Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Bestsellerowa autorka serii „Żniwiarz” zabierze cię w podróż pełną demonów i mrocznych niespodzianek.
Przed tobą nowe wydanie serii „Zapomniana księga”. Gwarantujemy, że zmieniła się nie tylko okładka! Poznaj Huberta i nowy świat po apokalipsie.
Hubert budzi się w Paryżu w ciele siedemnastolatka, a po tragicznym początku końca świata nie ma żadnego śladu. Gdy Luwr ponownie staje w ogniu, Hubert już wie, co ma zrobić. Wyznacza sobie jeden cel: musi zdobyć księgę, która pomoże mu w walce z demonami. Jednak bieg wydarzeń jest nieco inny, niż się spodziewał. Impuls elektromagnetyczny niszczy wszystkie urządzenia, tajemnicza choroba zaczyna zabierać coraz więcej ludzi, a co najdziwniejsze nigdzie nie widać demonów. Nikt nie traktuje poważnie ostrzeżeń chłopaka, jednak dramatyczne wspomnienia nie dają mu spokoju…
Czy skradziona z biblioteki księga pomoże przetrwać Hubertowi i jego bliskim? Czy tak jak wcześniej wywoła tragiczne skutki? Czy siedem lat to wystarczająco dużo czasu, żeby zmienić przyszłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 649
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Paulina Hendel, 2019
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019
Redaktor prowadząca: Milena Buszkiewicz
Redakcja: Karolina Borowiec
Korekta: Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: FecitStudio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-7976-124-1
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca
i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo
do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
Dla Kasi
Rozdział I
– Jesteśmy przestępcami, zwykłymi złodziejami! – jęczał Ernest skulony na siedzeniu pasażera. – Złapią nas i aresztują. Ty wiesz, ile taka beemka musi kosztować? Moi rodzice w życiu się nie wypłacą… Nie zdamy matury, nie pójdziemy na studia, nie znajdziemy pracy i skończymy jako bezdomni pod mostem…
– Przestań marudzić – żachnął się Hubert. Na jego twarzy przez cały czas błąkał się słaby uśmiech. Jeśli mógł być czegoś pewien, to właśnie tego, że jego najlepszy kumpel, Ernest Brzeski, spanikuje.
Miałem rację, to nie był sen, myślał.
– Dobrze, że udało nam się wydostać z Paryża – dodał wesołym tonem. – Po takim wybuchu ludzie na pewno zaczną panikować… Utworzą się gigantyczne korki.
– Czy ty rozum postradałeś?! Przecież nawet nie masz prawa jazdy! – wykrzyknął rudzielec.
– Uwierz, że w tej chwili to nasz najmniejszy problem.
Od pół godziny pędzili autostradą w stronę Niemiec. Nikt ich nie zatrzymywał; jechali, nie przyciągając niczyjej uwagi.
Oni jeszcze nie wiedzą, co się stało, myślał Hubert. Jadą sobie spokojnie do pracy, na urlop, a kiedy usłyszą o Luwrze, będą przekonani, że to kolejny zamach jakichś fanatyków. Nikt nie podejrzewa, że nadszedł koniec świata, jaki znamy. Impuls elektromagnetyczny zniszczy urządzenia, epidemia zdziesiątkuje populację, a potem z mroku zaczną wychodzić demony.
Chłopak zerknął na przyjaciela. Obrażony Ernest wyglądał przez okno.
Ocaliłem cię, można zmienić bieg czasu. Teraz wszystko będzie inaczej, obiecał sobie w duchu Hubert. Uratujemy nasze rodziny, zdobędziemy demonologię i pojedziemy do Święcina.
– Nie pozwolę umrzeć ani Izie, ani Henrykowi, ani nikomu innemu – szepnął. – Nie pozwolę Bartkowi zabić żony…
– Co? – Ernest spojrzał na niego zdenerwowany.
– Nic. – Hubert pokazał zęby w uśmiechu.
– No i czego się tak szczerzysz? – burknął przyjaciel. – Wiedziałem, że to się kiedyś stanie.
– Co?
– Że w końcu odwali ci zupełnie. Nie rozumiem tylko, dlaczego mnie w to wszystko wciągasz…
– Ernie, uwierz mi, że teraz ani szkoła, ani ta głupia wycieczka nie mają znaczenia.
– No to wyjaśnij mi wreszcie, co się dzieje!
Hubert postukał palcami w kierownicę i rozejrzał się. Wkrótce zobaczył znak, którego wypatrywał. Zjechali z autostrady na stację paliw i zatrzymali się pod niewielkim barem.
– Warto by coś zjeść – rzucił, wysiadając z samochodu. Ernest pokręcił głową i powlókł się za nim.
Hubert zamówił hamburgery z frytkami i colę.
Pod sufitem w barze był zawieszony telewizor. Nadawano wiadomości. Nagle wszystko wokół jakby zastygło w bezruchu – kasjer z wyciągniętą po pieniądze ręką, dwóch klientów przy stoliku, z kanapkami w dłoniach; starsza pani, która myła podłogę, oparła się na mopie. Każdy wpatrywał się w ekran.
Młoda i ładna prezenterka w szarej garsonce stała na placu du Carrousel, a za jej plecami rozciągał się widok na ruiny Luwru. Wokół kręcili się bezmyślnie ludzie, gdzieś w oddali przejechał wóz strażacki, co rusz na ekranie migał ktoś w pomarańczowej kamizelce. Panował chaos.
Kamerę skierowano na karetkę pogotowia, dwóch sanitariuszy właśnie niosło w jej kierunku rannego. W tle jakaś dziewczyna, najwyraźniej w szoku, siedziała nieruchomo na ziemi. Na czole miała krew. I wtedy Hubert spostrzegł w gruzowisku błyski kolorów. Na początku nie zwrócił na nie uwagi, myślał, że to jakieś śmieci, ale po chwili uświadomił sobie, co tak naprawdę widzi. Że skrawek fioletowego materiału to kurtka, której właściciel leży przygnieciony kawałem betonu. Że spod przewróconej latarni wystaje delikatna kobieca dłoń.
Nagle obraz w telewizorze się zmienił. Ktoś filmował muzeum z drona. Prezenter komentował wydarzenia powoli, z wahaniem, jakby do końca nie wierzył własnym oczom.
Tylu ludzi, pomyślał Hubert. Tylu zginęło, jeszcze więcej jest rannych. A ja nawet nie kiwnąłem palcem, wiedząc, że tak się stanie… Niby zdawał sobie sprawę, że nic by nie wskórał, bo przecież nie mógł zadzwonić na policję z informacją, że przyśnił mu się koniec świata, ale uporczywy wewnętrzny głos powtarzał, że mógł choć spróbować zapobiec temu, co się wydarzyło.
Nagle cała radość z faktu, że Święcino nie było wytworem jego wyobraźni, że jego przyjaciele wciąż żyją, uleciała. Miał świadomość, że zginie jeszcze więcej ludzi. Ale musiał uratować przynajmniej tych, których mógł. Tych, na których mu zależało i którzy być może mu uwierzą.
– Zjemy na zewnątrz – rzucił do osłupiałego Ernesta.
Wcisnął kilka monet w dłoń kasjera, który nawet tego nie zauważył.
Chłopcy usiedli przy stoliku przed barem. Hubert odpędził od siebie wszelkie niewesołe myśli i wgryzł się w hamburgera.
– Naciesz się tym smakiem – powiedział z pełnymi ustami. – Jeszcze trochę, a będziemy jeść tylko zdrowe i ekologiczne jedzenie – dodał, popijając colę.
– Wiedziałeś o tym wybuchu, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał Ernest. – Jakim cudem?
Hubert przełknął olbrzymi kęs. Wziął w palce frytkę, zamoczył ją w keczupie i wsunął do ust. Brzeski przez cały czas nie spuszczał go z oczu. Nawet nie tknął swojego jedzenia.
– Jedz, zanim wystygnie. – Hubert wskazał brodą na kanapkę przyjaciela, lecz ten ani drgnął. – Dobra, słuchaj, może to trochę dziwnie zabrzmi, ale… Nie wiem, jak to ująć. Miałem taki sen… Albo wizję. Poszliśmy pod Luwr na spotkanie z dziewczynami, ale one się nie pojawiły, a muzeum wyleciało w powietrze i… i… – zająknął się. – I widziałem, jak przygniata cię taki wielki kawał gruzu.
Ta rewelacja nie wstrząsnęła Ernestem.
– No dobra, załóżmy, że miałeś wizję – powiedział, przeczesując palcami swoją rudą czuprynę. – Fajnie, że dzięki niej mnie uratowałeś. Ale ten zamach to jeszcze nie powód, żeby kraść samochód, ty idioto!
– Ernest, to nie jest jedyna rzecz, jaka mi się przyśniła – dodał Hubert tak poważnym tonem, że przyjaciel zamilkł i spojrzał na niego z uwagą. – To był sam początek…
Zrelacjonował, jak obudził się ranny w piwnicy Jurka, nauczyciela historii, jak dowiedział się o impulsie, który zniszczył urządzenia elektryczne, o epidemii, która zabiła większość ludzkości. Opowiedział, jak trafił do Święcina. Dokładnie opisał wieś, a także mieszkańców osady. Na chwilę wszyscy ożyli, byli ludźmi z krwi i kości. A potem chłopak zaczął mówić o demonach. Potworach wychodzących z mroku i zabijających ludzi. Ze szczegółami zrelacjonował klęskę wyprawy do biblioteki.
– Widziałem, jak wij zabija strażnika, Adama – mówił Hubert. – Tam było tyle krwi! A potem nas nakryli. I to wszystko przeze mnie! Zastrzelili Henryka i Jacka. Boże, trafili nawet Izę. Byłem świadkiem, jak światło gasło w tych jej dwukolorowych oczach. Ogarnęła mnie wściekłość i zawiedziony zdałem sobie sprawę, że już nie ucieknę. Zanim zginąłem, zastrzeliłem całkiem sporo ludzi Łazarza, ale było ich za dużo, nie miałem szans. Czułem każdą kulę, która przechodziła przez moje ciało, widziałem ich wściekłe, szalone twarze… A potem się obudziłem. W hotelu, siedem lat wcześniej. I wiem, że teraz mogę wszystko naprawić.
Kiedy skończył mówić, zapadła cisza. Przez chwilę Ernest unikał jego wzroku.
– Wiesz co, Hubert… – odezwał się w końcu. – Potrzebujesz pomocy specjalisty.
– Ty mi wciąż nie wierzysz – westchnął. – Przecież widziałeś, co się stało z Luwrem!
– Ale… potwory? Demony? Koniec świata? Sam siebie powinieneś posłuchać.
– Wiesz co, masz rację. – Hubert zmarszczył lekko brwi. – Uratowałem ci życie, ale nie musisz w to wierzyć. Możesz robić, co chcesz. Ja jadę do Polski, uratuję rodzinę, zdobędę demonologię i przeżyję. A kiedy moje słowa zaczną się sprawdzać, może wtedy przyznasz mi rację.
Hubert wstał od stołu, zabrzęczał wyjmowanymi z kieszeni kluczykami. Nie oglądając się na przyjaciela, ruszył w stronę samochodu. Zajął miejsce kierowcy i głośno zatrzasnął drzwi.
– Raz, dwa, trzy… – zaczął liczyć. Kiedy doszedł do piętnastu, Ernest usiadł na miejscu pasażera.
– Nie myśl, że teraz wrócę do Paryża i będę się tłumaczył z twojego szaleństwa Generał Goebbels – powiedział.
– Zobaczysz, nie pożałujesz.
Dwie godziny później przekroczyli granicę.
– Niech żyje strefa Schengen! – zawołał Hubert, kiedy znaleźli się na terenie Niemiec. – Przyznam, że trochę się bałem, że zamkną granice czy coś w tym stylu. A nie wiem, czy przepuściliby przez nią dwóch niepełnoletnich w kradzionym samochodzie.
– Wydaje ci się, że wiesz, co robisz, ale ty wcale tego nie przemyślałeś – jęknął Ernest. – Tylko jedziesz przed siebie…
– A masz jakieś lepsze pomysły?
Brzeski jedynie westchnął, mierzwiąc rudą czuprynę.
– Wykończysz mnie kiedyś.
– Wiesz, tak sobie myślę, że może wypadałoby zadzwonić do rodziców, co? Powiedzieć im, że wracamy trochę wcześniej z wycieczki, żeby się nie martwili – zaproponował Hubert.
– Przecież moi wyjechali – mruknął Ernest.
– A, zapomniałem. Dokąd to było?
– Polecieli na Sri Lankę. Serio nie pamiętasz? Dwudziesta rocznica ślubu. Mama była tak podekscytowana tym całym wyjazdem, przez trzy lata zbierała pieniądze…
Sri Lanka jest daleko, zamyślił się Hubert. Kiedy transport przestanie działać? Boże, mam nadzieję, że zdążą wrócić. Bo jak nie…
Pokręcił głową, zerkając na kolegę.
– Ale mogę zadzwonić do siostry. – Ernest wyjął z kieszeni telefon. – Siedzi u dziadka na wsi.
Spróbował wybrać numer.
– Kurde, sieć zajęta. – Uniósł telefon, a potem wystawił go za okno. Nie pomogło. – Internet też świruje.
– Pewnie ludzie panikują, dzwonią do rodziny, na policję… – pocieszył go Hubert.
– Ale już wyjechaliśmy z Francji…
– Pamiętasz, co ci mówiłem? Że odpalono bomby w większych miastach Ameryki, Europy i Bóg jeden wie gdzie jeszcze. Może i Niemcom się dostało.
– Nie wierzę w to wszystko. – Ernest przetarł dłońmi twarz. – Zamach, okej, takie rzeczy się zdarzają. Ale cała ta reszta jest grubymi nićmi szyta.
Sieć jest zajęta, myślał gorączkowo Hubert. Ile czasu minie, zanim zupełnie padnie? Kiedy zabraknie internetu i prądu?
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknął nagle Ernest. Hubert ocknął się z zamyślenia i w ostatniej chwili odbił samochodem w bok. Okazało się, że zjechał ze swojego pasa i wyprzedzające ich auto prawie o nich zahaczyło.
– Patrz, do cholery, na drogę! – Rudzielec był wściekły. – Jeszcze tego brakowało, żebyśmy rozbili się gdzieś tutaj i musieli się tłumaczyć przed policją…
– Podejrzewam, że policja ma w tej chwili ciekawsze rzeczy do roboty – mruknął Hubert, lecz od tej pory jechał ostrożniej.
Czas wlókł się okropnie.
– Która godzina? – zapytał Hubert, kiedy przejechali kolejny nużący odcinek autostrady. W myślach natrętnie wracały mu obrazy gruzowiska z ekranu telewizora.
– Zaraz szósta. – Ernest zerknął na zegarek. – A mamy jeszcze trochę kilometrów przed sobą. – Zerknął na mijaną właśnie tablicę i szybko coś przeliczył. – W domu będziemy najwcześniej o drugiej w nocy.
– Boże, jestem już zmęczony. – Hubert ziewnął. – Musimy zatrzymać się gdzieś na kawę.
– To może cię zmienię, a ty będziesz pilotował? – zaproponował Ernest.
– Przecież ty prowadzisz jeszcze gorzej niż ja! I miałeś mniej lekcji na prawko!
– Ale szybko się uczę.
Na stacji benzynowej zatankowali, wypili po kawie i kupili na drogę coś do jedzenia i napój energetyczny.
Bez przeszkód – może poza gigantycznym korkiem pod Berlinem – dotarli do Polski. A im bliżej byli Poznania, tym szybciej rósł niepokój Huberta. Wracały obrazy z ostatniej wizyty w zrujnowanym domu. Nie zastał tam nikogo i obawiał się, że sytuacja się powtórzy: że rodzice z jakiegoś powodu wyjechali i już nigdy ich nie odnajdzie.
– Co tak nagle zamilkłeś? – Ernest jakby wyczuł jego niepokój.
– Opracowuję plan – skłamał.
– To znaczy?
– Przede wszystkim jutro trzeba iść do biblioteki.
– A ty znowu wyskakujesz z tą głupią książką… – westchnął Ernest.
– Nawet nie waż się tak o niej mówić – warknął Hubert. – Ludzie zginęli, żeby ją zdobyć. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cenna jest wiedza w niej zawarta. To znaczy, jak cenna się może okazać.
– Niech będzie. Biblioteka. – Przyjaciel ugodowo pokiwał głową. – A co potem?
– Trzeba zebrać zapasy żywności, wody, benzynę – wymieniał Hubert, usiłując sobie przypomnieć, jakie przedmioty były najbardziej potrzebne w Święcinie. – No i powinniśmy zdobyć broń.
– Broń? Czy ty już zupełnie oszalałeś? Niby skąd? I już sobie wyobrażam, co byś sobie odstrzelił!
– Myśl, co chcesz, ale akurat bronią umiem dobrze się posługiwać – żachnął się Hubert.
– Zupełnie jak ja. Gramy w te same gry komputerowe.
– Bardzo zabawne. Miałem colta i pepeszę…
– Pepeszę? Na pewno… Ty, gdzie my jesteśmy? – zapytał nagle Ernest. – Co to było za miasto, które przed chwilą mijaliśmy?
– A bo ja wiem… – zastanowił się Hubert, usiłując czytać mapę przy świetle małej samochodowej lampki. – Nie ma go na trasie.
– Zabłądziliśmy! Miałeś nas pilotować! – zdenerwował się Ernest.
– Pilotowałem! Przez kawał Niemiec dobrze nas prowadziłem. Skąd mogłem wiedzieć, że zgubisz drogę na własnym podwórku?
– Idiota. Teraz naprowadź nas na dobrą trasę.
– No dobra, zaraz powinniśmy skręcić w prawo.
Po niecałej godzinie i kilku kolejnych kłótniach udało im się trafić na właściwą drogę. O czwartej nad ranem byli już pod Poznaniem.
– Wygląda całkiem normalnie – stwierdził Ernest, patrząc na ulice.
– Niby tak… – mruknął Hubert, przypominając sobie, jak miasto będzie wyglądało za siedem lat: same ruiny, wrogo nastawieni ludzie, kryjące się we mgle wije…
Potrząsnął głową, odpędzając od siebie wizje demonów, lecz ich miejsce zajął znów strach o to, co czeka na niego w domu.
– Spokojnie, cicho i nudno jak zawsze – mruknął Ernest, kiedy wjechali na przedmieścia.
Zaparkowali samochód w uliczce niedaleko domu Huberta, licząc na to, że chwilowo nikt się nim nie zainteresuje. Decyzję, co dalej zrobić z wozem, odłożyli na później. Gdy dotarli pod drzwi Huberta, chłopak miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z klatki piersiowej.
Wszystko będzie dobrze, powtarzał w myślach. Rodzice na pewno śpią.
– Ciekawe, co powiedzą na naszą niespodziewaną wizytę – odezwał się Brzeski, kiedy Hubert odnalazł już w starej donicy klucz i właśnie wsuwał go w zamek. – Ty się będziesz tłumaczyć.
Zamek cicho szczęknął i już po chwili drzwi stanęły otworem. Przedpokój był pogrążony w ciemności, ale z salonu sączyły się słabe światło i odgłosy włączonego telewizora. Hubert powoli ruszył w tamtą stronę, czując ulgę, że dom jest spokojny i wygląda na to, że nic złego się nie wydarzyło.
– Tata? – odezwał się, kiedy w salonie zobaczył drzemiącego w fotelu ojca.
W telewizorze spiker mówił coś o ostrzale prowadzonym przez Amerykę i Koreę. Chiny groziły atakiem. Rosja mobilizowała armię…
– Hubert… – Mężczyzna obudził się i z niedowierzaniem patrzył na syna.
Chłopak bez słowa do niego podszedł i uścisnął go mocno. Na tę chwilę czekał długie siedem lat. Inaczej niż jego ojciec, który pożegnał go przed zaledwie kilkoma dniami.
– Co ty tu robisz? – zapytał Sierpień. – I ty, Ernest?
– Wysadzili Luwr w powietrze…
– Widziałem w wiadomościach. Tak się o was martwiliśmy! Sieć była zajęta, nie mieliśmy jak zadzwonić…
– Ale jesteśmy – powiedział wesoło Hubert.
Znów zmieniłem bieg zdarzeń, pomyślał ucieszony.
– Wróciliście szybciej z wycieczki? – dopytywał mężczyzna.
Hubert machnął ręką, zbywając temat.
– Gdzie mama? Śpi?
– Ma dyżur w szpitalu… – zająknął się ojciec. – To znaczy miała do ósmej wieczorem, ale pewnie coś się przedłużyło, a telefon nie działa, więc…
– Jak to?! Nie pojechałeś po nią?! Przecież coś się mogło stać!
– Daj spokój, przecież już nieraz zostawała w pracy dłużej.
Hubert obejrzał się na przyjaciela, który niepewny, jak się zachować, stał w progu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, a potem zerknął na telewizor. Relacjonowano wybuch w kolejnym miejscu.
– Widzisz, co się dzieje na świecie! – Chłopak wskazał palcem ekran. – I nie reagujesz?! Świat się wali i nie sprowadziłeś mamy do domu?!
– Hubert, nie przesadzaj – powiedział ojciec. – Kilka zamachów to jeszcze nie koniec świata, zwłaszcza że tutaj, u nas, nic się nie dzieje. Owszem, w skali globalnej to tragedia, ale nie traćmy głowy. A poza tym w wiadomościach uprzedzali, żeby nie wychodzić z domu.
W tej chwili Hubert zdał sobie sprawę, że jego zadanie nie będzie tak proste, jak sobie wyobrażał. Zrobił głęboki wdech, żeby trochę się uspokoić. Bezwiednie popatrzył na zdjęcie w drewnianej ramce, stojące na komodzie. Jak w transie powoli do niego podszedł, uniósł dłoń i delikatnie pogładził palcami szybkę. Nie tak dawno ta fotografia była jego jedyną pamiątką po dawnym życiu. A teraz znów widział uśmiechnięte twarze – małego siebie i rodziców – jakby nic złego nigdy nie miało się zdarzyć.
Chłopak odwrócił ramkę i wyjął z niej zdjęcie.
– Co ty robisz? – zapytał zaskoczony ojciec. – Wiesz, że mama się wścieknie, uwielbia to zdjęcie.
Ale żadna siła nie powstrzymałaby Huberta przed schowaniem tej pamiątki do kieszeni. Zbyt wiele teraz dla niego znaczyła.
Wtem w zamku zazgrzytał klucz. Cała trójka zastygła w bezruchu. Po chwili do pokoju weszła Lidia Sierpień.
– Nie śpisz, kochanie? Nie uwierzysz, co to był za koszmarny… – zaczęła, ale zamilkła, kiedy zobaczyła swojego syna i jego kolegę.
Zmarszczyła brwi.
– Co wy tu robicie? – zapytała zaskoczona.
– Eee… – wyjąkał Hubert. – Wróciliśmy wcześniej.
– To dobrze – westchnęła, a potem go uściskała. – Od zmysłów już odchodziłam. Wiedziałam, że zwiedzaliście już Luwr, ale mimo wszystko…
Chłopak poczuł, jak zadrżała na samą myśl, że mogli się znaleźć w pobliżu wybuchu.
– Jestem pełna podziwu dla waszej nauczycielki, że tak sprawnie zorganizowała wasz powrót…
Ernest zerknął wymownie na przyjaciela. „No to teraz się tłumacz” – sugerowało jego spojrzenie.
– Hmm. No bo my tak jakby wróciliśmy na własną rękę – powiedział cicho.
Mama odsunęła go na odległość ramion i uważnie mu się przyjrzała.
– Hubercie Sierpniu! Co to znaczy na własną rękę?! – zapytała ostro.
– Nooo, pożyczyliśmy samochód… Ale naprawdę musieliśmy wrócić… – bronił się słabo. Jeszcze kilka dni temu był wysportowanym i silnym mężczyzną, nieustraszonym w walce, a teraz stał skruszony przed własną matką i próbował się usprawiedliwiać. Zupełnie go ta sytuacja przerosła.
– A ty?! – kobieta zwróciła się do Ernesta. – Myślałam, że masz więcej oleju w głowie i nie będziesz słuchał idiotycznych pomysłów mojego syna! Co ja powiem twoim rodzicom?!
– W Paryżu byśmy zginęli! – próbował ich bronić Hubert.
– I nie można było wrócić normalnie?! Autobusem z resztą klasy?! Za dużo filmów się naoglądałeś! – wybuchła znów jego matka. – Jak ja się wytłumaczę waszej nauczycielce?! Pewnie od zmysłów odchodzi, a nawet nie mogę zadzwonić, bo sieć padła.
– Mamo, w ciągu kilku dni padnie wszystko…
– Nie gadaj bzdur! Marsz do swojego pokoju! I ty też, Ernest!
Chłopcy ze spuszczonymi głowami powlekli się na górę do zabałaganionej sypialni Huberta.
– Już zapomniałem, jak to jest mieć rodziców – mruknął Hubert, zamykając drzwi pokoju. Ale z uczuciem niewyobrażalnej ulgi pomyślał, jak to dobrze, że nie jest już sam.
– Mówiłem ci, że tak będzie. – Ernest wzruszył ramionami i rzucił się na łóżko.
Przyjaciel spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Wiesz co, zamierzam wziąć długi i gorący prysznic, zanim zabraknie wody – rzucił.
Idąc do łazienki, usłyszał, jak na dole rodzice kłócą się, które z nich jest winne skandalicznych wybryków syna.
Świat się wali, wszędzie giną ludzie, a oni martwią się, że wyrosnę na kryminalistę, pomyślał Hubert i z uśmiechem pokręcił głową. Żeby w najbliższym czasie mieli mieć tylko takie problemy…
– Chłopcy! – Do uszu Huberta dobiegł naglący głos, nakrył więc głowę kołdrą i go zignorował.
– Hubert! – Lidia ściągnęła z niego przykrycie.
– Co? – mruknął.
– Idziemy z tatą do pra…
– Nie! – Poderwał się nagle. – Nie możecie! Będzie wojna, a ja muszę wiedzieć, gdzie jesteście!
– Nie pleć bzdur! – prychnęła kobieta. – Dopóki rodzice Ernesta nie wrócą z wycieczki, obaj macie szlaban, a on mieszka u nas. Nie ważcie mi się wychodzić z domu. Jedzenie jest w lodówce. Będziemy z tatą w domu wieczorem.
– Cholera jasna – mruknął Hubert, patrząc na zamykające się drzwi. – Tym starym to kompletnie brakuje wyobraźni. Ty! – Kopnął łóżko, które w nocy wielkodusznie odstąpił koledze. – Wstawaj, mamy mnóstwo roboty.
– Taa? – zapytał sennie Ernest. – Dalej kroczyć ścieżką występku? Może dzisiaj będziemy okradać staruszki?
– Daj spokój, pieniądze za kilka dni i tak stracą wartość.
– A ten znowu swoje…
Hubert podrapał się po głowie. Co robić? Już wiedział.
Najpierw ruszył do łazienki, zatkał korkiem wannę i odkręcił kurki. Woda na pewno się przyda. Potem powędrował do kuchni i przez chwilę napawał się widokiem pełnej lodówki. Dawno nie miał takiej możliwości wyboru.
– Na co mam ochotę? – zapytał sam siebie. – Na wszystko.
Zanim Ernest zszedł na dół, Hubert zdążył przygotować pełen talerz kanapek. Zrobił też jajecznicę z keczupem, mocną, czarną kawę i wypił pół kartonu mleka.
– Ty to zamierzasz zjeść? – zapytał przyjaciel, patrząc z dezaprobatą na stół.
– Pewnie, dawno nie miałem w ustach takich dobrych rzeczy – mruknął chłopak, z zadowoleniem przeżuwając kanapkę. – Choć muszę przyznać, że Kasia piekła lepszy chleb. Zresztą sam się kiedyś przekonasz. A jak nie chcesz jeść, to możesz nabrać wody do garnków.
– Twoja matka się wścieknie.
– Może, ale potem jeszcze wszyscy będziecie mi dziękować.
– Jesteś nienormalny.
Hubert wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.
– Ruszaj się, bo dziś musimy iść na zakupy i do biblioteki.
– Przez ciebie, głąbie, będziemy mieli jeszcze większe kłopoty, o ile to w ogóle możliwe – jęknął rudzielec i zabrał się do nalewania wody do garnków.
– Ernie, Ernie, czy kiedykolwiek wpakowałem nas w coś, z czego nie potrafiłbym nas wyciągnąć? – zapytał Sierpień, ale przyjaciel tylko znacząco westchnął.
Przed wyjściem włączyli jeszcze telewizor. Na każdym kanale nadawano wiadomości. Zamachy terrorystyczne w kolejnych miastach.
– Nie wierzę – wyszeptał Ernest.
– Mówiłem.
Jak tylko zjedli, Hubert zabrał z puszki w kuchni pieniądze, które mama odkładała na zakupy, i wybrali się do najbliższego supermarketu. Nakupowali tyle jedzenia z długą datą ważności, na ile tylko starczyło funduszy, a potem w dwóch wózkach sklepowych zawieźli to wszystko do domu i poukładali w piwnicy. Wchodząc do ciemnego i chłodnego pomieszczenia, Hubert nie był w stanie opanować lekkiego drżenia rąk. Dobrze pamiętał, co tam się kiedyś kryło.
– No to teraz do biblioteki – zakomenderował, kiedy skończyli układać zapasy.
– Poczekaj, muszę coś jeszcze załatwić – odpowiedział Ernest.
– Co może być ważniejsze od biblioteki i demonologii?
Rudzielec wywrócił oczyma.
– Chcę napisać mejla do rodziców i siostry, że żyję, skoro sieć komórkowa wciąż jest zajęta.
– Dobra, tylko szybko.
Niestety, jak tylko włączyli komputer, okazało się, że internet także w Polsce nie działa.
– Szlag, zaczęło się! – jęknął Hubert. – Nie sądziłem, że to potoczy się tak szybko.
– Co ty gadasz? – przestraszył się Ernest. – To na pewno tylko krótka awaria.
– Może jeszcze się uda – pocieszył go Hubert. – Sprawdzimy, jak wrócimy z biblioteki, okej?
Przyjaciel pokiwał głową. Chwilę później pędzili na rowerach Huberta i jego taty w stronę Starego Miasta. Woleli nie ryzykować podróży samochodem. Ktoś mógł ich zatrzymać, poza tym pod samą biblioteką i tak pewnie zwykle nie było gdzie zaparkować, o ile Hubert kojarzył okolicę. Wjazd na monitorowany parking kradzionym samochodem nie wchodził w grę. Droga zajmie im więcej czasu, ale to przynajmniej pozwoli rozejrzeć się trochę po okolicy.
Ostatecznie byli zadowoleni, że wybrali rowery, bo na drogach panował chaos. Wielu ludzi nie poszło do pracy, wychodzili na ulice i kręcili się bez celu. Inni okupowali posterunki policji, domagając się wyjaśnień.
– Niewiele brakuje, żeby zaczęły się jakieś zamieszki – mruknął zaniepokojony Hubert.
Zamknął oczy i przypomniał sobie słowa Jurka. „Ludzie sami dokończyli dzieła”.
Jak zaczną panikować, nic ich nie powstrzyma przed demolowaniem domów, sklepów i mordowaniem innych, pomyślał gorzko.
Natknęli się również na spory tłum klientów pod oddziałem jednego z banków. Wszyscy chcieli wypłacić pieniądze. Okazało się, że internet nie działał nie tylko w domu Huberta – poznaniacy bali się, że ich oszczędności przepadły. Oglądali wiele filmów i wiedzieli, co się dzieje w takich sytuacjach. Jednak na razie nie byli bardzo rozzłoszczeni. Zagubieni, przestraszeni – tak, ale nie zagniewani. Dość spokojnie słuchali kierownika oddziału banku, który ich przekonywał, że to tylko chwilowe trudności. Że awaria internetu nie wpływa na bankowe bazy danych.
– Żadne pieniądze nie znikną nikomu z konta! – mówił. – Na razie po prostu musimy uzbroić się w cierpliwość, aż wszystko zacznie działać!
Hubert usłyszał w jego głosie nutkę paniki. Mężczyzna wiedział, że nie jest wcale tak kolorowo, jak to przedstawiał.
Dopiero kiedy dotarli do biblioteki, Sierpień zdał sobie sprawę, że brak internetu może mieć wpływ także na ich misję.
– Okej. Wypożyczalnia jest w budynku po lewej – powiedział Ernest. – Czytelnie w tym drugim, na piętrach.
Postanowili zacząć od wypożyczalni. Weszli przez bramę i otworzyli drzwi. Przy komputerach po lewej stało kilku poirytowanych studentów. Internet najwyraźniej nie działał.
– Muszę jutro oddać pracę! – pieklił się jakiś chłopak. – Jak mam to zrobić?
Gruba kobieta siedząca za ladą wypożyczalni tylko wzruszyła ramionami. Najwyraźniej cudze problemy niewiele ją obchodziły.
– No i co, geniuszu? – Ernest zwrócił się do przyjaciela.
– Musimy znaleźć tę książkę. Tylko jak?
Ernie westchnął ciężko.
– Widać, że nie za często bywasz w bibliotekach – powiedział i ruszył w stronę tablicy informacyjnej. Potem bez słowa wyszedł na zewnątrz. Przyjaciel podążył za nim do drugiego budynku.
– Szatnia – rzucił rudzielec.
– Ale dokąd…
– Wiem, co musimy zrobić.
Hubert posłusznie zostawił plecak w szatni. Potem, przeskakując po dwa stopnie, wspiął się na piętro i… zatrzymał się, nie mając pojęcia, co dalej.
Ernest rozejrzał się ciekawie, a potem zdecydowanie skręcił w lewo, jakby już tu wcześniej był. Wreszcie dotarli do pomieszczenia pełnego podejrzanie wyglądających szafek.
– Co to? – zaciekawił się Hubert.
– Katalog kartkowy. Dobrze, że go nie zlikwidowali. – Ernest przyjrzał się małym szufladkom z literami. Było ich mnóstwo. – Jak szukamy? Według jakiego hasła?
– Spróbuj „demonologia”. Nie wiem, kto mógł to napisać.
Hubert przeklął się w duchu, że nie sprawdził tego od razu po powrocie do domu. Może wówczas internet jeszcze działał, a katalog biblioteczny był przecież ogólnie dostępny. Gdyby pomyślał wcześniej, może znałby teraz nie tylko autora i dokładny tytuł, ale i sygnaturę.
Ernest otworzył szufladkę z literą „D” i przez chwilę przekładał w niej karty.
– Mam, są dwie książki o takim tytule. Ale nie można ich wypożyczyć. Są w czytelni… nauk humanistycznych.
– Cholera… – mruknął Hubert. Wiedział, że przy drzwiach wyjściowych z obu budynków są czujniki i że czytelnicy nie mogą wynieść książki bez zwracania na siebie uwagi. – Nie podejrzewałem, że to będzie takie trudne – westchnął.
– To co teraz?
– Najpierw ją znajdźmy, a potem opracujemy plan.
– Ty chyba sobie jaja ze mnie robisz! Chcesz w biały dzień okraść bibliotekę?
Ale przyjaciel już go nie słuchał. Szybko odnalazł na tablicy z rozkładem pomieszczeń potrzebną informację i wspiął się szerokimi schodami jeszcze piętro wyżej. Przywołując na twarz szeroki uśmiech, podszedł do kobiety, która na jego oko była bibliotekarką. W końcu siedziała za tym masywnym biurkiem i w ogóle.
– Dzień dobry. Potrzebuję pewnej książki…
– Nie znajdę ci jej teraz, katalog nie działa – odburknęła.
– Ale to bardzo ważne, muszę napisać referat o wierzeniach słowiańskich. I znaleźliśmy ją w katalogu kartkowym.
Kobieta westchnęła ciężko.
– Rewers trzeba wypełnić – oznajmiła.
– Naprawdę? – zdziwił się Ernest. – Myślałem, że już nie ma papierowych rewersów…
– W awaryjnej sytuacji są – mruknęła bibliotekarka najwyraźniej niezadowolona z takiego zarządzenia. – I kartę biblioteczną albo legitymację studencką poproszę.
Hubert poklepał się po kieszeniach.
– O kurczę! – odezwał się nieco zbyt teatralnym tonem. – Zostawiłem legitymację w plecaku. Kolega wypełni rewers, a ja skoczę do szatni. I od razu weźmiemy dwa egzemplarze.
Bibliotekarka spiorunowała go wzrokiem.
– Tylko szybko, nie mam dla was całego dnia.
Hubert niespiesznie ruszył do wyjścia. Jeszcze przez ramię obejrzał się, żeby zobaczyć, jak Ernest wręcza dwa rewersy kobiecie, która z ewidentnie niezadowoloną miną wstała z krzesła i poszła po książki. Tak naprawdę chłopak wcale nie zamierzał iść do szatni, bo nie miał przecież ani karty bibliotecznej, ani tym bardziej legitymacji studenckiej. Po prostu liczył, że bibliotekarka przyniesie demonologie, a wtedy… cóż, wymyśli jakiś plan na poczekaniu.
– Co jest?! – krzyknął nagle jeden ze studentów przy komputerach.
Wszystkie monitory zgasły. W całej bibliotece pociemniało.
– Awaria jakaś? – zapytał ktoś.
Hubert zatrzymał się gwałtownie. Nie podejrzewał, że impuls zadziała tak szybko, myślał, że będą mieli więcej czasu.
– Która godzina? – zaczepił przechodzącego obok chłopaka.
Ten uniósł nadgarstek, na którym miał zegarek elektroniczny.
– Zaraz jedenasta – usłyszał Hubert i odetchnął z ulgą.
– Dzięki – rzucił. Skoro zegarek działał, to nie impuls, tylko awaria prądu.
Zaczął nasłuchiwać; coś działo się na ulicy. Zbiegł na parter i rzucił się do wyjścia. Kwietniowe słońce raziło go w oczy. Teraz wyraźnie słyszał klaksony samochodów, zaraz potem do jego uszu dotarł głuchy huk, a po nim następny. Na pobliskim skrzyżowaniu właśnie zderzyły się dwa auta, trzy inne nie zdążyły wyhamować i z rozpędem w nie wjechały.
Hubert zerknął jeszcze na sygnalizację świetlną, która przestała działać, a potem popędził znów do czytelni. Ernest stał w tym samym miejscu, opierając się o stolik, na którym leżała książka.
Jego przyjaciel zachłannym wzrokiem spojrzał na niezbyt gruby tom.
– Była tylko jedna, a ta babka powiedziała, że w tej sytuacji drugiej nie odkopie, i już – powiedział rudzielec. – Słuchaj, może ją skserujemy? Nie trzeba od razu kraść…
– Nie widzisz, że prąd wysiadł? – Hubert pokręcił głową.
– Jak to? Tak po prostu? – zapytał z niedowierzaniem Ernest.
– A czego się spodziewałeś? Fajerwerków? Gdzie jest ta bibliotekara?
– Poszła się wykłócać ze studentami. – Wskazał brodą grupę ludzi, na których krzyczała kobieta.
– Zasłoń mnie – rzucił Hubert i upewniwszy się, że biblioteczny Cerber nie patrzy w ich stronę, przychylił się nad biurkiem, sięgnął po książkę i wepchnął ją pod bluzę.
– Hubert, nie rób tego.
– Daj spokój, prądu nie ma, alarmy nie działają, nikt nas nie złapie. – Zerknął w stronę bibliotekarki, nadal zajętej studentami. – Chodź… – Pociągnął przyjaciela za rękaw.
Zbiegli ze schodów, wzięli plecaki z szatni, a potem pewnym krokiem skierowali się do drzwi. Hubert kątem oka dostrzegł recepcjonistę, który przyglądał im się podejrzliwie.
– Szybciej – ponaglił Ernesta. W szatni ukradkiem wsunął książkę do plecaka i z budynku wyszli już jak gdyby nigdy nic.
Ernest rozejrzał się osłupiały. Kilka aut stało w poprzek ulicy, na najbliższym skrzyżowaniu samochody zderzyły się z tramwajem. Panował chaos. Wszyscy na siebie wrzeszczeli. Nadjeżdżały coraz to nowe samochody, niektóre zdążyły wyhamować, inne się rozbijały. Kierowcy wysiadali i łapali się za głowy. Droga była całkowicie zablokowana. Przechodnie przystawali na chodnikach i ze zdziwieniem obserwowali, co się dzieje.
– Nic tu po nas, wracamy do domu – stwierdził Hubert.
Wsiedli na rowery i ruszyli. Miasto było sparaliżowane. Policja i straż miejska usiłowały uporać się z sytuacją, ale na razie szło im to bardzo opornie.
Chłopcy przypatrywali się wszystkiemu z niepokojem. Wiele razy musieli zsiadać z rowerów i przedzierać się przez spanikowany tłum. Droga powrotna zajęła im dużo więcej czasu, niż się spodziewali. Do domu dotarli późnym popołudniem.
Ernest przeszedł się po całym budynku, by sprawdzić, czy wszędzie nie ma prądu. Nie było. Zrezygnowany dołączył do Huberta w kuchni. Ten na dolnej półce lodówki znalazł zapas piwa taty. Uznał, że trzeba je wypić, póki jest zimne, bo lodówka pewnie już nie zadziała. Otworzył jedną puszkę, drugą podał przyjacielowi i przenieśli się do salonu. Hubert rozparł się w fotelu i z namaszczeniem wyjął demonologię z plecaka.
Czy to było moje źródło wiedzy o demonach? – zastanawiał się.
Spojrzał na okładkę, na której był naszkicowany olbrzymi, paskudny demon, i uznał, że autora ilustracji nieco poniosła wyobraźnia.
Otworzył książkę na wstępie.
„Nie tak dawno temu świat naszych przodków zamieszkiwały najrozmaitsze stwory, diabły i demony. To, czego ludzie nie rozumieli, przypisywali działaniu nadprzyrodzonych mocy. Uważali, że za zjawiskami przyrodniczymi, chorobami i podejrzanymi zachowaniami ludzkimi stoją demony. Było to coś więcej niż próba racjonalizacji świata. Stare wierzenia zawierały również wskazówki, jak żyć.
Południca zniechęcała dzieci do deptania zbóż, a ponieważ w południe zsyłała na ludzi pracujących w polu udar słoneczny, należało schronić się przed nią – czy raczej niebezpiecznym słońcem – w cieniu. Z kolei dusze geometrów, którzy przy pomiarach ziemi oszukiwali prostych wieśniaków, pokutowały po śmierci na bagnach jako błędne ogniki”.
– Próba racjonalizacji świata? – mruknął Hubert, znów zerkając na okładkę. – Wskazówki, jak żyć? Te demony naprawdę istnieją, to wcale nie są tylko wierzenia!
Otworzył książkę na literze „a”.
– „Albasta, negatywny demon, rodzaj rusałki…” – czytał na głos. – Kradła bądź podmieniała niemowlęta… anioł… antychryst… ankluz… ażdacha, o, demon powietrzny! To znaczy, że co? Że lata? Mam nadzieję, że nie.
– Co teraz będzie? – zapytał znienacka Ernest, siadając na kanapie.
– Pij piwo, dopóki jeszcze je mamy – odpowiedział mu Hubert, nie odrywając wzroku od kartek.
– Daj spokój, wiesz, o co mi chodzi. Nie ma prądu, internetu, niczego. Co robimy?
Sierpień spojrzał na przyjaciela.
– Słuchaj, kiedy znów obudziłem się w hotelu w Paryżu, postanowiłem, że choćby nie wiem co, nie popełnię tych samych błędów i zmienię bieg historii. Już zacząłem. Uratowałem ciebie, wiem, gdzie są moi rodzice, zdobyłem demonologię. A potem pojedziemy do Święcina. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
– Na jakim obszarze zabrakło prądu? W mieście, kraju? Czy może na całym kontynencie albo świecie? – zapytał rzeczowo Ernest.
– Nie umiem ci odpowiedzieć. – Hubert pokręcił głową.
– Czy samoloty nadal mogą latać?
– Nie wiem, stary, naprawdę mi przykro.
Ernie odstawił na stół nienapoczęte piwo, które trzymał w dłoni.
– Macie gdzieś radio? Takie na baterie? – zapytał. – Może mimo wszystko coś będą nadawać. Duże firmy powinny mieć jakieś dodatkowe źródła zasilania.
– Poszukam – obiecał Hubert i zwlókł się z fotela.
W piwnicy, wspomagając się latarką, znalazł stary odbiornik. Włożył do niego nowe baterie i go uruchomił. Chwilę trwało, zanim dostroił urządzenie do jakiejś stacji.
– …silne pole magnetyczne powodujące zjawiska elektryczne… – Przez serię trzasków ledwie dało się słyszeć głos prowadzącego. – …Korea grozi uruchomieniem nowej broni… skieruje atak na Stany Zjednoczone, jednak nie wiadomo, jaki będzie jej wpływ na resztę świata… Warszawa w gruzach… Ktoś odpalił ładunki we Wrocławiu… Elektrownie zapewniają, że awaria prądu jest tymczasowa… Władze apelują o zachowanie spokoju i nieopuszczanie domów bez konieczności…
– Muszę jechać do siostry… – powiedział cicho Ernest, kiedy wyłączyli radio. Był okropnie blady i nerwowo zaciskał pięści. – Jeśli rodzice nie… nie wrócą, to ona i dziadek są moją jedyną rodziną.
– Pojedziemy po nią – obiecał Hubert.
Upił łyk piwa, ale wcale mu nie smakowało.
– Chłopcy? – Do domu wszedł Daniel Sierpień. – Co wy tu robicie? – Spojrzał wymownie na puszki na stole.
– Daj spokój, cały świat się wali, to chyba nie będziesz się czepiał – mruknął Hubert.
Ojciec skrzywił się lekko, ale nie skomentował. Usiadł na kanapie obok Ernesta.
– Co dzisiaj robiliście? – zapytał.
– Nic ciekawego – odpowiedział rudzielec.
– Boże, co za dzień – westchnął mężczyzna. – Kiedy wysiadł prąd, nie było po co siedzieć w kancelarii, ale miasto jest tak zapchane, że powrót zajął mi kilka godzin. Chociaż teraz, gdy na każdym skrzyżowaniu ktoś kieruje ruchem, sytuacja trochę się unormowała… Mam nadzieję, że jutro już będzie prąd.
– Słuchałeś radia? – zapytał Hubert. Ojciec kiwnął głową.
– I wciąż wierzysz, że będzie lepiej?
– Oczywiście, że tak. Naprawią usterki…
– Wysadzili Warszawę!
– Cóż…
– Skąd wiesz, że następna bomba nie trafi w Poznań?
Daniel Sierpień otworzył usta, a potem je zamknął.
– Muszę jeszcze trochę popracować, będę w swoim gabinecie – oznajmił w końcu i wyszedł z pokoju.
– Dlaczego oni nie wierzą, że będzie tylko gorzej? – zapytał ze złością Hubert.
– Bo dużo łatwiej jest wierzyć, że władze sobie z tym poradzą – odparł Ernest. – Jeżeli do jutra sytuacja się nie zmieni, jadę do siostry. Wezmę ten kradziony samochód, jeśli jeszcze stoi tam, gdzie go zostawiliśmy, i jadę.
– Razem pojedziemy. – Hubert pokiwał głową. – A potem do Święcina.
– Co ty znowu z tym cholernym Święcinem?! – Ernest spojrzał na niego ze złością. – Taka wioska pewnie w ogóle nie istnieje! Wymyśliłeś ją sobie! – Nagle uszło z niego całe powietrze. – Do dupy z tym wszystkim, idę spać, po wczorajszym dniu ledwie stoję na nogach. Zresztą co tu robić bez światła? Zaraz się zrobi zupełnie ciemno.
W głowie Huberta zakiełkowała niepokojąca myśl. A jeśli on ma rację?Jeżeli Święcino nie istnieje? Co wtedy? Jak przetrwać następne lata?
Huberta obudził jakiś hałas. Otworzył oczy, ale wokół panował mrok. Zazwyczaj z ulicy sączyło się przez okna pomarańczowe światło latarni, jednak teraz całe miasto – i nie tylko – pogrążyło się w ciemnościach. Z gabinetu ojca na korytarz wylewał się słaby blask latarki, dobiegał stamtąd szelest dokumentów. Na zewnątrz rozległ się trzask zamykanych drzwi od samochodu. Na podjeździe zachrzęścił piasek, a chwilę później do domu weszła Lidia.
– Cześć, mamo! – Hubert wyszedł po omacku do przedpokoju ją przywitać.
– Cześć, kochanie! – Kobieta uściskała syna. Od dawna już jej na to nie pozwalał, jednak zawsze, gdy miała ciężki dzień w pracy, musiała go przytulić, jakby chciała się upewnić, że jest cały i zdrowy.
– Dobrze, że wróciłaś dziś wcześniej.
– Ale zaraz muszę wyjść – odparła. – Wpadłam tylko na chwilę, żeby coś zjeść, przebrać się i znów do pracy. Nie chciałam tylko, żebyście się o mnie martwili. Nawet nie wiesz, co to był za dzień…
– Nie możesz tam wrócić! – zaprotestował.
– Kochanie, nie kłóć się, to był naprawdę paskudny dzień, nie mam na nic siły – powiedziała, wymijając go.
– Co mam zrobić, żebyście mnie posłuchali?! – jęknął Hubert w przestrzeń.
– Co to za woda w wannie?! – krzyknęła z góry mama.
– Na wszelki wypadek, jakby i jej zabrakło! – odkrzyknął.
Lidia nie skomentowała tego, że jej syn stał się nagle taki przezorny.
Kilka minut później rodzice przyszli do kuchni na późną kolację. Hubert przyglądał się im badawczo przy drgającym świetle świeczki.
– Ernest śpi? – zagadnęła mama.
– Tak.
– Biedny chłopak. Nie wiadomo, co się dzieje z jego rodzicami, kiedy dadzą radę wrócić… Bo Zuzia jest u dziadka, prawda?
Hubert pokiwał głową. Przypatrywał się, jak mama robi sobie kanapkę. Niby bardzo szybko, ale starannie. Masło musiało być rozsmarowane dokładnie na całej kromce, szynka równo ułożona. Tata z kolei niedbale położył na chlebie wędlinę, przykrył ją serem i zabrał się do jedzenia.
– Tragedia z tym prądem – narzekała mama. – Zanim u nas uruchomiło się awaryjne zasilanie, minęło trochę czasu, a trwała operacja i zapanował chaos. Tylu ludzi poprzywozili nam z różnych wypadków samochodowych. No i pacjentka z jakąś paskudną odmianą grypy…
W umyśle Huberta zapaliła się czerwona lampka. Grypa!
– Co to za choroba? – zapytał.
– Słucham? – Mama spojrzała na niego zaskoczona.
– Co to za choroba?
– No mówię, że grypa. Ma objawy jak przy zwykłej grypie, tylko nasilone. Wysoka gorączka, bóle…
– Nie możesz wrócić do szpitala! – wybuchł chłopak. – To jest śmiertelna choroba!
– Hubert, daj spokój – ucięła ostro mama. – Jestem już naprawdę zmęczona tymi twoimi podejrzeniami…
– Ale na razie mam rację. Tato, powiedz coś!
Ojciec spojrzał na syna, a potem na żonę.
– Może rzeczywiście powinnaś wziąć wolne?
– Obaj oszaleliście! – zdenerwowała się. – Wszyscy lekarze są postawieni w stan gotowości, a wy mi sugerujecie urlop!
– To będzie epidemia – spróbował jeszcze raz Hubert. – Większość ludzkości umrze.
– Wracam do pracy, samochód zostawiam w garażu, koleżanka po mnie przyjedzie – oznajmiła mama zmęczonym głosem, ignorując jego protest. – Nie wychodźcie z domu. Jutro się jakoś do was odezwę.
Niedługo po jej wyjściu w kranach zabrakło wody. Tego wieczoru musieli umyć się w misce.
W nocy Hubert nie mógł spać. Śniły mu się same koszmary. Ernest też rzucał się na łóżku. Najwyraźniej przeżywał to, że jest daleko od rodziny i nie wie, co się dzieje z jego bliskimi.
Rano Hubert, gdy tylko wstał, dopadł do włącznika światła, ale prądu nadal nie było. Zrezygnowany zszedł na parter. Ernest jeszcze spał, a ojciec drzemał w fotelu w swoim gabinecie.
Chłopak na próbę odkręcił kran w kuchni, ale zaczęły się z niego wydobywać jedynie dziwne dźwięki. Hubert zrobił więc sobie śniadanie i jedząc, zaczął czytać demonologię.
– Boże, co za bzdury – stwierdził, przeglądając kolejne strony. – I dla czegoś takiego narażaliśmy życie?!
Dokładniej przyjrzał się tylko kilku opisom demonów, jednak żaden z nich nie wydawał się sensowny.
– „Srala”? Co to za demon? – burknął. – A „Hała”? Imię własne diabła. Przecież to jest idiotyczne! – zdenerwował się. – Nie, to już jest przesada: demon o nazwie macica. Wywoływał kolkę żołądkową… Podobno każdy miał macicę… Kretynizm – sapnął, ze zniechęceniem zamykając książkę.
Niedługo potem do kuchni przyszedł Ernest. Był zaspany, rude włosy sterczały mu we wszystkie strony.
– Włączę radio, okej? – powiedział. Hubert kiwnął głową.
– …coraz więcej przypadków śmiertelnej grypy… – mówił spiker.
Chłopcy spojrzeli po sobie.
– Miałeś rację – wyszeptał Ernest.
– Mówiłem ci – odparł tamten. – To będzie epidemia czy nawet pandemia. Kurde, musimy wynieść się z miasta. Tylko jak zmusić do tego rodziców?
– Nie wiem. Jak ci się nie uda, jadę sam.
– Cholera – burknął Hubert. – Nie ma takiej opcji, żebyśmy się rozdzielili.
Wziął do ręki radio i pewnym krokiem pomaszerował do gabinetu ojca.
– Tato, słuchaj – powiedział, stawiając odbiornik na biurku. Podkręcił głos.
– …wygląda na grypę – mówił jakiś lekarz. – Ale jest dużo agresywniejsza i nie reaguje na leczenie.
– Słyszysz? – zapytał ostro Hubert i przełączył stację.
– …ofiary szacuje się na setki tysięcy ludzi…
Znów przełączył.
– …pożar rozprzestrzenia się szybko…
– …impuls elektromagnetyczny…
– …trzy osoby zmarły na grypę…
– …ludzie zdemolowali oddział banku, chcąc wydobyć swoje pieniądze…
– Nadal mi nie wierzysz, że to koniec? – Hubert wyłączył radio. – Cały kraj jest w rozsypce. Nic się już nie da naprawić.
– To co chcesz robić?! – naskoczył na niego ojciec. – Przecież nie mamy dokąd pójść. A poza tym jak zamierzasz ściągnąć matkę ze szpitala? W życiu nie pozwoli się stamtąd wyprowadzić. Wiesz, jak serio traktuje swoje obowiązki.
– Jakoś to załatwię. Ernest chce jechać po siostrę. Jest teraz sam na świecie. Przez wzgląd na jego rodziców powinniście go zawieźć na Pomorze.
Ojciec na moment się zawahał.
– Mogę go zawieźć…
– Nie! – przerwał mu Hubert. – Nie wolno nam się rozdzielać, bo potem możemy już się nie znaleźć. Najbezpieczniej będzie, jeśli wszyscy pojedziemy na północ, na wieś. Tam nie będzie zamieszek, bomb, może nawet ta choroba tam nie dotrze.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Ojciec dłonią pogładził się po brodzie.
– Chcę tylko wiedzieć, czy kiedy sprowadzę tu mamę, pomożesz mi zapakować ją do samochodu. Czy stąd wyjedziemy. Jak się wszystko uspokoi, możemy wrócić do domu – dodał, wiedząc, że kłamie, że sam nigdy się nie zgodzi na powrót do zrujnowanego miasta.
– Dobrze. – Ojciec kiwnął głową, a Hubert w końcu odetchnął z ulgą.
– My z Ernestem pojedziemy teraz do niego po rzeczy, a ty spakuj wszystko, czego możemy potrzebować.
– Jak zamierzacie jechać do Ernesta? – zapytał podejrzliwie ojciec. – Przy braku prądu tramwaje nie…
– Nieważne. – Hubert machnął ręką. – W piwnicy są zapasy jedzenia. I przelej wodę z garnków do wszystkich butelek, jakie znajdziesz w domu…
Zadowolony, że w końcu coś mu się udało, wrócił do kuchni po przyjaciela.
– Jedziemy do ciebie – oznajmił.
Ze swojego pokoju przyniósł kluczyki do kradzionego bmw i z uśmiechem skierował się do drzwi. Wychodził już z domu, kiedy nagle się zatrzymał i wrócił do środka.
– Zaraz będę! Ty już idź tam, gdzie zaparkowaliśmy – rzucił przez ramię do przyjaciela. – Oby nasz wóz nadal stał w tej uliczce. Ale w tym całym chaosie wątpię, by ktoś się nim zainteresował.
Wrócił po plecak, do którego zapakował demonologię. Szczęśliwie bmw stało dokładnie tam, gdzie je zostawili.
– Po cholerę ci teraz ta książka? – zapytał Ernest, kiedy wsiedli do samochodu.
– Od tej pory nigdzie się bez niej nie ruszam.
Jechali pustymi ulicami. Obrzeża miasta na szczęście nie zakorkowały się tak jak centrum. Ci, którzy nie poszli do pracy, siedzieli w domach. Poza tym niebo zasnuło się ciemnymi chmurami i zanosiło się na deszcz, co tym bardziej nie zachęcało do wychodzenia na zewnątrz. Po kilku minutach chłopcy zaparkowali pod domem Erniego.
– Czego będziemy potrzebować? – zapytał rudowłosy chłopak.
– Weź swoje ubrania – odparł Hubert. – Zuzy też. I wiesz co… jakieś zimowe też się mogą przydać.
Ernest kiwnął głową. Na razie jego przyjaciel był jedyną osobą, która orientowała się, co się dzieje, więc najwyraźniej postanowił się z nim nie sprzeczać.
– Śpiwory, suchy prowiant, buty – wymieniał Hubert.
Wkrótce do samochodu trafiło wszystko, co uznali za potrzebne w następnych tygodniach – i nie tylko.
– Podleję kwiaty mamy – powiedział Ernest, kiedy robili ostatnią rundę po domu. – Wścieknie się, jak wszystkie pousychają.
Po chwili zrobił się cały czerwony, jakby pożałował tego, co powiedział.
– Tak, zrób tak. – Hubert kiwnął głową. – I wiesz co, mógłbyś wziąć też dla siebie i Zuzy jakieś zdjęcie albo coś, co należało… ee… należy do waszych rodziców.
Przyjaciel pokiwał głową i odszedł.
Hubert patrzył na niego ze współczuciem, przykładając dłoń do kieszeni kurtki na piersi, gdzie spoczywało zdjęcie z komody.
Ernie wrócił po kilku minutach; pod pachą niósł album.
– Wziąłem cały – powiedział, unikając wzroku towarzysza. – Nie mogłem się zdecydować.
– Tak, to dobry pomysł. – Hubert poklepał go po łopatce. W tym jednym momencie zupełnie zabrakło mu słów.
Drogę powrotną również pokonali bez problemów. Wypakowali rzeczy, po czym Hubert z powrotem wsiadł do samochodu.
– Dokąd jedziesz? – zapytał Ernest.
– Po mamę. Będę musiał ściągnąć ją tu siłą. Cholerna przysięga Archimedesa.
– Chyba Hipokratesa?
– No przecież mówię. To na razie! – Hubert wycofał auto z podjazdu i ruszył w stronę miasta.
O przednią szybę zaczęły rozbijać się duże krople deszczu. Wszystko wokół pociemniało.
Im był bliżej centrum, tym więcej widział ludzi i samochodów. Na większych skrzyżowaniach stali policjanci i kierowali ruchem.
Po niecałej godzinie zajechał pod szpital. Deszcz rozpadał się na dobre, zaczęło grzmieć.
Budynek był zatłoczony. Na szczęście miał awaryjne zasilanie, więc w środku było jasno. W poczekalni siedziało mnóstwo pacjentów, panował rozgardiasz. Hubert chciał zapytać mijaną właśnie pielęgniarkę, gdzie może znaleźć mamę, ale nie zwróciła na niego uwagi. Przeciskając się przez tłum, chłopak skierował się do gabinetu Lidii Sierpień, jednak nie zastał jej tam. Truchtem biegł przez korytarz, wymijając ludzi. Chorzy nie mieścili się już w salach, wielu leżało na łóżkach na korytarzach. Deszcz zacinał w szyby.
Gdzie ona może być? – zastanawiał się Hubert, kiedy nagle w oddali zobaczył biały kitel i jasne włosy związane w niedbały kok.
Pędem rzucił się w stronę znajomej sylwetki.
– Hubert? – zdziwiła się mama, kiedy do niej dopadł. – Co ty tu robisz?
– Tacie coś się stało! – wyrzucił z siebie, siląc się na płaczliwy ton, jakiego nie używał już od lat. – Schodził ze schodów i stracił przytomność i… i nie mogę go ocucić! – Hubert był dumny z siebie, że w oczach zalśniły mu łzy.
Lidia rozejrzała się wokół, jakby szukając pomocy.
– Chcieliśmy zadzwonić na pogotowie, ale telefony nie działają! – kontynuował chłopak rozpaczliwym tonem.
– Nie mogę… – szepnęła mama. – Właśnie przywieźli nam rannych z pożaru…
– I ma chyba złamaną rękę! Sterczy pod dziwnym kątem. Nie wiedzieliśmy, co robić!
Na twarzy mamy odbijało się wiele sprzecznych uczuć. Powinność wobec pacjentów walczyła w niej ze strachem o męża. W końcu z rezygnacją przygryzła wargę.
– Tylko wezmę torbę – powiedziała cicho i szybkim krokiem ruszyli do jej gabinetu. – Jak się tu dostałeś? Musimy pożyczyć od kogoś samochód, żeby szybko wrócić do domu. Mój przecież dziś zostawiłam…
– O to się nie martw – odparł Hubert.
Lidię być może i zastanowiła dziwna nuta w głosie syna, ale za bardzo martwiła się o męża, żeby to roztrząsać.
Gdy tylko wyszli ze szpitala, chłopak chwycił ją za łokieć i poprowadził do auta.
– Co to ma znaczyć?! Skąd się wziął ten samochód?
– To teraz nieistotne. Wsiadaj. – Niemal siłą wepchnął ją na siedzenie pasażera.
– Przecież ty nie umiesz prowadzić!
– Jeszcze się zdziwisz.
Hubert ruszył z piskiem opon.
– Zwolnij! – krzyknęła mama, kiedy wyskoczyli na główną ulicę.
Ale Hubert ani myślał jej słuchać.
– Hamuj!!!
W gęstym deszczu w ostatniej chwili zobaczył, że ktoś wyszedł na pasy, i z piskiem opon zatrzymał się kilka centymetrów od mężczyzny, który zaczął go wyzywać. Chłopak wyminął go i ponownie przyspieszył.
– Zwolnij! Korek z przodu! – krzyknęła Lidia, zapierając się rękoma o deskę rozdzielczą.
– Cholera! – Uderzył dłońmi w kierownicę.
Nerwowo rozejrzał się dookoła, lustrując okolicę. Zobaczył lukę. Cofnął auto kilka metrów i gwałtownie skręcił na krawężnik.
– Pozabijasz nas! – wrzasnęła mama.
Pędząc chodnikiem, ominęli skrzyżowanie. Policjant w panice zamachał rękoma i gwizdał na nich, ale Hubert go zignorował. Zjechał z chodnika, skręcił gwałtownie i poprowadził w poprzek trzypasmowej ulicy. Wdarł się na pas zieleni, skręcił z niego na równoległą jezdnię i przez chwilę jechał pod prąd, ledwie unikając zderzenia z innymi samochodami.
– Jezus Maria! – jęknęła mama.
Hubert gwałtownie skręcił w boczną drogę…
– Nigdy więcej już nie dam ci prowadzić! – krzyknęła mama, kiedy wreszcie zaparkowali pod domem i na trzęsących się nogach wysiadła z samochodu. – O prawie jazdy możesz zapomnieć! Nieważne, że zapłaciliśmy już za kurs!
– Oj, daj spokój, nie było aż tak źle. – Hubert uśmiechał się z zadowoleniem, ale Lidia nie zwracała na niego uwagi.
– Gdzie tata? – zapytała, biegnąc w kierunku domu.
– Eee…
Zdążył już zapomnieć o swoim kłamstwie. Wparował za mamą do środka.
Ojciec wyszedł im na spotkanie z kuchni.
– Nic ci nie jest? – Lidia Sierpień stanęła osłupiała, po czym spiorunowała syna wzrokiem. – Hubert?!
– No bo, eee… wiesz, inaczej byśmy cię nie ściągnęli do domu – zaczął się tłumaczyć.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – wybuchła. – Tam umierają ludzie! Jestem im potrzebna!
– My też cię potrzebujemy – powiedział powoli chłopak.
– Młody ma rację. – Daniel złapał żonę za rękę i obaj poprowadzili ją do kuchni, gdzie przy stole, słuchając radia, siedział Ernest. Był trupio blady i wyglądał, jakby nie mógł się zdecydować, czy płakać, czy krzyczeć w panice.
– …jeżeli Korea odpali swoją broń, Ameryka cofnie się do średniowiecza – mówił głos z radia. – Taki impuls zniszczy każdy sprzęt elektroniczny. Prezydent USA obawia się, że Chiny również dysponują tego rodzaju bronią. Nikt nie wie, jaki wpływ…
– Boże – szepnął ojciec. – Jeżeli to diabelstwo mają Korea i Chiny, to Stany na pewno też, i Rosja… Wszyscy cofniemy się do średniowiecza.
– Nie przesadzaj – mruknęła mama, ale już mniej pewnym tonem.
– Czy ty nic nie rozumiesz?! – wybuchł Hubert. – Oni to odpalą! Zaraz będzie po Stanach i Korei. Już dawno temu zaczęli się ostrzeliwać! A ile przypadków grypy dzisiaj miałaś w szpitalu?!
– Cztery, ale to nic nie znaczy…
– A ile śmiertelnych? – zapytał cicho Hubert. Mama na chwilę zamilkła.
– Dwa – przyznała.
– Posłuchaj, kochanie. – Tata złapał ją delikatnie za ramiona. – Ernest musi pojechać do swojego dziadka…
– Ale to przecież tak daleko!
– Cii, nie przerywaj. Co by powiedzieli jego rodzice, gdyby usłyszeli, że w takiej chwili nie pozwoliliśmy im być razem? Na wsi spokojnie zastanowimy się, co dalej…
Hubert dał znak Ernestowi, żeby wyszli z pokoju.
– On ją namówi – mruknął, kiedy weszli do salonu. Ernie wciąż ściskał w rękach radio.
– Może lepiej tego nie słuchać? – zaproponował Hubert.
– Muszę wiedzieć…
Przez następną godzinę siedzieli przy wątłym płomieniu świecy, słuchając coraz bardziej tragicznych wieści. Nie odzywali się, tylko co jakiś czas wymieniali zmartwione spojrzenia.
– Dobrze, chłopcy. – Do pokoju w końcu wmaszerowała mama. – Odwieziemy Ernesta do dziadka. Nie wiemy, kiedy wrócimy, więc, Hubert, spakuj się rozsądnie. Lepiej zabierzmy też cenne rzeczy… Wyjeżdżamy jutro z samego rana.
Rozdział II
Lidii nie spodobał się pomysł, że mają jechać na Pomorze dwoma samochodami, z czego jeden miał być wypakowany zapasami żywności i najpotrzebniejszymi przedmiotami codziennego użytku, ale postanowiła się nie kłócić.
– Powinniśmy wziąć bmw – stwierdził przy śniadaniu Hubert. – Zajedzie na pewno dalej niż ten gruchot mamy.
– Nie możemy jeździć kradzionym samochodem! – oznajmiła Lidia.
– Myślę, że policja ma lepsze zajęcia niż szukanie kradzionych aut – skontrował chłopak.
Pozostali pokiwali głowami, ale mama była nieugięta. Piętnaście minut później trzech mężczyzn czekało przy samochodach na panią Sierpień, która sprawdzała, czy zakręcili krany, zawór gazu, zamknęli garaż i wyrzucili szybko psujące się jedzenie. Jak zawsze przed podróżą.
Sytuacja na drogach znacznie się pogorszyła. Ludzie uciekali jak najdalej od miasta.
Najwyraźniej w takich chwilach każdy sobie przypomina o dalekiej rodzinie mieszkającej na wsi, pomyślał Hubert, patrząc przez okno na sąsiadów pospiesznie pakujących swój dobytek.
Jechał z mamą, która po wczorajszym rajdzie nawet nie chciała słyszeć, by usiadł za kierownicą. Tuż za nimi trzymali się ojciec z Ernestem. Na trasie wylotowej z Poznania utknęli w ogromnym korku. Nie przypominał on jednak tych z filmów o katastrofach. Wolno, bo wolno, ale jakoś jechali.
Po burzy poprzedniego dnia niebo się rozjaśniło i słońce mocno przygrzewało. Na niebie nie było ani jednej chmury, zrobiło się naprawdę duszno. Spod maski samochodu stojącego przed nimi nagle buchnęły kłęby pary.
– No i się zagotował – jęknął Hubert. – Oby tylko nam się to nie przytrafiło, bo w życiu nie dojedziemy na to Pomorze. No i mam nadzieję, że starczy nam paliwa. – Zerknął na licznik, który wskazywał prawie cały bak.
Mama zrobiła głęboki wdech i spojrzała na niego przenikliwie.
– Teraz mamy czas. Możesz mi w końcu wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi?
– Przecież słyszałaś, co mówili w radiu…
– Tak, ale ty za każdym razem uprzedzałeś wiadomości.
Chłopak milczał, nie wiedząc, co jej powiedzieć. Ernest ledwo mu uwierzył, a znał go lepiej i ufał mu bardziej niż ktokolwiek inny, jak więc miał przekonać mamę?
– Posłuchaj, zostawiłam w szpitalu pacjentów, zawiodłam kolegów, chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia – upomniała go cicho. Widać było, że ma wyrzuty sumienia.
Hubert postukał palcami w podłokietnik i wyjrzał przez okno. Mama zawsze szóstym zmysłem wyczuwała, kiedy kłamie, więc postawił na prawdę.
– Bo mi się to wszystko śniło – wydusił szybko.
Spojrzała na niego z ukosa. Wyraźnie mu nie dowierzała.
– Jak to: śniło?
– Zamach na Luwr, brak prądu, epidemia… Wiedziałem, że to wszystko się zdarzy.
Zaczerpnęła głęboko tchu, jakby musiała się opanować, by nie zacząć na niego krzyczeć.
– Zdajesz sobie sprawę, że to brzmi jak scenariusz jednego z tych twoich filmów?
Hubert potarł dłonią czoło.
– Dlaczego musicie być tacy uparci? – zdenerwował się. – Świat się kończy, a wy dalej swoje.
Cieszył się w duchu, że jeszcze nie wspomniał o demonach. Po czymś takim już na pewno nie potraktowaliby go poważnie.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie ma prądu – odezwała się po chwili pojednawczo mama. – Jeżeli tak się dzieje na całym świecie…
– To cofniemy się do średniowiecza – Hubert powtórzył słowa taty. – Wczoraj mówili w radiu, że kilka krajów dysponuje tą bronią, impulsem elektromagnetycznym, a nikt nigdy nie przetestował, jak ona właściwie zadziała. Efekt mógł się wymknąć spod kontroli. Ale nie będzie aż tak źle…
Przypomniał sobie Święcino, jak spokojnie i leniwie płynął tam czas. Oczywiście z wyjątkiem chwil, kiedy atakowały ich demony.
– Ale przecież wojsko musi coś zrobić… Ktoś musi zająć się zorganizowaniem funkcjonowania państwa…
– Mamo, oni już teraz nie wiedzą, co robić, a jak na dobre rozpęta się ta epidemia, nie będzie już żadnego państwa do zarządzania. Każdy będzie dbał tylko o siebie.
– Dlaczego zakładasz takie czarne scenariusze?
– Bo to wszystko… widziałem.
Mama westchnęła ciężko, ale nie skomentowała.
Za dużo informacji do przetrawienia, uznał Hubert. Spokojnie sobie wszystko przemyśli, to może w końcu uwierzy w to, co się dzieje.
Wreszcie zostawili miasto daleko za sobą. Minęło pół dnia. Każda mijana stacja benzynowa była zamknięta.
– Boże, jak to dobrze, że mieliśmy z ojcem zatankowane samochody – powiedziała mama, patrząc na auto, którym jechali jej mąż i Ernest.
Hubert zastanawiał się, co musiał czuć w tej chwili jego przyjaciel. Na pewno martwił się o siostrę, a przede wszystkim o rodziców. Nikt tego głośno nie mówił, ale wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że powrót ze Sri Lanki teraz graniczył niemal z cudem. A sam Hubert tak naprawdę wątpił w to, że Ernie kiedykolwiek jeszcze ich zobaczy.
Bocznymi drogami jechało się dużo wolniej, były wąskie i dziurawe, ale też mniej zatłoczone.
Wkrótce wjechali w gęsty las, rozpostarł się nad nimi zielony baldachim i słońce przestało już tak bardzo prażyć.
Kiedy demony zaczną wychodzić z ukrycia? – zastanawiał się Hubert. Las już nigdy nie będzie tak bezpiecznym miejscem jak kiedyś. Wzdrygnął się mimowolnie, ale zaraz w głowie zaświtała mu krzepiąca myśl: Mam demonologię i jestem tak blisko Święcina. Wystarczyłoby odbić trochę w bok i dotarlibyśmy na miejsce. Tam czeka na nas bezpieczny dom… Ale mama i tata na pewno nie zgodzą się, żeby zbaczać z trasy, a Ernestowi tak się spieszy do siostry… Kiedy odstawimy go do dziadka, rodzice będą chcieli wracać do Poznania. Nie mam pojęcia, jak ich powstrzymam. Muszę poczekać, aż sytuacja się wyklaruje, a wszyscy zrozumieją, że to koniec. Święcino przecież nie ucieknie. Ciekawe, jak wygląda teraz Iza; może nie jest jeszcze taka złośliwa…
Nagle zobaczyli jakiegoś człowieka z plecakiem idącego poboczem. Usłyszawszy samochody, odwrócił się w ich stronę i wystawił kciuk.
– Biedak, pewnie też jedzie do rodziny – stwierdziła mama i zaczęła zwalniać.
– Nie zatrzymuj się – zaprotestował Hubert. – Nie wiesz, co to za jeden!
– Nie tego cię uczyłam. W takich chwilach trzeba sobie pomagać.
Auto przystanęło. Samochód ojca wyminął ich i zatrzymał się kawałek dalej.
– Otwórz okno – rozkazała mama.
Hubert z ciężkim westchnieniem spełnił jej życzenie.
– Dzień dobry. – Około dwudziestoletni chłopak się uśmiechnął. – Jadą państwo może w stronę morza?
– Wsiadaj do tyłu – odparła wesoło mama. – Hubert, odgarnij trochę nasze graty i zrób miejsce.
Matka Teresa się znalazła, pomstował w myślach. Facet okaże się jeszcze jakimś seryjnym mordercą.
– Dokąd jedziesz? – zagadnęła Lidia, kiedy ruszyli.
– Do rodziny – odparł autostopowicz. – Kiedy tylko usłyszałem o tych zamachach, a potem wysiadł prąd, stwierdziłem, że pora rzucić studia i jechać do najbliższych. Widzę, że państwo też chyba do rodziny? Niezłe zapasy macie… – powiedział, patrząc na ich bagaże.
Hubert mierzył obcego wzrokiem. Chłopak miał długie i przetłuszczone włosy. Może nie był zbyt masywny, ale i tak lepiej zbudowany od niego. Zaczął właśnie wypytywać mamę, czy w młodości też jeździła okazją. Niby się przy tym sympatycznie uśmiechał, ale Hubertowi i tak się nie podobał.
Lidia spojrzała na syna karcąco. On tylko wzruszył ramionami i odwrócił głowę w stronę bocznego okna.
Jechali jakieś pół godziny; mama wesoło gawędziła z autostopowiczem, a Hubert co chwilę zerkał na niego w lusterku, czy nie zachowuje się podejrzanie. Nie miał dobrych przeczuć. Mijali właśnie jakiś leśny parking, kiedy samochód ojca mignął awaryjnymi światłami.
– Boże, w takim tempie nigdy nie dojedziemy! – jęknął Hubert, kiedy się zatrzymali.
– Pora na siku, coś przekąsimy i jedziemy, nie marudź – uspokajała go mama.
– Pikników się wam zachciało – narzekał Hubert chwilę później, jedząc kanapkę przy drewnianym parkingowym stole.
Lidia oczywiście podzieliła się jedzeniem ze studentem.
– Zaraz powinniśmy się zbierać. – Tata zerknął na zegarek.
– To może ja jeszcze pójdę za potrzebą… – przeprosił ich student i oddalił się w stronę lasu.
Hubert odprowadzał go wzrokiem.
– Jak ty się zachowujesz?! – wybuchła mama. – Taki miły chłopak, tak samo jak my jedzie do bliskich, a ty gbura zgrywasz! Do ciebie mówię, Hubert! Spójrz na mnie…
– Oj, mamo, daj spokój… – Zamilkł, bo usłyszał dziwny dźwięk. Brzmiało to, jakby ktoś… otwierał drzwi od samochodu.
Odwrócił się gwałtownie.
Student siedział za kierownicą ich auta. Tego z zapasami…
Kluczyki są w środku! – przypomniał sobie Hubert. Bez zastanowienia rzucił się ratować ich dobytek.
Nie zdążę dobiec!
Skręcił trochę w bok, żeby zablokować wyjazd z parkingu. Student właśnie odpalił silnik i ruszył z piskiem opon. Hubert wyskoczył mu prosto pod koła i z hukiem uderzył dłońmi o maskę. Autostopowicz odruchowo wcisnął hamulec.
Hubert gwałtownie otworzył drzwiczki i wywlókł obcego na zewnątrz. Złapał go za kołnierz kurtki i mocno przycisnął plecami do samochodu.
– Nawet nie próbuj – warknął, po czym szarpnął nim i rzucił go na ziemię.
Chłopak upadł na kolana.
– Wynocha! – wrzasnął Hubert i