Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy zemsta da mu szczęście? Czy przyniesie coś innego?
Pragnął tylko jednego. Wraz z nią otrzymał wiele więcej
Marcello Manfredo ma wszystko: drogie samochody, luksusowe rezydencje i doskonale prosperującą firmę. Pławi się w dostatku. Pieniędzy ma tyle, że do końca życia nie byłby w stanie ich wydać. Brakuje mu tylko jednego. Jednej rzeczy, o której marzy od dawna. Do niej dąży i pragnie jej tak, jak niczego innego na świecie. Wreszcie nadchodzi dzień, w którym zrealizuje swój plan. Tego dnia dopełni się jego zemsta.
Dziesięć lat wcześniej stracił oboje rodziców. Odebrał mu ich Enzo Monroe, sprowadzając na młodego Manfreda niewyobrażalny ból i wielką tęsknotę. Ponieważ jednak zemsta najlepiej smakuje na zimno, Marcello nie szaleje, tylko czeka na odpowiedni moment. Planuje, jak odebrać wrogowi wszystko. Nie tylko pieniądze i wpływy. Także córkę. Manfredo zażąda od Enza jego córki. By dopełnić zemsty, ożeni się z Elizabeth Rose Monroe. Oczywiście uczyni to wbrew jej woli...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Aleksandra Możejko
Moja zemsta
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lubfragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Redaktor prowadzący: Justyna Wydra
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://editio.pl/user/opinie/mojzem_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-8322-931-7
Copyright © Helion S.A. 2023
„Przebaczenie jest lepsze niż zemsta”— Pittakos
Dzisiaj jest ten dzień. Dzień mojej zemsty.
Nie sądziłem, że go doczekam. Ale udało się, wypuszczam głośno powietrze i opieram się o skórzany fotel. Patrzę na ogromne okna w swoim gabinecie, które sięgają od sufitu aż po podłogę i ukazują piękną panoramę miasta. Miasta, które żyje o każdej porze dnia i nocy. Jedynego w swoim rodzaju. To właśnie tutaj czuję się niczym bóg. Każdy w tym mieście wie już doskonale, kim jestem. I wie, że wszystko, co tylko wpadnie mi w dłonie, zamienia się w czysty zysk. Na ostatnim piętrze mojego wieżowca mieszczą się tylko biura moje i mojego młodszego brata oraz sala konferencyjna. Bram tego królestwa niczym cerber strzeże moja sekretarka, jedyna kobieta, która jeszcze potrafi ze mną wytrzymać — Molly.
Posiadam wszystko. Drogie samochody, dobrze prosperującą firmę i luksusowe rezydencje. I tyle pieniędzy, że nawet do końca życia nie dam rady ich wydać. Ale nie mam jednego. Jednej rzeczy, do której dążyłem przez ostatnie lata. Aż do dzisiaj. Dzisiaj to się zmieni i będę mieć wszystko, czego pragnąłem. Tą ostatnią rzeczą jest zemsta. I to właśnie dzisiaj ją dostanę.
Wypuszczam powoli powietrze i czuję ekscytację, jakiej od lat nie doświadczyłem. Czekałem na ten dzień prawie dziesięć lat. Dziesięć długich pierdolonych lat. Podnoszę srebrną ramkę, jedyny akcent w całym moim biurze, który jest oznaką mojego człowieczeństwa. Tak kiedyś stwierdziła Molly. Spoglądam na zdjęcie swoich rodziców. Moja matka jest na nim taka piękna. Ma długie ciemne włosy upięte w ciasny kok, z którego nie wystaje żaden kosmyk, jasną cerę, jak u porcelanowej laleczki, niebieskie oczy przypominające lazurowe morze lśnią radością. Boże, tamtego dnia była taka szczęśliwa. I właśnie taką ją pamiętam. Nigdy nie widziałem na jej twarzy smutku — tylko miłość do nas i do ojca. Kochała naszą rodzinę i spajała nas wszystkich razem niczym klej. Ojciec mimo swojego groźnego wyglądu i ciężkiego charakteru był dla mnie i mojego brata kimś w rodzaju bohatera. Chociaż ciężko pracował każdego dnia, co wieczór był w domu na kolacji. Nawet jeśli zaraz po niej musiał wracać do biura, zawsze był obecny. Kochałem go za to, ale to matka była dla mnie wszystkim. To ona pokazała nam, czym potrafi być kochająca się rodzina. Niestety, wraz z jej odejściem odeszły też radość i miłość. Ich miejsce zajęła paląca duszę chęć zemsty i osiągnięcia jednego tylko celu. Marzenie, które dzisiaj nareszcie się spełni. Uśmiecham się lekko i dotykam idealnej twarzy matki na fotografii, po czym cicho szepczę:
— Już niedługo, kochana mamo, pomszczę was, zobaczysz. Już niedługo.
Z zamyślenia wyrywa mnie pukanie do drzwi.
— Wejść! — warczę, pośpiesznie odkładając ramkę na miejsce.
Do gabinetu wchodzi mój młodszy brat Adriano. Jest tak podobny do matki. Takie same niebieskie oczy i te ciemne włosy. Ja, no cóż, jestem cały ojciec. Mocna szczęka, ciemne, czarne jak smoła włosy i brązowe oczy. Prawdziwy męski Włoch, jak to matka lubiła mówić o naszym ojcu.
Adriano sygnalizuje, że wszyscy czekają na mnie w sali konferencyjnej.
— Jesteś gotowy, bracie? Dzisiaj nareszcie dostaniemy to, co należy do nas. Zabierzemy staremu Monroe wszystko. Już się nie mogę doczekać. — Klaszcze w dłonie z wielkim uśmiechem.
— Gotowy.
— Chodźmy, nie każmy naszym gościom dłużej czekać.
Uśmiecham się do Adriana, zapinam drogą marynarkę od Armaniego i poprawiam złotego rolexa, po czym wychodzimy z gabinetu i kierujemy się do sali konferencyjnej. Przed wejściem stoją ochroniarze — zarówno moi, jak i Enza Monroe, który zniszczył moją rodzinę. Człowieka, który w jeden wieczór zburzył cały mój świat. Odebrał mi wszystko to, co kochałem najbardziej. A dzisiaj ja zniszczę jego. I to jego świat zapłonie. Pozostanie tylko popiół.
Wchodzę do sali konferencyjnej i od razu go zauważam. Siedzi dumnie przy stole wraz ze swoim bratem Stefanem i doradcą Isaakiem. Ostatkiem sił powstrzymuję się od wyrwania broni jednemu z ochroniarzy i wpakowania w niego całego magazynku. Doskonale zdaję sobie sprawę, że taka śmierć byłaby dla niego za łagodna i zdecydowanie zbyt szybka. Chcę, aby cierpiał, aby również jego cały świat się zawalił. Tak jak mój dziesięć lat temu.
— Witam, panowie, mam nadzieję, że nie musieliście na nas długo czekać.
Rozpinam guzik marynarki i z wielkim uśmiechem siadam naprzeciwko nich. Mój brat robi dokładnie to samo. Enzo spogląda na mnie i Adriana, po czym wybucha:
— Dosyć tego, Manfredo! Obaj wiemy, że nie jesteśmy tutaj dla przyjemności, więc po co udawać. Podpiszmy te pierdolone dokumenty i miejmy to za sobą. Żebym już nigdy nie musiał cię oglądać.
Zerkam na Enza i jego towarzyszy i już doskonale wiem, że podjąłem słuszną decyzję, zmieniając swoje plany. Nie, nie zmieniając, modyfikując je, poprawiam się w myślach i spoglądam na zebranych z lekkim uśmiechem.
— Drogi Enzo, ale po co ta wrogość? — Siadam swobodniej w fotelu i kładę dłoń na blacie. Stukając dwoma palcami, mówię spokojnym głosem, mimo że w środku cały aż kipię od złości: — Masz problemy i obaj wiemy, że bez mojej pomocy z nich nie wyjdziesz. Jestem tutaj, aby ci pomóc. No chyba że chcesz stracić nie połowę swoich firm, ale wszystkie. Bo tak właśnie będzie, jeśli za miesiąc pójdą na otwarty rynek.
Enzo wstaje i uderza dłońmi w stół. Kątem oka zauważam, że moi ochroniarze reagują. Podnoszę dłoń, by ich uspokoić i dać im sygnał, że wszystko jest dobrze. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to tylko żałosna próba pokazania, że on nadal ma władzę. Ale obaj wiemy, że tak nie jest. Stracił ją parę miesięcy temu, wpadając w moją pułapkę. A teraz czas na zapłatę. Zapłatę, którą odbiorę z przyjemnością.
— Nie chrzań, Marcello! Obaj dobrze wiemy, że mam problemy przez ciebie. — Wskazuje na mnie palcem, czym wywołuje uśmiech na mojej twarzy. — Nie udawaj, że chcesz mi pomóc. To wszystko twoja wina.
— Enzo, uspokój się i usiądź. — Stefano spogląda to na mnie, to na Adriana, po czym mówi spokojnym głosem: — Panie Manfredo, zarówno mój brat, jak i ja zdajemy sobie sprawę z tego, iż to spotkanie jest dla nas ważne. Jednak jest także dosyć trudne. Jeśli podpiszemy ten dokument, stracimy połowę majątku, połowę naszych firm. To nie jest łatwa decyzja.
Kiwam lekko głową. Nie chcę im jeszcze zdradzać, że nie tylko połowę majątku stracą. Ani że to dopiero początek tego, co dla nich zaplanowałem. Ten mały sekret zachowam dla siebie. Przynajmniej na razie.
— Oczywiście. Jest jeszcze jedna mała sprawa, zanim podpiszemy dokumenty, panowie.
— Czego jeszcze chcesz?! Mało ci, Manfredo? Zabrałeś już prawie wszystko, co mam — warczy Enzo.
Nie wszystko, mówię sam do siebie w myślach. Nie wszystko.
— Nic, czego nie możesz mi dać. — Patrzę Enzowi w oczy i mówię bardzo powoli, akcentując imię: — Elizabeth Rose Monroe!
Tak jak podejrzewałem, Enzo jest w szoku, jego twarz robi się na przemian czerwona i blada. Siada na fotelu i zdezorientowany spogląda na mnie, milcząc. Parę razy stara się coś powiedzieć, ale nie jest w stanie. Po chwili, która trwa prawie wieczność, stary głupiec nareszcie się odzywa.
— Moją córkę… Co to znaczy?! Co ona ma wspólnego z naszymi interesami?! Ona jest… Nie… pozwolę…
— Podpiszę dokumenty pod jednym warunkiem: że oddasz mi swoją córkę. — Daję mu chwilę na oddech i kontynuuję: — Elizabeth zostanie moją żoną albo nici z umowy. I pomocy tobie.
— Po moim trupie! — Enzo zrywa się i spogląda na mnie z mordem w oczach. — Nie oddam ci mojej córki! Już wolę ją lub siebie zabić niż powierzyć ją tobie! Słyszysz mnie, Manfredo?!
Doskonale wiem, że zmieni zdanie. Nóż, który ma na gardle, z każdym dniem coraz bardziej wbija się w skórę, a Monroe nawet nie wie, że to dopiero początek. Wstaję więc powoli, zapinam marynarkę i z wyższością i spokojem w głosie mówię:
— A więc nasze spotkanie dobiegło końca. Dziękuję, panowie, za przybycie. Do zobaczenia na licytacji. Wtedy kupię waszą firmę za grosze, a wy nie będziecie w stanie spłacić nawet połowy waszych długów i wylądujecie na bruku.
Kiedy odchodzę, słyszę, jak Stefano tłumaczy coś po cichu bratu. Gdy jestem już prawie przy drzwiach i mam zamiar opuścić salę, dociera do mnie cichy głos zdruzgotanego Enza:
— Dobrze.
To sprawia, iż wewnątrz krzyczę z radości. Uśmiecham się sam do siebie, po czym powoli odwracam do mężczyzn, udając obojętność. Widok złamanego Enza napawa mnie radością. Chłonę każdą sekundę tej sceny i cieszę się, że na sali są kamery. Z przyjemnością będę oglądał nagranie, bo to właśnie pragnąłem zobaczyć. Jego cierpienie. Doskonale wiem, że to jeszcze nie koniec. To dopiero początek, a on już wpadł w moje sidła zemsty.
— Świetnie, w takim razie jutro w południe przyjadę do was, aby poznać swoją narzeczoną. Mam nadzieję, że wam to odpowiada. I panowie, proszę pamiętać: bez ślubu nie ma kontraktu.
Odwracam się i wychodzę, nie dając im nawet szansy na odpowiedź. Nie potrzebuję jej. Wiem, że Enzo zrobi to, czego będę od niego oczekiwał. Słyszę, jak Adriano za moimi plecami cicho się śmieje. Kiedy tylko wchodzimy do gabinetu, zamyka pośpiesznie drzwi i wybucha głośnym śmiechem, prawie upadając na podłogę.
— Widziałeś, kurwa, minę Enza, kiedy mu powiedziałeś o jego córce? To było zajebiste. — Ociera łzy i spogląda na mnie. — A tak w ogóle to co to za sprawa z tą Elizabeth? Nic nie mówiłeś, że taki jest plan. Nie narzekam, bracie, ale sam byłem zdziwiony.
Siadam za biurkiem i kątem oka zerkam na ramkę.
— Chcę nie tylko odebrać mu firmę i majątek, chcę go zniszczyć. Chcę, aby cierpiał tak samo, jak my i nasi rodzice. A co bardziej go zaboli niż utrata jedynej, ukochanej córki? I zięć taki jak ja?
Uśmiecham się do Adriana. Siada na fotelu po przeciwnej stronie biurka i patrzy na mnie już z poważnym wyrazem twarzy.
— Może i masz rację, bracie. Ale małżeństwo? A co, jeśli ona jest brzydka? Poza tym… sam już nie wiem… to takie niepodobne do ciebie. Ślub?! Serio, bracie?
Wyciągam z biurka folder i rzucam go Adrianowi na kolana. Otwiera go z ciekawością, po czym głośno krzyczy.
— To ona! Kurwa, bracie, ona jest śliczna! Jeśli ty się z nią nie ożenisz, ja się chętnie poświęcę. Chociaż taka żona u boku to żadne poświęcenie. Już rozumiem, dlaczego wymyśliłeś taki plan. Cholera, spójrz tylko na to ciało.
Adriano poprawia spodnie, pod którymi już odznaczył się jego fiut, i oblizuje usta. W tej chwili coś dziwnego przelatuje przez moje ciało, coś na kształt zaborczości albo zazdrości o nią. Czy to w ogóle możliwe? Patrzę na brata, który nadal w milczeniu przygląda się zdjęciom. Ponad miesiąc temu nakazałem swoim ludziom, aby je zrobili. Przyznam szczerze: sam nie spodziewałem się wtedy, że ona będzie tak wyglądać. Nie dziwię się więc, że Adriano tak zareagował. Bo to prawda — Elizabeth Rose Monroe jest piękną kobietą. Ale to nie ma znaczenia, bo plan jest prosty.
Człowiek nie rodzi się potworem. To życie nas kształtuje. A moje właśnie nim mnie uczyniło. Moja przyszłość nie miała być taka. Oczywiście miałem przejąć firmę ojca, znaleźć sobie dobrą, piękną kobietę, taką jak moja matka. Ożenić się z nią i spłodzić potomka. Niestety w wieku szesnastu lat musiałem stać się dorosły. Musiałem zaopiekować się młodszym o cztery lata bratem, a wszystkie marzenia z dzieciństwa przepadły. Musiałem stać się kimś innym. Rekinem finansów, który po trupach wspina się na sam szczyt. Nie tego chciałem, ale nie narzekam, bo dzięki temu dzisiaj jestem tym, kim jestem: mężczyzną pozbawionym jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Osobą, która za wszelką cenę dostanie to, czego pragnie. To, co mi się należy.
Wstaję powoli, biorę do ręki folder ze zdjęciami i przyglądam się uśmiechniętej kobiecie na nich. Patrzę na jej długie ciemne włosy, wąską talię, szczupłe nogi aż do samego nieba, na jej tyłek i cycki, które są idealne. Aż proszą się o dotyk. A te oczy! Boże, te oczy. Mimo że oglądam tylko fotografie, dostrzegam w nich iskry. Pragnę, aby błyszczały właśnie w taki sposób, kiedy będę w nią wchodził aż po sam koniuszek fiuta, i aby co noc krzyczała tylko moje imię. Jedno jest pewne: ta kobieta jest cholernie seksowna. Czuję, jak wybrzuszenie w moich spodniach zaczyna mnie uwierać, i to mnie jeszcze bardziej rozjusza. Nie mogę tak na nią reagować. Nie taki jest plan. Spoglądam na brata i zaciskam pięści, po czym warczę przez zaciśnięte usta:
— Zmienię jej życie w piekło! Tak jak jej ojciec zamienił nasze! Zapłaci za wszystko, co przez jej ojca musiała wycierpieć nasza rodzina.
Zajeżdżam pod dom Enza Monroe, o ile można tę ogromną rezydencję nazwać domem. Parkuję swojego srebrnego mercedesa pod głównym wejściem i wracam pamięcią do dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Enza i jego córkę. Elizabeth miała wtedy nie więcej niż dwa latka, a ja sześć. Mój ojciec właśnie zaczął powadzić interesy z jej ojcem. Zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie sylwestrowe do jego posiadłości. Pamiętam to uczucie, kiedy parkowaliśmy przed tym domem. Moją dziecięcą ekscytację. Wszystko tu wydawało się takie duże, pięknie błyszczące, niczym zamek z królem i księżniczką w środku. Ogromne udekorowane choinki i pełno lśniących światełek. Teraz… teraz ta rezydencja już nie robi na mnie wrażenia. Tym bardziej że wiem, iż jest splamiona krwią moich rodziców. To dzięki ich śmierci księżniczka Elizabeth mogła nadal żyć w tym pałacu. To dzięki ich śmierci było ją stać na wszystko, czego tylko pragnęła. Lecz teraz pokażę jej, w jakim piekle ja żyłem przez ostatnie dziesięć lat. Teraz zapłaci za cierpienie mojej rodziny — swoim własnym cierpieniem.
Spoglądam na Adriana i się uśmiecham. Zanim zdołam mu cokolwiek powiedzieć, on pierwszy się odzywa.
— Chodź, bracie, poznamy twoją przyszłą seksowną żonkę.
Uderzam go lekko w ramię i syczę:
— Masz się zachowywać. Nie popsuj mi planu! Słyszysz? — mówię ostro. Nikt nie może mi teraz przeszkodzić. A mimo że kocham brata, wiem, jaki potrafi być czasem nieodpowiedzialny.
W sumie powinienem winić za to siebie. To ja go wychowywałem. Po śmierci rodziców to ja z pomocą Stelli i jej męża, którzy zostali naszymi prawnymi opiekunami, przejąłem nad nim opiekę. I mimo że sam cierpiałem, nie chciałem, aby i on cierpiał. Pragnąłem mu zapewnić szczęśliwe dzieciństwo. Chciałem, aby mimo wszystko nadal pozostał szalonym chłopcem. Po latach stwierdzam, że mogłem go czasem bardziej pilnować. Jego długi język oraz zabawowy charakter czasem przysparzają mu kłopotów, z których oczywiście go ratuję.
— Jasne. — Adriano nachyla się i szepcze już poważniej: — Ja też tego pragnę, bracie.
Kiedy wchodzimy po schodach, ktoś otwiera nam drzwi.
— Witam panów. Pan Monroe już czeka w salonie. Zaprowadzę, tędy, proszę.
Idziemy za mężczyzną do ogromnego salonu. Enzo stoi obok Stefana, cicho rozmawiają. Niedaleko siedzi kobieta z dzieckiem. Z dokumentów wiem, że to Megan, druga żona Enza, i ich syn Michael. Dyskretnie rozglądam się, ale nigdzie nie widzę Elizabeth. Mojej przyszłej żony. Uśmiecham się lekko do tej myśli. Muszę przyznać, że wywołuje u mnie ekscytację, i to nie tylko z powodu cierpienia Enza.
Stefano podchodzi do nas i lekko się uśmiecha. Wita się z nami uściskiem dłoni. Patrzę na Enza, który stoi teraz blisko żony. Po minie obydwojga wnioskuję, że najchętniej zakopaliby mnie i mojego brata w ogrodzie, a nie gościli w domu. Posyłam mężczyźnie wymuszony uśmiech i zerkam na Megan. Jest młoda. Kurwa, ma nie więcej niż trzydzieści pięć lat. Różnica wieku to minimum dwie dekady, więc wnioskuję, że oszałamiającej miłości raczej między tymi dwojgiem nie ma. Chociaż mogę się mylić.
— Witajcie, panowie — mówię, po czym zwracam się do Megan: — Witam panią, jestem Marcello Manfredo, a to mój brat Adriano.
Pani Monroe lekko się uśmiecha i poznaję po jej oczach, że podoba jej się to, co widzi. Z pewnością się nie mylę. Wszystkie kobiety tak na mnie reagują. A fakt, że oprócz urody mam górę pieniędzy, sprawia, że są jeszcze bardziej zainteresowane moją osobą. Każda z nich myśli, że jeśli będzie spełniać wszystkie moje zachcianki, ja zapewnię jej dobrobyt. I tak jest — do pewnego czasu. Bo tak samo jak mojemu bratu, każda kobieta szybko mi się nudzi.
— Megan Monroe, a to nasz syn Michael.
— Witaj, młodzieńcze.
Chłopiec nic nie mówi, tylko przytula się mocniej do matki. Spoglądam na Enza.
— A gdzie jest moja narzeczona?
— Elizabeth jest na górze, w swoim pokoju. Pójdę po nią. Wiesz, jakie potrafią być kobiety. — Megan wstaje z wielkim sztucznym uśmiechem i łapie syna za dłoń, po czym wychodzi.
— Dzisiaj podpiszemy dokumenty, zaraz po waszym spotkaniu — odzywa się nagle Enzo.
On chyba myśli, że rozmawia z jakimś młodym naiwniakiem.
— Za kogo ty mnie masz, Monroe? Za debila?! Dokumenty podpiszemy zaraz po ślubie, nie wcześniej ani nie później.
W tej chwili Adriano lekko mnie szturcha, a ktoś za moimi plecami chrząka. Odwracam się i zauważam Megan, która trzyma za dłoń Elizabeth. Dyskretnie jej się przyglądam i muszę stwierdzić, że… Boże, ona jest piękna! Mimo bladej twarzy i zapuchniętych oczu, zapewne od płaczu, wygląda cudownie. Jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Jej ciemne włosy są teraz związane w kucyk, wąską talię opina karmelowa sukienka, która idealnie podkreśla jędrny tyłek oraz cycki. Przełykam ślinę i przywołuję w myślach wszystkie koszmarne sceny z filmów, jakie tylko pamiętam. Bo po raz pierwszy w życiu czuję się niczym nastolatek, który nie może zapanować nad pożądaniem na widok pięknej kobiety.
Podchodzę do nich powoli, dając Elizabeth czas, aby przyzwyczaiła się do mojej obecności. Stoi obok macochy ze spuszczoną głową, wzrok wbija w podłogę, tak jakby nagle zobaczyła tam coś cennego. Mam ochotę podejść do niej jak najszybciej, złapać za jej szczupłe ramiona i nakazać, aby na mnie spojrzała. Gdyby nie fakt, że jej ojciec zniszczył moją rodzinę, byłoby mi jej żal. Nie chcę jej wystraszyć. Z daleka dostrzegam, jak bardzo jej ciało drży. Z każdym krokiem coraz mocniej pragnę ją przytulić i zapewnić, że nic jej nie grozi. Że jest przy mnie bezpieczna. A przecież najgorszą karą dla niej jestem właśnie ja. Kiedy tylko staję blisko, podnosi głowę i spogląda na mnie. W jej oczach dostrzegam rozpacz i strach. A tak bardzo bym pragnął zobaczyć te iskry. Przelatuje mnie dziwne uczucie i ostatkiem sił opanowuję się, by jej nie dotknąć.
— Witaj, Elizabeth. Mam na imię Marcello. Marcello Manfredo.
Twój przyszły mąż i jedyny mężczyzna, który będzie ciebie posiadał, dodaję w myślach.
Dziewczyna podnosi głowę jeszcze wyżej. Jej widok prawie łamie mi serce. Z bliska jej oczy wydają się jeszcze bardziej opuchnięte i czerwone. Zapewne od wczoraj płacze. Megan lekko ją szturcha, nakazując odpowiedzieć.
— Witam — mówi na to łagodnym tonem.
— Wspaniale. — Odwracam się do Enza. — Skoro już przywitanie mamy za sobą, chcę zostać z Elizabeth sam.
Znów zauważam strach w jej oczach. Wiem, że muszę ją jakoś do siebie przekonać, bo inaczej biedaczka jeszcze zrobi coś głupiego i zniszczy cały mój plan. Muszę sprawić, by uwierzyła, że z mojej strony nic jej nie grozi. Elizabeth zerka niepewnie na mnie i na ojca. Jej dłonie się trzęsą, zaciska i przygryza wargi. Muszę przyznać, że na ten widok mój kutas lekko zaczyna drgać w spodniach, bo sam mam ochotę ugryźć te usta. Opanuj się, kurwa, nakazuję sobie w myślach.
— Oczywiście. Możecie iść do mojego gabinetu. Elizabeth, zaprowadź naszego gościa.
— Oczywiście, ojcze. — Elizabeth patrzy na ojca z nienawiścią, a w jej głosie brzmi złość i jad.
A więc jednak potrafimy walczyć, myślę, usłyszawszy jej odpowiedź. Doskonale. Idę za nią do gabinetu. Kiedy tylko zamyka drzwi, przyglądam jej się uważnie. Przypomina mi ranne zwierzę pozbawione nadziei. Po raz kolejny coś we mnie nakazuje mi, aby ją chronić. Nigdy nie brałem kobiet siłą i nie mam zamiaru tego zmieniać.
— Spójrz na mnie, proszę. — Kiedy nie reaguje, powtarzam głośniej: — Elizabeth! Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię. — Chwytam jej szczękę i zmuszam ją, aby na mnie spojrzała.
Kiedy nasze oczy się spotykają, przybliżam się do niej jeszcze bardziej. Całe jej ciało od razu reaguje, napina się tak, jakby szykowała się do ataku. Łapię jej brodę w dwa palce i spoglądając w jej przestraszone oczy, mówię:
— Masz dwa wyjścia z tej sytuacji, moja droga. Pierwsze: będziesz dobrą, posłuszną żoną. A ja będę cię traktować z szacunkiem. Druga opcja… no cóż… powiedzmy, że nie chcesz poznać drugiej opcji. Więc na twoim miejscu dla własnego dobra od razu bym się zgodził na tę pierwszą.
Nadal milczy, jej ciało napina się jeszcze bardziej, ale mimo wszystko dziewczyna nie spuszcza ze mnie wzroku. Nie wiedzieć czemu zadowala mnie to. Tym bardziej kiedy dostrzegam to, czego pragnąłem. Jej szmaragdowe oczy zaczynają błyszczeć. Widzę w nich nie tylko strach, jest coś jeszcze. Coś na kształt ciekawości,a może i podniecenia.
— Co powiesz? Wybierasz opcję numer jeden czy dwa?
— Trzy — warczy przez zaciśnięte usta.
Idealne zaciśnięte usta, muszę dodać.
— Nie ma opcji numer trzy, moja droga — odpowiadam z lekkim rozbawieniem.
— Ależ jest. Powiesz mojemu ojcu, że zmieniłeś zdanie i nie chcesz mnie za żonę, i zapomnimy o tym całym szaleństwie. Ale oczywiście nie wycofasz się z transakcji.
Przyglądam się jej i dostrzegam w niej małą iskrę walki. Widzę, że się mnie boi, ale jednocześnie chce być silna i nie okazać strachu. Rozbawia mnie tym i nawet zaciekawia. Przybliżam do niej twarz i prawie dotykając jej ust, szepczę:
— Widzisz, kochanie, jak mówiłem, nie ma opcji numer trzy.
Nagle kobieta mnie odpycha.
— Nigdy nie będę twoja! — krzyczy mi w twarz, wskazując na mnie palcem. Płomień w jej oczach teraz pali się niczym ognisko.
Łapię ją za ramiona i przyciągam do siebie.
— I tu się mylisz, narzeczona! — Ostatnie słowo prawie że syczę w jej usta, po czym ją całuję.
Jej wargi są miękkie i takie delikatne. Opór dziewczyny sprawia, że mam ochotę przycisnąć ją do drzwi, podciągnąć jej sukienkę, zerwać z niej majtki i wejść w nią głęboko i mocno. Jest w niej coś, co sprawia, iż wszystkie moje hamulce puszczają, a zdrowy rozsądek ucieka. Jestem potworem, ale nigdy nie posunąłbym się do gwałtu. A jednak przy niej nie potrafię się opanować. Oddech niebezpiecznie mi przyśpiesza, a wybrzuszenie w spodniach staje się nie do wytrzymania. Wiem doskonale, że ona to czuje. Napieram jeszcze bardziej na jej ciało.
Nagle Elizabeth odrywa się ode mnie i uderza mnie w twarz. Po całym gabinecie rozchodzi się ten dźwięk. Nie spodziewałem się tego. Popycham ją na drzwi. Jedną dłonią przyszpilam do nich jej drobne ciało, a drugą opieram tuż obok jej głowy. Nachylam się i ostrym tonem mówię jej prosto w twarz:
— Nigdy więcej tego nie rób! Bo inaczej zaraz po ślubie oddam cię swoim ludziom i oni ci pokażą, jak traktuje się takie zadziorne kobiety jak ty. — Uderzam w drzwi tuż obok jej głowy, aby zdawała sobie sprawę, że nie żartuję, chociaż doskonale wiem, że nie oddam jej nikomu. Należy do mnie. Tylko do mnie.
Elizabeth podskakuje na ten gest. W jej oczach widzę łzy i strach. Puszczam ją.
— Pora na nas. Pewnie każdy się zastanawia, co tu tak długo robimy — mówię już spokojniej.
Odsuwam się od niej, poprawiam garnitur i łapię za klamkę. Zanim jednak zdążę otworzyć drzwi, słyszę szept.
— Dlaczego to robisz?
Lekko się uśmiecham i ponownie nachylam do dziewczyny. Od razu reaguje i odskakuje, czym wywołuje jeszcze większy uśmiech na mojej twarzy — bo na jej maluje się teraz tylko jedno: furia.
— Bo mogę.
Otwieram drzwi i dłonią nakazuję jej, aby ruszyła pierwsza. Elizabeth poprawia sukienkę i wychodzi z gabinetu. Kiedy mnie mija, nie mogę się powstrzymać i lekko zaciągam się jej zapachem. Jest, kurwa, niebezpieczna, myślę, idąc za nią do salonu. I chyba po raz pierwszy, od kiedy podjąłem decyzję o zemście, pragnę zmodyfikować swój plan. Bo nie ukrywam — zabawienie się z nią, zanim ją zniszczę, może być czymś, co mi się spodoba. Lekko zaciskam pięści ukryte w kieszeniach spodni i poprawiam wybrzuszenie, po czym uśmiecham się najładniej, jak tylko potrafię, do wszystkich czekających na nas w salonie.
W salonie łapię Elizabeth za ramię i przyciągam do siebie. Całe jej ciało od razu się napina, jak gdyby obawiała się, że tak jak w gabinecie przyprę ją tutaj do pierdolonej ściany i pocałuję. I z niechęcią to przyznaję, ale nadal czuję na ustach jej słodki smak. I kurwa, ten zapach. Ta kobieta przysporzy mi kłopotów samym zapachem i smakiem. Już to przeczuwam. Przybliżam twarz do jej twarzy, kątem oka dostrzegając Enza, który spogląda to na córkę, to na mnie. Jego mina nie wróży nic dobrego, co oczywiście mnie napawa radością. Szepczę dziewczynie do ucha:
— Do zobaczenia niebawem, Elizabeth. — Całuję ją delikatnie, szybko w policzek.
Jej ojciec od razu to zauważa i patrzy z jeszcze większą wściekłością, co sprawia mi ogromną uciechę. Kiedy podchodzi do nas, odwracam się do niego.
— Myślę, że teraz nasza kolej na rozmowę, Enzo, nie uważasz? — mówię już doskonale wyćwiczonym, opanowanym głosem.
Mężczyzna kiwa głową i wychodzi z salonu, prowadzi mnie ponownie do swojego gabinetu. Siada przy biurku i dłonią wskazuje miejsce naprzeciwko siebie. Posyłam mu wymuszony uśmiech i zajmuję fotel.
— Ślub odbędzie się za dwa miesiące. Mam nadzieję, że do tego czasu mogę ci zaufać, że zaopiekujesz się moją narzeczoną. — Przez myśl przelatuje mi pewien pomysł i po chwili dodaję ciszej: — Chyba że oddasz mi ją już dzisiaj?
— Za kogo ty się masz, Manfredo?! Dostaniesz ją tylko po ślubie. Nie wcześ…
Podnoszę dłoń, nie dając mu nawet dokończyć, bo już mnie nudzi ta jego postawa. Tak jakby w ogóle mógł dyktować tu warunki. Musi wiedzieć, że od dzisiaj to ja tutaj decyduję, nikt inny. To ja jestem panem tej sytuacji.
— Wystarczy, Monroe! Obaj wiemy, dlaczego tutaj jestem. I nie udawajmy, że ja potrzebuję cię bardziej niż ty mnie. Tak jak mówiłem: ślub odbędzie się za dwa miesiące. Oczywiście wszystkim się zajmę. Ty masz dopilnować tylko jednego… — Wstaję, zapinam guziki marynarki i patrzę na niego surowym wzrokiem. — Aby moja narzeczona dotarła na ślub.
Cała i zdrowa, dodaję w myślach.
Przerywa nam pukanie do drzwi. Do gabinetu wchodzi Stefano, zerka to na mnie, to na Enza. Doskonale zdaje sobie sprawę z napiętej atmosfery.
— Jak tam, panowie? — pyta spokojnie, obrzucając wzrokiem brata.
— Wszystko dobrze, Stefano, nie musisz mnie sprawdzać. — Enzo warczy na niego, a w całym gabinecie daje się wyczuć napięcie nie tylko między mną a nim, ale również między braćmi. Jest tak samo wkurwiony zarówno na mnie, jak i na Stefana. Wygląda na to, że ten ostatni tak naprawdę jest w tym towarzystwie jedyną opanowaną osobą.
— A więc wszystko załatwione! Wspaniale. — Stefano podchodzi ostrożnie do brata i kładzie mu rękę na ramieniu, jakby chciał go tym uspokoić albo dodać mu otuchy.
— Jeśli już wszystko zostało ustalone, możemy się pożegnać. Do zobaczenia za dwa miesiące — mówię, po czym dodaję z lekkim uśmiechem: — Ja będę tym przy ołtarzu.
Obaj spoglądają na mnie w milczeniu. Ewidentnie mój żart im się nie spodobał. Chociaż ja uważam, że był przezabawny. Uśmiecham się i kieruję ponownie do salonu. Kiedy tylko do niego wchodzę, krew mnie zalewa. Elizabeth stoi z moim bratem, a całe jej ciało aż drży od śmiechu. Ona się, kurwa, śmieje. Tak pięknie. Tak naturalnie. Gdy mnie zauważa, uśmiech natychmiast znika z jej twarzy. Zastępują go złość i pogarda.
Podchodzę do nich powolnym krokiem, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. Ostatkiem sił próbuję opanować złość.
— Co was tak śmieszy? — cedzę przez zaciśnięte zęby. — Chętnie do was dołączę.
— Widzisz, o tym mówiłem.
Zarówno Elizabeth, jak i Adriano znów wybuchają śmiechem. Gdy słyszę ten słodki dźwięk, ogarnia mnie dziwne uczucie. Nie tylko zazdrości z powodu tego, że to mój brat go wywołał, ale też spokoju. Melodyjny głos Elizabeth wdarł się w każdą komórkę mojego ciała. I nie ukrywam, że pragnąłbym go słyszeć każdego dnia. Ponownie zaciskam mocno szczękę i pięści i nakazuję sobie w myślach: Kurwa, weź się w garść! Nie ma miejsca na emocje. To twój wróg. Nikt więcej. Masz ją zniszczyć tak samo, jak oni zniszczyli twoją rodzinę.
— Jesteśmy gotowi! Skończyliśmy na dzisiaj. Wszystko już ustalone — zwracam się do Adriana, po czym łapię Elizabeth za dłoń, którą ona od razu próbuje wyszarpnąć, lecz jej na to nie pozwalam. O nie, kochana. Nie ty tutaj rządzisz. — A z tobą, moja droga, widzę się niedługo. — Przybliżam się do niej i szepczę, zanim pocałuję ją w policzek: — Dokładnie za dwa miesiące.
Odwracam się do wszystkich i taksuję wzrokiem ludzi, którzy doprowadzili moją rodzinę do zagłady. Ludzi, którzy już niedługo zapłacą za wszystko, czego się dopuścili. Każdy bez wyjątku.
— Żegnam państwa. Zarówno mój brat, jak i ja dziękujemy za gościnę — mówię sarkastycznie. — Enzo, jesteśmy w kontakcie, niedługo się odezwę. Do widzenia.
Łapię Adriana za ramię i popycham do wyjścia. Kiedy już jesteśmy na schodach, sami, uderzam go w tył głowy, przez co traci równowagę i prawie upada. Patrzy na mnie z wściekłością, tak samo jak ja na niego.
— Co jest, kurwa?! — warczy.
— Co to miało być? Ja znikam na pięć minut, a ty od razu flirtujesz z moją narzeczoną! Jak to, kurwa, wygląda, Adriano! Nie spierdol mi planu. Bo przysięgam: chociaż jesteś moim bratem, spiorę cię na kwaśne jabłko.
— Flirtuję?! Czyś ty oszalał? Rozmawialiśmy tylko! Poza tym ona…
— Żadne, kurwa, ona!
Wsiadamy do samochodu. Zapinam pasy i spoglądam na brata z mordem w oczach.
— Nie życzę sobie, abyście tak rozmawiali. — Po chwili dodaję już ciszej: — A tym bardziej stojąc tak blisko siebie i żartując.
Zaciskam mocniej pięści na kierownicy i kieruję się do bramy wyjazdowej. Kątem oka dostrzegam tylko głupkowaty uśmiech Adriana i to, że kiwa głową na zgodę.
Parkuję w garażu podziemnym firmy. Kiedy idziemy do windy, Adriano zaczyna się cicho śmiać. Zanim zdążę zapytać, co go tak, kurwa, bawi, podnosi ręce w obronnym geście i mówi z wielkim uśmiechem:
— Nigdy nie widziałem, abyś był zazdrosny o jakąkolwiek kobietę. Przecież nieraz nawet dzieliłeś się ze mną nimi. Więc mam rozumieć, że swoją przyszłą żonką się nie podzielisz?
Uderzam go ponownie w tył głowy i warczę, zaciskając pięści.
— Dotknij jej lub spójrz na nią nie tak, jak bym tego chciał, a pokażę ci, co znaczy być po złej stronie. — Kiedy nie odpowiada, tylko nadal głupkowato się uśmiecha, nie wytrzymuję. Łapię go za szyję i przyciskam do ściany windy. W jego oczach najpierw pojawia się zaskoczenie, a potem, kiedy wzmacniam uścisk, lekki strach. — Ona jest moja. — Każde słowo syczę w jego twarz powoli. Tak, żeby mnie zrozumiał. Kiedy zamyka oczy i nieznacznie kręci głową, wiem, że mój przekaz do niego dotarł.
Puszczam go i poprawiam marynarkę, nie odzywając się więcej. Po chwili drzwi windy się otwierają i dostrzegam czekającą już na nas Molly. Jej jasne włosy są upięte w ciasny kok, a biała bluzka i czarna spódnica podkreślają jej zgrabne ciało. Gdyby nie fakt, iż gra do tej samej bramki co ja i również gustuje w kobietach, byłaby idealną partnerką. Jest obsesyjnie zakochana w swojej pracy i obowiązkach, które wykonuje jak nikt inny. Nic nie jest dla niej niemożliwe, a słowo „nie” nie istnieje w jej słowniku. Tak samo jak i w moim. Uśmiecham się do niej i wychodzę z windy. Jej wzrok na sekundę przenosi się na Adriana. Przygląda się jego twarzy, po czym lekko uśmiecha i ponownie skupia na mnie.
— Pan Edwards czeka na ciebie w sali konferencyjnej.
— Edwards? Nasz jubiler? — pyta zaskoczony Adriano.
— Przecież mojej narzeczonej należy się piękny pierścionek. A dzisiaj nie było mi dane jej go wręczyć. Pozory, bracie. Pozory — mówię szybko, po czym znikam za drzwiami sali konferencyjnej.
Uśmiecham się do małego, grubego i już łysiejącego mężczyzny, podając mu dłoń.
— Dziękuję za przybycie. I przepraszam za tak nagłe wezwanie.
— Dla ciebie, Marcello, wszystko. Dobrze o tym wiesz. — Siadamy i zauważam zmieszanie na jego twarzy. Po chwili wyciąga z kieszeni chusteczkę i przeciera spocone czoło. — Nie wiedziałem, że się z kimś spotykasz. A kiedy twoja sekretarka…
— Asystentka — poprawiam go z przyzwyczajenia, bo na słowo „sekretarka” Molly by mi nakopała w dupę, a jego wyrzuciła przez okno.