Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
141 osób interesuje się tą książką
To miała być prosta sprawa do rozwiązania w jeden dzień.
Na wyspie będącej byłą kolonią karną zaginął pracownik Czarnej Kompanii. Naczelnik Kilian Sztorm i jego zastępca, ogr Gustaw Gunderberg mają ręce pełne roboty, a do dyspozycji tylko pokojową wartę, w której skład wchodzą: podstarzały ziemowy, tryskający optymizmem syn magnaterii i tymczasowo zatrudniona złodziejka. Razem usiłują rozwikłać zagadkę, która okazuje się zaledwie wierzchołkiem góry lodowej.
Każdy trop zdaje się prowadzić do opuszczonego domu, w którym przed laty popełniono makabryczne morderstwo. Po mieście zaś krążą podejrzani ludzie, myśliwi znajdują w buszu okaleczone zwierzęta, ogry są coraz bardziej niespokojne, a tubylcy szepczą o bestii z mroku, która przebudziła się, by pożreć wszystkich obcych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 556
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miasto pogrążyło się w mroku nocy. W oddali dało się słyszeć stukot końskich kopyt na bruku i skrzypienie wozu, które już po chwili ucichły. Wilgotna mgła spowijała ulice, przyklejając się do pożółkłych liści, resztką sił trzymających się gałęzi drzew.
Kilian Sztorm wzdrygnął się, gdy coś zimnego skapnęło mu na kark, po czym postawił kołnierz starej kurtki. Tylko co druga latarnia się świeciła, co i tak zdawało się zbytnim luksusem, ale właśnie tak było w dzielnicy magnatów ze starego lądu, jakby jej mieszkańcy bali się, że złodzieje wciąż czyhają w mroku na ich majątek.
W oddali zamajaczyły dwie sylwetki, nerwowo przestępujące z nogi na nogę.
– Och, pan naczelnik! – Starsza kobieta wyszła mu naprzeciw. – Jak dobrze, że pan się zjawił!
– Pani stangret bardzo nalegał – mruknął z ironią Sztorm.
Był najwyższym rangą stróżem miasta, ale miał wrażenie, że jeśli nie zjawiłby się tutaj, by wysłuchać jakichś nocnych koszmarów podstarzałej dziedziczki niemałej fortuny, jej pracownik byłby gotów przywlec go tu siłą. Bogatym zawsze wolno więcej, a on sam godził się z takim porządkiem świata, co jeszcze bardziej go rozwścieczało.
– Wybaczy pan, ale żonie coś się przyśniło – burknął przepraszająco małżonek podstarzałej niewiasty, która ściskała na piersi poły puchatego szlafroka.
– Nic mi się nie przyśniło! – zapiszczała. – Słyszałam krzyki w domu sąsiadów! I to takie pełne przerażenia!
– Może urządzili jakiś… bal? – Kilian zerknął w stronę wielkiego domiszcza pogrążonego w mroku.
– Po pierwsze, by nas zaprosili, a po drugie, tak nie brzmią bale! – rzuciła urażona kobieta. – A później widziałam, jak coś wypadło z okna wieży! Sądzę, że Arugulowie potrzebują pomocy.
– I nie mogli państwo na własną rękę…? – Sztorm zawiesił znacząco głos.
Małżonkowie zgodnie pokręcili głowami.
– Nasi sąsiedzi cenią sobie prywatność – zapewniła staruszka. – Nie możemy przecież w środku nocy zapukać do ich drzwi i przeszkadzać im w tym, cokolwiek robią.
– A ja mogę?
– Naczelnik to zupełnie inna kwestia – żachnęła się.
Sztorm pomyślał, że jeśli załatwi wszystko wystarczająco szybko, to już za godzinę będzie mógł znów usiąść przed kominkiem w strażnicy z książką w dłoni. Pewnie to nic takiego, może Arugulowie urządzili sobie jakąś dziwną małżeńską zabawę, a on naje się wstydu, że im przeszkadza, ale cóż… obowiązek wzywa. Może z wiekiem zyska szacunek wśród magnatów, bo na razie niestety się na to nie zapowiadało.
Nie oglądając się na zaniepokojonych sąsiadów, podszedł do bramy i oświetlił ją lampą naftową, którą przywlekł tu ze strażnicy. Oczywiście nie była to zwykła brama. Nie, ta wyglądała, jakby strzegła drogi do starego, zapomnianego zamczyska pełnego duchów. Była czarna i miała ze trzy metry wysokości. Zdobiły ją misternie rzeźbione motywy roślinne. Kilianowi zebrało się na mdłości, gdy odkrył, że większość metalowych liści przypomina mu roszponkę, którą zatruł się dwa dni wcześniej. Niby wiedział, że nie powinien jeść sałatki z lekko oślizgłych liści, ale był zbyt głodny, a to była jedyna potrawa, jaką znalazł w lodówce w strażnicy. I to w dodatku nie jego.
Pchnął bramę i poczuł się bardzo rozczarowany, gdy nie wydała z siebie nawet najcichszego skrzypnięcia. Jasna ścieżka wiła się przez zadbany ogród wprost do drzwi wielkiego drewnianego domu, przywodzącego na myśl mały zameczek. Miał nawet dwie strzeliste wieżyczki, wysokie okna z witrażami i całą masę ornamentów. Piasek zachrzęścił pod starymi butami naczelnika. Sztorm zerknął za siebie, na dwie blade twarze wpatrujące się w niego poprzez grube pręty bramy.
Nie rozumiał tego świata. W każdej innej części miasta krzyki pełne przerażenia sprawiłyby, że zaniepokojeni sąsiedzi najpierw sami ruszyliby na pomoc. Nie wysyłaliby stangreta po naczelnika, zresztą nikt spoza tej dzielnicy nie miał nikogo takiego na usługach. Nie, oni sami załatwiliby sprawę. Albo opieprzyliby sąsiadów, że wydzierają się po nocach, albo pomogliby im przepędzić ewentualnych włamywaczy.
Sztorm ruszył przed siebie, uważnie rozglądając się na boki, ale lampa naftowa dawała niewiele światła. Widział niskie ozdobne krzewy zasadzone wzdłuż ścieżki. Gdzieś w oddali szemrała woda, jakby znajdowała się tam niewielka fontanna. Im bliżej był tego domiszcza, tym bardziej przytłaczające się stawało, zupełnie jakby zaraz miało się na niego rzucić i go pożreć. Za czasów wojny o niepodległość często bywał w takich budynkach, spał w nich, ukrywał się albo organizował zasadzkę na wroga. Zawsze jednak były one zrujnowane i brakowało w nich oczywiście domowników.
Miał wrażenie, jakby bliższa wieżyczka uważnie obserwowała go pustymi oczodołami okien. Coś z niej wypadło, tak? Sztorm skręcił więc ze ścieżki i przedarł się przez gąszcz ozdobnych krzewów. Małe, żółte liście posypały się na ziemię.
Coś rzeczywiście leżało na trawniku trzy metry dalej. Kilian uniósł lampę i zmarszczył brwi. Jeszcze kilka kroków, a ciemny kształt zaczął przypominać mu…
Sowa zahukała na drzewie u sąsiadów, przyprawiając go niemal o zawał. Przecież w swoim życiu widział już takie rzeczy, jakich nikt nie powinien oglądać. Robił takie rzeczy, z których nie był dumny i które często prześladowały go w koszmarach, ale mówią, że na wojnie nie ma niewinnych. I nie było. Na wszystkich bogów, każdy z nich miał krew na rękach. Ale przecież wojna się skończyła. Zyskali niepodległość i pokój. A co za tym idzie, nie powinien widzieć na trawniku ludzkiego ciała z połamanymi kończynami.
– Ngunalarum – rzucił najgorsze przekleństwo, jakie znał.
Sam nie wiedział, na co się pisał, kiedy zgodził się na stanowisko naczelnika.
Zbliżył się do ciała i je oświetlił. Blada kobieta w średnim wieku, z czarnymi włosami upiętymi w ciasny kok wpatrywała się niewidzącymi oczami w niebo. Zamiast policzka miała wielką, ciemną dziurę broczącą krwią. Sztorm cofnął się o krok. Wziął głęboki wdech, ale miał wrażenie, że powietrze wokół jest przesiąknięte zapachem posoki.
Ponownie podszedł do zamordowanej kobiety. Na jej jasnych przedramionach dostrzegł ciemne pręgi, połamane nogi były nienaturalnie wygięte. Z lewego uda wystawała ostro zakończona kość.
Kilian wiedział, że kobieta nie żyje. A mimo to, całkiem odruchowo, złapał ją za nadgarstek, na próżno szukając pulsu. Wyczuł jedynie lekko pomarszczoną, zimną skórę. Szybko wstał i wrócił do bramy.
– Poślijcie po wartowników!
– Słucham? – Staruszka zbliżyła się do zamkniętych wrót.
– Wezwijcie pokojową wartę! – wrzasnął, aż cofnęła się z urazą wymalowaną na twarzy.
Sztorm odwrócił się od ulicy, światła oraz cywilizacji i ruszył wprost w objęcia mroku. Pokonał tę drogę nad wyraz szybko, stanął przed zamkniętymi rzeźbionymi drzwiami i się zawahał. Ktokolwiek zamordował tę kobietę, nadal mógł być w środku.
– Jestem pieprzonym naczelnikiem! – mruknął, dodając sobie odwagi.
Bez wahania nacisnął klamkę. Drzwi nawet nie drgnęły. Sztorm miał wrażenie, jakby zimna mgła wpełzła mu pod koszulę i kąsała jego ciało. Martwa cisza dzwoniła w uszach.
Był naczelnikiem od ośmiu lat i doskonale wiedział, że powinien poczekać na wartowników. Głupotą byłoby szukanie wejścia do pogrążonego w mroku domu. A mimo to zeskoczył z podwyższenia, na którym stał, i ruszył wzdłuż ściany budynku, aż dotarł do pierwszego okna. Zajrzał do środka, ale jedyne, co dostrzegł, to ciemność. Zerknął za siebie na uśpiony ogród. Zawahał się i postąpił w tył. A jeśli ktoś właśnie kona w tym domu i potrzebuje natychmiastowej pomocy? Jak spojrzy w oczy chłopakom z warty, jeśli stchórzy? Jak spojrzy we własne odbicie w lustrze?
Rzucił przekleństwo, sięgnął po okrągły biały kamień leżący przy ścieżce i wybił nim szybę. Najwyżej wyda równowartość trzymiesięcznej pensji, żeby pokryć koszty akcji ratunkowej.
Usunął resztki ostrego szkła, postawił lampę na parapecie i wspiął się na niego. Oświetlił wnętrze pomieszczenia, w którym znajdowały się obszerna biblioteczka, niemal przytulona do ściany, i fortepian na samym środku.
Przez chwilę Sztorm nasłuchiwał, ale żaden dźwięk nie mącił martwej ciszy. Naczelnik wyciągnął z kabury rewolwer, bezgłośnie zeskoczył na gruby dywan i przemierzył pokój. Znalazł się w korytarzu, po czym skierował się ku holowi, by przede wszystkim otworzyć drzwi, gdy już pojawią się tu chłopaki z warty.
Posadzka była naznaczona ciemnymi cętkami. Z początku Sztorm myślał, że to wzór w kamieniu, ale gdy ten się zagęścił i zaczął tworzyć najróżniejsze mazaje, naczelnik przyjrzał mu się dokładniej. Znów krew. Ślady czołgania…
Tuż przed zamkniętymi głównymi drzwiami na brzuchu leżał człowiek – kamerdyner, jeśli sądzić po eleganckim fraku, teraz rozerwanym na strzępy. Wokół niego znajdowała się kałuża krwi, plecy były naznaczone głębokimi bruzdami, a lewy łokieć – wygięty pod takim kątem, że nie pozostawiał wątpliwości, iż jest strzaskany. Z otwartych ust wylewała się różowa piana, a oko… oko zdawało się wciąż widzieć koszmar, który się tu rozegrał. Drugiego nie było, tylko ciemna, krwawa dziura.
Tym razem Kilian nie sprawdzał, czy mężczyzna żyje. Otworzył drzwi na oścież i wbrew sobie ruszył na dalszy obchód. Jeśli znajdzie żywych Arugulów, to chyba będzie mu się należał medal. Problem tkwił w tym, że nie wierzył w cudowne ocalenie. No chyba że to oni mordowali, ale jakoś w to wątpił.
I nagle poraziła go pewna myśl. Czy mieli dzieci?
Przemierzył wszystkie pomieszczenia na parterze, ale niczego więcej tu nie znalazł. Przeklinając więc opieszałość wartowników, bardzo powoli ruszył na piętro. Poślizgnął się w korytarzu i musiał oprzeć się o ścianę pokrytą obrazami olejnymi. Poświecił na podłogę i natychmiast wykonał kilka kroków w tył, ale gęsta krew zdawała się na stałe przylgnąć do podeszew jego butów i zostawiała kolejne ślady na deskach.
Milczące postacie z obrazów zerkały na niego z wyższością i dezaprobatą. Na śnieżnobiałej framudze przy drzwiach prowadzących do jednego z pokoi dostrzegł odciśniętą krwawą dłoń, zupełnie jakby ktoś się jej złapał, podczas gdy ktoś inny… albo coś ciągnęło go za nogi do wnętrza. Sztorm wziął kilka wdechów, niezbyt głębokich, bo miał wrażenie, że wciąż czuje metaliczny zapach posoki, po czym wszedł do pokoju. Na samym środku leżał Tymon Arugula z rozłożonymi ramionami. Zamiast oczu miał dwa ciemne zagłębienia, usta były wykrzywione w grymasie przerażenia. Kilian przyjrzał mu się uważniej. Znał się na ranach kłutych i postrzałowych. A to tutaj… Nawet brakowało mu słów, by określić te krwawe dziury znajdujące się na całym ciele. I ten nienaturalnie wzdęty brzuch, aż kanciasty od nierównych wypukłości.
Dwoma palcami chwycił skraj białej koszuli i ją odchylił. Ujrzał krzywą ranę ciągnącą się nad pępkiem, jakby ktoś rozciął skórę tępymi nożyczkami.
– Co to ma być, do jasnej cholery? – mruknął.
Broń w jego dłoni zdawała się mała i bezużyteczna w starciu z tym, z czymkolwiek miał tu do czynienia.
Skierował się ku wieżyczce, z której wypadła czarnowłosa kobieta. Wtem poczuł swąd spalenizny. Niemal wszystkie mięśnie w jego ciele zadrżały, jakby już gotowe do natychmiastowej ucieczki. Sztorm naprawdę wolałby nie mieć takiej wiedzy, ale niestety znał zapach palonego ciała.
Coś ciemnego leżało na środku długiego korytarza. Kilian, starając się oddychać jak najpłycej, pochylił się nad kolejnym trupem. Nie potrafił odgadnąć ani płci, ani wieku ofiary z jej zwęglonych szczątek. Co dziwne, nigdzie wokół nie było nawet śladu po ogniu, a przecież potrzeba naprawdę wysokiej temperatury, by spalić człowieka. Zupełnie jakby ktoś właśnie wyciągnął nieszczęśnika z pieca garncarza i porzucił tutaj.
Sztorm ruszył dalej i na schodach natknął się na ciało młodej kobiety. Sprawiała wrażenie, jakby skonała, czołgając się na górę. Jedną dłoń miała wyciągniętą przed siebie, drugą chyba usiłowała zatamować krwotok z poderżniętego gardła.
Co za zwyrodnialec mógł zrobić coś takiego? Co trzeba mieć w głowie, żeby…
Kilian powiódł wzrokiem w górę, ku drzwiom, na których ktoś wymalował kwiaty i kolorowe owady. Niczym we śnie podjął wspinaczkę po schodach, nie odrywając spojrzenia od różowych motyli. Sam nie wiedział, skąd wykrzesał w sobie dość siły, by pchnąć drzwi, a jego oczom ukazał się pokoik pełen koronek i różowego tiulu. Pod ścianą stało dziecięce łóżko, a tuż obok duży bujany fotel.
Sztorm znieruchomiał. Nie miał odwagi, by postąpić chociaż o krok. Jego stopy stały się takie ciężkie. Przez wybite okno do środka wpadł chłodny wiatr. Zafalowała biała firanka.
Kilian nie miał pojęcia, jak długo tak stał, zupełnie niezdolny się poruszyć. Gdyby morderca był wtedy w domu, bez trudu zdołałby zajść go od tyłu i również pozbawić życia, a młody naczelnik nawet by tego nie zauważył. A może z ulgą przyjąłby możliwość pożegnania się ze światem, w którym możliwe są takie zbrodnie?
Po czasie, który zdawał się całą wiecznością, wreszcie się ocknął. Nie mógł oderwać wzroku od łóżeczka. Jeszcze jeden krok, dwa i ujrzy kolejny koszmar. Ale nie. Kolorowa pościel była zimna, odrzucona na bok i zupełnie niesplamiona krwią. Sztorm wpatrywał się w kołderkę, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Usłyszał głosy na dole. Ktoś nawoływał jego nazwisko. I nagle zrobiło mu się niedobrze. Przytknął do ust rękę, nadal dzierżącą rewolwer, i zagryzł na niej zęby, aż zabolało, po czym wypadł z pokoju na schody. Minął ciało kobiety i nadal biegł w dół. Przesadził zwłoki zamordowanego kamerdynera, uderzył barkiem zaskoczonego wartownika i wybiegł przed dom. Nie wybierał długo. Pochylił się nad jednym z ozdobnych krzewów i zwymiotował. Po raz pierwszy i ostatni w swojej karierze naczelnika puścił pawia w pracy.
Zresztą kilka chwil później dołączyło do niego co najmniej dwóch wartowników.
Dwanaście lat później Kilian Sztorm wciąż piastował urząd naczelnika Liberii i nadal nie przebolał tamtej zbrodni. Nigdy nie przeszedł do porządku dziennego nad tym, że nie odnalazł mordercy ani zaginionego dziecka. Przetrząsnął całą Liberię, tygodniami uganiał się za każdą, nawet najmniejszą poszlaką. Aresztował i przesłuchał mnóstwo ludzi, nie pomijając ani biednych, ani magnatów. Wziął też pod lupę starszych sąsiadów Arugulów, którzy byli bardzo wzburzeni tym, że ktokolwiek może ich tak potraktować. I bynajmniej nie chodziło im o to, że są podejrzani o popełnienie brutalnych mordów, ale że Sztorm miał czelność przetrzymać ich przez kilka dni w celi. Wielu mówiło wtedy, że naczelnik postradał zmysły, że to stróża prawa powinno się zamknąć, i to gdzieś z dala od innych ludzi. A jemu sen z powiek spędzała myśl, że ktoś tak okrutny, tak wypaczony nadal chodzi po świecie. W tym jednym domu zabił sześć osób: kamerdynera, opiekunkę dziecka, sprzątaczkę, kucharkę, którą wartownicy odnaleźli w kuchni, oraz Tymona i Sabinę Arugulów. Kilian nigdy nie pogodził się z myślą, że zamordowanych mogło być siedmioro. Tak podpowiadał zdrowy rozsądek, tak twierdzili sąsiedzi ofiar i pokojowa warta. Ale dopóki nie odnalazł ciała trzyletniej dziewczynki, ofiar było sześć. Sześć. Koniec kropka.
Mijały miesiące, a wściekłość w końcu się wypaliła, zostawiając po sobie zaledwie popiół. Nie było żadnych świadków ani tropów, jakby ta zbrodnia nigdy się nie wydarzyła. Sztorm miał wtedy dwa wyjścia: oszaleć z bezsilności lub wrócić do normalnego życia.
Zmienił się przez następne lata. Już nie był tym samym niepewnym siebie naczelnikiem, przekonanym, że nie zasługuje na to stanowisko. Koszmary wojny zatarły się w jego pamięci, a wszystkie okrucieństwa, których był świadkiem, wyblakły, pozostawiając po sobie zmęczenie, odrętwienie, pewną niewrażliwość i poczucie humoru, za które według niektórych powinno się siedzieć.
Jakim więc cudem naczelnik, starszy o dwanaście lat i bogatszy o co najmniej pięć dekad doświadczenia, znów znalazł się w tym domu? Dlaczego ponownie przemierzał ciemne korytarze, zadając sobie dwa najważniejsze pytania: „Kto?” i „Dlaczego?”?
Po tamtej tragedii nikt nie zamieszkał w tym domu ani go nie zburzył. Wszyscy zgodnie uznali, że budynek jest przeklęty i przyniesie nie tylko pecha, ale i śmierć każdemu, kto spróbuje go zająć. A że odległych spadkobierców na starym lądzie było całkiem sporo, to nie mogli dojść do porozumienia, więc budynek jak stał, tak stał. Nikt też nie miał odwagi go splądrować, zatem echa minionych tragedii i koszmarów odbijały się od ścian, na których nadal widniały ciemne plamy.
Ciał oczywiście już nie było – zostały pochowane z należytym szacunkiem, ślady po brutalnych morderstwach zaś mało entuzjastycznie posprzątane. Gdy Kilian Sztorm przemierzał te same pomieszczenia dwanaście lat później, miał jednak wrażenie, że niewiele się zmieniło oprócz niego samego. Po raz setny przyjrzał się dosłownie wszystkiemu. Każdej plamie kiepsko doczyszczonej krwi, każdemu odciskowi buta, choć tych narobiło się sporo, gdy do domu wpadła pokojowa warta. Doskonale wiedział, jakie książki znajdują się w bibliotece. Pamiętał, w którym dokładnie miejscu znaleźli kucharkę z wszelkimi oznakami utonięcia, choć w kuchni wcale nie było dużo wody. Znał każdy szczegół w pokoju dziecięcym, od pożółkłej już pościeli w motylki po drewniane, teraz zakurzone zabawki. Sam zabił deskami wybite okno, by ani deszcz, ani upał nie zniszczyły tego jednego cennego dowodu, który przegapił, a który mógłby doprowadzić go… chciał wierzyć, że do zaginionego dziecka, a nie małego, zmaltretowanego ciała.
Tuż za nim skrzypnęły deski. Rozległ się ciężki oddech. Ktoś zmącił spokój i ciszę tego małego mauzoleum. Naczelnik błyskawicznie się odwrócił i wycelował w zwalistą postać, która pojawiła się w progu. W półmroku błysnęły białe kły. Dało się ujrzeć zieloną twarz.
– Co szef tu robi? – rozległo się pytanie, wymruczane niskim głosem.
– Kostek, kiedyś cię zastrzelę – burknął Kilian, chowając broń do kabury.
– Musiałby szef mieć lepszego cela. – Ogr minął pracodawcę i rozejrzał się po pokoju.
Jego ostre, czarne pazury powiodły po zakurzonej komodzie, na której nadal leżały ubranka naszykowane na następny dzień.
– Smutne to – odezwał się po chwili.
– Jak cholera – odburknął Sztorm, wycofując się z pokoju.
Nie czuł się komfortowo, gdy znajdował się tu ktokolwiek inny, nawet jeśli to była jego najbardziej zaufana osoba.
– Kto czyta dzieciom takie rzeczy? – rzucił ogr, tym razem zatrzymując się nad stolikiem, na którym tuż obok lampy leżała książka z bajkami dla dzieci.
– Co? – rzucił odruchowo Kilian, stając w korytarzu.
– No Baśnie sióstr Morose. Czytał szef kiedyś? – Kostek posłał mu pytające spojrzenie bursztynowych oczu.
Sztorm wzruszył ramionami. Jego przeszłość zawierała całkiem sporo bolesnych wspomnień i w ani jednym z nich nie pojawiały się bajki dla dzieci.
– Wie szef, tam gdzie piszą o zabawie w świniobicie albo gdzie te dziewczyny obcinają sobie palce, żeby tylko ich stopy zmieściły się do pantofelka – ciągnął Kostek.
Kilian zerknął na niego przez ramię.
– Twoja kultura chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać – powiedział.
– Ale to nie moja, tylko wasza – odparł ogr z pewną urazą w głosie. – Zresztą moja mama nie czytała mi takich rzeczy. Pierwszy raz usłyszałem te bajki, jak byłem pod opieką sąsiadki. Przez miesiąc nie mogłem usnąć, a przez kolejne trzy nie było mowy, żebym położył się we własnym łóżku. Rodzice mieli przechlapane, ale w końcu to oni zostawili mnie u tej starej wiedźmy na pół dnia, więc…
Sztorm potrząsnął głową. Jakim cudem rozmawiali o dziecięcych koszmarach ogra, gdy mieli inne problemy? I to całkiem poważne.
– Czego się dowiedziałeś? – zmienił temat.
– Niewiele – odparł Kostek, opuszczając za nim pokój dziecięcy.
Kilian, zupełnie wbrew sobie, odetchnął z ulgą. Zupełnie jakby do tej pory coś go swędziało i nie mógł tego podrapać.
– Czyli? – burknął, schodząc ze schodów.
– Nadal nie wiemy, skąd Samuel Banach wracał, ale rzeczywiście był widziany przez wykidajłę z tego baru na rogu – odparł Kostek, podążając za pracodawcą. – Ogr mówił, że przed północą wywalił na ulicę mocno pijanego mężczyznę. Ten się pozbierał, ale wpadł na spieszącego przed siebie Banacha i obaj się wywrócili.
– I?
Właśnie minęli miejsce, w którym skonała matka, do ostatniego uderzenia serca próbująca doczołgać się do swojego dziecka.
– No i ogr tamtemu sprzedał kopniaka, a Banachowi pomógł się pozbierać z bruku. Później widział, jak Banach odszedł tą ulicą – podjął ogr, zupełnie nieczuły na atmosferę tego miejsca.
– A dalej? – Kilian tylko zerknął w głąb korytarza, gdzie znajdowały się drzwi z krwawą dłonią ojca dziecka, który skonał na samym środku swojego gabinetu.
– Jak wiemy, nie dotarł do domu. Zupełnie jakby… jakby rozpłynął się w powietrzu.
– Czyli facet zniknął gdzieś… mniej więcej… pod tym domem? – zapytał chłodno Kilian. – To właśnie chcesz mi powiedzieć?
Kostek się zawahał i Sztorm dałby głowę, że jego policzki przybrały kolor ciemnej zieleni, gdy usiłował uniknąć spojrzenia naczelnika.
– Wie szef… – Zawahał się. – Mało kto już pamięta ten dom, tę zbrodnię. I chyba nikt nie wie, że szef ma wręcz manię na jej punkcie…
Kilian poczuł narastający w nim gniew. Gniew, który powinien być skierowany przeciw komuś zupełnie innemu, ale skoro był nieuchwytny przez dwanaście lat…
– Nie mam żadnej, kurwa, manii – warknął.
– Ale to jest chyba jedyna nierozwiązana… – Kostek podjął próbę załagodzenia sytuacji, ale niemal natychmiast się poddał, po czym całkiem nieświadomie przelazł tymi swoimi wielkimi ogrzymi buciorami dokładnie przez miejsce, gdzie leżał kamerdyner z przebitymi płucami.
Kilian zmełł w ustach przekleństwo. Kostek wiedział, co tu się wydarzyło. W końcu czytał notatki naczelnika, ale nie widział tego na własne oczy. Nie widział krwi, okrutnie okaleczonych trupów ani pustego pokoju dziecięcego z wybitym oknem. Trudno więc było się na niego wściekać, a mimo to Sztorm ledwie się powstrzymał, żeby nie dać mu w tę ogrzą gębę z kłami wystającymi z dolnej szczęki. I nawet był gotowy ponieść konsekwencje. Bo wierzył, że pewnego dnia, gdy przegnie, Kostek tak mu przywali, że Sztorm wyląduje w szpitalu albo na cmentarzu.
Wyszli przed dom i przedarli się przez zarośnięty ogródek. Dopiero na ulicy Kilian miał wrażenie, jakby doszedł do siebie. Gdzieś zniknęła ta wiecznie trawiąca go wściekłość, pozostawiając po sobie jedynie obojętność.
– Jak nic facet zwiał do kochanki – podsumował.
– Jego żona twierdzi inaczej – odezwał się Kostek.
– Wiesz, jak to jest z żonami.
– Nie wiem, nie mam żony.
– Nie chce mi się tłumaczyć ci wszystkiego – stwierdził Sztorm. – Wracamy do strażnicy, jak Banach do jutra nie wróci do domu na kolanach z bukietem kwiatów w zębach, to wtedy rozpoczniemy prawdziwe poszukiwania.
Kostek się zawahał. Służbista jeden.
– A może byśmy gdzieś wyszli? – zaproponował nieśmiało.
– Jeśli proponujesz mi randkę, to musisz bardziej się wysilić.
– Wie szef, na dobrą sprawę nie zdążyliśmy jeszcze uczcić naszego ostatniego małego zwycięstwa. Pochwyciliśmy mordercę, udowodniliśmy, że to nie była sprawka magii…
– Nad czym nadal ubolewasz, jak widzę. – Sztorm posłał swojemu zastępcy ironiczne spojrzenie.
– Wierzę, że pewnego dnia magia powróci i że powinniśmy być na to gotowi – odparł hardo Kostek, zadzierając głowę, co nie było wcale takie trudne, jak się miało dwa metry wzrostu i niewiele mniej w obwodzie w barkach. – Ale jestem też gotów zaakceptować to, że ona wcale nie musi stać za nawet najdziwniejszymi mordami. Że mogą to być ludzie. Zwykli ludzie… Ale wie szef, co nasuwa mi się na myśl tutaj? – Obejrzał się na opuszczony dom.
– Nie i nie chcę wiedzieć – uciął wszelkie dyskusje Kilian.
Magii nie było. Zakon Wzgardy Płomienia już o to zadbał i wybił wszystkich czarowników i wszystkie czarownice ponad czterysta lat temu. Nawet odrobina magii nie przetrwała do obecnych czasów. W przeciwieństwie do ludzkiego okrucieństwa, które zdawało się tylko rosnąć w siłę. Co prawda dawno temu Kilian nawet brał pod uwagę to, że morderstwo w domu Arugulów zostało popełnione z udziałem magii, ale bardzo szybko porzucił ten pomysł. Magia nie istniała. I tyle.
Sztorm postanowił udowodnić swojemu zastępcy, a może nawet samemu sobie, że nie ma żadnej manii na punkcie zbrodni sprzed dwunastu lat, i dał się wyciągnąć do baru. Okazało się, że ponieważ Kostek nie chadzał do takich przybytków, o ile nie musiał przesłuchać ich klientów, kompletnie nie miał pojęcia, w której knajpie serwują porządne piwo. A naczelnik, z jakiejś dziwnej złośliwości, zaprowadził go do Skrytki, gdzie piwo było tanie i podłe, a za darmo można było dostać tylko w pysk. Ale skoro słowo się rzekło, ogr robił dobrą minę do złej gry, kiedy szedł przez ten wspaniały lokal, niosąc dwa niezbyt czyste kufle pełne słomkowego napitku.
– Ty pijesz? – zdziwił się Kilian, rozparty na skrzypiącym krześle.
– W końcu mamy co świętować – żachnął się Kostek, który pijał tylko wodę, a jadł chyba jedynie sałatki, co zresztą w wyobraźni Sztorma wyjaśniałoby, dlaczego skóra podwładnego miała najładniejszy odcień cętkowanej zieleni, jaki widział u ogrów.
Zastępca postawił kufle i spróbował usiąść przy stoliku, co było nie lada wyczynem przy jego rozmiarach. Kolanami wciąż uderzał o blat od spodu, a jego krzesło zaczęło trzeszczeć, przepowiadając rychły upadek. W końcu jednak ogr przystawił sobie drugie i rozsiadł się na obu. Z pewnym namaszczeniem podwinął rękawy śnieżnobiałej koszuli, aby czasem się nie pogniotły ani nie pobrudziły na klejącym się od jedynie bogowie i barman wiedzą czego stoliku.
– Ten cały Banach pracuje dla Czarnej Kompanii, tak? – zagadnął Sztorm.
– O nie, nie będziemy rozmawiać o pracy – zaprotestował Kostek, poprawiając błękitną wstążkę wiążącą jego lśniące czarne włosy.
– To niby o czym? – Naczelnik upił solidny łyk piwa. Nie zawiódł się. Było tak samo okropne jak zawsze.
Ogr rozejrzał się po sali, jakby szukał ukrywających się po kątach tematów do rozmowy.
– Co szef ostatnio czytał? – zagadnął w końcu.
– Raport z Ćwiartki Południowej.
– Miałem na myśli: dla przyjemności.
Kilian się zawahał. Nie pamiętał już, kiedy czytał cokolwiek wyłącznie dla zabawy.
– Pamiętnik byłego naczelnika z Ćwiartki Wschodniej się liczy? – zapytał.
Kostek z niechęcią skinął głową.
– A ty? – zapytał Sztorm.
– Czytałem bardzo ciekawy artykuł o praktykach magicznych…
– Nie będziemy rozmawiać o magii – warknął naczelnik.
Magia, a raczej ci durni panikarze, przekonani, że ona wróci, ostatnio narobili im trochę kłopotów.
– Czytałem też historię Kolonii – pochwalił się ogr.
– To była chyba krótka książka? – zakpił Sztorm.
– No właśnie że nie – odparł Kostek, najwyraźniej bardzo zadowolony, że wreszcie znalazł neutralny temat. – Nie zapominajmy o naszych szacownych autochtonach. Ziemowi mają bardzo interesującą kulturę…
– Budowania lepianek i malowania na ścianach w jaskiniach.
– By się szef zdziwił – mruknął zastępca. – W każdym razie…
Ogr rozkręcił się na dobre i zaczął opowiadać o tym, co wyczytał. Ale dla Sztorma sprawa wcale nie była aż taka skomplikowana. Około trzystu lat temu kolonizatorzy ze starego kraju przybili statkami do brzegów nieznanej im wyspy. Miejscowi hojnie ich ugościli, a ci w podzięce wybili ich mieczami i chorobami, w wyniku czego ziemowi stali się ludem kryjącym się po buszu przed obcymi, a przede wszystkim przed wymarciem. Z początku wydawało się, że wyspa nie ma nic do zaoferowania, więc jakiś bogaty jegomość wpadł na pomysł, by uczynić z niej kolonię karną. Przez dziesiątki lat zsyłano tu najróżniejszych zbrodniarzy. Najwięcej wśród nich było oczywiście ludzi i ogrów, które potrafią być wyjątkowo okrutne, a czasem po prostu zbyt głupie.
Lata mijały, aż na wyspie mieszkali już nie tylko skazańcy, ale i ich potomstwo, które zapragnęło wolności. Stąd też rozpętała się wojna o niepodległość, która zakończyła się dwadzieścia lat temu z zaskakującym chyba dla wszystkich wynikiem – była kolonia karna zwyciężyła i okrzyknęła się niezależnym państwem o bardzo oryginalnej nazwie: Kolonia.
Kostek dalej gadał o kulturze autochtonów, a Kilian rozejrzał się po lokalu. Jego uwagę od razu zwróciła grupka podpitych ogrów. Były hałaśliwe, rozlewały na lewo i prawo piwo, które wciąż donosiła im drobna kelnerka o twarzy dziecka i z krótkim jasnym warkoczem. W kącie trzech ludzi i jeden ziemowy grali w karty. Każdy zachowywał pokerową twarz, ale Sztorm dałby głowę, że ten ostatni ukrywa niejednego asa w rękawie i szybko ogra towarzyszy, a ci nawet się nie spostrzegą. W przeciwnym kącie siedziała parka wyglądająca, jakby świętowała co najmniej trzydziestą rocznicę ślubu, ale niestety nie było ich stać na kolację w lepszym lokalu. Zresztą sprawiali wrażenie całkiem zadowolonych, że wytrwali tyle czasu razem, że on jej nie zdradził (bo przecież ten jeden raz z jej koleżanką się nie liczy), a ona nie dosypała mu trutki na szczury do zupy.
– A widzieliście, jak żem mu przywalił?! – zaryczał jeden z ogrów.
Jego koledzy wybuchli śmiechem.
– Kopytami się nakrył! – zawył inny.
– Mała, przynieś jeszcze błowała! – Kolejny zamachał nad głową pustym kuflem.
Blondynka uśmiechnęła się słabo i podeszła do baru.
– Co ty chcesz?! – zarżał największy z ogrów.
– Bło… – zaczął nieszczęśnik z wadą wymowy. – Piwo!
– A powiedz: rabarbar! – zaczęli podpuszczać go kumple.
– Piełdolcie się! – żachnął się ogr, ku ogólnemu rozbawieniu towarzyszy.
– Co mamy zrobić? – Jeden aż otarł łzy, które pojawiły się w kącikach oczu.
– Walcie się! – poprawił się ogr i skrzyżował wielkie przedramiona na piersi, a jego koledzy zaczęli pocieszająco klepać go po łopatkach.
Kelnerka, ku ogólnemu rozradowaniu, doniosła kilka kolejnych piw. Należał jej się podziw, że zdołała chwycić aż tyle kufli naraz.
Kostek na sekundę przerwał wykład na temat bogatej kultury ziemowych i posłał swoim ziomkom spojrzenie pełne nagany. Nawet nie zauważyli.
– W każdym razie naskalne rysunki w jaskini zamieszkanej przez Nurugare wskazują na… – ciągnął zastępca, kiedy jeden z ogrów klepnął kelnerkę w pośladek z taką siłą, że zaskoczona dziewczyna aż zatoczyła się na sąsiedni stolik.
– Siedź! – polecił Kilian i złapał za przedramię Kostka, który już się zrywał ze swoich dwóch krzeseł.
– Naczelniku, uważam, że powinniśmy interweniować…
Dziewczyna dosłownie znikąd wyciągnęła sztylet i przycisnęła jego ostrze do krocza napastliwego ogra.
– Zrób to jeszcze raz, a oderżnę ci klejnoty – warknęła na tyle głośno, że usłyszeli ją wszyscy goście w knajpie.
– Zuch dziewczyna. – Kilian skinął głową i wygodniej rozparł się na krześle.
– Naczelniku, powinniśmy interweniować! – syknął wzburzony Kostek. – Przecież użyła broni białej w publicznej przestrzeni i zagroziła stałym uszczerbkiem na zdrowiu…
Sztorm zerknął na swojego zastępcę.
– Ty tak serio?
Ogr błyskawicznie przemyślał własną paplaninę i upił łyk piwa, jakby próbował schować się za kuflem, a na jego twarzy pojawiły się ciemnozielone plamy.
– Nie no, żartowałem – mruknął.
– To co z tymi malowidłami w jaskiniach? – zapytał Kilian, ale Kostek stracił już wątek i chęć do snucia opowieści.
Tak więc siedzieli w milczeniu nad piwem i wodzili wzrokiem po klientach Skrytki, a każdemu z nich najróżniejsze myśli kłębiły się w głowie.
– E, gdzie mój połtfel? – odezwał się nagle ogr z wadą wymowy i poklepał się po kieszeniach.
Tym razem jego koledzy, zamiast śmiać się z jego ułomności, odruchowo sprawdzili stan własnej gotówki, który był najwyraźniej bardzo niezadowalający, bo zaczęli rzucać oskarżeniami. Wypite procenty zrobiły swoje i nie trzeba było długo czekać, aż zielona pięść wyląduje z hukiem na szczęce z wystającymi kłami.
Burda wisiała w powietrzu. Para świętująca rocznicę ulotniła się chyłkiem, podobnie jak ziemowy, który zgarnął wygraną w karty, zostawiając przy stoliku trzech bardzo zaskoczonych ludzi. Nawet kelnerka wykazała się instynktem samozachowawczym i gdzieś zniknęła. A ogry zaczęły lać się po gębach, jakby tylko do tego się urodziły.
W powietrzu latały kufle i ich odłamki, a chwilę później dołączyły do nich elementy umeblowania. Sztorm z refleksem godnym naczelnika uniósł swoje piwo, nim na ich stoliku wylądował największy z paczki ogrów, łamiąc go w drzazgi.
– Teraz to już chyba powinniśmy interweniować – odezwał się Kostek.
– A proszę cię bardzo. – Kilian machnął dłonią w kierunku bijatyki. – Ja nie jestem na tyle głupi, żeby włączać się w bójkę ogrów. Natura stworzyła ludzi z wyjątkowo łamliwych kości.
Ogr skinął głową z powagą i mocniej zacisnął wstążkę na włosach.
– Przypilnuje mi szef piwa. – Podał Kilianowi swój ledwie napoczęty kufel.
Wstał i poprawił białą koszulę na piersi.
– W imieniu prawa! Proszę się uspokoić! – zagrzmiał.
Sztorm z podziwem zagwizdał pod nosem. Nie słyszał, żeby ktokolwiek kiedykolwiek użył takich słów podczas barowej burdy. A Kostek niczym lodołamacz ruszył w stronę tłukących się ogrów. Trzeba przyznać, że na tych sałatkach i obiadach mamusi wyrósł na wielkiego chłopaka. Większego o co najmniej pół głowy od szefa zielonoskórej paczki.
– Proszę przygotować dokumenty do kontroli! – oświadczył głośno.
Nikt go nie usłyszał.
– Paragraf… – zaczął i Kilian był naprawdę ciekaw, który paragraf jego zastępca chciał wyrecytować, ale niestety się nie doczekał, bo aż zagrzmiało, gdy Kostek dostał pięścią w podbródek.
Każdy człowiek wylądowałby po takim ciosie w szpitalu. Ale nie ogr. Nie Kostek, który teraz zmierzył lodowatym spojrzeniem przeciwnika.
– Aresztuję cię w imieniu prawa – oświadczył, po czym wziął zamach i uderzył go z taką siłą, że ten runął jak długi na podłogę.
Kolejnego ogra Kostek chwycił za kołnierz i po prostu cisnął nim o deski.
– Jako zastępca naczelnika… – Kilian nie usłyszał dalszych słów, bo jego podwładny zablokował zbłąkaną pięść i przywalił jej właścicielowi. – Napad na stróża prawa jest wykroczeniem podlegającym karze!
Sztorm dopił swoje piwo, odstawił kufel na podłogę i zabrał się do opróżniania naczynia zastępcy. Już dawno nie bawił się tak dobrze w barze. To było to. Zwykła rozrywka dla zwykłego zjadacza chleba. A trzeba przyznać, że Kostek stanął na wysokości zadania. Lał swoich ziomków bez skrupułów, choć z odrobiną wstydu, że tak hańbią jego rasę.
Gdy ostatni z ogrów postanowił sam położyć się na podłodze, byle tylko nie spotkać się z jego pięścią, Kostek opuścił rękawy białej koszuli i podszedł do naczelnika, który podał mu prawie opróżniony kufel.
Zastępca wychylił go jednym haustem.
– Przynieść ci wody? – zapytał Sztorm.
Ogr pokręcił głową i zerknął za siebie na pobojowisko.
– Trzeba ich aresztować – odezwał się.
– I sądzisz, że nasz areszt pomieści ich wszystkich?
Kostek podrapał się czarnym pazurem po głowie.
– Chyba nie – westchnął.
– To po kiego licha żeś ich tak lał? – burknął Kilian.
– Bo naruszyli paragraf… – rzucił Kostek z żalem.
– Weź ty mi przypomnij, dlaczego mianowałem cię swoim zastępcą.
Oblicze ogra się rozjaśniło.
– Bo uratowałem szefowi życie raz podczas wojny i nieraz podczas pokoju – odparł, dumnie wypinając pierś. – I jestem jedyną osobą w całej Kolonii, która jest w stanie znieść humory szefa.
– No właśnie. Ale nie ma tu nic o samodzielnych decyzjach na temat tego, kogo możemy aresztować – burknął Kilian, kierując się do lady, za którą stał zaskakująco spokojny barman. – Ile się należy? – zapytał.
Mężczyzna zerknął ponad jego ramieniem, a jego mina sugerowała, że właśnie przelicza straty.
– Za dwa piwa – uściślił Kilian. – Bójka to nie nasza wina.
– Po prostu idźcie już i nie wracajcie przez kilka tygodni – poprosił barman. – Bo jak się rozejdzie, że pije u mnie naczelnik i jego zastępca, to interes padnie.
Sztorm skinął głową. Już dawno temu przyzwyczaił się, że wielu ludzi nie lubiło się z nim bratać ze względu na wykonywany przez niego zawód. Mimo wszystko położył na ladzie banknot. Nikt mu nie zarzuci, że pije na krzywy ryj.
– Ta twoja nowa kelnerka nieźle ogarnia temat – dodał jeszcze na odchodnym. – Nie zwalniaj jej.
– Nie zatrudniam żadnej kelnerki.
Kilian odwrócił się i przyjrzał szczerej twarzy barmana, który na zapleczu na pewno prowadził jakiś nielegalny interes.
– A tamta blondynka? – zapytał.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Myślałem, że jest z tymi ogrami. Płaciła za ich piwo i im je donosiła.
Sztorm pokręcił głową z lekkim uśmiechem, po czym skierował się do wyjścia. Klepnął jeszcze tylko w ramię Kostka, by ruszył za nim. Zastępca z pewnym smutkiem w oczach obejrzał się na pokonanych ziomków, jakby po raz ostatni przeliczał metry kwadratowe cel znajdujących się w strażnicy i to, ile ogrów mogłyby pomieścić, po czym westchnął ciężko i podążył za naczelnikiem.
Na ulicy panowała ciemność. Nie świeciły żadne latarnie uliczne, a z okien kilku domów sączyła się słaba poświata lamp naftowych.
– Cholerne zaciemnienie – burknął Kilian.
– Kilka dni temu spotkałem takiego miłego chłopaka, który pracuje w elektrowni – zagaił Kostek.
– Daję głowę, że wprowadzają jakieś bzdurne oszczędności, na których mają zarobić tylko bogaci – stwierdził naczelnik.
– Wręcz przeciwnie. O dziwo, nadal nie wiedzą, skąd te nagłe przerwy w dostawie prądu. Ich maszyny działają bez zarzutu. Dopiero dalej coś się dzieje. Zupełnie jakby ktoś gdzieś na łączach kradł światło.
– Jak znowu powiesz słowo na „m”, to bogowie mi świadkami… – zaczął Kilian.
– Wcale nie zamierzałem – burknął Kostek, a jego policzki na chwilę przybrały kolor ciemnozielony, co oznaczało, że właśnie to chciał zrobić.
W ciemnościach rozświetlanych przez chudy księżyc i setki gwiazd rozsianych na czarnym niebie dotarli do strażnicy.
– Panie naczelniku! – Młody, zaledwie osiemnastoletni chłopak z pokojowej warty zerwał się z krzesła i zasalutował. – Panie zastępco naczelnika!
– Możesz wracać do domu… – zaczął Kilian, po czym zerknął pytająco na Kostka.
– Luka – dokończył ogr.
Przez jakiś czas patrzyli, jak wartownik pakuje nadjedzone kanapki do torby, po czym opuszcza strażnicę.
– Naprawdę nietrudno nauczyć się jednego imienia – rzucił Kostek, gdy skrzypnęły zamykane drzwi.
– Oni wszyscy zbyt szybko odchodzą – skontrował Sztorm.
Po niedawnych wydarzeniach większość wartowników złożyła wypowiedzenie.
– Poza tym nie ufam mu – dodał, przeglądając zawartość biurka nowego podwładnego. – Nikt o zdrowych zmysłach nie papla o tym, że bycie wartownikiem jest pracą marzeń. I jeszcze ma rodziców pochodzących ze starego lądu.
– Ale urodził się na wyspie i tu spędził pierwsze lata życia, zanim wrócił z rodziną do starego kraju – powiedział z naciskiem ogr. – A naczelnik z Ćwiartki Zachodniej napisał mu list polecający…
– To dlaczego sam go nie zatrudnił? – burknął Sztorm, przechodząc do kuchni.
– Bo ma wystarczająco dużo ludzi, bo my mamy tylko starego Dakku – wyliczał Kostek. – Bo Luka chciał się uczyć od najlepszych.
Kilian zerknął na ziemowego, śpiącego w rogu za lodówką. Właściwie to trudno było go zaliczać do aktywnie pracujących wartowników. Ale się przydawał.
– A najlepszym naczelnikiem w całej Kolonii jest szef – podsumował zastępca.
– Nie podlizuj się – burknął Sztorm, po czym zajrzał do lodówki i sięgnął po kilka plastrów pieczeni, które następnie położył na chlebie. Może Dakku większość dnia i nocy przesypiał, ale za to gotował jak nikt inny.
Kostek tylko wzruszył ramionami i wyszedł do głównej sali. Kilian z kanapką w garści podążył za nim.
– Co robisz? – zagadnął, przegryzając późną kolację.
– Sprawa Banacha nie daje mi spokoju. – Kostek z ołówkiem w garści stanął przed ścianą pobieloną wapnem, na której zazwyczaj robili notatki.
– A czy nie mówiłem ci, że zajmiemy się nią, jak facet nie wróci rano do żony, błagając o przebaczenie swojego płomiennego romansu?
– Według statystyk ludzie w jego wieku naprawdę rzadko oddają się płomiennym romansom.
– No to nie wiem, koleś pewnie wyjechał na ryby, nic nie mówiąc żonie. A może powiedział, tylko zapomniała?
– Sam szef w to nie wierzy. – Kostek zaczął wypisywać coś na ścianie.
– Jestem zmęczony – oznajmił naczelnik, po czym odpiął pas z kaburą i rzucił go na najbliższe biurko, wywołując pełne niezadowolenia cmoknięcie. Miał je głęboko w poważaniu.
Niespiesznie powlekł się do swojej ulubionej celi. Jedynej, w której znajdowały się czysty koc i poduszka niezamieszkane przez pluskwy. Przez wiele lat myślał, że to zwykły przypadek, aż pewnego razu podpatrzył, jak Kostek po kryjomu zmieniał poszwę i wytrzepywał koc. Specjalnie dla niego.
Położył się na pryczy i zamknął oczy, próbując odtworzyć w pamięci rozmowę z panią Banach, bardzo zaniepokojoną zaginięciem męża. Niestety jedyne, co widział, to pożółkła pościel w motylki.
Adela odwróciła się na plecy na swoim twardym łóżku i zamknęła oczy, wyobrażając sobie świat, w którym chciałaby żyć. Tam matki kochałyby swoje dzieci i nie porzucałyby ich w nocy w lesie ani nie dźgałyby ich nożami, gdy się wściekną. Tam macochy nie zjadałyby wątrób ani płuc swoich pasierbic. Tam można by wyjść z ogrodu i nie zostać pożartym przez okrutne bestie. Niestety nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła ujrzeć we własnej głowie takiego świata.
Bezwiednie potarła palcami łopatkę. Nie mogła wyczuć tatuażu, który rozciągał się misternym wzorem na jej plecach, ale wiedziała, że tam jest. Czasem swędział, a czasem miała wrażenie, że porusza się na jej skórze niczym splątane węże.
– Co robisz? – rozległ się tuż obok głos pełen pretensji.
Postanowiła go zignorować.
– W domu syf, że przejść nie można, w kuchni wszędzie walają się brudne naczynia…
Adela nadal udawała, że nie słyszy.
– I spójrz na siebie, jak ty wyglądasz? Włosów nie myłaś już chyba od miesiąca, robactwo ci się w nich zalęgnie.
Dziewczyna musnęła palcami swoje ciemne kosmyki. Nie znosiła mycia głowy. Ciekawe, jak by to było mieć włosy jak ona. Takie długie i złociste… Samo czesanie ich musiało być naprawdę uciążliwe.
– Ignorujesz mnie? – W głosie ciotki pojawił się lód.
Adela doskonale wiedziała, że ignorowanie jej było karalne. Usiadła na łóżku i pokornie pokręciła głową.
– Czy jak posprzątam na błysk, to będę mogła dziś wyjść? – zapytała, nie podnosząc głowy.
– Nie – warknęła ciotka.
– Chociaż na chwilkę? Po zmroku? – prosiła.
– Ile razy mam ci powtarzać?! – Kobieta się zdenerwowała. – W okolicy pojawiła się wataha dzikich ogrów! Nie wyjdziesz, dopóki nie uznam, że jest bezpiecznie!
– Ale… – zająknęła się dziewczyna.
Ciotka bez żadnego ostrzeżenia uniosła dłoń i wymierzyła jej policzek. Zabolało, mimo że przecież Adela była przyzwyczajona.
– A teraz posprzątasz cały dom – mruknęła krewna, wychodząc z pokoju. – Jak wrócę, wszystko ma lśnić. I się umyjesz. Przyniosłam ci drewno.
Dziewczyna została sama.
Przyłożyła do piekącego policzka brudny, ale chłodny talerzyk, który został w pokoju po jej ostatnim posiłku. Trochę pomogło.
Poczekała jeszcze chwilę, aż trzasnął zamykany właz, po czym wyjęła spod koca książkę w twardej oprawie i pogładziła ją z czułością, a potem ukryła głęboko we wnętrzu siennika. Znalazła ją zupełnie przez przypadek, gdy przed kilkoma dniami od niechcenia ogarniała duży pokój. Odkryła wtedy, że zamiatany kurz znika w szczelinie między deskami w podłodze. Na tyle ją to zaintrygowało, że zaczęła dłubać szydełkiem w tej niewielkiej bruździe, aż udało jej się najpierw poruszyć deseczkę, a później ją wyjąć. W tajemniczej skrytce znalazła niezbyt opasłe tomiszcze z opowieściami, których nigdy jeszcze nie czytała. Ciotka czasem przynosiła jej książki, ale Adela znała już na pamięć treść każdej z nich.
Nie powiedziała krewnej ani słowa o swoim odkryciu, bo bała się, że zostanie jej ono odebrane, zanim zapozna się z każdą stronicą, każdym słowem. A dziewczyna chłonęła je powoli, rozkoszując się nimi, smakując ich brzmienie we własnych ustach. No i trzymanie czegoś w tajemnicy przed ciotką było dla niej czymś nowym i bardzo ekscytującym.
Niespiesznie zabrała się do sprzątania. Rzeczywiście nieźle nabałaganiła, ale przecież i tak nie miała zbyt wiele do roboty w tym podziemiu.
*
Sztorm otworzył oczy i przez chwilę wsłuchiwał się w miarowe kapanie dochodzące gdzieś z zamkniętej części strażnicy. Rury przeciekały, a pod sufitem regularnie wykwitały nowe plamy pleśni. Tak to jest, gdy usiłuje się urządzić strażnicę w zamkniętym budynku starego browaru. Naczelnik i jego podwładni tak naprawdę potrzebowali niewiele miejsca. Zajmowali jedynie obszerną salę i kuchnię. A w niewielkim pomieszczeniu będącym niegdyś biurem zarządcy browaru Kilian miał swój gabinet, do którego zaglądał tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Nie lubił myśleć o sobie jak o człowieku, który potrzebuje do życia gabinetu.
Przeciągnął się na pryczy, po czym próbując przygładzić rozczochrane włosy, opuścił areszt. Kostek stał przed białą ścianą oparty o własne biurko, w dłoni dzierżył ołówek. Wyglądał, jakby w ogóle nie ruszył się od poprzedniego wieczoru. Jednak na ich podręcznej ściance zbrodni pojawiło się kilka nazwisk, motywów morderstwa lub ucieczki i mnóstwo znaków zapytania. A w samym środku tego wszystkiego, elegancko wykaligrafowane, znajdowały się imię i nazwisko zaginionego.
– I co? – zapytał Kilian.
– Odwiedziłem z samego rana małżonkę Banacha – odparł ogr, wciąż wpatrując się w ścianę. – Nadal nie wrócił do domu.
– I wpuściła cię za próg tak wcześnie?
Kark Kostka pociemniał zielenią.
– Nie, ponoć jeszcze nie wstała i nie podejmuje gości – burknął. – Tak przynajmniej powiedziała służąca.
Sztorm nie zdążył jeszcze wypić swojej porannej kawy, ale nie potrzebował jej, żeby wyczuć olbrzymi żal i wstyd w głosie zastępcy.
– Nie chciała gadać z ogrem?
Kostek nawet nie odpowiedział.
W oczach naczelnika wszyscy byli równi. Człowiek, ogr, ziemowy – wszyscy popełniali przestępstwa, choć niektórzy lepiej się z tym kryli. W ostatnich latach jednak na wyspie osiedlali się ludzie ze starego lądu w poszukiwaniu pieniędzy, spokoju albo ucieczki przed prawem, które tutaj było znacznie prostsze niż w ich ojczyźnie. A wraz ze sobą zabierali światopogląd, zgodnie z którym ogr jest na wpół zwierzęciem umiejącym mówić i znającym jeszcze kilka innych sztuczek. Można go tolerować, nawet być wobec niego miłym, ale to tylko udomowiona bestia, nic więcej.
– Wpadniemy do niej razem po południu – powiedział, pocieszająco klepiąc zastępcę po olbrzymim bicepsie. – Teraz potrzebuję kawy. Całego wiadra kawy.
Ruszył do kuchni i odnalazł w suszarce na naczynia czyściutki kubek, którego nigdy jeszcze sam nie umył, i wsypał do niego trzy czubate łyżeczki niemal czarnego proszku. Gdy woda się gotowała, wbijał wzrok w starannie wykaligrafowany przez Kostka napis „Najlepszy naczelnik w Kolonii”.
Wrócił do sali i z parującym napojem stanął obok Kostka, wpatrując się w białą ścianę. Kiedyś ucieszyłby się z takiej sprawy. Zaginiony staruszek z wyższych sfer? Wprost cudownie. Może uciekł do kochanki? Może w ukryciu parał się hazardem? A może został brutalnie zamordowany, bo prowadził nielegalne interesy? Tyle możliwości, tyle zagadek… Gdzieś na przestrzeni lat Sztorm stracił to zacięcie do własnej pracy. Czasem wręcz czuł się niepotrzebny i całymi dniami nie opuszczał strażnicy. Liberia była dużym miastem, w którym przeładowywano czarne złoto Kolonii – węgiel, który jechał koleją dalej na północ, do portu. Codziennie ktoś parał się tu występkiem. Ale większość przestępstw zostawała rozwiązana bez obecności stróżów prawa. Gdy ogry lały się po gębach, nikt nawet nie próbował im przeszkadzać. Gdy któryś z nich przypadkiem wyzionął ducha, o co było dość trudno, to klan zazwyczaj załatwiał sprawę między sobą. Kradzieże wśród ludzi? Społeczność szybko namierzała cwaniaczka przywłaszczającego sobie cudze mienie i na własną rękę wymierzała sprawiedliwość. Wszelkie morderstwa były zazwyczaj banalnie proste do rozwikłania – wystarczyło popytać wśród najbliższych zmarłego i zawsze się okazywało, że to ktoś z nich. Przestępstwa związane z transportem i przeładunkiem węgla oraz tysiąckroć cenniejszego kwantyzytu były brutalnie rozliczane przez Czarną Kompanię, która bardzo szybko się zorientowała, że tutaj może sobie pozwolić na znacznie sprawniejsze działanie niż na lądzie. Sprawiedliwość na wyspie była prosta, szybka i nieuchronna. Niemal jak ulewa w porze deszczowej.
Nagle drzwi uchyliły się lekko i ktoś chyłkiem wsunął się do środka. Niemal jak kot zakradający się w pobliże małego gryzonia, który nieświadomy zagłady, chrupie sobie w kącie ziarno. W pierwszej chwili Kilian był pewien, że to tylko ten nowy rekrut, ale gdy zwrócił na niego spojrzenie, okazało się, że to drobna, blada blondynka z baru.
– Och, panowie wartownicy! – Odetchnęła z ulgą na ich widok.
– Co się stało? – Kostek natychmiast się wyprostował.
– Goniły mnie trzy ogry! – Ze strachem obejrzała się na drzwi i na wszelki wypadek się od nich odsunęła. – Ledwie zdołałam im umknąć! – Przyłożyła drobne dłonie do klatki piersiowej.
Sztorm prawie jej uwierzył. Prawie.
– Nie trzeba było kroić im wczoraj portfeli – rzucił, nawet nie ruszywszy się z miejsca.
– Ależ co pan…! – Blondynka zrobiła wielkie oczy. A miała je piękne, błękitne jak niebo latem.
Kostek obejrzał się na swojego szefa.
– Ale… – Urwał, gdy zielone trybiki w jego głowie zaczęły szybciej pracować.
Cechowała go dobroduszność, wierzył, że nikt nie jest doszczętnie zły, ale nie był idiotą.
– Rozdział drugi, paragraf jedenasty, ustęp trzeci: kradzież mienia innej żyjącej i rozumnej istoty podlega grzywnie lub karze więzienia – wyrecytował fragment kodeksu karnego obowiązującego na starym lądzie. Ten na wyspie nie był nawet w ułamku tak długi.
– Przecież ja nikogo nie okradłam! – W błękitnych oczach pojawiły się łzy. – Ja ich tylko obsługiwałam! – Wyjrzała przez szczelinę w drzwiach na ulicę i natychmiast się cofnęła.
Niechybnie ogry nadal kręciły się pod strażnicą, niepewne, gdzie zniknęła złodziejka.
– Zresztą nie mają panowie na nic dowodu – oświadczyła, podchodząc do naczelnika i jego zastępcy. Jej oczy co chwilę strzelały na boki.
Kilian doskonale wiedział, co robiła. Szukała drogi ucieczki albo punktu zaczepienia, gdyby jednak zechcieli wywalić ją na ulicę wprost w łapska rozwścieczonych ogrów.
– Słyszałam, że rekrutujecie do pokojowej warty – wystrzeliła.
Spojrzeli na nią zaskoczeni. Tego Sztorm się nie spodziewał.
– Nie przyjmujemy przestępców – mruknął Kostek.
– Jestem czysta jak łza – zapewniła. – Te ogry same się nawzajem okradły. A ja nie figuruję w żadnej kartotece w całej Kolonii.
Powiedziała to z takim zapałem, że Kilian był w stanie jej uwierzyć. Ale to przecież nie świadczyło o tym, że nie jest złodziejką, ale raczej, że jest – i to bardzo dobrą.
– Szukacie Banacha – odezwała się, zerkając na ścianę. – Zaginął czy zamordowany?
– To są ściśle tajne informacje! – Kostek z dość marnym skutkiem spróbował zasłonić własnym ciałem ścianę z notatkami.
– Jego żona nic wam nie powie. – Blondynka zerknęła pod pachą ogra na napisy. – Ona nic nie wie. Jest tak odrealniona, jak pierwiosnek jesienią.
– Że co proszę? – Ogr złapał dziewczynę za ramiona i postawił za biurkiem, jak najdalej od ściany.
– Jeżeli ktokolwiek coś wie, to Franc.
– Nie znamy żadnego Franca – warknął urażony Kostek.
– A powinniście. – Usiadła na biurku i zamachała w powietrzu nogami jak ośmiolatka. – Franc Ledle obserwował Banacha. Śledził niemal każdy jego ruch.
– To może on przyczynił się do jego zniknięcia? – Sztorm skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.
Blondynka się zaśmiała. Ciepło i serdecznie.
– To nie on. Jak przyjmiecie mnie do pokojowej warty, to was do niego zaprowadzę.
– Wykluczone! – oburzył się Kostek.
Oparł wielkie łapska na biodrach i wydął wargi, a Sztorm ledwie powstrzymał parsknięcie, bo zamiast groźnego ogra przypominał naburmuszoną zieloną i wyjątkowo brzydką dziewczynkę.
– Prędzej czy później znajdziecie Banacha – oświadczyła dziewczyna, biorąc w ręce przycisk do papieru i oglądając go bez większego zainteresowania, ale Kilian dałby głowę, że właśnie się zastanawiała, czy gdyby dobrze wycelowała, dałaby radę ogłuszyć nim ogra. – Pan naczelnik słynie w całej Kolonii tym, że rozwiąże każdą sprawę. Ale czy nie lepiej zrobić to prędzej i wrócić do strażnicy, żeby – rozejrzała się w zamyśleniu – wypić drugą kawę i dokończyć lekturę o bogatej i fascynującej kulturze ziemowych?
Posłała im uroczy uśmiech.
Dobra była. Cholera, naprawdę dobra. Gdyby przyjmowali takich ludzi do warty, Sztorm już chyba nic nie musiałby robić. Ale nie zatrudniali przestępców.
– Tymczasowo – odezwał się, naginając własne zasady. – Na okres próbny.
Zawsze przecież mogli skorzystać z pomocy obywatelki, nawet takiej o szemranej przeszłości.
Blondynka najwyraźniej zdawała sobie sprawę z tego, że przegięła, okradając bandę ogrów, i zrobiłaby wszystko, żeby jej nie dorwały, nawet jeśli to oznaczało wstąpienie do pokojowej warty.
– Na tydzień.
– Na pół dnia. A jak nie zaprowadzisz mnie do Franca, to nawet krócej – zastrzegł Kilian. – Jak go nie będzie w domu, wylatujesz. Jak nie będzie wiedział nic, co by mnie interesowało o Banachu…
– Wylatuję – dokończyła, wyciągając dłoń w jego stronę. – Umowa stoi. Jestem Margo.
Uścisnął jej drobną dłoń, po czym odruchowo sprawdził, czy nadal ma zegarek w kieszeni, a dziewczyna posłała mu urażone spojrzenie i zwróciła się do Kostka.
– Margo – powtórzyła z wyciągniętą dłonią.
Ogr boczył się tylko przez chwilę.
– Kostek – burknął.
– To od Gustawa, prawda? – zapytała, natychmiast zyskując nieco mniej nieprzychylne spojrzenie.
Większość ludzi podejrzewała, i to niezupełnie bez przyczyny, że przezwisko Kostek ma coś wspólnego z łamaniem kości, czemu ogr zawsze z zapałem zaprzeczał.
*
Opuścili strażnicę we trójkę. Słońce świeciło ostro, aż Sztorm musiał zmrużyć oczy. Jeśli nie liczyć starego browaru, przy ulicy stały jedynie niskie, drewniane budynki: kilka zniszczonych domków jednorodzinnych, wiekowa kamienica, piekarnia, a kawałek dalej sklep z używanymi ubraniami i mięsny na rogu, z którego zawsze zalatywało wędzonką.
Margo dyskretnie się rozejrzała. W cieniu piekarni stał ogr, ten z wadą wymowy. Na widok blondynki zmarszczył brwi i przeciągnął czarnym pazurem po swojej szyi w bardzo wymownym geście. Ale gdy zobaczył Kostka, rozmasował sobie szczękę naznaczoną błękitnym siniakiem i cofnął się jeszcze bardziej w cień. Można przez przypadek przywalić zastępcy naczelnika w twarz podczas małych zamieszek w barze, jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie zaatakowałby ani jego, ani naczelnika, ani towarzyszącej im dziewczyny w biały dzień. Wiedział to on, wiedzieli to jego koledzy i wiedziała Margo, która najprawdopodobniej zrobi wszystko, żeby okazać się przydatna.
Tymczasowa wartowniczka poprowadziła ich wąskimi uliczkami przez miasto. Większość okolicy Sztorm doskonale znał, ale były też takie miejsca, w które nigdy jeszcze się nie zapuścił, co okazało się dla niego niemałym zaskoczeniem. Zatrzymali się przed parterowym budynkiem z wielkim szyldem.
– „Pralnia dywanów” – przeczytał Kostek. – Mamy wierzyć, że właśnie tutaj znajdziemy Franca, który w przerwach od śledzenia bogatych ludzi pierze dywany, bo z czegoś trzeba w końcu wyżyć?
– Cóż za przenikliwy umysł – rzuciła Margo, kierując się ku niewielkim drzwiom.
Ogr podążył za nią i tylko naczelnik obejrzał się za siebie. Przeczucia rzadko go myliły, a w tej chwili miał wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Szczerze mówiąc, wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że okradzione ogry będą łazić za nimi cały dzień, tylko czekając na moment, aż Margo zostanie sama.
W budynku było ciemno, pachniało wilgocią i środkami chemicznymi. Wszędzie wisiały dywany. Kilian nawet by nie przypuszczał, że w całej Ćwiartce Północnej znajdywało się aż tyle dywanów, ale bogaci w końcu mieli swoje dziwactwa i mogli sobie pozwolić na ten luksusowy towar sprowadzany ze starego lądu, dlaczego więc nie wyłożyć dywanami każdej powierzchni płaskiej w domach ociekających bogactwem?
Między dywanami uwijały się trzy kobiety – dwie ludzkie i jedna ogrzyca. Wszystkie w roboczych strojach i z kosmykami mokrych włosów przyklejonymi do czół. Jedna z nich uniosła spojrzenie na przybyszów. Na widok naczelnika i jego zastępcy drgnęła nerwowo. W swojej długiej karierze Kilian już wielokrotnie zaobserwował, że biedni często bali się chociażby spojrzeć na przedstawicieli prawa, by nie zostać posądzonymi o najgorsze przewinienia. Albo po prostu kobiecina miała coś na sumieniu.
– Franc jest? – zagadnęła Margo.
Pracownica skinęła głową i wskazała niewielkie drzwi ukryte w kącie.
Blondynka tymczasowo zatrudniona jako wartowniczka skierowała się ku nim i otworzyła je przy wtórze skrzypiących zawiasów, wiecznie wystawionych na wilgoć. Za nią przecisnął się Kilian, a na końcu Kostek, który musiał nie tylko się schylić, ale i przejść przez nie bokiem.
Dalej znajdowały się drewniane schodki, a na ich końcu – rozległa piwnica pogrążona w półmroku.
– Franc! – zawołała Margo, po czym usiadła na stoliku i zaczęła oglądać leżące na nim papiery.
– Zostaw to! – Z ciemnego rogu rozległ się ponury głos.
Dziewczyna zachowywała się, jakby go w ogóle nie usłyszała. Kilian za to oparł dłoń na kolbie rewolweru, a Kostek zacisnął pięści.
– Zostaw to i odejdź! – W głosie zabrzmiała nutka paniki.
– Przyszliśmy porozmawiać. – Margo uniosła na wysokość oczu zeszyt i przekrzywiła go, a chwilę później przechyliła głowę. – A to ciekawe – mruknęła.
– Nie dotykaj moich rzeczy!
Z cienia wysunęła się lufa strzelby.
– Przecież mnie nie zastrzelisz – oświadczyła blondynka.
Kilian nie był już tego taki pewien. Broń drżała lekko, wysoki głos Franca zdradzał zaś duże zdenerwowanie, a tacy ludzie często nie myśleli logicznie. Naczelnik odchrząknął cicho, dając tym samym znak Kostkowi.
Ogr z zaskakującą jak na jego rozmiary szybkością dopadł broni i wyrwał ją z rąk gospodarza, po czym wyjął z niej naboje i sięgnął wielkim łapskiem w ciemność. Wyciągnął z niej chudego, bladego mężczyznę z czupryną tak potarganą, jakby dopiero co uderzył go piorun, a nie ogr.
– Puszczaj! – Franc zaczął się wyrywać. – Nie macie prawa napadać na mnie w moim domu!
Kostek go puścił, a gospodarz poprawił na ramionach powyciągany wełniany sweter. Podszedł do Margo i wyrwał jej zeszyt z rąk.
– Miałaś nikomu nie mówić, gdzie mieszkam! – syknął z pretensją. – A ty sprowadzasz mi na kark naczelnika i jego zastępcę!
Ostatnie słowa wypowiedział z nutką histerii.
– Spokojnie, nie jesteśmy tu, by pana aresztować – zapewnił Kostek.
– Jeszcze – uzupełnił ponuro Sztorm.
– Przyszliśmy porozmawiać – zakończył ogr.
– Nie mam wam nic do powiedzenia. – Ledle skrzyżował ramiona na chudej klatce piersiowej i odwrócił się bokiem do gości. – Proszę opuścić moje domostwo.
– Panowie szukają Banacha – rzuciła Margo, jakby nęciła psa kawałkiem kiełbasy.
Franc zerknął na nią kątem oka.
– Zaginął przedwczoraj wieczorem – dodała.
– Zaginął? – Mężczyzna podrapał się po brodzie. – Nie znam żadnego Banacha! – Ponownie odwrócił się od stróżów prawa.
Kilian ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
– Idziemy, ten facet nic nie wie. – Skierował się ku schodom, lecz obejrzał się za siebie, gdy postawił stopę na pierwszym stopniu. – Kostek?
Zastępca posłusznie ruszył za nim. Margo za to zeskoczyła z biurka, złapała Franca za ucho i wbrew jego jękom pociągnęła w dół, żeby móc wyszeptać do niego kilka słów. Mężczyzna zrobił zrezygnowaną minę, wyprostował się z godnością i poprawił sweter.
– Poczekajcie – rzucił, po czym wyjął z biurka gruby notes w skórzanej oprawie.
Kostek podszedł do niego, ale Kilian stał nadal z jedną stopą na schodku. Nikt nie będzie marnował jego cennego czasu.
– Banach to punktualny służbista – powiedział Franc, otwierając pożółkłe strony. – Nigdy nigdzie się nie spóźnia. W pracy jest zawsze na czas, zawsze idzie tam tą samą drogą i zawsze kupuje bajgla od tego samego obwoźnego sprzedawcy.
Ogr zajrzał mu przez ramię, ale Franc zatrzasnął notes z hukiem.
– W niedziele Banach grywa w karty z kolegami – powiedział. – Najpierw powinniście pogadać z nimi. Może…
– Zachlał i boi się wrócić do domu? – podpowiedział Kilian.
– Banach nie pije alkoholu – mruknął Franc. – Tylko raz w miesiącu kieliszek koniaku.
– Z jakiej okazji? – zainteresowała się Margo.
Jej znajomy wzruszył ramionami.
– Dobra, dość tej szopki – stwierdził Sztorm. – Ty gówno wiesz – zwrócił się do Franca. – A ty trwonisz mój czas – powiedział do blondynki. – Jesteś zwolniona. – Zaczął wspinać się po schodach. – Tamte ogry czają się w okolicy, więc radzę przenocować u kolegi kilka dni, aż się znudzą – rzucił przez ramię.
– Czekaj! – zawołała Margo. – On wie więcej! – Złapała Franca za sweter i pociągnęła w stronę naczelnika. – Mów – warknęła.
– Jak pogadacie z kolegami od kart, idźcie do redakcji gazety – mruknął urażony Franc.
– Po co? – zapytał Kostek niskim głosem, który przywodził na myśl lawinę głazów toczących się ze zbocza.
– Nie wiem, ale Banach chodzi tam raz w miesiącu! Jak w zegarku!
– A potem pije koniak? – zapytał Sztorm, zatrzymując się na szczycie schodów.
Franc zmarszczył brwi, wyrwał się z uścisku Margo, podbiegł do biurka i zaczął wertować notes.
– Nie, to nie ma nic wspólnego – odparł. – Do redakcji chodzi w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca, a koniak pije… – Przeglądał notatki, mamrocząc coś pod nosem. – Różnie… Nie, to niemożliwe. – Potrząsnął głową i podszedł do ściany, na której wisiała tablica.
Z kieszeni wyciągnął kredę i zaczął wypisywać na niej daty. Kilian i Kostek wymienili spojrzenia.
– Równo co dwadzieścia dziewięć dni – oświadczył, odwracając się od tablicy z uśmiechem pełnym zadowolenia.
Zastępca wpatrzył się w daty, marszcząc czoło.
– Czyli ostatni koniak wypada właśnie w noc, gdy zaginął – odezwał się.
– A może ktoś mu czegoś do tego koniaku dosypał? – zastanowiła się Margo. – Żonę dobiła ta jego sławetna punktualność, nawet w sprawach łóżkowych?
Kostek zrobił minę, jakby w ogóle nie wiedział, o czym mowa. Franc zaś wyglądał, jakby na poważnie zaczął rozważać tę kwestię.
Kilian spojrzał na brudny sufit. Bogowie, a mógł siedzieć w strażnicy i pić już trzecią kawę, wpatrując się w ścianę z notatkami zastępcy. Na pewno doszedłby do bardziej sensownych wniosków.
– Ale to nie wszystko! – Franc uniósł palec wskazujący, a w jego oczach zapaliły się dziwne iskierki. – To jest nic! – Machnął ręką w stronę tablicy. – Samuel Banach należał do pewnego tajnego zgromadzenia – zakończył niemal szeptem.
– I co jeszcze? – zapytał znudzony Kilian.
– Do stowarzyszenia, które zrzesza najbardziej wpływowych ludzi na świecie! Takiego, co to dzierży prawdziwą władzę!
– Franc – warknęła Margo.
– Naczelnik kiedyś musi się o tym dowiedzieć. Dlaczego by więc nie dziś? – Posłał jej spojrzenie, w którym kryło się szaleństwo.
– Nie musi – wycedziła.
– Masz moje zainteresowanie. – Sztorm zszedł z kilku stopni.
Nie wierzył w tajne stowarzyszenia. Nie w takiej formie, jak usiłował przedstawić to Franc. Owszem, wiedział, że magnateria lubi bawić się w takie rzeczy, ale zazwyczaj kończy się na przebieraniu w czarne szaty i wyciu do księżyca, czy co tam innego przyjdzie im do łbów. Z niewiadomych dla niego przyczyn tego typu rozrywki bardzo ich bawiły, ale zazwyczaj nie wzbudzały podejrzliwości naczelnika. Co zwróciło jego uwagę, to zachowanie Margo, która za nic nie chciała, żeby jej znajomy kontynuował. Nawet wbiła mu piętę w stopę, przez co w oczach faceta stanęły łzy, ale Kostek raz jeszcze złapał ją za ramiona i postawił w bezpiecznej odległości od Franca.
– Informacja za informację. – Mężczyzna machnął w powietrzu palcem wskazującym. – Zdradzę moją największą tajemnicę, ale naczelnik też musi mi coś powiedzieć.
– Zapomnij – prychnął Kilian.
– Chodzi tylko o jedną drobnostkę – ciągnął Franc. – Rodzice czytali panu baśnie?
Sztorm zmarszczył brwi. Co to w ogóle za pytanie?
– Nie, nikt mi niczego nie czytał – odwarknął.
Ledle, całkiem usatysfakcjonowany, powoli skinął do siebie głową, po czym odchrząknął, jakby przygotowywał się do przemowy życia.
– Samuel Banach należy do… – Znacząco zawiesił głos.
Kilian zamiast rosnącego napięcia poczuł wkurzenie. Chrząknął głośno.
– Samuel Banach należy do… – powtórzył Franc – …Wzgardy.
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Krystian Gaik, Gabriela Niemiec
Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje wykorzystane na okładce: Paulina Walachowska