym ją do skroni, strze­lił i za­koń­czył to wszystko. Za­miast tego po­chy­li­łem się i po­ca­ło­wa­łem synka. Łza z mo­jego oka spły­nęła na jego twarz, ale nie stało się nic ma­gicz­nego. On cały czas był mar­twy.

To nie była pie­przona bajka Di­sneya z „żyli długo i szczę­śli­wie” na końcu.

Unio­słem głowę i pa­trzy­łem na moje dziecko, aż w końcu od­chy­li­łem swe­te­rek i ko­szulę, które Krzyś miał na so­bie. Długa rana na jego klatce pier­sio­wej do­bit­nie uzmy­sło­wiła mi, że to na­prawdę ko­niec. Że tam już nic nie ma. Że to ostat­nie chwile, kiedy wi­dzę ciało mo­jego synka. Opar­łem czoło na jego czole i za­ci­sną­łem pię­ści. Prze­łkną­łem to, co ści­skało mnie w gar­dle, i le­dwo pa­nu­jąc nad swoim gło­sem, po­wie­dzia­łem:

– Prze­pra­szam. Prze­pra­szam, że tak się stało. Prze­pra­szam, że nie po­zwo­li­łem ci żyć. Prze­pra­szam, że cię za­wio­dłem.

Je­dyną od­po­wie­dzią na moje słowa była mar­twa ci­sza.

Po wyj­ściu z za­kładu po­grze­bo­wego mu­sia­łem za­pa­lić pa­pie­rosa. Rzu­ci­łem, kiedy do­wie­dzia­łem się, że zo­stanę oj­cem, ale te­raz znowu pa­li­łem dwie paczki dzien­nie, a ha­sła znaj­du­jące się na opa­ko­wa­niach – te o bez­płod­no­ści, a także o raku, uda­rze i in­nych cho­ro­bach po­wo­du­ją­cych zgon – nie ro­biły na mnie wra­że­nia. To był tylko pod­kład dla śmierci, która miała nie­ba­wem na­dejść. Wcze­śniej jed­nak mu­sia­łem po­cho­wać syna. By­łem mu to winny. Tak bar­dzo winny… Gdy­bym wtedy nie za­brał go do ogrodu, żeby po­pusz­czać la­ta­wiec, gdyby Krzyś nie po­wie­dział mi o tym, co tak bar­dzo zaj­mo­wało jego sied­mio­let­nią główkę, gdy­bym się nie wściekł i nie za­czął biec, on nie po­biegłby za mną. Nie po­tknąłby się i nie ude­rzył głową w ka­mień. I na­dal by żył.

To ja by­łem od­po­wie­dzialny za jego śmierć i mu­sia­łem po­nieść karę.

Sta­łem w ko­ściele peł­nym lu­dzi, ale tak na­prawdę mia­łem wra­że­nie, że zo­sta­łem na tym świe­cie sam. Mimo że mo­jego ra­mie­nia kur­czowo trzy­mała się moja mama, Elż­bieta, to ni­gdy w ży­ciu nie czu­łem się bar­dziej sa­motny niż w tym mo­men­cie. Prze­krę­ci­łem głowę w lewą stronę i mój wzrok spo­tkał się ze wzro­kiem mo­jej żony. To było na­sze pierw­sze spo­tka­nie od jej wy­pro­wadzki. Po­my­śleć, że jesz­cze dwa ty­go­dnie temu była naj­więk­szą mi­ło­ścią mo­jego ży­cia. Moją pierw­szą i je­dyną mi­ło­ścią. Oka­zała się rów­nież naj­więk­szą po­rażką. Za­sta­na­wia­jące jest to, że by­łem tak ślepy i nie do­my­śli­łem się, że miała ro­mans z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Mniej za­sta­na­wia­jące było to, że kiedy o tym po­my­śla­łem, usły­sza­łem w gło­wie głos Krzysz­tofa Kraw­czyka:

„Mój przy­ja­cielu, by­łeś mi na­prawdę bli­ski. Mój przy­ja­cielu, wiesz, że by­łeś mi jak brat. Da­łem ci wiarę, da­łem ci spo­kój. Da­łem gi­tarę, da­łem sa­mo­chód. Żony nie da­łem, żonę wzią­łeś so­bie sam”.

Kiedy na nią pa­trzy­łem, ubraną w czerń i sto­jącą po dru­giej stro­nie tru­mienki, wi­dzia­łem w jej spoj­rze­niu od­razę i nie­na­wiść. Wi­dzia­łem tam zło, które po­trze­bo­wało, aby ktoś cią­gle je do­kar­miał. Po­dej­rze­wa­łem, że wzięła leki uspo­ka­ja­jące. Czu­łem, że le­dwo po­wstrzy­my­wała się przed tym, żeby do mnie pod­biec, za­cząć okła­dać pię­ściami i, kto wie, pew­nie znowu na­pluć mi w twarz. Spoj­rze­nia jej ro­dzi­ców, któ­rzy stali obok córki, wy­ra­żały do­kład­nie to samo. A jesz­cze mie­siąc temu by­łem z te­ściem na ry­bach. Na­zy­wał mnie swoim ulu­bio­nym zię­ciem. Nie miał wyj­ścia, bo miał tylko jedną córkę.

W końcu opu­ści­łem głowę, ale nie dla­tego, że uko­rzy­łem się pod wpły­wem nie­na­wist­nego wzroku tych lu­dzi. Po pro­stu już nie chcia­łem na nich pa­trzeć. Już nie chcia­łem pa­trzeć na Magdę. Nie czu­łem do niej nie­na­wi­ści ani żalu. Nie czu­łem nic. To nie było tylko wra­że­nie, ale te dzie­sięć wspól­nie spę­dzo­nych lat prze­pa­dło tak szybko, jak szybko pstryka się pal­cami, a po­grzeb na­szego synka miał być gwoź­dziem do trumny. Praw­dzi­wej.

Gdy zna­leź­li­śmy się na cmen­ta­rzu i gdy ksiądz skoń­czył swoją prze­mowę, a ostat­nie bryłki pia­chu przy­kryły tru­mienkę, zro­zu­mia­łem, że sta­łem się cia­łem bez du­szy. To był ten mo­ment, w któ­rym do­tarło do mnie, że ni­komu nie je­stem już po­trzebny. By­łem kom­plet­nie głu­chy na bła­ga­nia mo­jej mamy, która ze łzami w oczach pro­siła, że­bym prze­pro­wa­dził się na ja­kiś czas do niej.

Nie chcia­łem tego. Po­trze­bo­wa­łem zo­stać sam. Po­trze­bo­wa­łem za­to­pić się w smutku. I w wi­nie.

Kiedy już zna­la­złem się w domu, z dala od na­tar­czy­wych i współ­czu­ją­cych spoj­rzeń, wy­ją­łem z szafki trzy­dzie­sto­let­nią whi­sky. Do­sta­łem ją od Ro­berta. Tego sa­mego, który przy­własz­czył so­bie moją żonę i który nie miał dziś od­wagi po­ja­wić się w ko­ściele. A może był tam, tylko cho­wał się przede mną ze wstydu lub ze stra­chu? Na­prawdę mnie to nie ob­cho­dziło. W su­mie bar­dzo się so­bie dzi­wi­łem, że za­cho­wuję taki spo­kój. Prze­cież by­łem fu­ria­tem, a naj­lep­szym do­wo­dem na to był fakt, że kie­dyś, w po­ry­wie za­zdro­ści, po­bi­łem trzech fa­ce­tów, bo ubz­du­ra­łem so­bie, że je­den z nich przy­sta­wiał się do Magdy. Wle­wa­jąc w sie­bie al­ko­hol, do­sze­dłem do wnio­sku, że być może wcale so­bie tego nie wy­my­śli­łem, tylko moja żona zro­biła ze mnie idiotę. Krztu­si­łem się, ale nie od­ry­wa­łem ust od bu­telki. By­łem za­chłanny i spra­gniony. I chyba tro­chę też chcia­łem się uto­pić. W końcu, gdy opróż­ni­łem całą, rzu­ci­łem nią o ścianę. Do mo­ich uszu do­tarł dźwięk tłu­czo­nego szkła, a w moim sercu po­ja­wiła się chwi­lowa sa­tys­fak­cja wy­ni­ka­jąca z tego, że znisz­czy­łem bu­telkę, która była pre­zen­tem od Ro­berta. Jed­nak to uczu­cie szybko zo­stało za­stą­pione in­nym.

Obo­jęt­no­ścią. Czu­łem, że się za­przy­jaź­nimy.

Mój te­le­fon co chwilę in­for­mo­wał mnie o tym, że ktoś pró­buje się ze mną skon­tak­to­wać. Na wy­świe­tla­czu mi­gnął mi nie­wy­raźny na­pis „Mama”. Zi­gno­ro­wa­łem to. Le­dwo wi­dząc coś wię­cej niż czubki wła­snych bu­tów, wy­sze­dłem z domu i skie­ro­wa­łem się do ogrodu. Zro­bi­łem to pierw­szy raz od dnia, kiedy śmi­gło­wiec HEMS za­brał stam­tąd Krzy­sia.

Wtedy jesz­cze wie­rzy­łem. Jesz­cze mia­łem na­dzieję.

Kie­dyś, gdy nie mia­łem pro­ble­mów, które za­przą­ta­łyby moją głowę, za­sta­na­wia­łem się, jak długo ktoś musi nad sobą pra­co­wać, żeby się zmie­nić. Uzna­łem, że może to trwać na­wet la­tami, że to pro­ces po­le­ga­jący na zro­zu­mie­niu wielu spraw. By­łem w błę­dzie. Czło­wiek może się zmie­nić w ciągu paru chwil. Uczu­cia ta­kie jak mi­łość, ra­dość i szczę­ście, które prze­cież nie były mi obce, opu­ściły mnie w mo­men­cie, w któ­rym do­tarło do mnie, że Krzyś nie żyje. To trwało kilka se­kund.

Sze­dłem przed sie­bie, cho­ciaż czu­łem, że moje nogi z naj­więk­szą ochotą ob­ra­łyby zu­peł­nie inny kie­ru­nek. Prawa po­szłaby w lewo, lewa ru­szy­łaby w prawo. Albo od­wrot­nie. Po­tkną­łem się kilka razy. Sta­ną­łem. Krę­ciło mi się w gło­wie, więc przez chwilę pa­trzy­łem na swoje stopy. A po­tem, gdy nieco przy­zwy­cza­iłem się do tej ka­ru­zeli, na któ­rej wi­ro­wa­łem, unio­słem głowę. Zo­ba­czy­łem go. Nasz la­ta­wiec. Ten sam, który wtedy pusz­cza­li­śmy ja i Krzyś. Za­plą­tał się w ga­łę­ziach gru­szy, gdy wy­pu­ści­łem linkę z rąk i po­bie­głem do le­żą­cego w tra­wie synka. Gdy tak pa­trzy­łem na ten la­ta­wiec, wpadł mi do głowy po­mysł, który po­sta­no­wi­łem od razu zre­ali­zo­wać. Chcia­łem wejść na drzewo, ścią­gnąć go i za­nieść na grób Krzy­sia. Na­wet przez chwilę nie po­my­śla­łem o tym, że pi­jany czło­wiek nie po­wi­nien wcho­dzić na drzewa, uzna­łem wręcz, że to ide­alny mo­ment na taką wspi­naczkę. Udało mi się wdro­żyć w ży­cie tylko jedną trze­cią planu, bo w mo­men­cie, w któ­rym moja dłoń za­ci­snęła się na la­tawcu, usły­sza­łem coś, co spra­wiło, że za­bra­kło mi tchu.

– Tato!

Od­wró­ci­łem się w stronę, z któ­rej do­bie­gał głos. Zo­ba­czy­łem go. Zo­ba­czy­łem mo­jego syna. Stał na po­la­nie i ma­chał do mnie. Uśmie­chał się.

– Krzy­siu… synku…

Chcia­łem prze­trzeć oczy, żeby spraw­dzić, czy to na­prawdę on, czy może jed­nak to mi się tylko przy­wi­działo.

On tam był! Ma­chał do mnie!

Wy­cią­gną­łem rękę w jego stronę.

Rozdział drugi

Aniela

– O czym my­ślisz? – za­py­tała mnie moja przy­ja­ciółka Go­sia, pro­wa­dząc auto.

– Za­sta­na­wiam się, jak bę­dzie wy­glą­dał naj­bliż­szy rok mo­jego ży­cia – od­po­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą. – To na­prawdę nie­co­dzienna sy­tu­acja, że przez dwa­na­ście mie­sięcy mam się opie­ko­wać czło­wie­kiem, któ­rego w ży­ciu na oczy nie wi­dzia­łam, i w do­datku z nim miesz­kać. I jak ci już wcze­śniej wspo­mi­na­łam, tro­chę jed­nak stre­suje mnie to, że jest żoł­nie­rzem. Ja już chyba za­wsze będę miała uraz do lu­dzi z tej grupy za­wo­do­wej.

– Nie każdy żoł­nierz jest taki, jak twój były.

– Na­prawdę nie mu­sisz mi przy­po­mi­nać o tym, jak bar­dzo fa­talny mam gust do męż­czyzn – po­wie­dzia­łam, a po­tem za­czę­łam się śmiać. Te­raz już po­tra­fi­łam. Po­trze­bo­wa­łam jed­nak wielu mie­sięcy, aby dojść do sie­bie po dwu­let­nim hor­ro­rze, jaki za­ser­wo­wał mi mój były mąż, czło­wiek po­sia­da­jący sto­pień ka­pi­tana Woj­ska Pol­skiego.

– Nie masz fa­tal­nego gu­stu. Fa­talny był on – wy­ce­dziła Go­sia, a po­tem zro­biła kilka głę­bo­kich wde­chów i wy­de­chów. Gdy już uszły z niej emo­cje wy­wo­łane wspo­mnie­niem Ra­fała, mo­jego by­łego męża, do­dała swoim śpiew­nym gło­sem: – Mau­rycy zna Ka­mila i za niego rę­czy. Zresztą nie są­dzę, żeby w sta­nie, w ja­kim obec­nie jest, ten czło­wiek w ja­ki­kol­wiek spo­sób ci za­gro­ził. Oczy­wi­ście licz się z tym, że nie bę­dzie słodko pier­dząco i pew­nie ja­kiś opór z jego strony się po­jawi, ale je­stem pewna, że so­bie z tym po­ra­dzisz – po­wie­działa Go­sia, a ja mia­łam wra­że­nie, że w jej gło­sie usły­sza­łam lek­kie wa­ha­nie. Ale to pew­nie tylko mi się wy­da­wało.

Nie wy­da­wało mi się, ale o tym póź­niej.

– Wiesz, Gośka – po­wie­dzia­łam do niej – ja na twoim miej­scu uwa­ża­ła­bym z oce­nia­niem lu­dzi. Mój były ucho­dził za naj­le­piej oszli­fo­wany dia­ment w ca­łej jed­no­stce. Uoso­bie­nie cnót wsze­la­kich, wzór godny na­śla­do­wa­nia, sza­no­wany przez ko­le­gów. A po go­dzi­nach pracy był ka­tem. Tylu lu­dzi na­brało się na jego urok. Ja kie­dyś też. Po­zwo­lisz, że jed­nak na tej ro­bo­cie nie będę się roz­sta­wała z ga­zem pie­przo­wym?

– Po­zwolę, ale je­śli Mau­rycy mówi, że ten czło­wiek jest do­bry, to tak jest. Mau­rycy na­prawdę zna się na lu­dziach. Ta ręka – Gośka po­ma­chała w po­wie­trzu swoją prawą dło­nią – za to rę­czy, a ja da­ła­bym so­bie ją uciąć za in­tu­icję mo­jego męża. To zna­czy za jej nie­omyl­ność.

– Pa­ra­fra­zu­jąc kla­syka, dawno temu ja też za­ufa­łam pew­nemu męż­czyź­nie. I też wtedy da­ła­bym so­bie za niego rękę uciąć. I wiesz co? I bym te­raz, brzyd­kie słowo so­bie tu wstaw, nie miała ręki. – Po­pa­trzy­łam wy­mow­nie na przy­ja­ciółkę.

Go­sia głę­boko wes­tchnęła i po­wie­działa:

– Wiem. Ty sama mu­sisz prze­ko­nać się do tego czło­wieka. On na­prawdę wiele wy­cier­piał. W krót­kim cza­sie stra­cił syna i roz­stał się z żoną. No i jesz­cze ten upa­dek z drzewa. Miał na­prawdę ogromne szczę­ście, że nie skrę­cił so­bie karku i nie skoń­czyło się tra­gicz­nie. Zła­mana ręka i noga to na­prawdę w tym przy­padku cud. Po­dobno chciał ścią­gnąć la­ta­wiec, któ­rym ba­wił się z sy­nem. By­łam na po­grze­bie tego chłopca. – Znowu wes­tchnęła, tym ra­zem tak, jak wzdy­chają lu­dzie, któ­rym jest cho­ler­nie przy­kro. – Jesz­cze ni­gdy nie by­łam na po­grze­bie dziecka. Gdy pa­trzy­łam na Ka­mila po­chy­lo­nego nad gro­bem, mia­łam wra­że­nie, że stoi tam tylko jego ciało, bo du­szy to już tam nie było. Jakby coś wy­ssało z niego ży­cie. Po wszyst­kim, gdy przy­kryto grób kwia­tami, do ni­kogo nie pod­szedł, z ni­kim nie roz­ma­wiał, na­wet ze swoją mamą, a i lu­dzie ja­koś, no nie wiem, chyba bali się do niego po­dejść. On po pro­stu wsiadł w auto i od­je­chał. Cały czas mam przed oczyma jego zgar­bione plecy. Nie chcę za­brzmieć źle, ale gdy pa­trzy­łam na matkę tego dziecka, od­nio­słam wra­że­nie, że od niej biła nie­na­wiść. Nie oce­niam jej jed­nak, bo nie je­stem w sta­nie wejść w buty tej ko­biety i przejść w nich cho­ciażby dzie­się­ciu me­trów. – Go­sia na chwilę za­mil­kła, a po­tem po­kle­pała mnie po udzie i po­wie­działa: – Aniela, ty je­steś złota ko­bieta. Ty po­tra­fisz po­ka­zać czło­wie­kowi, że ży­cie jest piękne. Je­steś cier­pliwa i po­mimo gówna, ja­kie cię w ży­ciu spo­tkało, no­sisz głowę wy­soko. Jed­nak bar­dzo cię pro­szę, miej świa­do­mość, do ja­kiego domu wcho­dzisz. Miej też świa­do­mość, że to nie bę­dzie ła­twe za­da­nie. Wiedz rów­nież, że ani ja, ani Mau­rycy nie wy­obra­żamy so­bie ni­kogo in­nego na twoim miej­scu.

– Mam tę świa­do­mość. Mam rów­nież świa­do­mość, że ta praca po­może mi w roz­wią­za­niu pro­ble­mów, któ­rych na­ba­wi­łam się mię­dzy osiem­na­stym a dwu­dzie­stym siód­mym ro­kiem ży­cia. No, przy­naj­mniej czę­ści z nich – po­wie­dzia­łam i zer­k­nę­łam przez szybę.

Je­cha­ły­śmy przez las, co mnie uspo­ka­jało. Po­mimo tego, że mia­łam pewne obawy co do no­wej pracy, to ko­niecz­ność za­miesz­ka­nia na wsi bar­dzo mi się po­do­bała. Świa­do­mość po­sia­da­nia trzech opa­ko­wań gazu pie­przo­wego, które mia­łam w to­rebce, też dzia­łała na mnie ko­jąco.

– Twoje kwa­li­fi­ka­cje za­wo­dowe jed­nak się jesz­cze na coś przy­da­dzą – spu­en­to­wała Go­sia, co wy­rwało mnie z za­my­śle­nia.

By­łam re­ha­bi­li­tantką i pie­lę­gniarką, tylko że zo­sta­łam dys­cy­pli­nar­nie zwol­niona z pracy, gdyż usłużny były mąż po­wie­dział, że je­śli ośmielę się od niego odejść, to mnie znisz­czy. Po­szło mu cał­kiem nie­źle, a na po­twier­dze­nie do­dam, że do­piero ja­kieś pół roku temu prze­sta­łam brać psy­cho­tropy, dzięki któ­rym nie ba­łam się za­sy­piać. Z pracy wy­le­cia­łam, po­nie­waż kilka „życz­li­wych” osób, za­pewne zmo­ty­wo­wa­nych przez mo­jego by­łego, zło­żyło na mnie do­nosy, ja­ko­bym znę­cała się nad pa­cjen­tami.

– Bio­rąc pod uwagę to, że to­czę walkę z biedą, jest mi o wiele ła­twiej po­dej­mo­wać tak od­ważne de­cy­zje, jak cho­ciażby praca u cał­ko­wi­cie ob­cego męż­czy­zny – po­wie­dzia­łam. – Jaka ulga, że po­ła­ma­nego. Tak, wiem. Moje po­czu­cie hu­moru bywa pa­skudne.

– Je­steś mu na­prawdę po­trzebna. Ja i Mau­rycy uzna­li­śmy, że tylko ktoś, kto nie jest z nim zwią­zany emo­cjo­nal­nie, bę­dzie po­tra­fił do niego do­trzeć. Z wia­do­mych wzglę­dów jego mama od­pada, bo raz, ta ko­bieta jest bar­dzo scho­ro­wana, a dwa, cho­ciaż strasz­nie ko­cha swo­jego syna, to nie by­łaby w sta­nie mu po­móc. Ona musi też dbać o sie­bie, a on musi chcieć żyć. Na­to­miast ty je­steś mu po­trzebna po to, aby na nowo za­czął do­ce­niać ży­cie. Do­kład­nie tak, jak po­mo­głaś mo­jej ma­mie. To dzięki to­bie ona się do mnie ode­zwała. Tylko dzięki to­bie.

– Nie­prawda – za­opo­no­wa­łam, cho­ciaż wie­dzia­łam, że jed­nak sporo w tym ra­cji i gdyby nie moje do­cie­ka­nia, pani Da­nuta ode­szłaby z tego świata po­kłó­cona z córką, czego za­pewne ani jedna, ani druga nie by­łyby so­bie w sta­nie wy­ba­czyć.

– Prawda. Na­to­miast co do two­ich pro­ble­mów, to do­brze wiesz, że ja i Mau­rycy i tak mo­żemy, a na­wet chcemy ci po­móc fi­nan­sowo – tłu­ma­czyła Go­sia, a po­tem do­dała coś, co sły­sza­łam już kil­ka­na­ście razy. I to tylko w ze­szłym mie­siącu, bo łącz­nie to bę­dzie kil­ka­set. Dziś usły­sza­łam to już po raz drugi. – Mo­żemy ci po­ży­czyć pie­nią­dze, że­byś mo­gła opła­cić po­rząd­nego ad­wo­kata i miała szansę w walce z tym dup­kiem. Wcale nie mu­sia­ła­byś się śpie­szyć z od­da­wa­niem. Wcale. I tak, do­sko­nale wiem, że już wy­star­cza­jąco ci po­mo­gli­śmy, a ty nie chcesz się za­dłu­żać, ale…

Prze­rwa­łam jej, za­nim po tym „ale” po­ja­wi­łyby się inne słowa, bo wia­domo, że to, co było przed, już nie bę­dzie się li­czyło.

– Mó­wi­łam ci, w ja­kie pro­blemy wpadł mój tata przez to, że cią­gle po­ży­czał pie­nią­dze. Raz się prze­mo­głam i wzię­łam kre­dyt, żeby za­pła­cić ad­wo­ka­towi. Do­piero nie­dawno spła­ci­łam zo­bo­wią­za­nia wo­bec banku. Ni­gdy wię­cej nie po­ży­czę od ni­kogo pie­nię­dzy. Ni­gdy. Na­wet od cie­bie, cho­ciaż ko­cham cię jak matkę.

– Róż­nica wieku mię­dzy nami świad­czy o tym, że uro­dzi­ła­bym cię, ma­jąc dzie­sięć lat. Tak że racz nie na­zy­wać mnie swoją matką – po­wie­działa Go­sia i za­częła się śmiać.

– Nie ta­kie rze­czy hi­sto­ria wi­działa – od­par­łam. – Tak czy siak, ko­cham cię jak matkę, któ­rej nie pa­mię­tam. Mau­ry­cego też ko­cham. To, że was mam, jest jedną z naj­lep­szych rze­czy, jaka mnie w ży­ciu spo­tkała. Ale już wy­star­cza­jąco nad­uży­łam wa­szej go­ścin­no­ści. W szcze­gól­no­ści wa­szego po­koju go­ścin­nego. To po pierw­sze. Po dru­gie, wa­sze pie­nią­dze mają zo­stać prze­pie­przone na roczną po­dróż po świe­cie.

– Aniela, wiedz, że Mau­rycy to mi co­dzien­nie taką po­dróż fun­duje z kuchni do sy­pialni, że ja na­prawdę nie mu­szę ni­g­dzie je­chać. Po co mi Bora-Bora, skoro mam bara-bara?

– Żeby mieć bara-bara na Bora-Bora. Ma­rzy­łaś o tym wy­jeź­dzie. Ja na­prawdę so­bie po­ra­dzę. Jak za­wsze.

– Na­wet nie masz po­ję­cia, ile razy chcia­łam za­trud­nić ad­wo­kata bez two­jej wie­dzy. Wku­rza mnie ten twój upór i za­wzię­tość w dą­że­niu do celu. Se­rio! Cią­gle tylko „ja sama, ja sama”! Ale ma to rów­nież swoje do­bre strony. Je­steś nie do zdar­cia – skwi­to­wała Go­sia.

Chcia­łam jej od­po­wie­dzieć, że tro­chę jed­nak można mnie ze­drzeć, szcze­gól­nie gdy do­ci­ska się moją twarz do as­faltu i szo­ruje nią po nim, ale w tym sa­mym mo­men­cie usły­sza­łam dźwięk te­le­fonu do­bie­ga­jący z mo­jej wy­słu­żo­nej torby. Za­nu­rzy­łam w niej dłoń i wy­ję­łam ko­mórkę. Dzwo­nił Ra­fał, mój były mąż. Ten sam, który z taką na­mięt­no­ścią rzu­cał mną po ścia­nach na­szego domu i który po­tra­fił obu­dzić mnie w środku nocy i ka­zać tłu­ma­czyć się z tego, dla­czego wró­ci­łam osiem mi­nut póź­niej, niż po­win­nam. A wie­dział o tym, po­nie­waż za­mon­to­wał ka­mery, które śle­dziły każdy mój ruch. Ow­szem, czu­łam się jak wię­zień. Mój kosz­mar trwał dwa­dzie­ścia trzy mie­siące, dwa ty­go­dnie i pięć dni. Za­okrą­gla­jąc, dwa lata. Kiedy pa­trzy­łam na wy­świe­tlacz te­le­fonu, pierw­sza rzecz, jaką mia­łam ochotę zro­bić, to na­ci­snąć na czer­woną słu­chawkę, ale wie­dzia­łam, że nie mogę tego zro­bić. Po ­pro­stu nie mogę. Ode­bra­łam.

– Halo.

– Je­śli chcesz, mo­żesz za­brać Zo­się na week­end – usły­sza­łam głos Ra­fała i po pro­stu mnie za­tkało.

Po­pa­trzy­łam na Gośkę z otwar­tymi ustami, a ona swoim ra­da­rem od razu wy­czuła, że stało się wła­śnie coś, co nie miało prawa się stać, dla­tego zje­chała na po­bo­cze i w nie­mym ocze­ki­wa­niu na ja­ką­kol­wiek in­for­ma­cję wle­piła we mnie swoje nie­bie­skie oczy.

– Na week­end? Ju­tro? Na dwa dni? Na­prawdę mogę? – do­py­ty­wa­łam, gdy już by­łam w sta­nie wy­do­być z sie­bie głos.

– Czy ja po chiń­sku mó­wię? Za­bie­rzesz ją ju­tro, a od­wie­ziesz w nie­dzielę. Zro­zu­miano? No chyba że nie chcesz się zo­ba­czyć z wła­snym dziec­kiem. – Jego głos brzmiał tak jak za­wsze, czyli jak roz­kaz.

– Ale…

– Py­tam, czy zro­zu­miano! – wark­nął na mnie. By­łam pewna, że zro­bił to tylko po to, żeby mnie upo­ko­rzyć. Pewne na­wyki po­zo­stają już na za­wsze.

– Ale prze­cież ja...

– Jak wi­dać, nie można być dla cie­bie za do­brym – mó­wił po­iry­to­wany. – Nie było te­matu.

– Zro­zu­mia­łam! Przy­jadę po nią! – od­po­wie­dzia­łam na­tych­miast, nie chcąc go draż­nić. To tylko słowa. Je­śli on chce je usły­szeć, a ja dzięki temu będę miała córkę dla sie­bie na cały week­end, pro­szę bar­dzo, pa­nie ka­pi­ta­nie, wszystko zro­zu­mia­łam.

Ra­fał za­koń­czył roz­mowę krót­kim „cześć”, które brzmiało ra­czej jak obe­lga wy­mie­rzona w moją stronę, a ja ga­pi­łam się na te­le­fon. By­łam w szoku i krę­ciło mi się w gło­wie. Ale to było ta­kie przy­jemne uczu­cie. Mia­łam wra­że­nie, że za mo­ment od­frunę z fo­tela, taka lekka się czu­łam.

– Co jest? – spy­tała Go­sia, co przy­po­mniało mi o jej ist­nie­niu.

– Ra­fał po­wie­dział, że mogę za­brać Zo­się na week­end. – Po­pa­trzy­łam na przy­ja­ciółkę, ma­jąc świa­do­mość, że ona ro­zu­mie z tego tyle samo co ja. Czyli nic.

– Z noc­le­giem? Mo­żesz za­brać Zo­się na noc? I on ci na to po­zwala? Tak na­gle? Prze­cież sąd nie wy­ra­ził na to zgody. Mało tego, sama wiele razy pro­si­łaś o to Ra­fała i za­wsze był prze­ciwny. Nic z tego nie ro­zu­miem. – Go­sia chyba by­łaby mniej zdzi­wiona, gdyby te­raz przed na­szym au­tem prze­ma­sze­ro­wał sznur kra­sno­lud­ków z Kró­lewną Śnieżką na czele.

– Ja też nic z tego nie ro­zu­miem, ale nie mam za­miaru się nad tym za­sta­na­wiać.

Czu­łam, jak moje ciało prze­peł­nia nie­sa­mo­wita ener­gia. Gdyby dali mi te­raz taczkę i po­ło­żyli na niej góry, Ta­try cho­ciażby, to prze­wio­zła­bym je nad mo­rze. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że nie zmie­ści­łyby się na tej taczce, ale kto za­broni mi mieć swoje wła­sne me­ta­fory na każdą oka­zję? No kto? Nikt.

– Aniela, to mi się nie po­doba – po­wie­działa Go­sia, jak zwy­kle po­dejrz­liwa w sto­sunku do Ra­fała.

Naj­gor­sze było to, że obie wie­dzia­ły­śmy, że ta po­dejrz­li­wość jest jak naj­bar­dziej wska­zana, tylko że ja w tym mo­men­cie chcia­łam być ślepa i głu­cha na wszel­kie ostrze­że­nia. A tej czer­wo­nej lampki ostrze­gaw­czej, która mi­go­tała w mo­jej gło­wie, wcale nie wi­dzia­łam. Wcale.

– To prze­pra­szam, co twoim zda­niem mam zro­bić? Od­mó­wić? – spy­ta­łam, a w mo­ich oczach za­częły wzbie­rać łzy. – Bła­gam, nie każ mi tego ro­bić, bo się za­raz po­ry­czę – po­wie­dzia­łam i po­cią­gnę­łam kil­ku­krot­nie no­sem. Za późno. Już ry­cza­łam.

– No a co z pracą? – spy­tała Go­sia, po­da­jąc mi chu­s­teczkę. – Usta­li­li­śmy z Brau­nem, że bę­dziesz miała je­den wolny week­end w mie­siącu i je­śli bę­dzie taka po­trzeba, on na ten czas bę­dzie miał za­ła­twioną opiekę. Zgo­dzi­łaś się. A ty już ju­tro chcesz mieć wolne?

– Zgo­dzi­łam się, po­nie­waż sąd na pod­sta­wie ze­znań lu­dzi… Prze­pra­szam – po­pra­wi­łam się i w mię­dzy­cza­sie wy­dmu­cha­łam nos w chu­s­teczkę – na pod­sta­wie kłamstw lu­dzi, któ­rych uwa­ża­łam za przy­ja­ciół, uznał mnie za psy­cho­patkę i po­zwo­lił wi­dy­wać się z wła­snym dziec­kiem tylko raz w mie­siącu, i to pod nad­zo­rem, więc nie są­dzi­łam, że to się w ja­kiś ma­giczny spo­sób zmieni w naj­bliż­szym cza­sie. Gośka! – unio­słam za­łkany głos. – Ja nie mogę od­mó­wić! Ona bę­dzie ze mną spała! Ro­zu­miesz? Będę mo­gła ją wy­ką­pać! Bę­dziemy mo­gły so­bie po­ma­lo­wać pa­znok­cie i nie będę czuła na ple­cach po­na­gla­ją­cego od­de­chu mo­jego by­łego męża. Po­roz­ma­wiam z tym Brau­nem. Na pewno mnie zro­zu­mie. Stra­cił dziecko, więc po­wi­nien wie­dzieć, jak bar­dzo jest to dla mnie ważne. On musi być wy­ro­zu­miały! – W moim gło­sie nie było sły­chać na­dziei. Wy­brzmie­wała w nim pew­ność, że męż­czy­zna, u któ­rego będę pra­co­wała przez naj­bliż­szy rok, zro­zu­mie moją sy­tu­ację.

Przy­ja­ciółka spoj­rzała na mnie, po­krę­ciła głową, a po­tem przy­kryła moją dłoń swoją i po­wie­działa, że też uważa, że Ka­mil Braun, po­mimo tra­ge­dii, ja­kie go w ży­ciu spo­tkały, okaże się czło­wie­kiem em­pa­tycz­nym. Mia­łam świa­do­mość, że po­wie­działa to tylko dla­tego, żeby mnie uspo­koić.

Ru­szy­ły­śmy w dal­szą drogę.

– Obym się my­liła co do Ra­fała. Oby moje prze­czu­cie oka­zało się złe. Ale nie po­tra­fię po­zbyć się wra­że­nia, że ten szczur coś kom­bi­nuje – po­wie­działa po chwili Go­sia.

Kiw­nę­łam tylko głową i po­now­nie utkwi­łam wzrok w szy­bie. Go­sia wy­czuła, że nie chcę roz­ma­wiać, i po­gło­śniła ra­dio. Znała mnie tak do­brze. Po­zna­łam ją, kiedy od­by­wa­łam prak­tyki w szpi­talu, w któ­rym le­żała jej mama. Bar­dzo zży­łam się z pa­nią Da­nutą, star­szą, sa­motną ko­bietą, któ­rej nikt ni­gdy nie od­wie­dził. A ona ni­komu nie chciała po­wie­dzieć, czy ma ja­kąś ro­dzinę czy nie. Do­piero gdy po­znała mnie le­piej, za­ufała mi i się przede mną otwo­rzyła. Po­wie­działa, że jej je­dyna córka po­stą­piła bar­dzo nie­roz­trop­nie i zwią­zała się z ja­kimś star­szym od sie­bie roz­wod­ni­kiem. Świa­do­mie zre­zy­gno­wała z po­sia­da­nia dzieci, a pani Da­nu­sia tak bar­dzo pra­gnęła mieć wnuki. Po­kłó­ciły się i ze­rwały kon­takt. Długo, na­prawdę długo mu­sia­łam jej tłu­ma­czyć, że żadne ży­cie nie jest uza­leż­nione od pra­gnień in­nych. Że każdy po­wi­nien speł­niać się we­dle swo­jego uzna­nia i swo­ich po­trzeb. W końcu se­niorka po­pro­siła mnie, że­bym za­te­le­fo­no­wała do jej córki.

Do­kład­nie ta­kich słów użyła:

– Mój aniele, bar­dzo cię pro­szę, za­te­le­fo­nuj do mo­jej córki. Pora to wresz­cie skoń­czyć. Te ro­dzinne wa­śnie. Bo na nic się one ni­komu nie zda­dzą.

Jak się oka­zało, córka pani Da­nusi od dłuż­szego czasu no­siła się z za­mia­rem ode­zwa­nia do matki, ale w związku z tym, że za­równo z jed­nej, jak i z dru­giej strony pa­dło wiele przy­krych słów, bała się wy­ko­nać pierw­szy krok. Gdy po­zna­łam Go­się oso­bi­ście, mia­łam wra­że­nie, że znam ją od za­wsze. Zresztą ona po­wie­działa mi, że z jej per­spek­tywy było iden­tycz­nie. Nie wiem do­kład­nie, jak do tego do­szło, że mo­men­tal­nie się za­przy­jaź­ni­ły­śmy, ale z pełną świa­do­mo­ścią mogę po­wie­dzieć, że cze­ka­łam na nią całe moje ży­cie.

Z gło­śnika sa­mo­cho­do­wego ra­dia do­bie­gał głos Mar­tyny Ja­ku­bo­wicz, która śpie­wała, że w do­mach z be­tonu nie ma wol­nej mi­ło­ści.

Mi­łość? Czym tak na­prawdę jest mi­łość? Czy to by­cie ze sobą bez względu na wszystko, jak zwy­kła ma­wiać moja była te­ściowa, która uwa­żała, że ko­bieta, żeby cho­dziła jak w ze­garku, po­winna raz na ja­kiś czas do­stać po py­sku? Pa­trzyła wtedy na mnie z nie­chę­cią i je­stem pewna, że z pre­me­dy­ta­cją od­wo­ły­wała się do mo­ich ko­rzeni i przy­wo­ły­wała aneg­dotę o ma­łym Cy­ga­nie, który za­wsze przed wyj­ściem z domu do­sta­wał od ojca baty. Bez względu na to, czy coś prze­skro­bał, czy też nie, za­wsze do­sta­wał po tyłku. Na zaś, gdyby cza­sem przy­szło mu do głowy coś spso­cić. Moja te­ściowa szczy­ciła się tym, że nie­raz do­stała od swo­jego męża. I co? I da­lej ze sobą byli. Po­nad czter­dzie­ści lat. Nie ro­zu­mia­łam tego. Nie pa­mię­ta­łam mo­jej mamy, po­nie­waż zmarła, gdy mia­łam dwa lata, więc nie wiem, czy ona i tato się kłó­cili. Ale mój oj­ciec ni­gdy nie pod­niósł na mnie ręki, więc uzna­łam, że nie mógł być rów­nież agre­sywny w sto­sunku do niej. Za­wsze też mó­wił, jak bar­dzo za nią tę­skni i jak bar­dzo ją ko­chał. Ni­gdy wię­cej się nie oże­nił. Był bar­dzo smut­nym czło­wie­kiem. Nad­uży­wał al­ko­holu. Zmarł dwa ty­go­dnie po mo­jej osiem­na­stce, zu­peł­nie jakby so­bie to za­pla­no­wał, tylko po­cze­kał, aż wejdę w do­ro­słe ży­cie.

Dwa mie­siące póź­niej po­zna­łam Ra­fała. Na kilka ty­go­dni przed mo­imi dzie­więt­na­stymi uro­dzi­nami za­szłam w ciążę. Zo­sia nie była pla­no­wana, po pro­stu się przy­da­rzyła, ale mnó­stwo było we mnie wtedy ra­do­ści. Ra­fał był sie­dem lat ode mnie star­szy i pra­co­wał w woj­sku. Miał wła­sny sa­mo­chód, służ­bowe miesz­ka­nie i bar­dzo im­po­no­wał mi swoją za­rad­no­ścią. Nie ro­zu­mia­łam wtedy, dla­czego zwró­cił uwagę wła­śnie na mnie, dziew­czynę z ogrom­nymi pro­ble­mami emo­cjo­nal­nymi i jesz­cze więk­szymi kom­plek­sami, wy­wo­ła­nymi mię­dzy in­nymi tym, że kle­pa­li­śmy z tatą biedę. Ra­fał po­wie­dział mi, że za­ko­chał się we mnie od pierw­szego wej­rze­nia. Ujęła go moja nie­ty­powa uroda i głos. Wma­wia­łam so­bie, że to na pewno mama, która była moim anio­łem stró­żem, spra­wiła, że ten cu­downy czło­wiek sta­nął na mo­jej dro­dze.

Jaka ja by­łam na­iwna. I jak bar­dzo po­trze­bo­wa­łam mieć w swoim ży­ciu ko­goś, kto się mną za­opie­kuje. Dla kogo będę ważna. Naj­waż­niej­sza.

Kiedy Zo­sia skoń­czyła trzy latka, Ra­fał ude­rzył mnie po raz pierw­szy. To wy­da­rzyło się w dniu jej uro­dzin. Przy­szli do nas go­ście, aby wspól­nie świę­to­wać. To byli lu­dzie, któ­rych po­zna­łam dzięki niemu. Ra­fał nie prze­pa­dał za mo­imi ko­le­żan­kami ze stu­diów i ze szpi­tala, więc ogra­ni­cza­łam te zna­jo­mo­ści do mi­ni­mum. Można na­wet po­wie­dzieć, że ucho­dzi­łam w gru­pie za od­ludka, po­nie­waż ile­kroć lu­dzie z roku szli na im­prezę, ja mó­wi­łam, że nie mam czasu. W pew­nym mo­men­cie prze­stali mi co­kol­wiek pro­po­no­wać. Czy było mi z tym źle? Nie, bo mia­łam Ra­fała i jego zna­jo­mych. On bar­dzo czę­sto mó­wił, że zna tyle cu­dow­nych osób, że na pewno znajdę wśród nich przy­ja­ciół. I ow­szem, po­ja­wili się w moim ży­ciu wspa­niali na po­zór lu­dzie, ale póź­niej oka­zało się, że nie byli praw­dzi­wymi przy­ja­ciółmi.

Dla­czego Ra­fał mnie ude­rzył? Po­nie­waż ubz­du­rał so­bie, że flir­to­wa­łam z Ad­ria­nem, na­szym są­sia­dem, co nie było prawdą. Ale po ko­lei. Sie­dzie­li­śmy przy stole. To zna­czy mój mąż i nasi go­ście sie­dzieli, bo ja co chwilę coś do­no­si­łam. No do­brze, tak na­prawdę to wię­cej czasu spę­dzi­łam w kuchni na kro­je­niu, pod­grze­wa­niu i przy­go­to­wy­wa­niu po­sił­ków niż ze wszyst­kimi przy stole. Nie mia­łam na­wet chwili na za­sta­no­wie­nie się nad tym, czy to mi prze­szka­dza. By­łam żoną i mia­łam swoje obo­wiązki. Bar­dzo chcia­łam, żeby Ra­fał był ze mnie za­do­wo­lony i żeby mógł po­chwa­lić się mną przed ko­le­gami i swoją ro­dziną. Żeby był ze mnie dumny. Ad­rian przy­szedł do nas sam, po­nie­waż jego żona była chora. Wszedł do kuchni i po­pro­sił o kawę. Nie wy­szedł, tylko cze­kał, aż ją przy­go­tuję. Roz­ma­wia­li­śmy, śmia­li­śmy się, żar­to­wa­li­śmy. Mia­łam wra­że­nie, że spę­dził ze mną o wiele wię­cej czasu, niż po­cząt­kowo za­kła­dał. Nie było w tym nic zdroż­nego. Tak przy­naj­mniej wtedy uwa­ża­łam. Kiedy go­ście wy­szli, Ra­fał wy­pro­wa­dził mnie z błędu. Nie wie­dzia­łam tylko, czy po­win­nam być mu wdzięczna, że po­cze­kał z bi­ciem, aż uśpię Zo­się. Tak na­prawdę to przez cały ten czas ni­gdy nie ude­rzył mnie przy na­szej córce. To à pro­pos szu­ka­nia szczę­ścia w nie­szczę­ściu.

Mój mąż sie­dział w sa­lo­nie i oglą­dał te­le­wi­zję. Gdy Zo­sia za­snęła po ca­łym dniu wra­żeń, po­szłam do ła­zienki, żeby się wy­ką­pać. Kiedy przy­szłam do Ra­fała, mia­łam na so­bie sek­sowny kom­plet bie­li­zny. Chcia­łam usiąść mu na ko­la­nach, ale on mnie ode­pchnął.

– Dla kogo za­ło­ży­łaś te szmaty? – za­py­tał mnie gło­sem, ja­kiego ni­gdy u niego nie sły­sza­łam. Wy­stra­szy­łam się, co było jak naj­bar­dziej pra­wi­dłową re­ak­cją. Tylko że jesz­cze tego wtedy nie wie­dzia­łam.

– Co ty…

– Za­mknij mordę! – syk­nął, bły­ska­wicz­nie wstał z fo­tela i pod­szedł do mnie.

Czuć było od niego al­ko­hol. Czło­wiek, któ­rego ko­cha­łam naj­bar­dziej na świe­cie, ude­rzył mnie w twarz. Na­wet nie za­bo­lało. To było tak za­ska­ku­jące i nie­spo­dzie­wane, że nie by­łam w sta­nie na­zwać tego uczu­cia. Pa­trzy­łam na niego, kom­plet­nie nic nie ro­zu­mie­jąc. Po pro­stu sta­łam i się ga­pi­łam. Ra­fał na­zwał mnie dziwką, po­now­nie ude­rzył i po­wie­dział, że nie ży­czy so­bie, że­bym jesz­cze kie­dy­kol­wiek roz­ma­wiała z Ad­ria­nem i go pro­wo­ko­wała. Po­szedł spać, a ja ze stra­chu ba­łam się wejść do sy­pialni, więc po­ło­ży­łam się na dy­wa­nie w po­koju Zosi i przy­kry­łam jej ko­cy­kiem. Pa­mię­tam, że po­my­śla­łam wtedy, że w po­koju có­reczki mogę czuć się bez­piecz­nie. Bar­dzo długo nie mo­głam za­snąć przez strach i na­tłok my­śli. Nie mia­łam po­ję­cia, co mnie czeka na­stęp­nego dnia. Ukła­da­łam so­bie w gło­wie roz­mowę, jaką prze­pro­wa­dzę z Ra­fa­łem. Krzy­cza­łam na niego. Żą­da­łam wy­ja­śnień i prze­pro­sin. W końcu jed­nak zmę­cze­nie było tak duże, że sen mnie zmo­rzył. Rano obu­dzi­łam się w na­szym łóżku, wtu­lona w mo­jego męża. W pierw­szym od­ru­chu ode­tchnę­łam z ulgą, my­śląc, że to po­bi­cie to był tylko zły sen. Jed­nak po chwili za­czę­łam od­czu­wać efekty tego „snu”. Bar­dzo bo­lał mnie po­li­czek, a emo­cje, które ogar­nęły mnie po­przed­niego wie­czora, za­częły o so­bie przy­po­mi­nać. Ba­łam się po­ru­szyć, nie wspo­mi­na­jąc o gło­śniej­szym od­dy­cha­niu.

By­łam kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wana. Le­ża­łam jak kłoda i cze­ka­łam, sama nie wiem na co. Może na ko­niec świata? A może na to, żeby ktoś cof­nął czas i że­bym jed­nak nie zro­biła Ad­ria­nowi tej kawy?

Gdy Ra­fał się obu­dził, za­czął mnie ca­ło­wać. Po chwili ko­cha­li­śmy się ze sobą, a ja mia­łam wra­że­nie, że w ten spo­sób chce mnie prze­pro­sić. Kiedy skoń­czy­li­śmy, po­ca­ło­wał mnie w czoło i po­szedł pod prysz­nic. Cze­ka­łam cały dzień, aż on za­cznie mó­wić o tym, co się wy­da­rzyło po­przed­niego wie­czora, ale nic ta­kiego się nie stało. Ba­łam się, że je­śli ja do tego na­wiążę, wszystko po­psuję. Prze­szli­śmy nad tą sy­tu­acją do po­rządku dzien­nego, a ja uzna­łam, że to zda­rzyło się tylko raz i że ktoś, kto kilka go­dzin temu ko­chał się ze mną tak czule i przed mo­men­tem przy­niósł mi piękny bu­kiet czer­wo­nych róż, już wię­cej mnie nie skrzyw­dzi. Że to tylko ten je­den raz mo­jego męża do­pa­dła taka sła­bość. Bo prze­cież za­zdrość w związku to coś nor­mal­nego. Za­czę­łam się na­wet za­sta­na­wiać nad tym, że może na­prawdę pro­wo­ko­wa­łam Ad­riana i za­cho­wa­nie Ra­fała było uza­sad­nione.

– Je­ste­śmy na miej­scu. – Głos Gosi wy­rwał mnie z za­dumy. To może i do­brze, bo ta­kie grze­ba­nie w prze­szło­ści nie było mi po­trzebne.

Moja przy­ja­ciółka za­trzy­mała sa­mo­chód przed nie­du­żym, bar­dzo za­dba­nym do­mem w ty­pie sie­dli­ska. Ja i tata miesz­ka­li­śmy w po­dob­nym. Z jed­nego po­koju można było przejść do na­stęp­nego i tak da­lej, aż wró­ciło się do tego pierw­szego. Róż­nica była tylko taka, że nasz dom to była ru­dera, bez ka­na­li­za­cji, cie­płej wody, z prze­cie­ka­ją­cym da­chem i po­wy­bi­ja­nymi szy­bami. My­łam się w mi­sce, a zimą swoje po­trzeby za­ła­twia­łam do wia­dra, co było jedną z wielu przy­czyn mo­jego kom­pleksu, który rów­nież wiele lat póź­niej wy­ko­rzy­stał Ra­fał, gdy ze mnie szy­dził.

– Jaki piękny – za­chwy­ciła się Go­sia.

Nie dzi­wi­łam się jej. To miej­sce wy­glą­dało jak z bajki, a już na pewno jak z ja­kiejś siel­skiej, ro­man­tycz­nej opo­wie­ści, w któ­rej to para za­ko­cha­nych wła­śnie sie­dzi w środku, trzyma się za dło­nie i pa­trzy so­bie głę­boko w oczy.

Chcia­łam zo­ba­czyć tych szczę­śli­wych lu­dzi. Chcia­łam być szczę­śliwa i miesz­kać w ta­kim miej­scu.

Ściany domu były z czer­wo­nej ce­gły. Na ulicę wy­cho­dziły dwa okna i sta­ro­modny drew­niany ga­nek w zie­lo­nym ko­lo­rze. Okien­nice miały iden­tyczny ko­lor. Przed do­mem, od strony ulicy znaj­do­wał się ogró­dek, który oka­lał uro­czy, drew­niany płot. Pierw­sze kwiaty zdą­żyły już za­kwit­nąć, ale to nic w po­rów­na­niu z tym, co za chwilę miało na­dejść. Ma­jowe słońce mu­skało swo­imi pro­mie­niami całą ro­ślin­ność. Do jed­nej ze ścian przy­tu­lone były wiel­kie bzy. Uwiel­bia­łam bzy. Tak pięk­nie pach­niały. Te tu­taj były białe, fio­le­towe i ró­żowe. Aż mnie kor­ciło, żeby po­dejść i ze­rwać kilka ga­łą­zek, które wło­ży­ła­bym do pę­ka­tego sło­ika. Albo bu­telki. Ra­zem z Go­sią, któ­rej bu­zia się nie za­my­kała, we­szły­śmy na po­dwórko. Przód bu­dynku miej­scami po­ro­śnięty był blusz­czem, a dwie ogromne aka­cje, które stały przed scho­dami, wy­glą­dały tak, jakby były straż­ni­kami tego miej­sca. Po­my­śla­łam so­bie, że tu­taj musi miesz­kać wy­ro­zu­miały czło­wiek. Z tym jakże opty­mi­stycz­nym na­sta­wie­niem ru­szy­łam w stronę domu.

Hen, ku roz­cza­ro­wa­niu.

Copyright © by Iza Maciejewska

Copyright © by Wydawnictwo Magnolia, Łódź 2024

Redakcja:

Anna Zygmanowska (annazygmanowska.pl)

Korekta:

Joanna Fiuk (poprawiam.pl), Joanna Strzelec

Zdjęcie na okładce:

depositphotos.com

Projekt okładki:

Jan Paluch (www.janpaluch.pl)

Skład, łamanie i przygotowanie do druku:

Mateusz Cichosz (@magik.od.skladu.ksiazek)

ISBN druk 978-83-969147-4-3

ISBN e-book 978-83-969147-5-0

Wydawnictwo Magnolia

Łódź 2024

Wydanie I