Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnica czasu, magia i niezwykła dziewczynka.
Momo zjawia się znikąd, ale wokół niej niemal od razu znajdują się przyjaciele. Jest niezrównaną towarzyszką zabaw, potrafi wspaniale słuchać, a każda chwila z nią to wspaniała przygoda. Kiedy jednak w jej świecie znikąd pojawiają się szarzy panowie, wszystko się zmienia. Znika wolny czas i znika radość. Ale Momo jest odporna na działania szarych panów. Z pomocą przyjaciół jest w stanie uratować świat przed obezwładniającą szarą rozpaczą.
Ponadczasowa opowieść o tym, co w życiu naprawdę ważne, stworzona przez Michaela Endego, mistrza literatury dziecięcej, autora niezapomnianej „Niekończącej się historii”. Jego przetłumaczone na kilkadziesiąt języków książki zajęły zasłużone miejsce na półkach z klasyką literatury dziecięcej i znajdują się wśród ukochanych książek z dzieciństwa zarówno dzieci, jak i ich rodziców na całym świecie. Z oryginalnymi ilustracjami Autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na „Momo” natrafiłem już jako dorosły, ale bohaterka pozwoliła mi wrócić do czasów dzieciństwa. Momo uczy, że zamiast pędzić nie wiadomo za czym, warto uważnie spojrzeć w głąb swojego serca, a świat można ubarwić jednym prostym, a trochę zapomnianym narzędziem – wyobraźnią, która nie zna granic.
Jasiek Mela, podróżnik
i działacz społeczny
„Momo” to książka mojego dzieciństwa, ale też książka ponadczasowa. Jedna z tych, które znam na wszystkie strony. Czytałam sama, czytałam z moim dzieckiem, polecam innym dorosłym i dzieciom.
Agnieszka Stein, psycholożka,
autorka książek dla rodziców
Tekst i ilustracje: Michael Ende
Momo
Przekład: Ryszard Wojnakowski
Projekt okładki: Eva Schöffmann-Davidov
Copyright © 1972, 2005 Thienemann-Esslinger Verlag, Stuttgart
Copyright for the Polish translation © by Ryszard Wojnakowski, 2021
Copyright for this edition © by Mamania, an imprint of Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2021
Redakcja: Ewelina Sobol
Korekta: Kamila Wrzesińska
Adaptacja okładki i skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-66997-33-2
Wydawnictwo Mamania
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02-502 Warszawa
www.mamania.pl
Światełko w mroku błyska z daleka albo z bliska.
Skąd przyszło, tego nie wiem, i jakie imię nosi.
Kimkolwiek jesteś, proszę, lśnij, gwiazdko,
świeć na niebie.
(Na podstawie starej irlandzkiej piosenki dla dzieci)
W bardzo dawnych czasach, kiedy ludzie mówili jeszcze zupełnie innymi językami, w ciepłych krajach istniały już duże i okazałe miasta. W nich zaś wznosiły się pałace królów i cesarzy, ciągnęły się szerokie ulice, ciasne uliczki oraz kręte zaułki, stały wspaniałe świątynie ze złotymi i marmurowymi posągami bogów, były kolorowe targowiska, na których oferowano towary ze wszystkich krajów świata, i rozległe piękne place, gdzie gromadzili się ludzie, żeby omawiać nowiny i wygłaszać mowy bądź ich słuchać. A przede wszystkim znajdowały się w nich wielkie teatry.
Przypominały one z wyglądu dzisiejsze cyrki, tyle że budowano je z połączonych ze sobą bloków kamiennych. Rzędy siedzeń dla widzów położone były schodkowo jeden nad drugim niczym wewnątrz ogromnego lejka. Kiedy patrzyło się z góry, jedne z tych budowli były okrągłe, inne bardziej owalne, a jeszcze inne tworzyły szerokie półkole. Nazywano je amfiteatrami.
Niektóre z nich miały wielkość stadionu, a w mniejszych mieściło się zaledwie kilkuset widzów. Były amfiteatry okazałe – ozdobione kolumnami i figurami, oraz skromne – pozbawione dekoracji. Dachów owe amfiteatry nie posiadały, wszystko odbywało się pod gołym niebem. Dlatego w tych luksusowych teatrach rozpinano nad rzędami siedzeń przetykane złotem dywany, żeby chronić publiczność przed słonecznym żarem lub nagłymi opadami deszczu. W zwykłych teatrach do tego samego celu służyły maty z sitowia i słomy. Jednym słowem: teatry były takie, na jakie mogli sobie pozwolić ludzie. Ale wszyscy chcieli mieć jakiś: byli bowiem namiętnymi słuchaczami i widzami.
A kiedy śledzili wzruszające bądź śmieszne zdarzenia, które przedstawiano na scenie, czuli, jakby to jedynie odgrywane życie było w tajemniczy sposób bardziej rzeczywiste od ich własnego, codziennego. Uwielbiali wsłuchiwać się w tę drugą rzeczywistość.
Od tamtych czasów minęły tysiące lat. Ówczesne wielkie miasta rozpadły się w pył, świątynie i pałace się zawaliły. Wiatr i deszcz, chłody i upały wyszlifowały i wydrążyły kamienie, a z wielkich amfiteatrów ostały się jedynie ruiny. W szczelinach murów tylko cykady śpiewają swoją monotonną pieśń, która brzmi tak, jakby ziemia oddychała we śnie.
Ale niektóre z dawnych wielkich miast pozostały wielkimi miastami aż po dziś dzień. Naturalnie życie w nich się zmieniło. Ludzie jeżdżą samochodami i tramwajami, mają telefony i światło elektryczne. Ale tu i ówdzie pomiędzy nowymi budynkami stoi jeszcze parę kolumn, brama, fragment starych murów – albo amfiteatr z dawnych czasów. W takim mieście wydarzyła się historia Momo.
Na skraju tego wielkiego miasta, na jego południowych obrzeżach, tam gdzie zaczynają się pierwsze pola, a chaty i domy stają się coraz uboższe, znajdują się ruiny małego amfiteatru ukryte w piniowym zagajniku. Dawniej też nie należał on do zbyt okazałych, już wtedy był, że tak powiem, teatrem dla biedniejszych ludzi. W naszych czasach, to znaczy mniej więcej wtedy, kiedy zaczęła się historia Momo, ruina była już prawie zupełnie zapomniana. Wiedziało o niej tylko paru profesorów, specjalistów od archeologii, lecz i oni przestali się nią zajmować, bo nie było tam już nic do badania. Ruiny amfiteatru nie były też atrakcją turystyczną, która mogłaby się mierzyć z innymi, jakich nie brakowało w dużym mieście. Tak więc tylko od czasu do czasu trafiali tam zabłąkani turyści, wspinali się po zarośniętych trawą rzędach siedzeń, pohałasowali, pstryknęli pamiątkowe zdjęcie i odchodzili. W kamienny krąg powracała wtedy cisza, a cykady intonowały kolejną zwrotkę swojej niekończącej się pieśni, która zresztą niczym nie różniła się od poprzedniej.
Osobliwą okrągłą budowlę znali właściwie tylko mieszkańcy najbliższej okolicy. Pasano tam kozy, dzieci wykorzystywały okrągły plac pośrodku, żeby grać w piłkę, a czasem wieczorami spotykały się tam pary zakochanych.
Pewnego dnia wśród ludzi rozniosła się wiadomość, że ktoś zamieszkał w ruinach. To dziecko, podobno dziewczynka. Trudno to było jednak dokładnie powiedzieć, bo była trochę dziwnie ubrana. Miała na imię Momo lub jakoś podobnie.
Wygląd Momo rzeczywiście był nieco osobliwy i mógł działać trochę odstraszająco na tych, którzy przywiązują wielką wagę do czystości i porządku.
Dziewczynka była drobnej postury i dosyć chuda, tak że mimo najlepszych chęci nie dało się stwierdzić, czy ma lat osiem, czy już dwanaście. Rozwichrzone czarne jak smoła loki na głowie wyglądały tak, jakby nigdy nie zetknęły się z grzebieniem ani z nożyczkami. Miała także bardzo duże, prześliczne i również czarne jak smoła oczy i stopy w tym samym kolorze, gdyż prawie zawsze chodziła boso. Tylko zimą czasem nosiła buty, ale dwa różne, nie do pary, a poza tym o wiele za duże. Brało się to stąd, że Momo nie miała nic na własność oprócz tego, co gdzieś znalazła lub dostała w prezencie. Jej spódnica, pozszywana z wielu kolorowych łatek, sięgała kostek. Do tego dziewczynka nosiła starą, o wiele za szeroką męską marynarkę z podwiniętymi rękawami. Momo nie chciała ich obcinać, bo przezornie uznała, że przecież jeszcze urośnie. A kto mógł wiedzieć, czy uda jej się kiedykolwiek znaleźć znowu taką ładną i praktyczną marynarkę z tyloma kieszeniami.
W ruinach teatru, pod sceną zarośniętą trawą, znajdowało się kilka na wpół zawalonych pomieszczeń, do których można było wejść przez dziurę w murach zewnętrznych. To tutaj Momo zamieszkała.
Pewnego dnia w południe przyszło do niej kilka osób, mężczyzn i kobiet z sąsiedztwa, i próbowało wziąć ją na spytki. Momo stała przed nimi i spoglądała z nietęgą miną, bo bała się, że ludzie ci chcą ją przepędzić. Zaraz jednak zauważyła, że dobrze jej życzą. Sami byli biedni i znali życie.
– A więc – zapytał jeden z mężczyzn – podoba ci się tutaj?
– Tak – potwierdziła Momo.
– I chcesz tutaj zostać?
– Tak, bardzo.
– I nigdzie na ciebie nie czekają?
– Nigdzie.
– Chodzi mi o to, czy nie musisz wracać do domu!
– Tutaj jest mój dom – zapewniła śpiesznie dziewczynka.
– A skąd pochodzisz, dziecino?
Momo wykonała ręką ruch w nieokreślonym kierunku.
– Kim są twoi rodzice? – dociekał dalej mężczyzna.
Dziewczynka popatrzyła bezradnie na niego i na innych ludzi i nieznacznie wzruszyła ramionami. Ludzie wymienili spojrzenia, niektórzy ciężko westchnęli.
– Nie bój się nas – ciągnął mężczyzna – nie chcemy cię przepędzić. Chcemy ci tylko pomóc.
Momo bez słowa skinęła głową, lecz niezupełnie wydawała się przekonana.
– Mówisz, że masz na imię Momo, tak?
– Tak.
– To ładne imię, ale nigdy dotąd go nie słyszałem. Kto ci je nadał?
– Ja sama – odpowiedziała dziewczynka.
– Sama się tak nazwałaś?
– Tak.
– A kiedy się urodziłaś?
Momo zastanowiła się chwilę i w końcu rzekła:
– O ile dobrze pamiętam, to zawsze byłam na świecie.
– Nie masz żadnej cioci, żadnego wujka, żadnej babci, w ogóle żadnej rodziny, do której mogłabyś pójść?
Momo tylko popatrzyła na niego i milczała przez chwilę, po czym wybąkała:
– Tutaj jestem u siebie.
– No tak – przyznał mężczyzna – ale przecież jesteś dzieckiem… Ile właściwie masz lat?
– Sto – odpowiedziała z wahaniem dziewczynka. Ludzie wybuchnęli śmiechem, uznali to bowiem za żart.
– Ale poważnie: ile masz lat?
– Sto dwa – odpowiedziała Momo, chyba jeszcze bardziej niepewnie.
Dopiero po chwili goście zorientowali się, że dziewczynka zna tylko parę liczebników, które zapewne kiedyś przypadkiem usłyszała, lecz nie potrafi ich powiązać z żadnym konkretnym wyobrażeniem, bo nikt nie nauczył jej liczyć.
– Posłuchaj – rzekł mężczyzna po naradzie z innymi ludźmi – czy odpowiadałoby ci, gdybyśmy zawiadomili policję, że tutaj jesteś? Trafiłabyś wtedy do takiego domu, gdzie dostawałabyś jedzenie i miałabyś łóżko do spania, i mogłabyś tam nauczyć się liczyć i czytać, i pisać, i jeszcze wielu innych rzeczy. Co o tym sądzisz?
Momo popatrzyła na niego z przerażeniem.
– Nie – wybąkała – nie chcę iść do tego domu. Już kiedyś tam byłam. I inne dzieci też. A w oknach wstawione kraty. Codziennie bicie – ale bez dania racji. Jednej nocy wspięłam się więc na mur i uciekłam. Nie chcę się tam znowu znaleźć.
– Potrafię to zrozumieć – odezwał się tym razem starszy mężczyzna i pokiwał głową.
Inni ludzie też potrafili to zrozumieć i również pokiwali głowami.
– No dobrze – powiedziała jakaś kobieta – ale przecież jesteś jeszcze mała. Ktoś musi się o ciebie troszczyć.
– Sama będę się o siebie troszczyć – odparła z ulgą Momo.
– A potrafisz? – spytała kobieta.
Momo milczała przez chwilę, po czym rzekła cicho:
– Ja niewiele potrzebuję.
Ludzie znów wymienili spojrzenia i z westchnieniem pokiwali głowami.
– Wiesz, Momo – zabrał głos mężczyzna, który mówił jako pierwszy – uważamy, że mogłabyś znaleźć schronienie u jednego z nas. Co prawda u wszystkich jest bardzo ciasno, a większość z nas ma już kupę dzieciaków, które trzeba wykarmić, ale uważamy, że jedno więcej czy mniej nie robi różnicy. Co o tym sądzisz?
– Dziękuję – odpowiedziała Momo i uśmiechnęła się po raz pierwszy – bardzo dziękuję! Ale czy nie moglibyście po prostu pozwolić mi mieszkać tutaj?
Ludzie długo się naradzali i w końcu wyrazili zgodę. Tu bowiem, ich zdaniem, dziewczynka może przecież mieszkać równie dobrze jak u któregoś z nich, a o Momo zamierzali się troszczyć wszyscy, bo dla wszystkich będzie to w końcu mniejszy ciężar niż dla jednego. Od razu zresztą zabrali się do pracy i najpierw w miarę możności posprzątali i wyremontowali na wpół zawalone pomieszczenie, w którym mieszkała Momo. Jeden z sąsiadów, który był murarzem, zbudował nawet z kamieni mały piec kuchenny. Znalazła się także zardzewiała rura do tego pieca. Stary stolarz wziął parę desek z rozebranych skrzynek i zbił mały stolik i dwa krzesełka. Wreszcie kobiety przyniosły wysłużone żelazne łóżko zdobione w esy-floresy, nieznacznie tylko rozdarty materac i dwa koce. W kamiennym lochu pod sceną w ruinach amfiteatru powstał przytulny mały pokoik. Na koniec murarz, który miał zdolności artystyczne, namalował na ścianie śliczne kwiaty. Na swoim malunku umieścił nawet ramy i gwóźdź, na którym wiesza się obraz. A potem przyszły dzieci i przyniosły, co u każdego w domu zbywało z jedzenia – jedno kawałeczek sera, drugie małą sztanglę, trzecie parę owoców i tak dalej. A ponieważ dzieci było bardzo wiele, tego wieczora zebrało się takie mnóstwo jedzenia, że wszyscy razem mogli urządzić prawdziwe małe przyjęcie na cześć wprowadzenia się Momo do amfiteatru. A bawiono się przy tym tak wesoło,
jak potrafią się bawić tylko biedni ludzie.
W ten sposób rozpoczęła się przyjaźń między małą Momo a ludźmi z sąsiedztwa.
Od tej pory małej Momo powodziło się dobrze, w każdym razie ona sama tak uważała. Teraz zawsze miała coś do jedzenia, raz więcej, raz mniej, jak akurat wypadło i jak akurat ludziom zbywało. Miała dach nad głową, miała łóżko, a kiedy było zimno, mogła rozpalić ogień. I co najważniejsze: miała wielu dobrych przyjaciół.
Można by więc pomyśleć, że Momo po prostu miała wielkie szczęście, trafiając na tak życzliwych ludzi, i ona sama też tak uważała. W krótkim czasie jednak okazało się, że także ludzie mogą mówić o nie mniejszym szczęściu. Potrzebowali Momo i dziwili się, jak wcześniej mogli radzić sobie bez niej. A im dłużej dziewczynka była z nimi, tym bardziej nie mogli się bez niej obejść, stała się dla nich tak bardzo niezbędna, że obawiali się tylko jednego: iż pewnego dnia może wstać i odejść.
Z tego powodu Momo bardzo często miała gości. Prawie zawsze widywało się u niej kogoś, kto siedział i rozmawiał z nią z ożywieniem. A gdy jej ktoś potrzebował, ale sam nie mógł do niej pójść, to po nią posyłał. Zdarzało się też, że gdy ktoś jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że jej potrzebuje, wtedy inni mówili do niego: „Idźże do Momo!”.
Wśród ludzi z sąsiedztwa zdanie to stało się z czasem utartym powiedzonkiem. Przy wszelkich możliwych okazjach mówiono więc: „Idźże do Momo!”, tak samo jak się mówi: „Wszystkiego dobrego!” albo „Smacznego!”, albo „Bóg jeden wie!”.
Dlaczego tak się działo? Może Momo była tak niewiarygodnie mądra, że potrafiła udzielić każdemu dobrej rady? Może znajdowała zawsze właściwe słowa, kiedy ktoś potrzebował pociechy? A może potrafiła wydawać mądre i sprawiedliwe sądy?
Nie, Momo nie potrafiła tego wszystkiego tak samo jak każde inne dziecko.
Może więc potrafiła coś, co wprawiało ludzi w dobry nastrój? Na przykład wyjątkowo pięknie śpiewać? Albo grać na jakimś instrumencie? A może wręcz – skoro już mieszkała w swego rodzaju cyrku – potrafiła tańczyć lub wykonywać sztuczki akrobatyczne?
Nie, tego również nie umiała.
A może potrafiła czarować? Znała jakieś tajemnicze zaklęcie, za pomocą którego można odpędzać wszelkie troski i zmartwienia? Potrafiła czytać z ręki lub w inny sposób przepowiadać przyszłość?
Nic z tych rzeczy.
Tym, co mała Momo potrafiła robić jak nikt inny, było słuchanie. To nic szczególnego, powie może ten i ów z czytelników, słuchać potrafi przecież każdy.
Ale to błędne mniemanie. Naprawdę słuchać potrafi bardzo niewielu ludzi. A sposób, w jaki Momo to robiła, był absolutnie jedyny w swoim rodzaju.
Momo potrafiła słuchać tak, że głupcom przychodziły do głowy bardzo mądre myśli. I to wcale nie dlatego, że coś powiedziała lub zapytała o coś, co naprowadziło rozmówcę na takie myśli; nie, ona tylko siedziała i po prostu słuchała z całą uwagą i zainteresowaniem. Patrzyła przy tym na rozmówcę swymi dużymi ciemnymi oczami, a wtedy on czuł, jak nagle pojawiają się w jego głowie myśli, których nigdy by nie posądzał o to, że mogą się tam znaleźć.
Potrafiła słuchać tak, że ludzie bezradni lub niezdecydowani nagle wiedzieli dokładnie, czego chcą. Albo nieśmiali czuli się niespodziewanie wolni i odważni. Albo nieszczęśliwi i przygnębieni nabierali ufności i otuchy. A kiedy ktoś uważał, że jego życie jest zupełnie chybione i błahe, a on sam tylko jednym z milionów, kimś zupełnie nieważnym i dającym się zastąpić równie szybko jak popsuty garnek – i ten ktoś szedł do małej Momo, i opowiadał jej to wszystko, to jeszcze gdy mówił, tajemniczym sposobem uświadamiał sobie, że absolutnie się myli, że, zgodnie zresztą z faktycznym stanem rzeczy, nie ma drugiego takiego człowieka i że dlatego w szczególny sposób jest dla świata ważny.
Tak Momo potrafiła słuchać.
Pewnego dnia przyszli do niej do amfiteatru dwaj mężczyźni, którzy pokłócili się na śmierć i życie i nie chcieli ze sobą rozmawiać, choć byli sąsiadami. Inni ludzie poradzili im, żeby jednak poszli do Momo, bo nie wypada, żeby sąsiedzi byli wrogami. Mężczyźni wahali się z początku, lecz w końcu niechętnie ustąpili.
Siedzieli teraz w amfiteatrze naprzeciwko siebie, milczący i nieprzystępni, rozdzieleni całą szerokością okrągłego placu w dole, i spoglądali przed siebie posępnym wzrokiem.
Jednym z nich był murarz, dzięki któremu powstał piec i piękny obraz w „salonie” Momo przedstawiający kwiaty. Murarz miał na imię Nicola i był silnie zbudowanym mężczyzną z czarnym podkręconym wąsem. Drugi miał na imię Nino. Był chudy i zawsze wyglądał na trochę zmęczonego. Nino dzierżawił na skraju miasta mały lokal, w którym przeważnie tylko paru staruszków siedziało przez cały wieczór nad szklaneczką wina i wspominało dawne czasy. Także Nino i jego gruba żona należeli do przyjaciół Momo i już nieraz przynosili jej do jedzenia dobre rzeczy.
Kiedy Momo zauważyła, że mężczyźni są źli na siebie, w pierwszej chwili nie wiedziała, do którego podejść najpierw. Nie chcąc obrazić żadnego, usiadła w końcu w takiej samej odległości od obu na obrzeżu kamiennej sceny i patrzyła na przemian to na jednego, to na drugiego. Po prostu czekała, co się wydarzy. Niektóre sprawy wymagają czasu – a czas był jedynym jej bogactwem.
Kiedy mężczyźni posiedzieli już naprawdę długo, Nicola nagle wstał i powiedział:
– Idę. Okazałem dobrą wolę, w ogóle przychodząc tutaj. Ale widzisz, Momo, jaki z niego uparciuch. Na co miałbym dłużej czekać?
I faktycznie skierował się do wyjścia.
– Tak, idź sobie! – zawołał za nim Nino. – Nie musiałeś w ogóle przychodzić. Nie pojednam się przecież z przestępcą!
Nicola odwrócił się gwałtownie. Twarz miał purpurową z gniewu.
– Kto tutaj jest przestępcą? – zapytał groźnie i wrócił na swoje miejsce. – Powiedz to jeszcze raz!
– Powiem, ile razy zechcesz! – krzyknął Nino. – Pewnie sądzisz, że nikt nie odważy się powiedzieć ci prawdy w oczy, bo jesteś silny i brutalny! Ale ja powiem ją tobie i wszystkim, którzy zechcą jej wysłuchać! Tak, no chodź, chodź i zabij mnie, jak już raz chciałeś to zrobić!
– Szkoda, że nie zrobiłem! – ryknął Nicola i zacisnął pięści. – Teraz widzisz, Momo, jak on łże i mnie oczernia! A ja tylko wziąłem go za kołnierz i wrzuciłem do kałuży pomyj za jego spelunką. W tej kałuży nawet szczur by się nie utopił. – I ponownie zwracając się do Nina, krzyknął: – I w dodatku, jak widać, niestety jeszcze żyjesz!
Przez jakiś czas obrzucali się nawzajem najdzikszymi obelgami, Momo nie była w stanie pojąć, o co w ogóle chodzi i dlaczego obaj żywią do siebie taką zapiekłą złość. Stopniowo jednak wyszło na jaw, że Nicola popełnił swój haniebny czyn tylko dlatego, że Nino wcześniej spoliczkował go w obecności kilku gości. Tyle że z kolei przed tym zdarzeniem Nicola próbował mu potłuc wszystkie naczynia.
– To absolutnie nieprawda! – bronił się zaciekle Nicola. – Rzuciłem o ścianę tylko jednym dzbankiem, który i tak był już pęknięty!
– Ale to był mój dzbanek, rozumiesz? – zacietrzewił się Nino. – A tak w ogóle to nie masz prawa robić takich rzeczy!
Nicola był jednak święcie przekonany, że słusznie postąpił, bo Nino obraził jego murarski honor.
– Wiesz, co o mnie powiedział? – zawołał, zwracając się do Momo. – Powiedział, że nie potrafię stawiać prostych ścian, bo dzień i noc jestem pijany. I nawet mój pradziadek był już takim majstrem, pewnie pomagał budować Krzywą Wieżę w Pizie!
– Ależ Nicolo – zaprotestował Nino – to był przecież tylko żart!
– Ładny mi żart! – żołądkował się Nicola. – Z takich żartów nie umiem się śmiać.
Okazało się jednak, że Nino w ten sposób tylko odpłacił Nicoli za jego kawał. Pewnego ranka na drzwiach Nina pojawił się bowiem napis jaskrawoczerwonymi literami: „Komu nauki nie staje, restauratorem zostaje”. A tego z kolei Nino wcale nie uważał za śmieszne.
Przez chwilę sprzeczali się ze śmiertelną powagą, który z tych żartów był lepszy, i w końcu ponownie zapłonęli gniewem. Wtem jednak przerwali spór.
Momo patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, ale żaden nie potrafił odczytać wymowy jej spojrzenia. Czy w głębi ducha drwiła z nich? Czy była smutna?
Jej twarz nie zdradzała tego. Mężczyźni jednak poczuli się nagle tak, jakby patrzyli w lustro, i się zawstydzili.
– No dobrze – powiedział Nicola – może nie powinienem był pisać tych słów na twoich drzwiach, Nino. Nie zrobiłbym zresztą tego, gdybyś nie odmówił podania mi tej jednej szklaneczki wina. To było wbrew prawu, rozumiesz? Bo zawsze płaciłem i nie miałeś powodu tak mnie potraktować.
– Jasne, że miałem powód! – odparł Nino. – Nie pamiętasz już tej sprawy ze świętym Antonim? I co, zbladłeś teraz! Otóż wtedy okantowałeś mnie, jak się patrzy, a ja wcale nie zamierzam puszczać tego płazem.
– Ja ciebie? – zawołał Nicola i plasnął się dłonią w czoło. – Było dokładnie na odwrót! To ty chciałeś mnie nabrać, ale ci się nie udało!
Rzecz wyglądała następująco: w małym lokalu Nina wisiał na ścianie obraz przedstawiający świętego Antoniego. Była to kolorowa reprodukcja, którą Nino wyciął kiedyś z jakiegoś ilustrowanego magazynu i wstawił w ramki.
Pewnego dnia Nicola zapragnął odkupić od Nina ten obraz – rzekomo dlatego, że bardzo mu się podobał. Wtedy Nino, sprytnie się targując, doprowadził w końcu do tego, że tamten zaproponował na wymianę swoje radio. Nino zaśmiewał się w kułak, gdyż dla Nicoli, rzecz jasna, był to bardzo zły interes. Dobili targu.
Wówczas jednak okazało się, że między obrazem a tylną ścianką z tektury tkwi banknot, o którym Nino nie wiedział. Teraz on poczuł się oszukany i bardzo go to zezłościło. Krótko i węzłowato zażądał od Nicoli zwrotu pieniędzy, bo nie były one objęte wymianą. Nicola odmówił, a kiedy chciał się jeszcze napić, Nino oznajmił, że nie poda mu już nawet szklaneczki. I tak zaczął się spór.
Kiedy obaj prześledzili teraz sprawę od początku do końca, umilkli na chwilę, po czym Nino zapytał:
– Powiedz mi teraz całkiem szczerze, Nicolo: wiedziałeś o tych pieniądzach jeszcze przed zamianą czy nie wiedziałeś?
– Jasne, że wiedziałem. W przeciwnym razie nie poszedłbym na taką wymianę.
– No to musisz przyznać, że mnie oszukałeś!
– Jak to? Naprawdę nie wiedziałeś o tych pieniądzach?
– Nie, słowo honoru!
– No widzisz. To w takim razie jednak ty chciałeś mnie nabrać. Bo jak inaczej mógłbyś wziąć ode mnie radio za bezwartościowy kawałek papieru gazetowego, co?
– A skąd ty wiedziałeś o pieniądzach?
– Dwa dni wcześniej widziałem, jak jakiś gość włożył je tam jako ofiarę dla świętego Antoniego.
Nino zagryzł wargi.
– Dużo było?
– Nie więcej i nie mniej, niż warte było moje radio – odpowiedział Nicola.
– W takim razie w całym tym naszym sporze – rzekł w zamyśleniu Nino – chodzi tylko o świętego Antoniego, którego wyciąłem z gazety.
Nicola podrapał się po głowie.
– Na to wygląda – mruknął – chętnie ci go zwrócę.
– Ależ nie! – odparł z godnością Nino. – Jak zamiana, to zamiana! Między ludźmi honoru interes przyklepany liczy się jako ważny!
Nagle obaj równocześnie zaczęli się śmiać. Zeszli po kamiennych stopniach, spotkali się pośrodku zarośniętego trawą okrągłego placu, padli sobie w objęcia i klepali po plecach. Następnie obaj uściskali Momo i powiedzieli:
– Wielkie dzięki!
Kiedy chwilę później odchodzili, Momo jeszcze długo machała im ręką. Bardzo ją ucieszyło, że między jej przyjaciółmi znów panuje zgoda.
Innym razem pewien mały chłopiec przyniósł do niej swojego kanarka, który nie chciał śpiewać. To było dla Momo o wiele trudniejsze zadanie. Musiała słuchać ptaka przez cały tydzień, dopóki ten wreszcie nie zaczął na powrót wyśpiewywać wesoło swoich treli.
Momo słuchała wszystkich – psów i kotów, świerszczy i ropuch, ba, nawet deszczu i wiatru w gałęziach drzew. A one wszystkie przemawiały do niej każde na swój sposób.
W niektóre wieczory, kiedy wszyscy jej przyjaciele poszli do domu, siedziała jeszcze długo sama w rozległym kamiennym kręgu dawnego teatru, nad którym wznosiło się roziskrzone gwiazdami niebo, i po prostu wsłuchiwała się w wielką ciszę.
Miała wtedy wrażenie, że siedzi w środku ogromnego ucha, które nasłuchuje odgłosów ze świata gwiazd. I wydawało jej się, że słyszy cichą, a zarazem potężną muzykę, która w bardzo dziwny sposób trafia do jej serca.
W takie noce miała zawsze wyjątkowo piękne sny. A jeśli ktoś nadal uważa, że słuchanie to nic szczególnego, to niech spróbuje i przekona się, czy też tak dobrze potrafi.
Pewnie rozumie się samo przez się, że Momo przy słuchaniu nie robiła różnicy między dorosłymi a dziećmi.
Dzieci jednak bardzo chętnie przychodziły do amfiteatru z jeszcze innego powodu. Od kiedy pojawiła się Momo, potrafiły się bawić jak nigdy wcześniej. Po prostu w ogóle nie zdarzało im się nudzić. Choć wcale nie dlatego, że jej propozycje były tak dobre. Nie, Momo po prostu była i bawiła się z innymi dziećmi. I właśnie dzięki temu – nie wiadomo jakim sposobem – im samym przychodziły do głowy najlepsze pomysły. Codziennie wymyślały nowe zabawy, jedną wspanialszą od drugiej.
Pewnego razu, w parny i duszny dzień, mniej więcej dziesięcioro lub jedenaścioro dzieci siedziało na kamiennych stopniach i czekało na Momo, która wyszła z domu, żeby powłóczyć się po okolicy, jak czasem robiła. Zanosiło się na burzę.
– Lepiej pójdę do domu – stwierdziła jedna z dziewczynek, która przyszła z małą siostrzyczką – boję się grzmotów i błyskawic.
– A w domu co? – zapytał chłopiec, który nosił okulary. – W domu się może nie boisz?
– W domu też się boję.
– W takim razie równie dobrze możesz zostać tutaj – stwierdził chłopiec.
Dziewczynka wzruszyła ramionami i skinęła głową.
– Ale możliwe przecież, że Momo w ogóle nie przyjdzie – dodała po chwili.
– No i co z tego? – wtrącił się do rozmowy chłopiec, który wyglądał na trochę zaniedbanego. – To jeszcze nie powód, żebyśmy się w coś nie pobawili i także bez Momo.
– Dobrze, ale w co?
– Nie wiem. W cokolwiek.
– Cokolwiek nie ma. Kto ma jakąś propozycję?
– Ja wiem – zgłosił się gruby chłopiec o wysokim dziewczęcym głosie – moglibyśmy się bawić w to, że całe ruiny to wielki statek, a my płyniemy na nieznane morza i przeżywamy różne przygody. Ja będę kapitanem, ty będziesz pierwszym oficerem, a ty badaczem przyrody – profesorem, bo to będzie rejs badawczy, rozumiecie? A pozostali będą marynarzami.
– A my, dziewczynki, kim będziemy?
– Marynarzycami. Bo to statek przyszłości.
To był dobry plan! Próbowali się bawić, ale nie za bardzo mogli dojść do porozumienia i zabawa wciąż się urywała. Po krótkim czasie wszyscy siedzieli znowu na kamiennych stopniach i czekali.
A potem przyszła Momo.
Wysokie fale rozbijały się z hukiem o dziób. Statek badawczy Argo kołysał się lekko w górę i w dół, spokojnie płynąc pełną parą przez koralowe morze południowe.
Od niepamiętnych czasów żaden statek nie odważył się zapuścić na te niebezpieczne wody, pełno tu bowiem było mielizn i raf koralowych i roiło się od nieznanych potworów morskich. A przede wszystkim występował tutaj tak zwany Wieczny Tajfun, czyli trąba powietrzna, która nie zatrzymywała się nawet na chwilę. Bez przerwy krążyła po tym morzu i szukała zdobyczy niczym żywa istota, zresztą całkiem szczwana. Poruszała się trasą, której nigdy nie można było przewidzieć. A cokolwiek ten orkan raz pochwycił w swe ogromne łapy, wypuszczał nie wcześniej, niż gdy roztrzaskał wszystko w drzazgi grubości zapałki.
Rzecz jasna, statek badawczy Argo był w szczególny sposób wyposażony na spotkanie z ową wędrującą trąbą powietrzną. Cały był zbudowany z błękitnej stali alamonckiej, giętkiej i niełamliwej jak klinga szpady. I dzięki specjalnej metodzie produkcji został odlany z jednego kawałka metalu, bez żadnych nitów ani spawów.
Mimo to inny kapitan i inna załoga pewnie nie zdobyliby się na odwagę i nie narażali na takie niesamowite niebezpieczeństwa. Kapitan Gordon jednak się odważył. Z dumą spoglądał z mostka kapitańskiego na swoich marynarzy i marynarzyce, bez wyjątku doświadczonych fachowców w swoich dziedzinach.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.