Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
57 osób interesuje się tą książką
Wydaje się, że w życiu Maxa Opoki wreszcie wszystko zaczęło się układać. Zadomowił się w Lawendowym Dworku, opanował sytuację na cmentarzu, zaprzyjaźnił się z zamieszkującymi go duszami i pracownikami. Ale taki luksusowy spokój nie może przecież długo trwać…
Max dostaje propozycję nie do odrzucenia: zostanie wysłany z misją szpiegowską na inny cmentarz położony… hm, tam gdzie wrony zawracają – w maleńkiej wiosce Pokos na skraju Zimowej Puszczy. Kiedy Max przybywa na miejsce, nie zostaje zbyt życzliwie przyjęty, ani przez żyjących mieszkańców, ani przez tamtejsze dusze. A co gorsza, dziedziczka cmentarza okazuje się… no cóż, nad wyraz specyficzna. Livia – niepozorna, białowłosa dziewczyna z niepokojącym blaskiem w oczach – trzyma całą Zimową Puszczę żelazną ręką. Jakim
cudem udaje jej się poskromić niepokorne dusze? Dlaczego jest tak wrogo nastawiona wobec całego świata? Jakie tajemnice kryje cmentarz, którym opiekuje się młoda dziedziczka?
Z pozoru prosta misja okazuje się coraz bardziej skomplikowanym zadaniem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 739
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Izie i Mateuszowi
Rozdział 1
Koła pociągu jednostajnie stukotały o szyny, a moja głowa co rusz obijała się o zimną szybę za każdym razem, kiedy już zaczynałem odpływać w niespokojny sen. W końcu walnąłem o nią czołem tak mocno, że aż się obudziłem.
– To nie ja! – Rozejrzałem się nieprzytomnie po przedziale.
Większości moich współpasażerów już nie było. Cholerka, to oznaczało, że wysiedli dusze wiedzą kiedy, a ja spałem tak twardo, że nawet tego nie zauważyłem. Zerknąłem na półkę nad głową. Moja torba nadal tam tkwiła. Chociaż tyle dobrego, że nikt mnie nie okradł.
Krajobraz za oknem się zmienił. Już nie widziałem zaoranych pól, tylko brązowe łąki porośnięte trawą, co jakiś czas mijaliśmy niewielkie wioski, ale pociąg się w nich nie zatrzymywał. Odruchowo podrapałem się po twarzy i natychmiast skrzywiłem się z bólu. Podbite oko, pęknięty łuk brwiowy i wielki guz na czole dawały mi się we znaki. Nawet nie wspomnę o obitych kolanach i łokciach.
Naraz dotarł do mnie nieprzyjemny zapach. Podniosłem wzrok na starszą kobietę siedzącą naprzeciwko. Trzymała na kolanach woreczek, do którego wrzucała skorupki od jajka. Kto, do licha ciężkiego, zabiera w podróż gotowane jajka?! Mimo tego smrodu zaburczało mi w brzuchu.
– Chcesz, kochanieńki? – Staruszka wyciągnęła w moją stronę obrane jajo.
– Nie, dziękuję. – Posłałem jej słaby uśmiech i sięgnąłem do mojej torby po kanapkę z serem.
– Dłuży się ta droga, co? – zagadnęła.
– Nigdy jeszcze tak daleko mnie nie wywiało – przyznałem.
– Ja wracam od córki. Przeprowadziła się do miasta, a wnuki tak szybko rosną, więc chociaż kilka razy do roku staram się je odwiedzić. To i mam wprawę w tych podróżach.
– Jestem pełen podziwu – rzuciłem na odczepnego, wgryzając się w kanapkę.
– A tam. – Machnęła ręką, z której na podłogę posypało się kilka drobnych skorupek. – Nie powiem, żebym była zachwycona, jak usłyszałam, że córka chce się wyprowadzić. Ale co ona miała robić u nas na wsi? Żadnej pracy nie mogła znaleźć. Dorywczo sprzątała w ośrodku zdrowia w miasteczku niedaleko. Ale musiała dojeżdżać tam rowerem, a zimą, jak zasypie u nas drogi, to umarł w kapciach. Kilka lat temu nawaliło tyle śniegu, że przez dwa dni nie mogłam wyjść z domu, dopiero sąsiedzi mnie odkopali!
– Słyszałem, że na północy są niezłe zimy. – Pokiwałem głową.
– Teraz to była moja ostatnia wizyta u córki tej jesieni. Następna dopiero wiosną, jak puszczą mrozy. – Kobieta dokładnie obejrzała obrane jajko, po czym z namaszczeniem odgryzła kawałek. – Raz tylko się wybrałam do niej w styczniu, kiedy była w zaawansowanej ciąży i lekarz kazał jej leżeć. No to tak zasypało tory, że pociąg stanął i czekaliśmy w tych przeklętych zaspach ponad dobę, nim mógł ruszyć!
Znów wyjrzałem przez okno. Ciemne chmury przesłoniły horyzont, jakby chciały zstąpić na rozległe łąki. Zaczął padać deszcz. Wielkie krople płynęły poziomo po brudnej szybie. Zrobiło się chłodno, więc zarzuciłem na plecy kurtkę i podniosłem kołnierz. Potrząsnąłem głową. Co ja, na wszystkich bogów, wyprawiam i po jaką cholerę jadę do tej przeklętej Borealii?!
– A ty, kochanieńki? – zagadnęła ponownie moja współpasażerka po chwili ciszy. – Co ciebie tu sprowadza?
– Praca. – Wzruszyłem ramionami. – Poprzednią robotę musiałem zostawić i jakoś tak...
Kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Pewnie chodziło o dziewczynę, co? – Przyłożyła palec do własnego oka, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że widzi, jak bardzo mam obitą gębę. Tak po prawdzie to trudno byłoby tego nie zauważyć. Ale należała się kobiecinie odrobina podziwu. Wszyscy ludzie w pociągu odwracali ode mnie wzrok i udawali, że nie istnieję. Zupełnie jakby podbite oko było infekcją, którą można bardzo łatwo złapać. No dobra, w pewnych kręgach, w których się obracałem, takie rzeczy były bardzo „zaraźliwe”, ale przecież wyglądałem dziś raczej jak lump po nieudanej burdzie w barze, a nie śmiertelne zagrożenie dla poczciwych pasażerów tego pojazdu, mknącego na północ z prędkością kulawej świni.
– Cóż – rzuciłem, a w mojej głowie pojawiła się cała historia, jak mogło wyglądać moje dotychczasowe życie. – Jej ojciec nie popierał naszego związku – skłamałem z lekkością, obracając na palcu złoty sygnet dziedzica z czarnym kamieniem. – Jej bracia również. A było ich pięciu. Rosłych jak byki! Łapska mieli wielkie jak bochny chleba. – Pokazałem jej własne dłonie.
– Oj, chłopcze, ty to chyba lubisz pchać się w kłopoty, co? – Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie.
– To kłopoty uwielbiają mnie – sprostowałem. – Żyłem sobie grzecznie, jak bogowie przykazali, aż pewnego dnia ją zobaczyłem. – Westchnąłem z rozmarzeniem na wspomnienie nieistniejącej dziewczyny. – Od tamtego dnia moje życie bardzo się skomplikowało...
Zacząłem snuć zupełnie zmyśloną historię. Ale sam muszę przyznać, że szło mi to naprawdę dobrze, co zresztą było widać po minie współpasażerki. Kobiecina nachyliła się w moją stronę, żeby lepiej słyszeć, i całkiem zapomniała o nadgryzionym jajku, które trzymała w dłoni. Będzie miała co opowiadać koleżankom na wsi w nadchodzące zimowe wieczory.
– No i teraz siedzę sobie w pociągu pędzącym do miejsca najbardziej oddalonego od jej ojca i braci w poszukiwaniu roboty – zakończyłem.
Kobiecina przypomniała sobie o jajku, zjadła je i oparła głowę o zagłówek.
– Cóż, serce potrafi prowadzać nas bardzo krętymi ścieżkami – podsumowała.
– I to jeszcze jak – przytaknąłem. – A przy okazji wepchnie nas w bagno, przeciągnie po tłuczonym szkle i gdy postanowimy, że już nigdy więcej, zapewni nam tę rozrywkę od nowa, gdy na horyzoncie pojawi się kolejna ładna buzia.
– To jest to. – Kobieta zerknęła na zewnątrz, gdzie po horyzont ciągnęły się takie same łąki jak przez ostatnie sto kilometrów. – Zaraz moja stacja – westchnęła, po czym zaczęła pakować rzeczy do torby.
– Pomogę pani – zaoferowałem, kiedy kobiecina zaczęła się przepychać z torbą przez korytarz.
Wziąłem od niej bagaż, a pociągiem szarpnęło, gdy maszynista zaczął hamować. Koła zazgrzytały na szynach, wreszcie cały skład się zatrzymał. Przez chwilę mocowałem się z drzwiami, po czym wyskoczyłem na peron. Za mną znajdował się niewielki budynek z czerwonej cegły. Ale tak samo jak na poprzednich stacjach był zamknięty na głucho. Deszcz przybrał na sile. Podałem rękę mojej współpasażerce i pomogłem jej zejść po krzywych stopniach.
– Powodzenia, kochanieńki. – Poklepała mnie po policzku. – Wszystko na pewno się ułoży. Jesteś młody, jeszcze znajdziesz dobrą pracę i gospodarną żonę. Tylko może mniej uwagi zwracaj na ładną buzię, a więcej na dobry charakter. – Puściła do mnie oko.
– Zapamiętam. – Zaśmiałem się i z powrotem wskoczyłem do pociągu.
Rozległ się gwizdek konduktorski, więc zamknąłem drzwi i wróciłem do przedziału. W całym wagonie byłem już ostatnim podróżnikiem. Z głuchym jęknięciem opadłem na niewygodne siedzenie. Tak bardzo chciałbym, żeby historia o ucieczce przed wściekłą rodziną pięknej dziewczyny była prawdziwa. Żeby moje życie było na powrót takie proste, żeby nie zależał ode mnie byt tylu osób, które, co najgorsze, na mnie liczyły i wierzyły, że Maximus Opoka potrafi wszystko. A ja byłem przecież tylko cwaniaczkiem z miasta. Pieprzonym oportunistą, jak to kiedyś określił mnie, zresztą całkiem trafnie, zarządca mojego cmentarza.
– To się porobiło – westchnąłem i oparłem głowę o chłodną szybę.
Dwie godziny później konduktor zajrzał do mojego przedziału i lekko zdziwiony, że jeszcze ktoś tu został, oświadczył, że pociąg kończy bieg. Dotarliśmy do Borealii. Malutkiego, autonomicznego kawałka ziemi, do którego absolutnie nikt nie chciał przyjeżdżać.
Wcisnąłem do kieszeni kawałek papieru, w który była zawinięta moja kanapka, wziąłem ostatni łyk wody i zdjąłem z półki torbę. Znów posiłowałem się z drzwiami i wyskoczyłem z pociągu na peron wyłożony wyszczerbionymi płytami chodnikowymi, pomiędzy którymi rósł mech.
– I co? To już? – zapytałem sam siebie ze zdziwieniem.
Rozejrzałem się wokół. Z jednej strony jak okiem sięgnąć tylko te przeklęte łąki, a gdy zwróciłem twarz ku północy, ujrzałem ciemne wzgórza porośnięte gęstym lasem. Sama stacja zaś to tylko jeden stary, zaniedbany peron, na którego środku stał słupek z kartką z rozkładem jazdy. Pociąg przyjeżdżał tu tylko raz w tygodniu. Na bocznym torze stał rząd zardzewiałych wagonów transportowych.
Usłyszałem metaliczny dźwięk, gdy rewident taboru, czy jak się go tam zwało, zaczął ostukiwać prętem koła pociągu.
– Przepraszam, jak się dostanę do Pokosu? – Podszedłem do niego.
– Drogą prosto. – Machnął za siebie ręką. – Trzeba iść za słupami.
Zerknąłem na polną drogę niknącą w oddali, wzdłuż której ciągnęła się staroświecka linia elektryczna.
– Nie kursują tu żadne autobusy? – zapytałem z nadzieją. – Bo o taksówce to nawet nie będę wspominał.
Rewident się roześmiał.
– Panie! Tam nic nie kursuje! – Nagle przestał się śmiać i przyjrzał mi się uważnie. – Po co chcesz pan tam jechać? Tam nikt nie jeździ.
– To już moja sprawa – rzuciłem.
Rewident odwrócił się i wzruszył ramionami.
– Wariat – skwitował po cichu do siebie.
Przez jakiś czas patrzyłem jeszcze na odczepioną od składu lokomotywę, która zjechała na sąsiedni tor, by później zostać podłączona do wagonów z tyłu. To był prawdziwy koniec świata. Tutaj nawet pociąg zawracał.
Nie miałem więc innego wyjścia, jak tylko zarzucić torbę na plecy i ruszyć polną drogą w nieznane. Chociaż tyle dobrego, że przestał padać deszcz. Wkrótce nie słyszałem już dźwięków pociągu i otoczyła mnie dziwna cisza przerywana jedynie szelestem traw. Niby podobne łąki rosły w okolicach mojego dworku, ale te tutaj zdawały się bardziej dzikie. Miałem wrażenie, jakby coś się w nich kryło. Coś bardzo złego. Coś, co doskonale wiedziało, że jestem obcy i nie mam pokojowych zamiarów. Trochę się nasłuchałem o tym miejscu i wiedziałem, że nie jest przyjazne, mimo to jak ostatni idiota pchałem się do samego serca Zimowej Puszczy pokrywającej niemal całą Borealię. Odruchowo sięgnąłem do klatki piersiowej, ale przez kurtkę ledwie mogłem wyczuć monetę wiszącą na mojej szyi. Ten kawałek inkrustowanego złota był jedyną pamiątką po rodzicach, ale tym razem nawet on nie dodał mi otuchy.
Usłyszałem hałas po lewej. Odruchowo przyłożyłem rękę do biodra, ale nie wyczułem tam kojącego chłodu szabli. Malaria. A nóż miałem w torbie. Przez chwilę nasłuchiwałem bez ruchu, aż dotarł do mnie krzykliwy skrzek. Od razu się rozluźniłem. To tylko przeklęty bażant. Trawy się poruszyły, kiedy spłoszony ptak ruszył przez nie biegiem, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. Jeszcze cztery lata temu nie wiedziałem, ani jak wygląda, ani jaki dźwięk wydaje bażant. Na dobrą sprawę to nawet nie miałem pojęcia o istnieniu takiego ptaka.
Słońce zniknęło za horyzontem, szarówka zalała bezkresne łąki, a ja zacząłem się obawiać, czy idę w dobrym kierunku. Niby sprawdziłem sobie to wszystko na mapie jeszcze w domu i trzymałem się tych słupów, ale był ze mnie taki podróżnik jak z koziej dupy trąba, więc równie dobrze niedługo mogło się okazać, że trafię na jakieś bagniska, które pożrą mnie żywcem. Jeszcze cztery lata temu nikt by za mną nawet nie zapłakał.
Znów zaczęło padać. Tym razem była to lekka mżawka, którą jednak pomimo braku jakiejkolwiek gwałtowności cechowała wytrwałość, przez co wkrótce przemokłem do suchej nitki. A na dodatek ślizgałem się w błocie, które powstało na drodze. Na pocieszenie jednak w oddali dostrzegłem światła. Odetchnąłem z ulgą i przyspieszyłem kroku. Istniała szansa, że już niedługo będę się grzał przy kominku z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. O ile zostanę ugoszczony tak, jak my ugościlibyśmy dziedzica innego cmentarza osobliwości. Czerstwy chleb i oślizgłą szynkę trzymaliśmy przecież tylko na wypadek wizyty wszelkich urzędników. Z pewnym żalem pomyślałem, że w Lawendowym Dworku wszyscy siedzą teraz w kuchni i szykują się do kolacji. Rękodajni opowiadają sprośne kawały, Alma piecze ciasto, Irys plotkuje o tym, co dzieje się we wsi, Aksel i prawie dwuletnia Ala bawią się z psami, a Dalia pewnie pracuje na poddaszu nad nowym obrazem.
Nie sądziłem, że tak szybko zatęsknię za domem.
Wkrótce moje buty stanęły na mokrym bruku. Nie było tu żadnych lamp, a cienie na ulicy rozświetlała delikatna błękitna łuna bijąca z pobliskiego wzgórza. Wlepiłem spojrzenie w las górujący nad wsią. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. O w mordę, jak duży był tutejszy cmentarz, skoro blask łez docierał aż tu?
Rozejrzałem się po niewielkiej wsi, ale przy takiej pogodzie to wszyscy chyba siedzieli w domach. Nigdzie jak okiem sięgnąć nie dostrzegłem rezydencji dziedzica. Pewnie znajdowała się gdzieś dalej. Popytałbym, ale na ulicach nie było żywej duszy. Ruszyłem przed siebie, aż dotarłem do sporego skweru oświetlonego słabo przez kilka lamp. Na samym jego środku stała drewniana konstrukcja przypominająca szubienicę, a w rogu znajdowała się knajpa. To jest to. W takim miejscu zasięgnę języka i ogarnę się przed spotkaniem kolegi, a właściwie koleżanki po fachu.
Zerknąłem na szyld przedstawiający jakiegoś potwora i ledwie czytelną nazwę baru: Lodowy Bastion, po czym pchnąłem ciężkie drzwi. Poczułem zapach wilgoci i potu wymieszanych ze smrodem przypalonego mięsa. Nawet światło w tym przybytku zdawało się jakieś takie... brudne. Wszystkie oczy, a nie było ich zbyt wiele i jeśli wzrok mnie nie mylił, to założyłbym się, że była ich nieparzysta liczba, zwróciły się na mnie.
– Dobry. – Uniosłem dłoń do kaptura i zsunąłem go z głowy.
Nikt nie odpowiedział. Wpatrywali się tylko we mnie jak w zamorskie zwierzę.
Ruszyłem w stronę kontuaru. Pod moim butem pękła z trzaskiem skorupka od orzecha. Deski skrzypiały przy każdym kroku w ciszy, jaka zapadła w całym pomieszczeniu. Gdy pierwszy raz wszedłem do knajpy w Pogorzeliskach, stałem się lokalną atrakcją. Tym razem zaś miałem wrażenie, jakby tubylcy właśnie się zastanawiali, czy łapać za dzidy, wynieść mnie na nich na skwer i tam rytualnie zamordować. Wszyscy mówili, że Borealia jest dzika, że cywilizacja nigdy tu tak naprawdę nie dotarła. Co z tego, że mieli prąd, skoro nie obowiązywały tu żadne prawa wyznaczone przez państwo. Ale ja przecież pracowałem niegdyś dla kasty. Obcowanie z dzikimi i nieokrzesanymi ludźmi to dla mnie chleb powszedni.
Za ladą stał chudy, wysoki barman z łysiną na głowie i długą do pasa posiwiałą brodą. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę. Obejrzałem się za siebie. Co drugi klient baru był ubrany identycznie, zupełnie jakby zamawiali z Hatarii całą belę flaneli i szyli te koszule spod jednej sztancy dla każdego obywatela Pokosu.
– Coś rozgrzewającego poproszę. – Usiadłem na wąskim stołku.
Zdawało się, jakby barman w ogóle mnie nie widział. Wyciągnął z kieszonki na piersi drewniany grzebień i zaczął rozczesywać nim długą brodę, położyłem więc na stole dwie krypty, a on przyjrzał się im, jakby mogły go ugryźć.
– Nie widzisz, że człowiek jest zmęczony, przemoczony i zmarznięty?! – usłyszałem za plecami.
Obróciłem się i zobaczyłem wielkiego kolesia z czarną przepaską na oku. Ledwie się powstrzymałem, żeby nie spojrzeć w dół w poszukiwaniu drewnianej nogi albo chociaż haka zamiast ręki.
Barman ostentacyjnie wyciągnął z grzebienia kilka grubych, pofalowanych włosów i po prostu upuścił je na podłogę, po czym zębami wyciągnął ze szklanej butelki korek i nalał do kieliszka przeźroczystego płynu o błękitnej poświacie. A więc to prawda, że łez mieli tu pod dostatkiem, skoro polewali je nawet w tak podrzędnej knajpie. Trybiki w mojej głowie zaczęły pracować na wyższych obrotach. Mój były szef, Diogenes, byłby zachwycony, gdyby mógł mnie tu wysłać na przeszpiegi. Ponoć wszystko, co uzbierali tu na północy, sprzedawali państwu na leki i inne takie. Ale przecież zawsze znajdzie się ktoś, z kim można się dogadać... Przed oczami pojawiła mi się wizja dochodowego i bardzo nielegalnego interesu.
Wypiłem zawartość kieliszka jednym haustem i zrobiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, że to dziadostwo właśnie wypala mi dziurę w przełyku.
– Swój chłop! – Osiłek klepnął mnie w łopatkę, a ja omal nie wyplułem własnych płuc. – Fabian, na drugą nóżkę! – polecił barmanowi.
Uderzyłem się pięścią w klatkę piersiową i odzyskałem dech, a mój nowy kolega wcisnął mi w rękę napełniony kieliszek.
Wychyliłem go, a oczy mi się zaszkliły. Pracowałem dla kasty, byłem kurierem i przewoziłem złoto, pieniądze oraz łzy. Te zbierane nielegalnie na cmentarzach. Ale sam nigdy ich nie brałem. Były za drogie, no i otępiały umysł.
– Bordo jestem – przedstawił się osiłek i zmiażdżył mi rękę w swoim wielkim łapsku.
– Max. – Nawet udało mi się nie jęknąć z bólu.
Barman znów chciał mi polać, ale odsunąłem od niego kieliszek.
– Dostanę jakiegoś grzańca? – zapytałem bez większych nadziei.
– Zając! – wrzasnął barman.
W drzwiach od kuchni pojawiła się głowa brzydkiego jak noc chłopaka z zajęczą wargą.
– Podgrzej panu wina! – polecił Fabian, jakbym tym jednym pytaniem obraził cały jego przybytek, żonę i rodzinę pięć pokoleń wstecz.
Chłopak skinął głową i zniknął w kuchni.
– Usiądźmy przy stoliku. – Bordo klepnął mnie zachęcająco w ramię.
Ruszyłem za nim i nie umknęło mojej uwadze, że wszyscy schodzili mu z drogi. Ludzie podkurczali nogi i przesuwali się z krzesłami, żeby tylko miał przejście. Chyba miałem do czynienia z kimś pokroju Edwina, rudego syna marynarza z Pogorzelisk, który uwielbiał wszczynać burdy w knajpie.
Bordo usiadł i brodą wskazał mi krzesło po drugiej stronie stolika.
– Co cię sprowadza w nasze piękne okolice? – zapytał przyjaźnie, co od razu zapaliło ostrzegawczą lampkę w mojej głowie.
Gdy wszyscy patrzą na ciebie z co najmniej lekką wrogością, jedyna osoba okazująca sympatię powinna wzbudzić twoje podejrzenia.
– Mam tu pewien interes – odparłem ogólnikowo.
Bordo wybuchł śmiechem. Kilka osób mu zawtórowało.
– Interes?! Tutaj?!
Do Zimowej Puszczy nikt nie przyjeżdżał. Ludzie raczej myśleli, jak się stąd wydostać. Ale z tego, czego się wcześniej dowiedziałem, miejsce to oferowało schronienie osobom uciekającym od... Od wszystkiego: od życia, śmierci, od żony, męża, kochanki lub lichwiarza.
Po kilku minutach chłopak z zajęczą wargą przyniósł mi kubek z niemal wrzącym winem. Niczym rozbitkowie na oceanie pływały w nim trzy goździki. W sumie nie było źle. Nie sądziłem, że na tym zadupiu będą wiedzieli, że do grzanego wina wrzuca się jakiekolwiek przyprawy.
– Dzięki. – Skinąłem głową chłopakowi, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Przez rozszczepioną górną wargę dało się zobaczyć nie tylko zęby, ale i dziąsła.
Najwyraźniej zachęcony miłym słowem, stał tak nade mną z głupkowatym uśmiechem. Upiłem łyk wina, parząc sobie przy okazji język. Wyjąłem z ust goździk starszy chyba niż ja.
– Dobre – skłamałem, a Zając niemal w podskokach wrócił do kuchni.
Biedak musiał mieć tu niełatwe życie. W Hatarii takie wady się operowało.
Upiłem kolejny łyk i dyskretnie rozejrzałem się po barze. Chciałbym powiedzieć, że knajpa pamiętała lepsze czasy, ale ona chyba nigdy takich nie miała. Wszystkie sprzęty, które się tu znajdowały, liczyły co najmniej kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat. Klienci sprawiali wrażenie starych bywalców – kilkunastu podstarzałych facetów, którzy ukrywali się tu przed własnymi żonami, dziećmi i wszelkimi obowiązkami.
Chociaż rzutki mają – pomyślałem, patrząc na starszego kolesia tłumaczącego młodszym chłopakom swoją technikę. Lubiłem rzutki, miałem dobrego cela i czasem wystarczyło wygrać, a częściej przegrać, żeby zdobyć nowych kolegów.
Sekundę później jednak przyjrzałem się ich tarczy, która sprawiła, że cały mój plan na pierwszy dzień w Pokosie runął w gruzach. Tarcza była wielka na pół ściany, a na niej znajdowały się wypisane imiona i nazwiska. Obok zaś była powieszona rozpiska, które nazwisko ile jest warte. Glarius Muerton plasował się w pierwszej trójce. Jego syn, Mort Muerton, był w pierwszej dziesiątce.
Cholera jasna! Dlaczego oni celowali w moich przodków?! Byli tam jeszcze Salomon, Kalisteron i kilka nazwisk, których nie znałem. Czyli nie przyczepili się tylko do mojego cmentarza, ale pozwolę sobie stwierdzić, że do wszystkich cmentarzy osobliwości w kraju, o których wiedzieli. A to już bardzo wiele powiedziało mi o lokalnej społeczności. Na pewno nie przedstawię się im jako Maximus Opoka, trzynasty dziedzic cmentarza osobliwości Glariusa Muertona. Dyskretnie ściągnąłem z palca sygnet i wsunąłem go do kieszeni. Przez chwilę zastanawiałem się, co zrobić z monetą na szyi, ale ostatecznie ją zostawiłem. Zresztą i tak była ukryta pod koszulą.
– Gdzie znajdę Livię Fuego? – zagadnąłem Borda.
– A po co ci ona? – zdziwił się.
– Szukam roboty – wyjaśniłem krótko.
– Tutaj nie ma żadnej roboty. No, chyba że chcesz pomagać Fabianowi w knajpie. – Bordo zerknął na znudzonego chudego barmana. – Zając nie będzie dużą konkurencją. Najwyżej wywalą go na zbity pysk.
– Nie chcę pracować w knajpie. – Pokręciłem głową. – Specjalizuję się w innej... dziedzinie.
Kolega zmierzył mnie od stóp do głów, a w jego oczach natychmiast pojawiła się ocena. I nie była zbyt wysoka. Zawsze wkurzało mnie, że wielcy faceci patrzą na innych przez pryzmat wzrostu i obwodu w bicepsie. Na pewno ustępowałem mu siłą, ale byłem od niego szybszy i sprytniejszy, a jeśli chodzi o inteligencję, to wygrywałem w przedbiegach. Ale nie, tępa siła dla takich ludzi jest w życiu jedyną wartością.
– W pierwszej chwili wyglądałeś mi na mądrego kolesia – ocenił Bordo. – Ale chyba jednak nie jesteś taki mądry, skoro chcesz pracować na cmentarzu.
Zatkało mnie. Czyli był bardziej domyślny, niż wskazywał na to jego wygląd.
– Jesteś rękodajnym? – zapytałem.
– Rękoco?
– Pracujesz na cmentarzu? – chciałem się upewnić.
– A, ta, jestem sierpem – przyznał.
Powoli pokiwałem głową.
– Ale szefowa nie szuka ludzi – stwierdził. – Ze wszystkim dajemy sobie radę.
– Liczę, że jak ze mną porozmawia, to zmieni zdanie – zapewniłem. – Mam pewne doświadczenie...
Bordo wybuchł śmiechem.
– Na pewno. – Poklepał mnie protekcjonalnie po łopatce.
– Ja mówię serio – rzuciłem znużonym tonem.
Byłem zmęczony, nadal przemoczony od deszczu, a grzane wino smakowało podeszwą. Już nawet nie wspomnę o tym, że po ostatnich tygodniach moje nerwy stały się napięte jak postronki. Nie będzie jakiś barowy idiota traktował mnie w ten sposób!
Bordo przyjrzał mi się uważnie.
– Naprawdę? – zdziwił się. – No dobra, jak chcesz, to pogadam z szefową – rzucił ugodowo. – Ale niczego nie gwarantuję.
– I tyle mi wystarczy. – Skinąłem głową, po czym wychyliłem ostatni łyk paskudnego wina. – A teraz mi powiedz, czy jest szansa na to, że barman ma do wynajęcia jakiś pokój.
– Da się załatwić. – Bordo wyszczerzył zęby.
Pół godziny później moje mokre ciuchy suszyły się przy piecu, a ja leżałem na w miarę miękkim i tylko trochę zapleśniałym łóżku, za które Fabian zażyczył sobie krocie. Sygnet dziedzica tkwił w ukrytej kieszonce torby. Za ścianą słyszałem co jakiś czas ciche muczenie. Jedna z krów systematycznie stukała kopytem w żłób chyba tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie zniknął w magiczny sposób.
Przetarłem dłońmi twarz. Nigdy nie planowałem się tu znaleźć. Nigdy już nie zamierzałem opuścić mojego domu w Lawendowym Dworku. A jednak życie znów spłatało mi figla i śmiało mi się prosto w twarz.
Zamknąłem oczy, po raz nie wiem który zastanawiając się, czy mogłem tego uniknąć. Czy gdybym zrobił cokolwiek inaczej, przyszłość też byłaby inna? Czy mimo wszystko i tak wylądowałbym tutaj, na tym końcu świata?
Wspomniałem tamto popołudnie, kiedy rozległo się walenie w drzwi dworku.
Otworzyłem tylko dlatego, że akurat przechodziłem przez hall. Na progu stała blada Ofelia. Jej gęste kasztanowe włosy znajdowały się w totalnej rozsypce, na policzki wystąpiły rumieńce, a okulary zaszły mgłą, gdy tylko weszła do środka.
– Mój szef tu jedzie – rzuciła, a mnie włos na głowie stanął dęba.
Jej szef, minister kultury. Ponoć wredny i czepliwy facet.
– Musimy coś z tym zrobić! – Zaczęła chodzić w kółko po przestronnym hallu. – A może uda się go powstrzymać? – Spojrzała na mnie. – Nie, usiłowałam odwieść go od tego pomysłu i nic to nie dało. A może rozsypać coś na drodze, żeby przebić opony jego samochodu? A może...
– Ofelio, spokojnie. – Złapałem ją za ramiona. – Przecież nie może być aż tak źle.
– Nie może być źle? – powtórzyła głucho. – Nie może być źle?! Masz rację. To tragedia! Ty go nie znasz! On potrafi przyczepić się do wszystkiego! Przejrzy wasze księgi rachunkowe i jeśli choć raz kucharka wyniosła z kuchni ciasto dla swojej rodziny, on się o tym dowie!
Posłała mi przestraszone spojrzenie. Nie wiem, ile wiedziała, a ile się domyślała, ale jeśli jej szef był choć w połowie tak inteligentny jak ona, to dowie się wszystkiego, począwszy od przekrętów Aster. Przecież nadal kupowaliśmy siano dla nieistniejących koni! A wiosną weterynarz „pobrał” opłatę za zaszczepienie ośmiu psów! I co, będziemy mu wciskać, że cztery z naszych psów pożarły konie, po czym same zmarły na rozstrój żołądka?!
– Ale czego on od nas chce? I dlaczego się nie zapowiedział? – zapytałem z pewną urazą.
– Bo lubi robić takie niespodzianki! – Ofelia znów zaczęła krążyć po hallu. – A będzie chciał wiedzieć wszystko o cmentarzu! Wiesz, dlaczego zostawił mnie na stanowisku asystentki ministra kultury po odejściu swojego poprzednika? Bo powiedziałam mu o temacie mojej dysertacji! Tylko dlatego! Poza tym na pewno ma już haka na każdego z was!
– Kiedy tu będzie? – zapytałem konkretnie.
Zacząłem w myślach układać plan, co powinniśmy zrobić. Kupić te przeklęte konie, ukryć księgi rachunkowe i nasze nielegalnie zdobyte od kasty auto... Da się ogarnąć.
– Jutro – powiedziała grobowym tonem Ofelia, zatrzymując się na samym środku hallu.
– No to jesteśmy w czarnej dupie – stwierdziłem.
Teraz zaś, dwa tygodnie później, leżałem na cuchnącym łóżku w przybudówce obok Lodowego Bastionu, wsłuchując się w muczenie krów, a moje życie wcale nie malowało się w jasnych barwach.
Rozdział 2
Obudziły mnie kroki na korytarzu. Poderwałem się z łóżka, sięgnąłem pod poduszkę po nóż i bezgłośnie znalazłem się przy drzwiach, w które ktoś zaczął walić pięścią. Uchyliłem je i ktokolwiek był za progiem, wpadł do środka. Byłem gotów poderżnąć mu gardło. Przez większość nocy nasłuchiwałem, czy tubylcy już się skradają, by mnie złapać i spalić na stosie. Ale tym razem był to tylko Bordo, mój kompan z poprzedniej nocy.
– O, nie śpisz – stwierdził, kiedy się odwrócił. – Po co ci ten nóż? Jakbym chciał cię zamordować, to nie pukałbym do drzwi, co nie?
Wzruszyłem ramionami i schowałem ostrze za pasek.
– Chciałeś rozmowy kwalifikacyjnej, to ci ją załatwiłem. Ogarniaj się, bo Livia nie będzie za długo we wsi.
Bez zbędnych słów wcisnąłem się w ciuchy, które suszyły się przy piecu, zarzuciłem na siebie kurtkę i już byłem gotów. Bordo skinął głową z uznaniem.
Wyszliśmy na zewnątrz. W nocy był przymrozek i zamienił błoto po deszczu w istny tor przeszkód. Na każdym kroku można było się potknąć o zamarznięte bruzdy. Z ust ulatywały mi obłoczki pary. Kilkoro ludzi kręciło się po brukowanym skwerku.
– Tam, wychodzi ze sklepu. – Bordo wskazał wysoką szczupłą postać w rozciągniętym swetrze.
I to była Livia Fuego? To ta chuda kobieta o długich białych włosach trzymała całą Zimową Puszczę żelazną ręką i zachowała jej autonomię od Hatarii? Byłem pod wrażeniem.
– Idziesz czy nie? – mruknął Bordo.
Popędziłem za nim i za oddalającą się dziedziczką.
– Livia! – zawołał sierp.
Dziewczyna odwróciła się i zmierzyła go wrogim spojrzeniem. A ja zaniemówiłem na widok jej oczu. Były tak błękitne, że aż emanowały delikatną łuną, zupełnie jakby mogły rozjaśnić ciemności. Były też zimne jak lód.
– Czego? – zapytała obojętnym tonem.
– Rano ci mówiłem, że jest pewien koleś, który szuka roboty, no i...
– To niech szuka dalej. – Po prostu się odwróciła.
– Proszę poczekać! – Dogoniłem ją i złapałem za ramię.
Błyskawicznym ruchem ściągnęła z siebie moją rękę i wykręciła ją boleśnie.
– Nigdy... mnie... nie... dotykaj – wycedziła.
– Dobrze, to się już nie powtórzy – obiecałem, kiedy tylko mnie puściła. – Nazywam się Max O... Orzeł – skłamałem. – Chcę pracować na twoim cmentarzu.
Livia przyjrzała mi się uważnie, później zerknęła na Borda i znów na mnie.
– Nie. – Ruszyła dalej w swoją stronę.
– Mam doświadczenie! – Dogoniłem ją. – Byłem rękodajnym na cmentarzu po Glariusie Muertonie! – Teatralnie splunąłem na zamarzniętą ziemię.
– Gratuluję – stwierdziła i znów ruszyła przed siebie.
– Muszę dostać tę pracę!
Zdało mi się, jakby na skwer wylegli prawie wszyscy mieszkańcy Pokosu, żeby popatrzeć na widowisko. Nie byłem tylko pewien, czego oczekiwali. Nawet Bordo został w tyle.
– Nie wyjadę stąd, dopóki mnie nie zatrudnisz! – zawołałem.
Livia odwróciła się do mnie i podeszła kilka kroków.
– Nigdy cię nie zatrudnię – powiedziała spokojnym tonem. – Więc masz dwa wyjścia. Albo stąd wyjedziesz najbliższym pociągiem. Albo wiosną odnajdziemy twoje zamarznięte zwłoki.
– Czy to groźba? – zapytałem jak idiota.
– Nie, obietnica – rzuciła. – Zimowa Puszcza pożera takich jak ty. – W jej głosie kryła się nutka pogardy. Ale tylko jedna mała nutka, zupełnie jakby na więcej nie było warto się wysilać.
– Jestem twardszy, niż wyglądam – zapewniłem.
Jeden kącik ust Livii uniósł się w kpiącym uśmiechu.
– Tak sądzisz? – zapytała.
Nawet nie wiem, jak to się stało. Wykonała kolejny krok w moją stronę, obrót i nagle stała obok mnie, przykładając mi nóż do gardła. Mój nóż, który jeszcze przed sekundą tkwił za paskiem. Czułem, jak po szyi spływa mi kropla krwi. Skubana szybka była. Ale ja też.
Odchyliłem się, zbiłem ręką jej dłoń i uniknąłem ostrza z powrotem lecącego na moją krtań. Przez ułamek sekundy zdało mi się, że Livia skinęła głową z uznaniem.
– Nie mam wolnych etatów – stwierdziła. – Poza tym nigdy nie zatrudniłabym kogoś, kogo nie znam, kto pojawia się w Pokosie z obitą twarzą i twierdzi, że ma doświadczenie. Wyjedź stąd, dopóki jesteś żywy. Później to już nie będzie takie proste.
Odeszła, a ja zostałem sam na środku skwerku. Zawiedziona widownia zaczęła się rozchodzić. Odwróciłem się do Borda, który rozłożył ręce.
– Próbowałem – stwierdził. – Więcej ci nie pomogę. Wracaj do siebie. – Również odszedł.
– Kiedy ja nie mogę wrócić – rzuciłem cicho, z żalem.
Zostałem na skwerku sam z torbą przewieszoną przez ramię. Mróz szczypał mnie w uszy, poczułem zimno wkradające się pod rozpiętą kurtkę. Tak zawsze wyglądało moje życie – gdziekolwiek się pojawiłem, musiałem udowadniać własną wartość. Bezwarunkowo wierzyli we mnie tylko rodzice. Ciotka, która się mną zaopiekowała po ich śmierci, miała mnie totalnie w poważaniu i nie obchodziło jej, co robiłem całymi dniami, bylebym jej tylko nie przeszkadzał. Kiedy i ona odeszła, nie było nikogo, kto chciałby się mną zaopiekować. A ja nie zamierzałem trafić do sierocińca. Uważałem, że poradzę sobie na nieprzyjaznych ulicach Żaropola. No i nieźle mi szło, dopóki nie spróbowałem okraść kogoś, do kogo nie powinienem nawet się zbliżać. Na dobrą sprawę byłem wtedy jeszcze na tyle głupi, by nie rozpoznać stracha wracającego z włamu na cmentarz. Udałoby mi się zwiać z jego torbą pełną złota, gdybym nie wpadł na jego kolegów z kasty. Ci z kolei zaprowadzili mnie przed oblicze swojego szefa, Diogenesa. Nie wiem, co on wtedy we mnie zobaczył, ale stwierdził, że chyba jestem coś wart albo chociaż nadam się na mięso armatnie, gdy podrosnę. Przez kilka lat pracowałem dla niego jako kurier i gdybym był wystarczająco lojalny, to może nawet zostałbym jego prawą ręką. Ale postanowiłem go okraść i tu znowu wpadłem w gówno po pachy. Cudem udało mi się zwiać i właśnie wtedy dowiedziałem się o spadku po Glariusie Muertonie. W jego skład wchodził Lawendowy Dworek wraz ze służbą, kawał ziemi i cmentarz osobliwości. Miałem dostawać od państwa pensję za pilnowanie, żeby nikt niepowołany nie wlazł na ten cmentarz ani żeby nic się z niego nie wydostało. W dworku nikt nie wierzył, że nadaję się na dziedzica, a mój zarządca był kilka razy bliski porąbania mnie siekierą. Jednak w końcu udowodniłem im, że nie dość, że się nadaję, to jeszcze jestem być może znacznie lepszy niż moi poprzednicy.
Historia lubi się powtarzać. Miałem wrażenie, że po trzech latach znów znalazłem się w takim samym miejscu. Może nie jestem tu mile widziany, ale Max Opoka tak łatwo się nie poddaje. Codziennie będę zadręczał Livię, żeby mnie zatrudniła, aż w końcu wymięknie. A teraz nadszedł czas, żebym jak najwięcej dowiedział się o Pokosie.
Rozejrzałem się wokół, ale za bardzo nie było tu na co patrzeć – szubienica na samym środku skwerku i niskie kolorowe domy wszędzie wokół. Po jednej stronie stał bar, a po drugiej sklep. Co dziwne, żaden budynek nie wyglądał jak biuro notariusza. W każdym mieście, w każdej zabitej dechami wsi znajdowało się biuro notariusza. Ci urzędnicy zajmowali się paktami, Spisem Powszechnym i chowaniem zmarłych. Byli dosłownie wszędzie. Nie żebym teraz szczególnie szukał takiego, bo zazwyczaj unikałem ich jak ognia i lubiłem tylko jednego notariusza, który pochodził z Pogorzelisk, miał miękkie serce i pomagał nam w naszych dworkowych przekrętach. Nic to, później się dowiem, gdzie urzęduje tutejszy.
Zaburczało mi w brzuchu, więc ruszyłem do sklepu. W połowie drogi się jednak zatrzymałem.
– A to co, u licha? – zdziwiłem się, kucając przed zamarzniętą kałużą.
Tuż obok niej w gęstym błocie widniał odciśnięty ślad bosej stopy. Pomijając kwestię, że trzeba być świrem, żeby spacerować bez butów przy takiej pogodzie, ktoś, kto zostawił taki odcisk, był chyba olbrzymem. Postawiłem obok własną stopę, co najmniej dwa razy mniejszą. Pokręciłem głową. To nie mógł być człowiek. A skoro to nie był człowiek, pozostawała tylko jedna opcja.
Zrobiło mi się gorąco. Natychmiast podniosłem głowę i zlustrowałem otoczenie. Nie zauważyłem nic podejrzanego, ale dusze, które wybrałyby się na giganta ze swojego cmentarza, na pewno zachowałyby niewidzialną formę. Mogłem zacząć panikować, szukać Borda lub Livii, żeby spróbować ich ostrzec, że nawiała im dusza, albo też nie robić nic. W końcu przecież jeszcze dla nich nie pracowałem. A jak stwór zacznie broić albo nawet spróbuje kogoś zabić, może uda mi się wykazać. Gdybym tylko zdołał bohatersko kogoś uratować, na pewno dostałbym tę robotę. Co prawda życie zazwyczaj nie było takie proste, ale i tak postanowiłem zachować wszelką czujność.
Wszedłem w końcu do sklepu, gdzie było ciepło i pachniało świeżym chlebem. Przeszedłem się między regałami, oglądając towary. Może lokalny sklep nie oferował zbyt szerokiego wyboru, ale z podziwem zauważyłem, że jest tu praktycznie wszystko. Od pieczywa, poprzez ubrania, aż po środki chemiczne.
Stanąłem przed ladą, za którą nikogo nie było, i odchrząknąłem głośno. Kilka much poderwało się do lotu, ale już po trzech sekundach znów wylądowały na kawałku grubo lukrowanego ciasta.
– Dzień dobry! – zawołałem.
Nic się nie wydarzyło.
– Dzień dobry! – powtórzyłem głośniej.
– Chwila! – odkrzyknął ktoś z drugiego kąta sklepu. – Przecież nie mam osiemnastki!
Usłyszałem zgrzyt krzesła przesuwanego po podłodze i kilka głuchych stęknięć, aż zza wieszaka z ubraniami wyłoniła się korpulentna kobieta. Posłałem jej uśmiech, ale zmierzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem.
– Chleb tak pięknie pachnie, aż czuć go z drugiego końca skwerku – zagaiłem. – Poproszę cały bochenek, kawałek szynki i jakąś konserwę. A, i coś słodkiego też. Może być tamta czekolada i może jeszcze...
– Nie – rzuciła krótko.
– Słucham? – zdziwiłem się.
– Nie. – Skrzyżowała ramiona na obfitych piersiach.
– Nie ma chleba? – chciałem się upewnić. – Czy jest na specjalne zamówienie?
– Nie ma chleba, nie ma szynki, nie ma czekolady.
– Spokojnie, za wszystko zapłacę. – Położyłem na ladzie banknot.
– Nie ma. Nic nie ma, niech schowa pieniądze – warknęła.
– To może coś innego? – zaproponowałem zupełnie zbity z tropu. – Ciasto? – Zerknąłem na ucztujące muchy, ale sprzedawczyni pokręciła głową. – Makaron? Chusteczki? Rękawiczki? Pasta polerska? – zapytałem już bez większych nadziei, ale każde moje słowo spotykało się z przeczącym gestem.
– Sprzeda mi pani cokolwiek? – jęknąłem.
– Nie, pani Hildzia nic ci nie sprzeda.
– Dlaczego?
– Nie podobasz mi się.
I to by było na tyle. Trochę się we mnie zagotowało, ale przecież ani nie pobiję kobiety, ani jej nie okradnę, skoro mam zdobyć zaufanie lokalnej ludności.
– To może innym razem. – Skinąłem jej głową i wyszedłem ze sklepu.
Dobrze, że chociaż barman dał mi lokum na noc. Wróciłem więc do knajpy na śniadanie. O tej godzinie w sali siedziało zaledwie dwóch klientów. I to takich lekko wczorajszych. Chyba nawet mnie nie zauważyli.
– Dobry. – Skinąłem głową Fabianowi wychodzącemu z kuchni. – Jest szansa na śniadanie? – Usiadłem za barem i rozpiąłem kurtkę.
Barman powiódł wokół spłoszonym wzrokiem.
– Eee, nie serwujemy śniadań – rzucił szybko.
Wciągnąłem powietrze do płuc.
– Jeśli tak nie pachnie jajecznica, to ja już nic nie wiem – westchnąłem, a na stole położyłem banknot, którego nie udało mi się wydać w sklepie.
– Noooo dobrze – oświadczył przeciągle.
Zainkasował pieniądze i zniknął w kuchni, ale już po chwili wrócił z pełnym talerzem.
– Tego mi było trzeba – mruknąłem po pierwszym kęsie ciepłego jajka. Do tego jeszcze świeży chleb z masłem. Pyszności. – Na marginesie, jeszcze dziś, jutro i pewnie przez kilka najbliższych dni będę chciał wynająć ten pokój.
Barman poczerwieniał na twarzy. Wyciągnął z kieszonki grzebień i zaczął rozczesywać brodę nerwowymi ruchami.
– Nie da rady – zaczął się tłumaczyć. – Pokój już nie jest dostępny. Ktoś inny go wynajął...
Byłem tak samo rozbawiony, jak wkurzony.
– Nie wciskaj mi, że w ciągu ostatniej godziny trafił tu strudzony podróżnik, który zdążył się już ulokować – stwierdziłem.
– Nie ma szans. – Kręcił głową. – Remont.
W drzwiach prowadzących od kuchni pojawiła się twarz Zająca, który uśmiechnął się, wywrócił oczami i znów się schował.
– A to nie chodzi czasem o to, że Livia nie chciała mnie zatrudnić? – zapytałem.
– Nie, absolutnie...
– A jeśli nic jej nie powiemy? – zasugerowałem. – Jeśli zachowam dyskrecję? I zapłacę dwa razy tyle, co wczoraj?
– Nie. – W jego oczach pojawiła się rezygnacja. Naprawdę chciał zarobić te pieniądze.
– Aż tak się jej boisz? – zapytałem, jedząc szybciej, żeby się czasem nie rozmyślił i nie zabrał mi śniadania.
– Nikogo się nie boję! – żachnął się. – A ty jej nie znasz – dodał ciszej, machając mi przed nosem grzebieniem, na którego czubku powiewał pojedynczy włos z brody.
– Słyszałem plotki... – Zniżyłem głos. – To prawda, że zamordowała własnego kuzyna, żeby dostać cmentarz?
Fabian stał przez chwilę zupełnie nieruchomo, wreszcie bardzo powoli i ledwie zauważalnie skinął głową.
Coś takiego to nie była pierwszyzna. Nawet w Lawendowym Dworku zdarzali się dziedzice idioci i mordercy. Cyrus był hazardzistą i przepuścił cały majątek. Za panowania Abla zniknęły we wsi co najmniej trzy osoby, a na jego rozkaz w ramach zemsty za niepodzielanie zdania dziedzica kilku obwiesi zamordowało żonę zarządcy cmentarza. O Kalisteronie, który miał tak wypaczony umysł, że aż trudno to pojąć, nawet nie wspomnę. Ale ja przez pół życia pracowałem z okrutnymi lub niebezpiecznymi ludźmi.
– Czy jest jakieś inne miejsce, gdzie mogę zatrzymać się na nocleg? – zapytałem konkretnie.
– Nie ma szans. – Fabian rozłożył ręce.
I pewnie miał rację. Nikt nie przyjmie mnie pod swój dach. Ekstra, a noce są przecież coraz chłodniejsze.
– To daj mi chociaż jeszcze coś na wynos. – Skończyłem jajecznicę i podałem mu kolejny banknot.
Dostałem za niego pół bochenka chleba, dwie konserwy, lekko obite jabłko i butelkę z wodą. Bogowie mi świadkami, że przepłaciłem, ale nie miałem innego wyjścia.
– Ale wypad z mojego baru i ani się waż komukolwiek powiedzieć, że masz to ode mnie – zastrzegł Fabian, chowając grzebień do kieszonki.
Wyszedłem ponownie na skwer. Temperatura podniosła się nieco, zamieniając twarde bruzdy w rozmiękłą, śliską papkę. Spróbowałem zaczepić kilku miejscowych, dowiedzieć się od nich czegoś o Livii i cmentarzu, ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Nawet gdy proponowałem im pieniądze. Zresztą oni wszyscy byli tutaj jacyś tacy dziwni. Patrzyli na mnie wilkiem, jakbym był... nie wiem, porywaczem dzieci czy coś. Jedna kobieta wrzasnęła na mój widok i zaczęła okadzać mnie zielskiem. Dzieciaki zaś obrzuciły mnie kulami z błota. Przed większością zdołałem się uchylić, ale jedna trafiła mnie prosto w ucho. W ucho! Chyba przez tydzień będę wyciągał z niego to błocko. Do tego jakaś staruszka pogoniła mnie z tasakiem w dłoni. Cudo normalnie. Powitali mnie tak ciepło i serdecznie, jakby nigdy nie widywali żadnych ludzi spoza tej swojej wiochy.
Włóczyłem się więc po wąskich brukowanych uliczkach, wciąż mając wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Raz nawet zdało mi się, że zobaczyłem w jednym z okien zarośniętą siwą twarz, ale ta natychmiast się schowała. Natrafiłem jeszcze na kilka wielkich śladów bosych stóp, ale nie zamierzałem mówić o nich miejscowym. Niech sami sobie radzą z tą przeklętą duszą.
Zszedłem Pokos wzdłuż i wszerz. Nie było tu zbyt wielu atrakcji: brukowane ulice pokryte błotem i końskimi odchodami, niskie drewniane kolorowe chaty z dachami porośniętymi mchem. No i jeszcze olbrzymia budowla przywodząca na myśl spichlerz. Przez jakiś czas przypatrywałem się jej z daleka. Mnóstwo ludzi kręciło się w pobliżu. Wchodzili i wychodzili przez wielkie drewniane wrota. Fabryka łez – pomyślałem od razu. W końcu gdzieś musieli składować i przetwarzać łzy zebrane na cmentarzu, w które zaopatrywali całą Hatarię. W moją stronę ruszył barczysty facet z wygolonymi bokami głowy i długim do pasa, grubym warkoczem. Wyglądem przypominał trochę jednego z tych mnichów z dalekich krain, którzy potrafią się bić jak nikt inny. Brakowało mu tylko pomarańczowych portek. Pod pachą niósł duży wiklinowy kosz.
– Ja bym się tu nie kręcił – powiedział.
– Dlaczego? – zapytałem, usiłując zajrzeć, co takiego miał w koszu. Dostrzegłem jedynie jakieś śmieci, skrawki kolorowych szmat, pustą puszkę po konserwie i nawet kawałek kości.
Mężczyzna tylko potrząsnął głową i odszedł ze swoimi „skarbami”.
Oddaliłem się więc od spichlerza i znów godzinami włóczyłem się po zabłoconych uliczkach. Moją uwagę zwrócił pokaźny budynek stojący na wzgórzu poza wsią. Był tak okazały, że nie miałem wątpliwości, kto w nim mieszka. Opuściłem więc osadę i ruszyłem pod górę zarośniętą ścieżką. Kilka razy poślizgnąłem się na błocie, wciąż rozglądając się za bosą olbrzymią duszą, która mogłaby mieć na mnie chrapkę. Wkrótce stanąłem na szczycie wzniesienia. Był stąd naprawdę piękny widok na wieś upstrzoną kolorowymi domkami o spadzistych dachach i przez sekundę można nawet było zapomnieć, jaka dzicz w niej mieszka.
Odwróciłem się do wielkiego domu z drewnianymi kolumienkami i balkonem otaczającym całe pierwsze piętro. Budynek czasy świetności na pewno miał dawno za sobą. Wszystkie szyby były całe, ale tak brudne, jakby nikt ich nie mył od kilku lat. Biała farba na ścianach łuszczyła się miejscami, jedna z błękitnych okiennic skrzypiała cicho z każdym powiewem wiatru. Mech porastał gont na dachu, z rynien wystawały drobne gałązki.
Uważnie przyjrzałem się wszystkim oknom, ale nie dostrzegłem w nich żadnego światła ani tym bardziej ruchu. Wspiąłem się po przegniłych schodkach na olbrzymi ganek. Od dawna nikt tu nie zamiatał, bo w każdym załomie znajdowały się sterty liści, a miejscami ze szczelin między deskami wyrastały teraz już suche trawy.
Lawendowy Dworek też prosił się o generalny remont, na który oczywiście nie było nas stać, ale jak tylko się na niego spojrzało, od razu było wiadomo, że jest zamieszkany.
Uderzyłem pięścią w drzwi. Odpowiedziała mi cisza.
– Jest tu kto? – zawołałem i zapukałem ponownie.
Dałbym głowę, że w tym domu niegdyś rezydowali dziedzice, ale jakoś nie sądzę, żeby Livia teraz go zajmowała. Może nie stać jej na ogrzewanie? Może zamieszkała u kochanka we wsi? Cholera wie.
Bez większych nadziei nacisnąłem klamkę, a drzwi same ustąpiły ze skrzypnięciem i sprawy bardziej się skomplikowały. Gdyby były zamknięte na klucz, pewnie bym wrócił do Pokosu i błagał Fabiana, żeby po kryjomu mnie przenocował, ale teraz...
Obejrzałem się za siebie. Wieczorna szarówka obejmowała zimnymi ramionami całą wieś. Mało kto kręcił się już po ulicach. Na ścieżce prowadzącej na wzgórze nie dostrzegłem nikogo.
Byłem dziedzicem, ale wcześniej kurierem kasty, który podkradał łzy swojemu szefowi, a potem sprzedawał je na Szantach i nigdy nie przepuścił otwartym drzwiom. Przecież to było jak oficjalne zaproszenie!
Bez większego wahania wszedłem do ciemnego wnętrza. Nigdy nie spałem na ulicy (pomijając krótkie drzemki w oczekiwaniu na stracha z towarem). Zawsze znalazł się jakiś znajomy z wolnym kawałkiem podłogi, opuszczony budynek, a czasem nawet trafił się dom bogaczy, którzy wyjechali na urlop i mieli bardzo kiepskie zamki. A gdziekolwiek nocowałem, zawsze zostawiałem po sobie porządek, żeby nie zniechęcać na przyszłość gospodarzy, nawet tych mimowolnych.
W szerokim przedpokoju pachniało wilgocią i stęchlizną. Na szafce na buty stała dogodnie świeca. Bez problemu zapaliłem ją zapałką z pudełka leżącego obok. Choć zapadł zmierzch, było jeszcze wcześnie, a ja nie miałem nic lepszego do roboty, jak udać się na małe zwiedzanie. Najpierw trafiłem do jadalni. Wielki stół był zastawiony dla jednej osoby. Na talerzu znajdowały się jakieś bure zacieki, a w filiżance kiedyś zalęgła się pleśń, która zdążyła już zupełnie zaschnąć. Przeszedłem do kuchni, a spod moich nóg uciekła szara mysz. Na stole znajdowały się puste łupiny po orzechach ewidentnie wyjedzonych przez małych mieszkańców, którzy pochłonęli wszystko, co się dało, a na pamiątkę zostawili całą masę bobków na meblach.
– Co tu się stało? – zastanowiłem się.
Na razie wyglądało to tak, jakby mieszkańcy domu pewnego dnia po prostu wyszli, nie zabierając nic ze sobą, i nigdy już nie wrócili.
Na parterze znajdowały się również gabinet z wielkim drewnianym biurkiem i mała biblioteczka. Na ścianie wisiał portret prawdopodobnie młodego, uśmiechniętego mężczyzny. Niestety więcej nie dało się zobaczyć, bo ktoś całkiem skutecznie pociął płótno nożem. Za biurkiem zaś wisiał niezbyt udany obraz przedstawiający Puszczę zimą.
Na dywanie zauważyłem wielką burą plamę. Kucnąłem i przysunąłem do niej płomień świecy. Albo ktoś tu wylał cały dzbanek kawy, albo się wykrwawił. Na podłodze obok leżała stłuczona karafka.
Ruszyłem na piętro i zaglądałem po kolei do każdego pomieszczenia. W większości były to po prostu zwykłe sypialnie. Ot, łóżko, komoda, stolik i szafa. W największym pokoju znalazłem wielkie łoże, takie z kolumienkami i zakurzonym baldachimem. Na krześle przy biurku nadal wisiały ubrania, jakby przygotowane, żeby zaraz je włożyć. Na szafce nocnej leżała książka z wystającą z niej zakładką.
Nagle poczułem na karku zimny powiew. Zupełnie jakby ktoś na mnie dmuchnął. Gwałtownie się odwróciłem, jednocześnie sięgając po nóż, ale byłem w pokoju sam. Potarłem dłonią kark. W jednym miejscu był ewidentnie chłodniejszy, lecz temperatura skóry szybko się wyrównała. Tyle razy słyszałem historie o starych domach zamieszkanych przez mściwą duszę. W Żaropolu był taki jeden zrujnowany budynek. Ponoć należał do jakiegoś bogatego faceta, który spotykał się tam z kochankami. Jedna z nich go szantażowała, że powie o ich romansie jego żonie, no i koleś w przypływie wściekłości ją zamordował, a jej ciało zamurował w ścianie. Po śmierci kobieta stała się właśnie taką duszą, która niemal przez cały czas znajdowała się w stanie zewu krwi. Wejście do starego domu równało się śmierci. Dopiero lata później dowiedziałem się, że nie było żadnego romansu i zabójczej duszy, tylko kasta, która używała domu jako swojej dziupli, i to oni rozpuszczali po mieście wyssane z palca plotki.
Wróciłem do salonu i wciąż zastanawiając się, czy pobyt tutaj to dobry pomysł, rozpaliłem w kominku wyschniętym na wiór drewnem, którego zapas leżał ładnie ułożony tuż obok. Zapadł zmrok, nikt nie zobaczy dymu ulatującego z komina, jeśli zaś chodzi o płomienie, to ktoś musiałby znaleźć się tuż pod domem, żeby się zorientować, że tu goszczę. A nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek zapuszczał się w okolice domu, co również dawało mi do myślenia. Wyjrzałem przez okno na wieś ukrytą w dole. Niespodziewanie lampy znajdujące się na głównym skwerku zgasły, a cała osada pogrążyła się w ciemnościach. Albo z oszczędności wyłączali je na noc, albo powinni złożyć skargę do Hatarii za przerwy w dostawie prądu.
Nagle zdało mi się, że dostrzegłem coś pod sufitem. Natychmiast skierowałem tam spojrzenie, ale to była chyba tylko gra świateł. Elegancki żyrandol huśtał się lekko, najwyraźniej poruszony przeciągiem.
Mimo ogarniającego mnie niepokoju nie miałem ochoty na nocleg na mrozie, więc w końcu przyciągnąłem bliżej ognia wielki fotel i się w nim wygodnie ułożyłem. Otworzyłem konserwę i zacząłem nożem wykrajać z niej cienkie kawałki. Zagryzałem je świeżym i całkiem niezłym chlebem od Fabiana. Przymknąłem oczy, nasłuchując trzasku płomieni i dźwięków domu, który na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie martwego, ale tak naprawdę żył własnym życiem, odkąd opuścili go jego prawowici mieszkańcy.
– Pojedziesz na pewien cmentarz – przypomniały mi się słowa Bułata, przeklętego ministra przeklętej kultury. – Zorientujesz się, jak tam wszystko wygląda. Może nawet uda ci się im pomóc.
– A jeśli odmówię? – zapytałem wtedy.
– Obaj wiemy, jak dużo mamy do stracenia – odparł. – Może nawet zaproszę w wasze progi Głównego Notariusza? Od dawna z Kajusem się przyjaźnimy i założę się, że chciałby was poznać!
Drań jeden nie groził otwarcie. Nie, on w bardzo zawoalowany sposób obiecywał, że stracę wszystko, jeśli nie wykonam jego poleceń. Kilka dni po tej rozmowie, kiedy już zasięgnąłem języka i dowiedziałem się, o jaki konkretnie cmentarz chodzi, myślałem, że mnie szlag trafi.
Wpadłem do jadalni, ciskając gromy. Chciałem udusić tego grubego faceta gołymi rękoma. Siedział sobie przy moim stole w moim domu i czytał gazetę. Tuż obok stała filiżanka z gorącą, mocną kawą.
– Ty draniu! – wycedziłem, opierając się pięściami o blat.
– Tak? – zapytał bez zainteresowania, nadal pochłonięty lekturą.
– To nie jest zwykły cmentarz! – Wyrwałem mu z rąk tę gazetę i rzuciłem ją na ziemię.
– Żaden cmentarz osobliwości nie jest zwykły – odparł spokojnie, wyjmując z ust tlące się cygaro.
– Ale ten znajduje się w Zimowej Puszczy! W Borealii! Zupełnie poza waszą jurysdykcją!
– I od lat jest solą w oku państwa – przyznał.
– Co, boli was, że nie możecie położyć swoich łap na rosnących tam łzach? – zakpiłem.
– Cóż, gdybyśmy mogli wybierać, to na pewno podpisalibyśmy inne umowy na kupno tego towaru, mniej krzywdzące dla nas.
– Akurat! – prychnąłem. – Chcielibyście po prostu wszystko zgarnąć dla siebie i nic nie płacić tubylcom! A może robisz to na własną rękę? – Olśniło mnie.
Uważniej przyjrzałem się ministrowi. Jak zwykle miał na sobie czarny, dobrze skrojony garnitur, pod szyją tkwiła czerwona mucha, a na krześle obok leżał kretyński melonik. Facet miał niewiele włosów, więc zaczesywał je w głupi sposób, żeby nie było widać jego łysiny, a w nalanej gębie zawsze tkwiło cygaro. Ogółem wyglądał jak stary wujek kawaler, który na weselach pije na umór i usiłuje podrywać wszystkie młode dziewczyny niesmacznymi żartami. I to mnie na początku zmyliło. Gdy stanął na naszym progu, taki serdeczny i jowialny, myślałem, że to kolejny idiota, który dostał posadę w ministerstwie tylko dzięki bogatej rodzinie, a Ofelia trochę przesadzała, gdy usiłowała mnie przed nim ostrzec. Staraliśmy się więc szczerze go ugościć i jak najszybciej wywalić za próg dworku, ale nie, on zaczął węszyć, wypytywać, jego cwane, małe oczka widziały wszystko, a pod tą łysiną krył się chłodny, analityczny umysł.
Może i bym uwierzył w jego gadanie o pomocy na innym cmentarzu, gdyby właśnie nie chodziło o Zimową Puszczę. Nie mówiło się o niej za dużo. Mało kto cokolwiek o niej wiedział poza tym, że stamtąd Hataria kupuje łzy, z których później produkuje leki. Borealia była jak państwo-miasto. Setki lat temu tamtejsi mieszkańcy (a kiedyś było ich naprawdę dużo i byli bardzo bitni) ogłosili niepodległość. Po kilku nieudanych próbach odzyskania utraconych terenów nasi władcy pogodzili się z nieuniknionym. Jeden z nich podpisał pakt, uznając całkowitą autonomię Borealii. Zobowiązał się również ją chronić przed ewentualnymi najazdami państw sąsiednich. Dziś zatem państwo zupełnie nie ma wpływu na to, co dzieje się na północy, ale z chęcią kupuje stamtąd łzy. Tak przynajmniej było dotąd, aż minister kultury kazał mi tam pojechać, żeby „pomóc” na lokalnym cmentarzu i przy okazji dowiedzieć się wszystkiego, czego się da, o Zimowej Puszczy i jej dziedziczce.
No właśnie. Livia Fuego.
– I jakoś nie przeszło ci przez myśl, żeby ostrzec mnie, że tamta dziedziczka jest wariatką?! – wściekałem się, a Wilhelm Bułat spokojnie pykał sobie cygaro.
– To tylko plotki i pomówienia – odparł. – Nic pewnego.
– Jak dla mnie całkiem pewne jest to, że jej własny ojciec nie potrafił nad nią zapanować i wysłał ją do prywatnej szkoły na południu!
– Nie znamy przecież jego prawdziwych intencji. – Minister ostentacyjnie wyjął zegarek kieszonkowy i spojrzał na niego, jakby chciał dać mi do zrozumienia, żebym się streszczał z tym napadem wściekłości.
– Ale nie zaprzeczysz, że jak tylko dziewczyna skończyła osiemnaście lat, rzuciła szkołę, wróciła do domu i zamordowała własnego kuzyna, który po śmierci jej ojca sprawował władzę w Borealii!
– Cóż, oficjalnie mówi się, że biedak miał zawał.
Wziąłem kilka głębszych wdechów. Ręce bardzo mnie świerzbiły, żeby mu przyłożyć, ale skubany miał haka na nas wszystkich i jednym skinieniem palca mógłby nie tylko wywalić nas z dworku, ale i wsadzić do więzienia.
Nienawidziłem tego kolesia prawie tak bardzo, jak Diogenesa. Tylko że Diogenes był durniem z aspiracjami, a Bułat geniuszem z wielkimi planami. Przegrałem z nim wiele potyczek i jedną wielką bitwę, w wyniku której wylądowałem tutaj, w opuszczonym domu Fuegów, głowiąc się nad tym, co zrobić, żeby Livia zatrudniła mnie na swoim cmentarzu.
Otworzyłem oczy i zapatrzyłem się na płomienie. Brakowało mi mojej rodziny. Zatęskniłem za Almą i jej wypiekami, za moimi kumplami rękodajnymi, nawet za Rochem. Ile bym dał, żeby zobaczyć naiwny uśmiech Irys lub Penelopę z małą Alą na rękach. Wypiłbym bimber z ogrodnikiem Konradem i zatańczył walca z Dalią, naszą nadworną artystką. Byłem tu dla nich. I bogowie mi świadkami, że dowiem się wszystkiego o tym miejscu oraz o tych ludziach i doniosę o tym Bułatowi. Puściłbym nawet całą Puszczę z dymem, żeby tylko zadbać o moich ludzi. Trochę współczułem Livii. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że zyskała takiego wroga. Ale przecież sama też miała swoje na sumieniu.
– Zawał! – prychnąłem teraz z ironią na samo wspomnienie brunatnej plamy na dywanie w gabinecie.
Napiłem się wody z butelki i schowałem pustą już puszkę po konserwie do torby. Odchyliłem oparcie fotela i wygodnie się na nim ułożyłem.
„Mój szef jest słowny”, rozbrzmiały mi jeszcze w głowie słowa Ofelii, asystentki Bułata. „Jeśli obiecał, że zostawi was w spokoju, tak będzie”.
– Oby – westchnąłem, zanim zapadłem w lekki sen.
W środku nocy obudziłem się zlany potem, a jednocześnie okropnie zmarznięty. Od lat nie miewałem koszmarów. Za dnia przeżywałem ich tyle, że choć w nocy doznawałem ukojenia. Ogień w kominku wygasł, pozostawiając tylko żarzące się drewno. Znów miałem wrażenie, że nie jestem w tym domu sam. Zupełnie jakby coś kryło się w jego ścianach, obserwowało i czekało. Wstałem z fotela i rozejrzałem się po pokoju. Było w nim mnóstwo ciemnych zakamarków, w których coś mogłoby się czaić. Czy to możliwe, że jakaś dusza uciekła z cmentarza i tylko czyha na moje życie? Potrząsnąłem głową i podszedłem do okna, przez które wlewała się delikatna łuna z zewnątrz. Dopiero stąd, z domu na wzgórzu, miałem dobry widok na Zimową Puszczę, która okazała się zupełnie inna, niż to sobie wyobrażałem.
Rozdział 3
Wstałem razem ze świtem, który na dobrą sprawę nieźle się ociągał. Rozgarnąłem zaledwie tlące się węgliki w kominku, odsunąłem fotel z powrotem na jego miejsce i zamknąłem za sobą drzwi. Zupełnie jakby nigdy mnie tu nie było.
Zerknąłem w kierunku zalesionych wzgórz, ale za dnia nie dostrzegłem ani śladu błękitnego blasku. A może to wszystko mi się tylko przyśniło? Przecież ten cmentarz nie może być aż tak wielki!
Ruszyłem dziarskim krokiem ku budzącej się wsi. Nikt się mną nie zainteresował, nikt mnie nie widział. Nikt – oprócz wielkiej włochatej duszy.
– Cholera! – sapnąłem, przypadając do ściany budynku.
Wyciągnąłem zza paska nóż i trzymałem go przed sobą, a moje serce biło jak szalone. Dusza minęła mnie, a ja zacząłem mieć nadzieję, że może miała kiepski wzrok. Zacząłem powoli się wycofywać, nie spuszczając wzroku z olbrzymich, umięśnionych pleców odchodzącej bestii. Jeśli kiedykolwiek się zastanawiałem, jak mógłby wyglądać śnieżny potwór, oto miałem go przed sobą. Miał ze trzy metry wzrostu, chodził wyprostowany jak człowiek, ale miał bardzo długie przednie łapy. Był owłosiony, a jego białe futro sprawiało wrażenie miękkiego, takiego, do którego można byłoby się wręcz przytulić. A wtedy człowiek zerkał na tę zwierzęcą gębę, zęby wystające z paszczy, bursztynowe oczy, które zdawały się tylko rozglądać za ofiarą, i zakręcone rogi. W takiej chwili można by narobić w gacie i nawet nie byłoby bardzo wstyd. Teraz już przynajmniej wiedziałem, co zostawiło wczoraj olbrzymie ślady stóp w błocie.
Wychodziło na to, że nie dość, że Livia była wariatką, to jeszcze nie panowała nad duszami mieszkającymi na jej cmentarzu. Stwór szedł właśnie w stronę załadowanego wozu. Koń zarżał nerwowo, najwyraźniej wyczuwając zbliżające się zagrożenie. Trochę było mi go szkoda, ale wolałem, żeby bestia pożarła jego, a nie mnie.
Dotykając ramieniem ściany budynku, nadal się wycofywałem, nie spuszczając duszy z oczu. Dotarłem do rogu i się za nim schroniłem. Coś jednak kazało mi się z powrotem wychylić i zerknąć na krwawą łaźnię, jaką stwór urządzi sobie z koniem. Liczyłem na okropny widok, ale to, co zobaczyłem, jeszcze bardziej mnie zszokowało.
Dusza podeszła do wozu, ale wcale nie tknęła kobyły, tylko sięgnęła po wielką drewnianą skrzynię, zarzuciła ją sobie na ramię i ruszyła z powrotem. Gdy mnie mijała, spojrzała na mnie i parsknęła lekceważąco.
Zupełnie oniemiały ruszyłem za nią, w bezpiecznej odległości oczywiście. Wkrótce okazało się, że bestia dotarła do lokalnego sklepu, postawiła skrzynię pod drzwiami zaplecza i powolnym krokiem wróciła po następną. W szoku obserwowałem, jak wyładowała w ten sposób cały wóz.
Gdy wszystkie skrzynie znalazły się pod sklepem, stuknęła wielkimi paluchami w okno, a w drzwiach pojawiła się korpulentna sklepowa.
– Dzięki, kochana – powiedziała, po czym rzuciła coś potworowi, który złapał to w locie i odszedł niespiesznie.
Zanim jednak zniknął za rogiem, rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie, jakby chciał mieć pewność, że go widziałem.
Odetchnąłem z ulgą dopiero wtedy, gdy jego wielkie rogi zniknęły w oddali. Ruszyłem pewnym krokiem przed siebie. Sklepowa, gdy tylko mnie zobaczyła, wyprostowała się i skrzyżowała ręce pod biustem.
– Dobry! – przywitałem ją radośnie. – Jest szansa na świeże bułeczki?
Mruknęła pod nosem jakieś przekleństwo.
– A może chociaż na nieświeże? – drążyłem.
– Spierdalaj spod mojego sklepu – powiedziała, tym razem bardzo wyraźnie.
– Jak sobie pani życzy. – Wykonałem kurtuazyjny ukłon i odszedłem z dumą.
Chciałem iść do baru i ubłagać Fabiana, żeby znów sprzedał mi coś do jedzenia za niemożliwie wysoką cenę, ale tym razem się nie udało. W wejściu stał jakiś typ spod ciemnej gwiazdy i ani myślał wpuścić mnie do środka.
– Remanament jest – rzucił.
– Ja tylko na chwilę. – Postąpiłem w stronę drzwi, ale zagrodził mi drogę i warknął zupełnie jak zwierzę.
Gdybym bardzo się postarał, mógłbym go powalić na ziemię kilkoma nieczystymi ciosami. W końcu pracując dla kasty przez kawał życia, musiałem sobie z takimi radzić, ale co to by mi dało? Tylko więcej jemu podobnych dzikusów by się zleciało i nici z ciepłego śniadania.
Skinąłem mu więc głową, jakbyśmy mieli ugadany interes, i zacząłem okrążać bar. Może Fabian wyrzucił jakieś nadające się do jedzenia resztki i nikt nie przyłapie mnie na grzebaniu po śmieciach? Co prawda nie byłem jakoś szczególnie głodny, ale zbliżała się zima, a następny pociąg odjeżdżał stąd za pięć dni, wolałbym więc mieć pełen żołądek.
– Ej, psst! – usłyszałem.
Zza kosza na śmieci wyłonił się Zając. Podszedłem do niego.
– Kcesz? – Wyciągnął w moją stronę kanapkę zawiniętą w papier, która wyglądała, jakby od tygodnia leżała w jego kieszeni.
– Dzięki. – Przyjąłem prezent i już sięgałem po pieniądze, ale pokręcił głową.
– Nikt inny ci nie da nic do jedzynia – powiedział dziwnie nosowym głosem.
– A ty nie boisz się, że będziesz miał przez to kłopoty? – zagadnąłem.
– E tam, Livia mnie lubi. – Wyszczerzył zęby.
– Jak ją przekonać, żeby mnie przyjęła do pracy? – Schowałem kanapkę do plecaka na później.
– Ni dy rydy. Przeczekaj do nastympnego pociągu i odjedź, dopóki dychasz.
– Nie mogę – westchnąłem, a Zając poklepał mnie po łopatce.
Do czego to doszło, żeby chłopak ewidentnie skrzywdzony przez życie aż tak mi współczuł?
– Jak kcesz, to co rano mogem tu zostawić coś do jedzynia – obiecał. – A jak przyjdzie wiosna, śnieg stopnieje i znajdom twoje zwłoki, to postaram siem załatwić ci porządny pochówek.
Z jego zielonych oczu biły absolutna szczerość i chęć pomocy.
– Dzięki, to wiele dla mnie znaczy – skłamałem.
Za drzwiami rozległ się hałas.
– Muszem lecieć! – rzucił Zając i zniknął na zapleczu.
Odszedłem, kopiąc mały kamyk. Kurczę, muszę zdobyć przychylność dziedziczki, bo inaczej moje zwłoki rzeczywiście spoczną sobie pod śniegiem aż do wiosny.
W oddali zobaczyłem szczupłą sylwetkę kobiety w powyciąganym rozpinanym swetrze. Jakim cudem w nim nie marzła?
– Livia! – zawołałem.
Odwróciła ku mnie blade oblicze i te lodowate oczy. Wiatr lekko muskał jej długie, proste białe włosy związane w niedbały kok, które albo mi się zdawało, albo pobłyskiwały błękitem.
– Jeszcze żyjesz – stwierdziła z niejakim zaskoczeniem. – Gdzie nocowałeś?
Zmierzyła mnie wzrokiem, jakby sprawdzała, czy zobaczy gdzieś na mojej nogawce kawałek słomy świadczący, że zakradłem się do jakiejś stodoły.
– Nie martw się – zapewniłem. – Nikt z mieszkańców mi nie pomógł. Sam sobie doskonale radzę.
Skinęła głową, po czym odeszła.
– Czekaj! – Dogoniłem ją, ale nawet nie próbowałem jej dotykać. – Właśnie widziałem coś niesamowitego! Dusza wielka na trzy metry, prawdziwy śniegowy potwór, i on rozładowywał towar dla sklepowej.
Livia wciąż mi się przypatrywała, jakby nie miała pojęcia, do czego dążę.
– Chodzi o to, że ta dusza uciekła z cmentarza i pomagała komuś – zacząłem się tłumaczyć.
– Nikogo tu nie więzimy – odparła kobieta, nadal trzymając ręce w kieszeniach.
Już sobie wyobraziłem, jak burzymy mur wokół mojego cmentarza i Rogacz hasa po łąkach, biorąc na rogi każdego, kogo spotka.
– Jak namówiliście tę duszę, żeby wam pomagała? – drążyłem.
– Śnieżynka lubi słodycze – odparła Livia, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.