Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedenastoletni Bastian żyje w świecie książek, starając się zapomnieć o szkolnych prześladowcach. Pewnego dnia kradnie z antykwariatu „Niekończącą się historię” i na szkolnym strychu zatapia się w lekturze. Baśniowy świat Fantazjany pochłania go bez reszty. Magicznej krainie grozi zagłada, a ku swojemu zdumieniu Bastian przekonuje się, że tylko on może ją uratować. Jak to możliwe?
Powieść stworzona przez Michaela Endego, mistrza literatury dziecięcej, autora m.in. „Momo”. Jego przetłumaczone na kilkadziesiąt języków książki zajęły zasłużone miejsce na półkach z klasyką literatury dziecięcej i znajdują się wśród ukochanych książek z dzieciństwa zarówno dzieci, jak i ich rodziców na całym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Michael Ende
Niekończąca się historia
Tytuł oryginału: Die unendliche Geschichte
Projekt okładki: Eva Schöffmann-Davidov
Przekład: Sławomir Błaut
Copyright © 1979, 2014 Thienemann-Esslinger Verlag, Stuttgart
Copyright for this edition © by Mamania, an imprint of Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2021
Korekta: Ewelina Sobol, Kamila Wrzesińska
Adaptacja okładki i skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-66997-61-5
Wydawnictwo Mamania
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02-502 Warszawa
www.mamania.pl
Aż po najdalszy skraj Dziwoboru wszelka zwierzyna przycupnęła w swych jaskiniach, gniazdach i norach.
Była północ, a w wierzchołkach olbrzymich, prastarych drzew huczał wicher. Pnie niezwykłej grubości trzeszczały i skrzypiały.
Nagle w zaroślach pojawiło się nikłe światełko, przemykało zygzakami, zatrzymywało się drżąc to tu, to tam, ulatywało w górę, siadało na gałęzi i zaraz pędziło dalej. Była to lśniąca kula wielkości mniej więcej dziecięcej piłki, sadziła długimi susami, co jakiś czas dotykała ziemi i znów się wznosiła. Ale to nie była piłka.
Był to błędny ognik. Zdarzyło mu się zmylić drogę. Był to więc zbłąkany błędny ognik, zjawisko nawet w Fantazjanie dość rzadkie. Na ogół to właśnie za sprawą błędnych ogników błądzą inni.
We wnętrzu kulistego światełka widać było małą, nadzwyczaj ruchliwą postać, która skakała i pędziła co sił. Nie był to ani samczyk, ani samiczka, bo takich podziałów u błędnych ogników nie ma. W prawej ręce niósł miniaturową białą flagę, która trzepotała mu za plecami. Mógł to więc być poseł albo parlamentariusz.
Niebezpieczeństwo, że posuwając się wielkimi susami, uderzy w ciemności o jakieś drzewo, nie istniało, gdyż błędne ogniki są niewiarygodnie zwinne i śmigłe, potrafią już w trakcie skoku zmieniać kierunek. Stąd ów zygzakowaty szlak, jaki obierał, ale w gruncie rzeczy podążał stale w jednym kierunku.
Aż do momentu, gdy wyskoczył poza występ skalny i cofnął się przestraszony. Dysząc jak zziajany psiak, przysiadł w dziupli i usiłował zebrać myśli, zanim odważył się ruszyć ponownie i ostrożnie wyjrzał zza skały.
Przed nim rozciągała się leśna polana, a w blasku ogniska siedziały sobie trzy postacie bardzo różnego rodzaju i wielkości. Olbrzym, który sprawiał wrażenie, że wszystko w nim jest z szarego kamienia, leżał wyciągnięty na brzuchu i miał prawie dziesięć stóp długości. Podparłszy się na łokciach, patrzył w ogień. W jego zwietrzałej kamiennej twarzy, dziwnie małej w zestawieniu z potężnymi ramionami, zęby sterczały jak rząd stalowych dłut. Błędny ognik poznał, że należy on do gatunku skałojadów. Owe istoty żyły w górach niewyobrażalnie odległych od Dziwoboru – ale nie tylko żyły w tych górach, żyły również z nich, bo pomału je zjadały. Żywiły się skałą. Na szczęście były bardzo wstrzemięźliwe i jeden kęs niezwykle dla nich treściwego pokarmu wystarczał im na całe tygodnie i miesiące. Zresztą skałojady były nieliczne, a góry ogromne. Ale ponieważ te stworzenia żyły tam już bardzo długo – były znacznie starsze od większości innych istot zamieszkujących Fantazjanę – góry przybrały z biegiem czasu nader osobliwy wygląd. Przypominały gigantyczny ser szwajcarski, pełen dziur i jaskiń. Toteż nosiły miano Gór Korytarzowych.
Jednakże skałojady nie tylko żywiły się skałą, lecz także wyrabiały z niej wszystko, co było im potrzebne: meble, kapelusze, buty, narzędzia, ba, nawet zegary z kukułką. Nie było więc czemu się dziwić, że nieopodal obecnego tu skałojada stał swego rodzaju rower wykonany w całości ze wspomnianego materiału, o dwóch kołach jak potężne młyńskie kamienie. W sumie był raczej podobny do walca parowego wyposażonego w pedały.
Drugą postacią, która siedziała po prawej stronie ogniska, był mały nocny zmór. Co najwyżej dwukrotnie większy od błędnego ognika, przypominał czarną jak smoła, kosmatą gąsienicę, której zachciało się usiąść. Mówiąc, gestykulował gwałtownie dwiema malutkimi różowymi rączkami, a tam, gdzie pod zmierzwioną czarną czupryną przypuszczalnie była twarz, gorzało dwoje dużych oczu, okrągłych jak księżyce.
Zmory nocne najrozmaitszych kształtów i rozmiarów występowały w całej Fantazjanie, zrazu więc nie sposób było odgadnąć, czy ten tutaj zmór przybył z bliska, czy z daleka. Chyba jednak i on znajdował się w podróży, bo używany zwykle przez zmory wierzchowiec, duży nietoperz, zwisał z gałęzi za jego plecami, zawinięty w skrzydła, niczym złożony parasol.
Trzecią postać, po lewej stronie ogniska, błędny ognik odkrył dopiero po dłuższej chwili, była bowiem tak drobna, iż z tej odległości z wielkim trudem dało się ją wypatrzyć. Należała do gatunku miniludków, była filigranowym człowieczkiem w kolorowym ubranku i czerwonym cylindrze na głowie.
O miniludkach błędny ognik nic prawie nie wiedział. Raz tylko obiło mu się o uszy, że plemię to budowało całe miasta na gałęziach drzew, łącząc poszczególne domki schodkami, drabinkami sznurowymi i zjeżdżalniami. Lecz te stworzonka mieszkały w zupełnie innej części bezkresnego fantazjańskiego imperium, jeszcze dużo, dużo dalej stąd niż skałojady. Tym bardziej zdumiewało, że wierzchowcem, którego miał tu ze sobą ów miniludek, był akurat ślimak. Siedział za swoim panem. Na różowej muszli iskrzyło się srebrzyste siodełko, także uzda i cugle, przymocowane do czułków zwierzęcia, lśniły jak srebrne nitki.
Błędny ognik dziwił się, że te trzy tak różnorodne istoty siedziały sobie zgodnie razem, bo zazwyczaj w Fantazjanie daleko było do tego, by wszystkie gatunki żyły w pokoju i zgodzie. Często wybuchały walki i wojny, zdarzały się też wielowiekowe waśnie pomiędzy niektórymi rodzajami, a poza tym istniały stworzenia nie tylko zacne i dobre, lecz również występne, złośliwe i okrutne. Sam błędny ognik należał przecież do rodziny, której niejedno, jeśli chodzi o wiarygodność i niezawodność, można było zarzucić.
Obserwując scenę w blasku ogniska, błędny ognik po dłuższym czasie zauważył wreszcie, że każda z trzech postaci miała albo białą flagę pod ręką, albo białą szarfę na piersi. Byli to zatem również posłowie albo parlamentariusze i to naturalnie tłumaczyło ich pokojowe zachowanie.
Czyżby w końcu wybrali się w drogę zgoła w tej samej sprawie co i on, błędny ognik?
O czym mówili, tego ze względu na huczący wiatr, który targał wierzchołkami drzew, z daleka nie dało się zrozumieć. Ale ponieważ respektowali się nawzajem jako posłowie, może uznają też błędnego ognika za równego sobie i nie zrobią mu nie złego. A kogoś musiał ostatecznie zapytać o drogę. Lepsza sposobność w środku lasu i w środku nocy chyba już się nie nadarzy. Zebrał się więc na odwagę, wyszedł z ukrycia, pomachał białą flagą i drżąc, zatrzymał się w powietrzu.
Skałojad, który leżał zwrócony twarzą w jego stronę, pierwszy go zauważył.
– Ogromny tu dzisiaj ruch – powiedział trzeszczącym głosem. – Jeszcze ktoś idzie.
– Hu-hu, błędny ognik! – zaszemrał nocny zmór, a jego księżycowe oczy rozżarzyły się. – Miło mi, miło mi!
Miniludek wstał, zrobił kilka kroczków w kierunku przybysza i pisnął:
– Jeśli mnie wzrok nie myli, to i pan jest tutaj w charakterze posła?
– Tak – odrzekł błędny ognik.
Miniludek zdjął czerwony cylinder, złożył lekki ukłon i zaćwierkał:
– Och, niechże więc pan podejdzie bliżej, bardzo proszę. My też jesteśmy posłami. Niech pan usiądzie w naszym gronie.
I zapraszająco wskazał kapelusikiem wolne miejsce przy ognisku.
– Serdeczne dzięki – powiedział błędny ognik i zbliżył się nieśmiało – jeśli panowie pozwolą. Chciałbym się przedstawić: mam na imię Blubb.
– Bardzo mi miło – odparł miniludek. – Ja jestem Ykik.
Nocny zmór skłonił się na siedząco.
– Na imię mi Wuszwuzul.
– I mnie przyjemnie – zatrzeszczał skałojad. – Jestem Pjernrachtsark.
Wszyscy trzej patrzyli na błędnego ognika, który wił się zakłopotany. Błędne ogniki czują się nadzwyczaj nieswojo, kiedy ktoś przygląda się im otwarcie.
– Nie usiądzie pan, drogi Blubbie? – spytał miniludek.
– Właściwie – odrzekł błędny ognik – bardzo mi spieszno i chciałem tylko zapytać, czy panowie nie mogliby mi powiedzieć, w którą stronę mam się udać, by dotrzeć stąd do Wieży z Kości Słoniowej?
– Hu-hu! – chrząknął zmór. – Czyżby do Dziecięcej Cesarzowej?
– Ano właśnie – oznajmił błędny ognik – mam jej przekazać ważną wiadomość.
– Jaką? – zgrzytnął skałojad.
– No cóż – błędny ognik przestępował z nogi na nogę – to jest wiadomość tajna.
– My trzej zdążamy do tego samego celu co ty, hu-hu! – stwierdził zmór Wuszwuzul. – Jesteś między kolegami.
– Może nawet mamy tę samą wiadomość – zauważył miniludek Ykik.
– Siadaj i mów! – zachrzęścił Pjernrachtsark.
Błędny ognik spoczął na wolnym miejscu.
– Mój rodzinny kraj – zaczął po krótkim namyśle – leży dość daleko stąd i nie wiem, czy ktoś z obecnych go zna. Nazywa się Cuchnące Błota.
– Huuu! – westchnął zmór z zachwytem. – Przepiękna kraina!
Biedny ognik uśmiechnął się słabo.
– Tak, prawda?
– I to już wszystko? – zatrzeszczał Pjernrachtsark. – Czemuś ruszył w drogę, Blubbie?
– U nas w Cuchnących Błotach – podjął, zacinając się, błędny ognik – stało się coś… coś niepojętego… znaczy się, dzieje się wciąż jeszcze… trudno to opisać… zaczęło się od tego, że… więc we wschodniej części naszego kraju jest jezioro… a raczej było… nazywa się Wrząca Kipiel. I zaczęło się od tego, że jeziora Wrząca Kipiel pewnego dnia już nie było… po prostu zniknęło, rozumiecie?
– Chce pan powiedzieć – zapytał Ykik – że wyschło?
– Nie – odparł błędny ognik – bo wtedy byłoby tam wyschnięte jezioro. Ale tak nie jest. Tam, gdzie było jezioro, nie ma już nic, po prostu nic, rozumiecie?
– Dziura? – chrząknął skałojad.
– Nie, skądże – błędny ognik wydawał się coraz bardziej bezradny – dziura to przecież jest coś. A tam nie ma nic.
Trzej pozostali posłowie wymienili spojrzenia.
– I jakże, hu-hu, to nic wygląda? – spytał zmór.
– Właśnie to tak trudno jest opisać – zapewnił nieszczęsny błędny ognik. – Na dobrą sprawę wcale nie wygląda. Jest tak… jest tak, jakby… ach, nie ma na to słowa!
– Jest tak – wtrącił miniludek – jakby człowiek, patrząc na to miejsce, był ślepy, prawda?
Błędny ognik z otwartymi ustami wlepił w niego oczy.
– To jest właściwe określenie! – zawołał. – Ale skąd… znaczy się, w jaki sposób… a może wy też to znacie…?
– Chwileczkę! – zaskrzypiał skałojad. – I skończyło się na tym jednym miejscu? Powiedz!
– Z początku tak – oświadczył błędny ognik. – Znaczy się, to miejsce pomału coraz bardziej się powiększało. Z każdym dniem brakowało kolejnego kawałka tej okolicy. Prastary kumak Umpf, który żył ze swoimi w wodach Wrzącej Kipieli, też nagle po prostu przepadł. Inni mieszkańcy zaczęli uciekać. Ale stopniowo pojawiło się to również w innych miejscach Cuchnących Błot. Czasem owo nic było na początek maleńkie, jak jajko wodnej kokoszki. Ale te miejsca się poszerzały. Ilekroć ktoś przez nieuwagę stąpnął na nie nogą, noga też znikała – albo ręka – albo jakaś inna część ciała, która znalazła się w tej strefie. To zresztą nie boli, tylko że nieszczęśnikowi raptem czegoś brakuje. Niektórzy nawet, podszedłszy zbyt blisko do owego nic, umyślnie rzucali się w nie. Ma ono nieodpartą siłę przyciągania, tym większą, im miejsce jest bardziej rozległe. Nikt z nas nie umiał sobie wytłumaczyć, czym jest ta straszna sprawa, skąd się wzięła i jak jej przeciwdziałać. A ponieważ ta nicość sama nie znikała, lecz rozprzestrzeniała się coraz bardziej, postanowiono w końcu wysłać posła do Dziecięcej Cesarzowej z prośbą o radę i pomoc. A tym posłem jestem ja.
Trzej pozostali spoglądali w milczeniu w przestrzeń.
– Hu-hu! Hu-hu! – odezwał się po chwili jękliwym głosem nocny zmór. – Tam, skąd ja przybywam, jest zupełnie tak samo. I wyruszyłem w drogę z tym samym zamiarem, hu-hu!
Miniludek zwrócił twarz ku błędnemu ognikowi.
– Każdy z nas – pisnął – przybywa z innego kraju Fantazjany. Spotkaliśmy się tutaj całkiem przypadkowo. Ale każdy ma dla Dziecięcej Cesarzowej tę samą wiadomość.
– A to znaczy – stęknął skałojad – że cała Fantazjana jest w niebezpieczeństwie.
Błędny ognik w śmiertelnym przerażeniu przenosił wzrok z jednego na drugiego.
– Wobec tego – zawołał i zerwał się – nie wolno nam tracić ani chwili!
– Tak czy owak, mieliśmy już właśnie ruszać – oznajmił miniludek. – Zatrzymaliśmy się na postój tylko ze względu na nieprzeniknione ciemności w tym Dziwoborze. Ale teraz, skoro jest pan z nami, Blubbie, może nam pan przecież poświecić.
– To niemożliwe! – krzyknął błędny ognik. – Nie mogę czekać na kogoś, kto dosiada ślimaka, bardzo mi przykro.
– Ale to jest ślimak wyścigowy – odrzekł miniludek z lekka urażony.
– A poza tym, hu-hu! – zaszemrał zmór – jak nam nie poświecisz, to my ci po prostu nie podamy właściwego kierunku!
– Z kim wy w ogóle rozmawiacie? – burknął skałojad.
Rzeczywiście, błędny ognik nie słyszał ostatnich słów pozostałych posłów, lecz sadził już długimi susami przez las.
– No cóż – stwierdził Ykik, miniludek, i zsunął czerwony cylinder na tył głowy – błędny ognik chyba i tak nie byłby najbardziej odpowiednim światłem na drogę.
I wskoczył na siodło swego wyścigowego ślimaka.
– Ja tam też wolę – oznajmił nocny zmór i cichym „hu-hu!” przywołał swojego nietoperza – żeby każdy z nas podróżował na własną rękę. Ostatecznie – leci się!
I w jednej chwili zniknął z oczu.
Skałojad zagasił ognisko, parę razy po prostu przyduszając je dłonią.
– I mnie to bardziej odpowiada – rozległo się w ciemności jego trzeszczenie – nie muszę przynajmniej uważać, czy nie rozjadę jakiegoś drobiazgu.
A potem z trzaskiem i chrzęstem wjechał na swym potężnym skalnym rowerze wprost w zarośla. Co jakiś czas zderzał się z jakimś drzewnym olbrzymem, słychać było, jak zgrzytał i pomrukiwał. Powoli łomot oddalał się w mroku.
Ykik, miniludek, został sam. Chwycił cugle z cieniutkich srebrnych nitek i powiedział:
– No cóż, zobaczymy, kto będzie pierwszy. Wio, staruszku, wio!
I cmoknął zachęcająco.
A potem nic już nie było słychać prócz wichru, który huczał w wierzchołkach drzew Dziwoboru.
Zegar na pobliskiej wieży wybił dziewiątą.
Myśli Bastiana bardzo niechętnie powróciły do rzeczywistości. Rad był, że NIEKOŃCZĄCA SIĘ HISTORIA nie miała z nią nic wspólnego.
Nie lubił książek, w których opowiadano mu w tonacji markotnej i zgorzkniałej o najzupełniej powszednich zdarzeniach z najzupełniej powszedniego życia jakichś najzupełniej powszednich ludzi. Miał tego dość już w rzeczywistości, po co jeszcze o tym czytać? Ponadto krew go zalewała, kiedy spostrzegał, że chcą go w coś wplątać. A w takich książkach czytelnik zawsze, mniej czy bardziej wyraźnie, miał zostać w coś wplątany.
Bastian przepadał za książkami, które były zajmujące lub zabawne, które pozwalały marzyć, za książkami, w których wymyślone postacie przeżywały wspaniałe przygody, a człowiek mógł sobie wyobrazić rzeczy najniezwyklejsze.
Bo to potrafił – może było to jedyne, co naprawdę potrafił: wyobrazić sobie coś tak wyraźnie, jakby to naprawdę widział i słyszał. Kiedy opowiadał sobie swoje historyjki, zapominał nieraz o wszystkich wokoło i budził się dopiero na koniec jak ze snu. A ta książka była całkiem w stylu jego własnych historyjek! Czytając, słyszał nie tylko trzeszczenie grubych pni i huk wiatru w wierzchołkach drzew, lecz także różnorakie głosy czterech komicznych posłów, ba, wydawało mu się nawet, że czuje zapach mchu i leśnego poszycia.
W jego klasie zacznie się niedługo lekcja przyrody, polegająca głównie na wyliczaniu kwiatostanów i pręcików. Bastian był rad, że siedzi sobie ukryty na strychu i może czytać. To była książka w sam raz dla niego, uznał, książka wymarzona!
W tydzień później Wuszwuzul, mały nocny zmór, pierwszy dotarł do celu. A raczej był przekonany, że jest pierwszy, bo przecież podróżował w przestworzach.
W porze zachodu słońca, gdy chmury na wieczornym niebie wyglądały jak płynne złoto, spostrzegł, że jego nietoperz unosi się już nad Labiryntem. Tak brzmiała nazwa rozległej równiny, która ciągnęła się od horyzontu po horyzont i była po prostu jednym wielkim ogrodem kwiatowym pełnym odurzających zapachów i bajecznych kolorów. Pomiędzy kępami krzewów, żywopłotami, trawnikami i rabatami niezwykle osobliwych i rzadkich kwiatów biegły szerokie drogi i wąskie ścieżki o tak wymyślnym i zawiłym układzie, że cały park stanowił niewyobrażalnie skomplikowaną gmatwaninę. Naturalnie owa gmatwanina powstała jedynie dla zabawy i przyjemności, nie po to, by kogoś naprawdę wystawić na niebezpieczeństwo czy zgoła udaremnić najazd wroga. Do tego by się nie nadawała, a Dziecięca Cesarzowa nie potrzebowała też zupełnie takiej obrony. W całym bezkresnym fantazjańskim imperium nie było nikogo, przed kim musiałaby się chronić. Miało to przyczynę, którą niebawem poznamy.
Szybując na swym nietoperzu całkiem bezszelestnie nad tą kwietną plątaniną, mały zmór mógł też obserwować rozmaite rzadkie zwierzęta. Na małej polanie pomiędzy bzem a złotokapem bawiła się w wieczornym słońcu grupa młodych jednorożców, a raz wydało mu się nawet, że pod niebieskim kwiatem bukietnicy dojrzał w gnieździe słynnego ptaka Feniksa, ale nie był zupełnie pewien, a zawrócić i sprawdzić nie chciał, żeby nie tracić czasu. Bo już pośrodku Labiryntu wyłoniła się przed nim migocząca fantastyczną bielą Wieża z Kości Słoniowej, serce Fantazjany i siedziba Dziecięcej Cesarzowej.
Słowo „wieża” mogłoby w kimś, kto tego miejsca nigdy nie widział, wywołać błędne wyobrażenie, powiedzmy wieży kościelnej czy zamkowej. Tymczasem Wieża z Kości Słoniowej to było całe miasto, z daleka wyglądała jak spiczasta, wysoka góra stożkowa, zwinięta spiralnie niczym muszla ślimaka, z wierzchołkiem w chmurach. Dopiero z bliższej odległości można było dostrzec, że ta olbrzymia głowa cukru składała się z niezliczonych wież, wieżyczek, kopuł, dachów, wykuszów, tarasów, bram, schodów i balustrad, połączonych ze sobą ciasno wzdłuż i wzwyż. Wszystko to wzniesiono z najbielszej fantazjańskiej kości słoniowej, a każdy szczegół został wykrojony tak misternie, że całość można było wziąć za wzór najdelikatniejszej koronki.
W tych wszystkich budowlach mieszkali dworacy z otoczenia Dziecięcej Cesarzowej, podkomorzowie i służebne, mądre kobiety i astrologowie, magowie i błaźni, posłańcy, kucharze i akrobaci, linoskoczkinie i bajarze, heroldowie, ogrodnicy, strażnicy, krawcy, szewcy i alchemicy. A na samym szczycie, na najwyższym wierzchołku potężnej wieży mieszkała Dziecięca Cesarzowa w pawilonie mającym kształt pąku białej magnolii. W niektóre noce, kiedy księżyc w pełni ukazywał się z niezwykłą wspaniałością na gwiaździstym niebie, płatki z kości słoniowej otwierały się szeroko i rozwijały się w cudowny kwiat, a w jego środku siedziała wówczas Dziecięca Cesarzowa.
Mały zmór wylądował ze swym nietoperzem na jednym z niższych tarasów, tam, gdzie znajdowały się stajnie dla zwierząt wierzchowych. Ktoś widocznie zapowiedział jego przybycie, gdyż oczekiwało go już czterech cesarskich stajennych, którzy pomogli mu zejść z siodła, skłonili się, a następnie w milczeniu wręczyli ceremonialny napój powitalny. Wuszwuzul tylko umoczył usta w pucharze z kości słoniowej, aby nie uchybić dobrym obyczajom, po czym go oddał. Każdy ze stajennych również wypił po łyku, potem skłonili się ponownie i odprowadzili nietoperza do stajni. Wszystko to odbyło się bez słowa.
Gdy nietoperz dotarł na wyznaczone mu miejsce, nie tknął ani picia, ani obroku, lecz natychmiast zwinął się w kłębek, zawisł głową w dół na swoim haku i zapadł z wyczerpania w głęboki sen. Mały zmór zmusił go do nie lada wysiłku. Stajenni zostawili zwierzę w spokoju i odeszli na palcach.
W tej stajni było zresztą ponadto dużo innych wierzchowców: dwa słonie, jeden różowy, drugi niebieski, ogromny ptak gryf o głowie orła i ciele lwa, biały skrzydlaty koń, którego imię znane było niegdyś również poza Fantazjaną, ale poszło w zapomnienie, kilka latających psów, także parę innych nietoperzy, ba, nawet ważki i motyle dla wyjątkowo małych jeźdźców. W dalszych zabudowaniach przebywały jeszcze inne zwierzęta wierzchowe, które nie latały, tylko biegały, pełzały, skakały lub pływały. Każde z nich do obrządzania i doglądania miało specjalnych stajennych.
Normalnie rzecz biorąc, powinien tu właściwie panować nieopisany harmider: ryk, skrzek, gwizd, pisk, rechot, gęganie. Ale była zupełna cisza.
Mały zmór nadal stał w tym miejscu, gdzie zostawili go stajenni. Poczuł się nagle zgnębiony i markotny, nie bardzo wiedząc dlaczego. On też bardzo był zmęczony długą, długą podróżą. I nawet fakt, że przybył tu pierwszy, nie dodawał mu otuchy.
– Halo – usłyszał nagle piskliwy głosik – czy to nie kolega Wuszwuzul? Jak to ładnie, że nareszcie i pan tu jest.
Nocny zmór obejrzał się, a jego księżycowe oczy rozjarzyły się zdumieniem, bo na balustradzie, oparty niedbale o doniczkę z kości słoniowej, stał miniludek Ykik i wymachiwał czerwonym cylindrem.
– Hu-hu! – wykrztusił skonsternowany zmór, a po chwili jeszcze raz: – Hu-hu! – Po prostu nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy.
– Tamtych dwóch – oznajmił miniludek – do tej pory jeszcze nie ma. Ja jestem tu od wczoraj rana.
– Jakim – hu-hu! – jakim cudem to się udało? – zapytał zmór.
– No cóż – odrzekł miniludek i uśmiechnął się z odrobiną wyższości – mówiłem panom, że mam wyścigowego ślimaka.
Nocny zmór małą różową rączką podrapał się po głowie zwieńczonej czarną czupryną.
– Muszę zaraz być u Dziecięcej Cesarzowej – powiedział płaczliwie.
Miniludek popatrzył na niego w zamyśleniu.
– Hm – chrząknął. – No cóż, ja zapisałem się już wczoraj.
– Zapisałem? – spytał zmór. – To nie można dostać się do niej od razu?
– Obawiam się, że nie – pisnął miniludek. – Trzeba długo czekać. Przybyła tu, jak by to powiedzieć, cała chmara posłów.
– Hu-hu – zakwilił zmór – jakże to tak?
– Najlepiej – ćwierknął miniludek – niech pan sam zobaczy. Chodźmy, drogi Wuszwuzulu, chodźmy!
We dwóch ruszyli w drogę.
Główna ulica, która coraz bardziej zwężającą się spiralą biegła w górę wokół Wieży z Kości Słoniowej, była zatłoczona gęstą ciżbą najosobliwszych postaci. Olbrzymie dżiny w turbanach, maleńkie koboldy, trójgłowe trolle, brodate karły, połyskliwe wróżki, kozłonodzy faunowie, porośnięte złocistym, kędzierzawym włosem rusałki, roziskrzeni śnieżnicy i inne niezliczone istoty podążały ulicą w górę i w dół, stały grupkami i rozmawiały cicho albo też przykucnąwszy w milczeniu na ziemi, spoglądały smutno w przestrzeń.
Na ich widok Wuszwuzul przystanął.
– Hu-hu! – powiedział. – A co tu się dzieje? Co oni tu wszyscy robią?
– To sami posłowie – wyjaśnił cicho Ykik – posłowie ze wszystkich krain Fantazjany. I każdy przynosi tę samą wiadomość co my. Rozmawiałem już z wieloma z nich. Wygląda na to, że wszędzie pojawiło się to samo niebezpieczeństwo.
Nocny zmór wydał długie, jękliwe westchnienie.
– A wiadomo chociaż – zapytał – co to jest i skąd się bierze?
– Obawiam się, że nie. Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć.
– A sama Dziecięca Cesarzowa?
– Dziecięca Cesarzowa – powiedział cicho miniludek – jest chora, bardzo, bardzo chora. Może to stanowi przyczynę niepojętego nieszczęścia, jakie nawiedziło Fantazjanę. Ale jak dotąd żaden z wielu lekarzy, zebranych tam w górze, w dzielnicy pałacowej, koło magnoliowego pawilonu, nie umiał powiedzieć, na co zachorowała i jak temu zaradzić. Nikt nie zna lekarstwa.
– Hu-hu! – odezwał się głucho zmór – ależ to katastrofa.
– Tak – przyznał miniludek – na to wygląda.
W tej sytuacji Wuszwuzul na razie zrezygnował z zapisywania się na posłuchanie u Dziecięcej Cesarzowej.
W dwa dni później przybył zresztą także błędny ognik Blubb, który naturalnie pomknął w fałszywym kierunku i przez to ogromnie nadłożył drogi.
A na koniec – po dalszych trzech dniach – zjawił się też skałojad Pjernrachtsark. Przyczłapał na piechotę, bo w nagłym przypływie wilczego głodu zżarł swój kamienny rower – był to poniekąd jego prowiant na drogę.
Przez długi czas oczekiwania na audiencję czterej tak odmienni posłowie bardzo się zaprzyjaźnili i również później tworzyli zgraną paczkę.
Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.