Tonąc w mroku - Agnieszka Zawadka - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tonąc w mroku ebook

Zawadka Agnieszka

4,7

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Retelling Pięknej i Bestii w bliskowschodnich klimatach.

Dalia pamięta ponure bajki z dzieciństwa i wie, że lepiej trzymać się z daleka od spalonej ziemi. Przeznaczenie ma jednak na ten temat inne zdanie. Wplątana w niezrozumiałą intrygę sułtana, Dalia zostaje przyrzeczona Bestii z Nieziemia - czarnoksiężnikowi, o którym dotąd nie śmiały nawet szeptać pustynne piaski.

To, co kiedyś wydawało się dziecięcym koszmarem, powoli staje się prawdą, a Dalia odkrywa, że ta może mieć różne oblicza.

Przygotuj się na fascynującą podróż przez świat, w którym zderzają się magia i przeznaczenie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (31 ocen)
24
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mery999

Nie oderwiesz się od lektury

Każda książka Agnieszki dowodzi, że polska fantastyka ma się dobrze (choć to duże niedoprecyzowanie) i Tonąc w mroku nie jest wyjątkiem. Tę książkę dosłownie pochłonęłam bo nie mogłam się od niej oderwać. Jest w niej wszystko co potrzeba: świetnie zbudowany świat, bohaterowie i akcja. Chciałabym zapomnieć wszystko co przeczytałam żeby móc jeszcze raz ją przeczytać. Polecam gorąco!
10
MonikaZ72

Dobrze spędzony czas

Całkiem ciekawa pozycja, podobał mi się świat i bohaterowie przedstawieni przez autorkę, jednak coś mi w niej zabrakło, jakiś wspólnych relacji bohaterów, wszystko było takie za proste, bezproblemowe i nie wiem dlaczego ludziom kojarzy się z Piękną i bestią.
00
NandiH

Całkiem niezła

Przez ponad 300 stron w zasadzie nic się nie dzieje... ostatnie 60 - nagle dzieje się wszystko. Ta pozycja powinna być w dziale YA
00
WeRoTkA

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, polecam 🥰
00
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

Doszłam do wniosku, że niezależnie co napisze p. Agnieszka Zawadka, będzie mi się podobać💖 "Tonąc w mroku" to świetne, lekkie fantasy, z bardzo dobrze skonstruowaną postacią głównej bohaterki. Dalia jest normalną, nieprzerysowaną postacią, która zna swoje ograniczenia, ale potrafi myśleć, działać i walczyć. Podobnie jest z resztą postaci. Wszyscy są jacyś, różnią się charakterem i to ogromny plus tej opowieści. Fabuła jest dynamiczna i wciąga czytelnika w wir wydarzeń. Bardzo dobrze się bawiłam. Rewelacja!
00



 

 

 

 

Copyright © 2024 Agnieszka Zawadka

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska, Gabriela Wójtowicz

 

Redakcja: Sandra Popławska

Korekta: Katarzyna Chmielecka, Małgorzata Tarnowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Agnieszka Zawadka

Ilustracje na okładce: Rawpixel, amiwnrk | Adobe Stock, Unsplash

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68158-69-4

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

Dawno, dawno temu…

 

 

Za nadużycie darów i nieprzebranej potęgi

Zniewoleni zostaniecie w mroku

Pod ziemią wasze życie trwać będzie, w śmierci pozornie żywi

I na całe pokolenia stanie się przekleństwem

 

 

Umieranie jest naszym przywilejem.

Tak powtarzał jego ojciec. Nieustannie, do znudzenia. Za każdym razem, gdy na czole pojawiała się kolejna zmarszczka troski, a on obawiał się, że ktoś to mógł dostrzec.

Umieranie jest naszym przywilejem.

A teraz jego ojciec leżał tu, na stole, i umierał.

Nie było w tym nic niezwykłego. On umierał często, zbyt często. Za każdym razem, gdy to się działo, przynosili go tu zaufani ludzie. Bracia, z którymi walczył. Za których ginął.

Nauczyciele mówili, że kiedyś odejdzie na dobre. Umrze w trakcie bitwy albo wykrwawi się tutaj, w pracowni eushat.

Nikt, komu zostały zadane takie rany, nie powinien przeżyć. W organizmie mężczyzny krążyła trucizna. Wysysała jego siły życiowe, powoli odbierała władzę na ciałem, mową, umysłem.

Mały chłopiec obserwował to wszystko z kamienną twarzą, ale jego pięści pozostawały zaciśnięte.

Eushat pochyliła się nad jego ojcem. W ruchach kobiety było coś fascynującego, chaotycznego i uporządkowanego zarazem. Wszyscy respektowali emmę, nikt nie ośmielił się wchodzić jej w drogę.

Mały chłopiec nie był wyjątkiem.

Jego ojciec coś krzyczał, majacząc przez gorączkę. Prosił o ostateczną łaskę, błagał, żeby ktoś odebrał mu życie. Życie, które i tak uchodziło z niego wraz z każdym oddechem.

Matka pochyliła się nad chłopcem, położyła na jego przedramieniu dłoń. Ten gest był znajomy i obcy zarazem. Chłopiec wiedział, że kobieta bała się jeszcze bardziej. Że ta scena przerażała ją do szpiku kości, że oddałaby wszystko, żeby przez to nie przechodzić.

Kolejny i kolejny raz.

Milczał i w tym bolesnym milczeniu znosił zarówno krzyki ojca, jak i przerażenie matki. Przeczuwał, że w jakimś pierwotnym odruchu kobieta chciała go stąd odciągnąć. Zabrać do bezpiecznej, dziecięcej komnaty.

To doradcy ojca tego zabronili.

Musi oglądać, powtarzali. Musi patrzeć.

Musi wiedzieć, co czeka i jego.

Matka zacisnęła powieki i zabrała rękę. Chłopiec się wzdrygnął, po czym w popłochu rozejrzał się po sali, czy nikt tego nie zauważył. Nie powinien się wzdrygać, pokazywać, że się boi.

A przecież się bał. Jego ojciec właśnie umierał. Umierał kolejny raz. Zapewne nie ostatni.

Małego chłopca czekało to samo przeznaczenie, ten sam los. Wrzaski, krew, trucizna. Podniesione głosy doradców, spokojna twarz eushat. Unoszący się w powietrzu odór ziół, kwiatów, krwi i siarki.

Matka chłopca nie wytrzymała, pospiesznie ruszyła w stronę wyjścia. Nigdy nie kochała ojca, ale na swój dziwny sposób zdołała się do niego przywiązać. Być może jego ostateczna, nieodwracalna śmierć wywołałaby w niej smutek?

Tego mały chłopiec nie potrafił powiedzieć. Miał tylko pewność, że matka bała się ojca, bała się jego umierania. A nade wszystko bała się swojego syna.

I tego, co zostało mu przeznaczone.

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ 1

 

 

FAŁSZYWA IKHSHIDA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

SPALONA ZIEMIA

 

 

 

 

 

Porządni mieszkańcy Hisham nie zapuszczali się w te rejony miasta. A już z całą pewnością nie robili tego z własnej woli.

Dzielnica cieszyła się złą sławą nawet wśród tych, którzy na co dzień zajmowali najpodlejsze slumsy. Znajdowała się na granicy. Rząd zniszczonych, rozpadających się budynków wyznaczał kraniec Hisham. Dalej nie było już niczego. A przynajmniej niczego, co mogłoby dotyczyć zwykłych śmiertelników.

Dalia nie sądziła, że kiedykolwiek postawi stopę na spalonej ziemi. Dotąd udawało jej się pozyskiwać cenne surowce z innych miejsc. Nie bała się nielegalnych bazarów, mogła dobijać targu z nawet najbardziej podejrzanymi typami. Ale to?

Zacisnęła usta, próbując opanować drżenie dłoni. Zbliżała się północ, temperatura spadła, ale Dalia wiedziała, że nie przez to czuje na ciele dreszcze. Czekała tu już ponad godzinę. Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien tu tyle przebywać.

Może dlatego, gdy w końcu wypatrzyła posłańca, w pierwszym odruchu poczuła ulgę. Wyszła zza sterty gruzów, która dotąd robiła za jej osłonę, i naciągnęła mocniej kaptur.

Dopiero wtedy wrócił strach.

– Sarajah mówiła, że pojawisz się wcześniej – wytknęła, próbując ukryć drżenie głosu.

Twarz posłańca zakrywała maska, zza której dostrzegalny był jedynie blask nienaturalnych oczu.

Sarajah mówiła również, że ten, z którym Dalia miała się spotkać, nie był człowiekiem.

– Płacić. Złoto. Albo wracać – rzucił posłaniec.

– Najpierw pokaż towar – zażądała Dalia.

W gruncie rzeczy nie miała ochoty niczego oglądać. Najchętniej porwałaby przesyłkę i czym prędzej rzuciła się do ucieczki. Nie widziała jednak takiego wyjścia. Musiała sprawdzić, czy posłaniec przyniósł to, o co jej chodziło.

– Towar. Dobry. – Wyciągnął zza pazuchy pobrudzoną szmatkę i rozchylił materiał.

W pierwszym odruchu Dalia zwróciła uwagę na jego ręce. Zrogowaciałe, zakończone długimi szponami dłonie nie przypominały ludzkich.

Dopiero potem spojrzała na towar.

Roślina była niewielka i nie zachwycała urodą. Poskręcane łodygi, kolce i czarne, wysuszone płatki.

Kwiat unuaru nie miał być jednak ładny, lecz zabójczy.

– Dobrze. – Pokiwała głową, sięgając po pełny mieszek. – Złoto. Tyle, ile było umówione. Tyle, ile dawał ci mój poprzednik.

Stwór pokiwał głową. Złapał rzuconą przez Dalię zapłatę, po czym położył bezcenny kwiat na spalonej, pomarszczonej ziemi. Nie powiedział już nic więcej. Odwrócił się i ruszył w stronę miejsca, o którym w Hisham opowiadano jedynie mroczne legendy.

Dalia podniosła towar, ostrożnie schowała go do torby i czym prędzej popędziła ku bezpieczniejszym częściom miasta. Kurczowo trzymała się nadziei, że nigdy więcej nie będzie musiała tu wracać.

 

 

– Przynieś mi dwie fiolki. I trochę rozmarynu.

Taaj pomknął na zaplecze, nie kwestionując sensu tego całego przedsięwzięcia. Wiedział, że na wątpliwości było już zdecydowanie za późno.

Dwa tygodnie temu do pracowni Dalii wkroczył arystokrata z niebanalną propozycją. Zamówił zabójczy i niezwykle trudny do wykonania specyfik. Początkowo Dalia odmawiała przyjęcia zlecenia, ale potem arystokrata podał cenę i alchemiczka przestała protestować.

Przez tydzień zbierała szalenie drogie składniki, wydając sowitą zaliczkę. Na początku nie napotykała większych problemów – ot, zlecenie jak wszystkie pozostałe. Musiała kilka razy przejść się na czarny bazar, przekupić strażników miejskich i skłamać dwóm dostawcom, ale nie było to nic, do czego już by nie przywykła.

Problem pojawił się przy ostatnim z niezbędnych składników.

Kwiatu unuaru nie dało się nigdzie dostać. Żaden z kupców, nawet najlepszy i najdroższy, nie miał go na składzie. Jak mówili, dostawy urwały się kilka tygodni wcześniej, gdy dotychczasowy dostawca wziął i umarł.

To stara zielarka ze slumsów – Sarajah – zdradziła Dalii, skąd wziąć nowy towar.

Alchemiczka wzdrygnęła się na samą myśl o krótkim spotkaniu na spalonej ziemi. Kwiat unuaru nie rósł na powierzchni. Dało się go zdobyć jedynie na Nieziemiu – w ostatnim miejscu, w którym chciałby się znaleźć jakikolwiek człowiek.

Stwór, z którym dobiła targu, pochodził właśnie stamtąd.

Taaj wrócił z zaplecza, wyrywając Dalię z wiru ponurych myśli. W gruncie rzeczy wymiana odbyła się bez problemów, ale dziewczyna nie potrafiła wyrzucić z głowy widoku nieludzkich dłoni i oczu. Wiedziała, że przemytnik najprawdopodobniej nie był najbardziej odrażającą z postaci, jakie dało się znaleźć na Nieziemiu, ale i tak podejrzewała, że ten obraz będzie ją prześladować w snach.

– No dobrze, połóż to wszystko tam. Nie, nie tam. Tam się zaraz przewróci i zbije – poinstruowała asystenta cierpliwie. – Weź moździerz. Zgnieć dla mnie trochę pokrzywy.

Taaj był pojętnym uczniem, chociaż trochę roztrzepanym. Dalia poznała go dwa lata wcześniej. Pewnego dnia przypałętał się do jej pracowni i chciał zwinąć coś z wystawy. Alchemiczka nie doszłaby jednak tak daleko w tym biznesie, gdyby nie potrafiła rozpoznać złodzieja. Postawiła chłopakowi ultimatum – albo on pomoże jej zanieść kilka skrzynek na czarny bazar, albo ona zawoła strażników miejskich.

Taaj wybrał pierwszą opcję i od tamtego czasu zaczął przychodzić niemal codziennie, coraz bardziej wsiąkając w świat alchemii.

Dalia włożyła rękawiczki i pochyliła się nad kwiatem unuaru. Widziała go dotąd tylko raz, ale doskonale zapamiętała ten widok. Rośliny z Nieziemia wyglądały niepokojąco. Większość ziół była czarna lub czerwona, a dotykanie tamtejszych kwiatów bądź wdychanie ich zapachu miało zazwyczaj dla ludzi nieprzyjemne konsekwencje. Gildia Alchemików zakazała używania składników z Nieziemia.

Dlatego arystokrata zgłosił się do Dalii. Nie miała większych problemów z łamaniem praw ustanowionych przez gildię.

– Tylko ostrożnie – przypomniał Taaj.

Chłopak z ciekawością zerkał w stronę czarnego kwiatu. Widział już składniki z Nieziemia, ale jeszcze nic tak rzadkiego i cennego.

Dalia przewróciła oczami. Przecież była profesjonalistką. A jednak – mimo doświadczenia i ochronnych rękawiczek – zawahała się. Płatki były w dotyku toksyczne, a ukłucie choćby najmniejszym z kolców spowodowałoby długi paraliż.

Dlatego podniosła łodygę z największą ostrożnością. Dla pewności użyła jeszcze szczypiec. Powoli oskubała zeschnięte liście, przerzucając je do głębokiej miseczki. Kolce odcięła specjalnie przygotowanym nożem, a płatki drobno rozkruszyła.

– Jak myślisz, dla kogo to będzie?

Dalia mimowolnie zerknęła w stronę parującego kociołka, w którym szykowała zamówiony specyfik. Niektóre składniki musiały dochodzić w nim nawet kilka dni, dlatego ogień na palenisku płonął niemal bez przerwy.

– Nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć – odparła.

Nigdy nie wnikała w motywacje swoich klientów. Zwyczajnie nie było jej na to stać. Musiała utrzymać się z nielegalnej alchemii – w niczym innym nie była dobra, a wyjście za jakiegoś bogatego kupca nie wchodziło w grę.

– Ktoś mu musi bardzo przeszkadzać – kontynuował Taaj.

– Tak, ewidentnie tak – odparła, ostrożnie przesypując pokruszone płatki. – Jutro nad ranem będzie gotowe. Przygotujesz mi naparstek, ten z podwójnym szkłem.

– Wystarczy naparstek? – Taaj uniósł brwi. Zazwyczaj przygotowywali dla klientów znacznie większą porcję.

– Wystarczyłaby nawet kropla – wyjaśniła Dalia. – Ten pan nie zażyczył sobie konkretnej ilości. Niech więc będzie naparstek. – Wzruszyła ramionami. – Resztę rozlejemy i zatrzymamy dla siebie… No co? Nie patrz tak na mnie. Wolałbyś, żebym sprzedała mu wszystko? Żeby zaczął masowo mordować swoich oponentów, wpadł i doniósł na nas Gildii Alchemików? Nie? No, tak właśnie myślałam. Zatem wystarczy naparstek – zakończyła stanowczo.

Taaj nie zamierzał dłużej oponować. Niechętnie podchodził do wszystkich ryzykownych zleceń Dalii, ale nie miał wystarczająco dobrych argumentów, by stanowczo je potępić. Alchemiczka musiała za coś żyć, a pracownia kosztowała niemało. Samo lokum pożerało większość środków, nie mówiąc o zaopatrzeniu i drogich składnikach.

Gdyby Dalia prowadziła to miejsce z błogosławieństwem Gildii Alchemików, zarabiałaby krocie. Ale cóż, gildia już dawno zaznaczyła, że nie chce mieć z nią nic wspólnego.

– No dobrze. Dorzuć tej pokrzywy i rozmarynu, a później przykryj. Dołóż też drewna. Nie chcemy, żeby ogień zgasł w nocy. – Mówiąc to, ściągnęła fartuch i ochronne rękawiczki, po czym starannie zamoczyła je w wiadrze z wodą oraz płynem neutralizującym. Wiedziała, że będą musiały tam trochę poleżeć, żeby znowu mogła z nich bezpiecznie korzystać.

– A ty wychodzisz? Zamykasz sklep?

– Tak. – Pokiwała głową. – To były długa noc i długi dzień. A ja muszę się napić.

 

 

Hisham o zmroku wyglądało znacznie lepiej, gdy Dalia nie miała w perspektywie spotkania z niebezpiecznym stworem z Nieziemia.

Po pylistej, wydeptanej drodze wędrowało dużo średnio i mało zamożnych mieszkańców. W południe temperatura była zbyt wysoka, żeby załatwiać jakiekolwiek sprawy, dlatego większość ludzi robiła to rano lub wieczorem.

Dzielnica, w której mieściła się pracownia Dalii, nie należała do najlepszych, ale alchemiczka nie mogła również narzekać. Właściciel wynajmujący jej niewielką, dwupiętrową kamieniczkę dobrze wiedział, że budynek stał zbyt daleko od głównej ulicy, by ktoś chciał tu otworzyć sklep z fajkami wodnymi. Dlatego zgodził się na propozycję Dalii, która oficjalnie sprzedawała tu jedynie zioła oraz proste maści.

Chociaż o głównym zajęciu alchemiczki nie informował żaden szyld, klienci i tak znajdowali drogę do jej lokalu.

Dalia minęła świątynię. Kapłani nawoływali na wieczorną modlitwę, ale Dalia nigdy nie należała do religijnej społeczności Hisham. W sierocińcach, w których się wychowywała, zazwyczaj zmuszali ją do uczestniczenia w nabożeństwach, dlatego po osiągnięciu dorosłości zaczęła ich unikać.

Naciągnęła chustę na twarz, czując, jak napięcie powoli opuszcza jej zmęczone ciało. Dwa ostatnie tygodnie były czystą harówką. Zdobywanie składników do tak skomplikowanej mikstury zawsze zajmowało czas, ale tym razem Dalia musiała pójść o krok dalej. Wciąż nie potrafiła otrząsnąć się po spotkaniu z nieczłowiekiem. Gdy poprzedniej nocy wróciła do domu, długo nie mogła zasnąć, bo wyobrażała sobie blask nieludzkich oczu.

Starsze dzieciaki z sierocińca lubiły straszyć młodsze opowieściami o potworach z Nieziemia. Bestie pokryte łuskami, żmijowe kobiety o wielu rękach, stwory z błonami, które pozwalały im latać. No i czarnoksiężnicy, którzy rządzili Nieziemiem. Według legend porywali ludzkie kobiety, żeby wysysać ich krew.

Dalia potrząsnęła głową, skupiając się na rzeczywistości. Dotarła na skraj slumsów – najbiedniejszej dzielnicy Hisham – i skręciła w dobrze znaną alejkę.

Widać tu było biedę, ale nie zaniedbaną i opuszczoną. Bieda w Alei Oszczerstw była kreatywna. Tam, gdzie brakowało materiału na porządny budulec, właściciele umieszczali sterty sprytnie ułożonych skrzyń. Ściany zdobiły wyblakłe od słońca malowidła ulicznych artystów. Przed jadłodajniami i barami zamiast stolików stały pudła, a śmieci starano się wpychać tam, gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć.

Może dlatego to miejsce ściągało gości z o wiele lepszych dzielnic. Miało swój urok, a niepisana umowa gwarantowała wszystkim – nawet samotnym kobietom – względne bezpieczeństwo. Niewielu odważyłoby się wszczynać tu bójki, wiedząc, jak wielu strażników miejskich spędza tutaj czas po służbie.

Właśnie dlatego alejka została nazwana Aleją Oszczerstw. To zwykle na nich kończyły się tu awantury.

Dalia weszła do swojego ulubionego lokalu, wciągając nosem aromatyczny zapach pikantnych przypraw i wina korzennego. Chociaż, jak podejrzewała, kuchnia miała składniki z nie do końca legalnych źródeł, alchemiczka nie miała jej nic do zarzucenia.

– Dalia! – krzyknął właściciel, gdy tylko ją zobaczył. – Dawno cię nie było. Piwa, wina?

– Wina – odparła bez namysłu. – I placek, ten z mięsem.

– Och, widzę, że coś świętujemy. – Gospodarz mrugnął i zniknął na zapleczu.

Po chwili na stoliku przed Dalią stanęły wino i gorąca potrawa. Dziewczyna ostrożnie rozchyliła chustę i rozejrzała się po pomieszczeniu.

– Jakoś tu dzisiaj pustawo, Taariq – stwierdziła podejrzliwie.

Mężczyzna wzruszył ramionami, ani trochę nieobrażony jej ostrożnym zachowaniem. Domyślał się, że to, z czego żyła, nie było do końca legalne. Mógł to zresztą powiedzieć o większości swoich klientów.

– Bogaci z centralnej dzielnicy odprawiali wczoraj jakieś uroczystości. Zdaje się, że nasza ikhshida skończyła siedemnaście lat. Nie słyszałaś?

– Eee, nie. – Pokręciła głową. – Byłam ostatnio odrobinę zajęta.

– Ach, no. To żałuj – odparł Taariq. – Podobno jak się miało farta, to dało się nawet najeść i popić za darmo. Strażnicy mieli potem jakąś zabawę w cytadeli. No a wiesz, jak oni się dorwą do wina, to jest następnego dnia cmentarz.

Dalia doskonale wiedziała. Nie bez powodu trzymała w swojej pracowni wina zaprawiane sporą dawką spirytusu. Strażnicy niekiedy woleli taką łapówkę niż pieniądze.

– No dobrze, dzięki. – Rzuciła mu monetę, którą ten złapał z błyskiem oku.

Lubił, gdy klienci płacili na czas.

Dalia jadła powoli, napawając się smakiem dobrze przyprawionego mięsa. Nie codziennie mogła sobie na nie pozwolić. Mając w perspektywie sowite wynagrodzenie, zdecydowała się na ten luksus. Popijając winem, wróciła myślami do czasów, gdy karmiły ją miejskie przytułki. Tam nikt nie mógł wybrzydzać. Jadło się to, co zdobyły opiekunki. I chociaż dzieci nie cierpiały strasznego głodu, nie można powiedzieć, że dostawały rarytasy.

Zmieniło się to, gdy Dalia trafiła do hishamskiej akademii. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu ten jeden raz los się do niej uśmiechnął. Jako dziecko uczęszczała do przyświątynnej szkółki. Szybko pojęła sztukę czytania, pisania i rachowania. Jej nauczyciele nie mogli wyjść z podziwu, że mała dziewczynka z sierocińca tak bardzo wyprzedza swoich rówieśników. Wiedzieli jednak, że podziw w tej kwestii jej nie wystarczał. Dalia nie znała ojca, a matkę straciła w wieku pięciu lat. Na dalszą edukację mogli pozwolić sobie wyłącznie ci, za którymi stały złoto i rodzina.

Ale zdarzył się cud. Anonimowy darczyńca wspomógł sierociniec, a Dalia i dwóch starszych chłopców dostali stypendium. Mogli zacząć naukę w akademii, wybrać specjalizację, otrzymać dyplom.

Nie było łatwo, ale Dalia dopięła swego. Dostała tytuł licencjonowanej alchemiczki. Przez krótki moment naiwnie wierzyła, że wszystko się ułoży, a ona już nigdy nie będzie musiała walczyć o każdą zarobioną monetę. Oczywiście bajka szybko się skończyła.

Jak to bywa z bajkami.

Dalia westchnęła, odsuwając żelazny kubek. Gdyby bajka się spełniła, nie piłaby wina z czegoś takiego. W domach arystokratów używano pięknego, kolorowego szkła. Z czasem stałaby się członkinią gildii, a hishamskie wielkie rody zwracałyby się do niej z błahymi zleceniami, za które dostawałaby góry złota.

Miała ochotę poprosić o dolewkę i oddać się słodkiemu zapomnieniu. Przecież wywaru i pracowni pilnował Taaj. Nic by się nie stało, gdyby została tu dłużej. Słodkie wino pozbawiłoby ją gorzkich wspomnień, przepędziło zmartwienia i ciarki niepokoju, które wracały za każdym razem, gdy pomyślała o ostatniej wizycie na spalonej ziemi.

Tylko że próbowała już tej metody zbyt wiele razy, by nie dać się nabrać na zdradliwą, iluzoryczną magię alkoholu. Wiedziała, że problemy i tak powróciłyby następnego dnia w towarzystwie nieznośnego bólu głowy.

Dlatego podziękowała Taariqowi i wyniosła się z baru. Czuła na sobie kilka odprowadzających ją spojrzeń – nie znalazła w tym nic dziwnego. Samotne kobiety w Hisham nie były rzadkim widokiem, ale przyciągały zainteresowanie. Jedni chcieliby mieć je na jedną noc, a jeszcze inni widzieli w nich potencjalne żony. Dalia nie raz musiała się opędzać od adoratorów, nawet tutaj, w Alei Oszczerstw.

Część bywalców tej okolicy doskonale orientowała się w jej specjalizacji, a nikt nie pogardziłby partnerstwem z kobietą obeznaną w świecie trucizn oraz eliksirów. W tym wypadku początkowy strach szybko zastępowały potencjalne korzyści z posiadania takiej żony. Eliminowanie konkurentów handlowych stałoby się o wiele łatwiejsze.

Ale Dalia nie myślała o zamążpójściu. Wiedziała, że z chwilą zawarcia takiej umowy straciłaby resztkę wolności, na którą tak ciężko pracowała. Nawet jeżeli ta wolność skazała ją na życie na granicy prawa, i tak po stokroć wolała ją od złotej klatki.

Ponownie schowała się za chustą i wyminęła rząd niskich budynków. Mimo późnej pory na ulicy wciąż bawiło się mnóstwo umorusanych pyłem dzieciaków. Ich ruchy zdawały się beztroskie – dzieci nie zważały na panującą dookoła biedę. Dla nich ciasne przejścia ze składowiskami niepotrzebnych rupieci stanowiły prawdziwą skarbnicę. Nie miały czego zazdrościć, bo nie znały niczego innego. Do centralnych, bogatych dzielnic było stąd stosunkowo daleko. Na pewno nie zapuszczały się tam same. Tym bardziej nie chcieli ich tam zabierać rodzice.

Było coś przygnębiającego w pokazywaniu dzieciom rzeczy, których nigdy nie będą miały.

Dalia skrzywiła się posępnie, ponownie wracając do czasów, gdy sama bawiła się na ulicy. Życie w sierocińcu nie było aż tak przykre. Tęskniła za matką, ale nie potrafiła sobie przypomnieć jej twarzy. Dlatego ta tęsknota stała się bardziej ogólna. Tak jak wszystkie sieroty, Dalia zaczęła snuć wyobrażenia o swojej przeszłości i marzyć o przyszłości. O świecie, w którym był ktoś, kto nie tylko zapewniałby jej jedzenie i dach nad głową, ale też dawał coś więcej.

Ta bajka – jak cały zastęp innych – zniknęła, gdy tylko Dalia osiągnęła wiek, w którym nikt już nie chciał przygarniać sierot.

Alchemiczka przeszła przez niewielki miejski bazar. Sprzedawano tu pospolite produkty – daktyle, tandetne dywany i niedziałające olejki. Kupcy zachwalali rozłożony na kramach towar, a mieszkańcy Hisham robili to, co od wieków wychodziło im najlepiej – targowali się.

– Może spojrzysz na moje lampy. Są wyrabiane w faktoriach pod miastem. Niebywałej jakości!

Dalia zignorowała handlarza. Wchodzenie z nimi w jakąkolwiek interakcję wydawało się bez sensu. Zazwyczaj nie miała problemu z wykłócaniem się nawet o pół złamanej monety, ale dzisiejszego wieczoru nie czuła się na siłach. Najchętniej wróciłaby do domu i rzuciła się na łóżko; niestety miała jeszcze jedną rzecz do załatwienia.

Gdy gwar bazaru w końcu ucichł, poczuła lekką ulgę. Cisza jej nie niepokoiła. Tyle lat spędziła już na ulicach Hisham, że naprawdę rzadko bała się o swoje życie. Wiedziała, gdzie nie powinna zaglądać. Rozpoznawała pierwsze oznaki kłopotów i nigdy nie narażała się na bezsensowne niebezpieczeństwo.

Wyjątkiem od tej reguły było spotkanie na spalonej ziemi. Nie wiedziała, czy wróci z niego żywa.

Skręciła w odpowiedni zaułek i pospiesznie wdrapała się po glinianych, krzywych schodkach. Zmarszczyła nos, czując nieprzyjemną woń, ale nie mogła powiedzieć nic na głos, o ile nie chciała obrazić mieszkanki tego domu.

– No, jesteś – przywitała ją staruszka. – Myślałam już, że zeżarły cię stwory z Nieziemia.

Starsza kobieta zachichotała.

Dalia zastanowiła się, jakim cudem ktokolwiek chciał tu przychodzić. Dom zielarki znajdował się w makabrycznym stanie, a nieporządek rządził tu niepodzielnie. Wszędzie walały się śmierdzące roztwory, zgniłe zioła i źle przechowywane maści.

Sarajah była samoukiem, nie miała nic wspólnego z akademią czy Gildią Alchemików. Najprawdopodobniej wszystko, co wiedziała, było spadkiem po matce albo babce. Mając za sobą wiele lat porządnej nauki, Dalia podchodziła do tego z pewną nutką ostrożności i sceptycyzmu. Jak sądziła, klientów Sarajah stanowili ci, których nie było stać nawet na odwiedziny w pracowni wyrzuconej z gildii alchemiczki.

– Dzięki za cynk – mruknęła Dalia, kładąc monetę na brudnym stole. – Zgodnie z umową, druga połowa.

Sarajah rzuciła się na zapłatę z werwą, o którą alchemiczka nigdy by jej nie posądzała. W oczach staruszki pojawił się chciwy błysk, ale dość prędko został zastąpiony czymś innym.

– Więc przemytnik przyszedł? – Uśmiechnęła się upiornie. – Nigdy żadnego nie widziałam. Żadnej bestii z Nieziemia. Jak wyglądał?

Dalia wzruszyła ramionami, próbując zgrywać niewzruszoną.

– Na początku myślałam, że to zwykły człowiek. Był cały zakryty, miał płaszcz i maskę.

– Ale…?

Fascynacja Sarajah wydawała się Dalii niezdrowa. Ona sama wolałaby zapomnieć o istnieniu Nieziemia. Westchnęła głośno, dając zielarce do zrozumienia, że nie zamierza dłużej znosić podobnej ciekawości.

– Świeciły mu się oczy. No i miał straszne szpony. Widać na Nieziemiu nie przejmują się czymś takim jak higiena rąk. – Starała się zażartować, ale doskonale wiedziała, że brzmiało to raczej wymuszenie.

Zielarka pokiwała głową, mimowolnie zerkając w stronę własnych dłoni. Cóż, najwyraźniej i jej obcy był ten koncept.

– Jeszcze raz dziękuję – rzuciła Dalia, nim tamta zdołała zapytać o coś jeszcze. – Muszę już iść.

– Do zobaczenia, alchemiczko. Gdybyś jeszcze kiedyś potrzebowała składników z Nieziemia, wiesz, gdzie mnie znaleźć – odparła Sarajah podstępnie.

O nie, pomyślała Dalia, nigdy więcej.

 

 

Arystokrata pojawił się w pracowni o umówionej godzinie. Tak jak poprzednio miał na sobie hijgham, maskę zasłaniającą większość twarzy, bardzo popularną wśród mieszkańców Hisham. Biedota ze slumsów nosiła proste hijghamy z tanich, szybko zużywających się materiałów. Tej masce daleko było jednak do prostoty. Hijgham arystokraty był usztywniony, pokryty drogą skórą i dwoma niewielkimi kamieniami szlachetnymi.

Efekt może i wydawał się odrobinę tandetny, ale spełniał swoje zadanie. Ukrywał tożsamość arystokraty, jednocześnie podkreślając jego zamożność.

– Było trudno i zużyłam niemal całą zaliczkę – oznajmiła Dalia na wstępie.

Dalia nie nosiła hijghamu w trakcie rozmów z klientami. Nie miała nawet odpowiedniej maski. Słyszała, że kobiety z wyższych sfer często zamawiały muślinowe zasłony, ale jej zazwyczaj wystarczała zwykła chusta.

Nie czuła jednak potrzeby zakrywania twarzy. Wiedziała, że maska nie ochroniłaby jej przed ewentualną inspekcją Gildii Alchemików. A arystokratycznym klientom nigdy nie przyszłoby do głowy wydawać osobę, która właśnie wyświadczyła im wygodną przysługę.

Drogą, wygodną przysługę.

Alchemiczka uśmiechnęła się, gdy mężczyzna położył na stole pełną sakiewkę. Wiedziała, że nie musi odliczać złotych monet. Już dawno zorientowała się, że arystokraci mają bzika na punkcie dokładności. Z czasem zaczęła podejrzewać, że ta skrupulatność jest zaliczką na przyszłość.

W razie gdyby znowu musieli pozbyć się kogoś niewygodnego.

– I to wystarczy?

Arystokrata obrzucił naparstek z toksyczną miksturą sceptycznym wzrokiem. Najprawdopodobniej spodziewał się czegoś innego. Czaszki wymalowanej na etykiecie, unoszącego się znad fiolki dymu. Na pewno nie czegoś tak niepozornego.

– Możesz wlać to do butelki wina. Ofiara nic nie poczuje. Wypije, położy się spać. Specyfik w nocy zrobi swoje.

– I nikt się nie zorientuje?

– Nikt – zapewniła Dalia. – Esencja kwiatu unuaru jest niewykrywalna nawet przez najlepsze urządzenia gildii. Śmierć będzie… niemal naturalna.

– A… jak to właściwie działa? – zapytał arystokrata z wahaniem.

Dalia miała ochotę przewrócić oczami. Nie przepadała za niebezpieczną ciekawością klientów. O wiele bardziej lubiła tych, którzy nie myśleli za dużo. Wchodzili, płacili i wychodzili.

To sprawiało, że i ona nie musiała tego za bardzo roztrząsać.

– Powiedzmy, że ten specyfik… przyspieszy to, co nieuniknione. Jeżeli ofiara miała problemy z sercem, zepsuje serce. Jeżeli z wątrobą, zajmie się wątrobą. Każdy medyk i alchemik, który przybędzie badać sprawę, dojdzie do wniosku, że to ciało ofiary zawiniło – wyjaśniła powoli.

Nie chciała myśleć o tym, co się wydarzy, gdy klient wyjdzie z pracowni. Długo musiała walczyć z wyrzutami sumienia, aż w końcu znalazła niejakie wytłumaczenie.

Przecież była tylko manufakturzystką. Wątpiła, by kowale wykuwający miecze zastanawiali się, do czego może zostać użyta zrobiona przez nich broń. Winę ponosił arystokrata, który chciał kogoś odesłać na drugą stronę. Gdyby nie zdobył mikstury od niej, znalazłby inny, być może bardziej bolesny sposób.

A jednak w chwilach takich jak te często musiała się uszczypnąć. Przypomnieć sobie, że to nie ona ponosi odpowiedzialność za grzechy innych.

– No dobrze. – Arystokrata odchrząknął i rozejrzał się po pracowni, jakby dopiero teraz dopadły go rozterki. – Dziękuję za twoje usługi, alchemiczko.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, Dalia odetchnęła z ulgą. Najbardziej upierdliwi i niedowierzający klienci wymagali, żeby zaprezentowała im działanie specyfiku. Tak jakby mogła sobie pozwolić na oszukiwanie arystokratów. Przecież to właśnie dzięki dobrej reputacji mogła liczyć na ciągły napływ zleceń. A bez nich…

Cóż, Dalia musiałaby wylądować na ulicy. Znowu.

– Zapłacił?

Głowa Taaja wychyliła się zza progu zaplecza. Chłopak nie radził sobie dobrze w kontaktach z ludźmi. A już zwłaszcza gdy byli zamożnymi klientami z wyższej klasy. Dlatego Dalia nigdy nie chwaliła się jego obecnością w trakcie transakcji.

– Tak. Wygląda na to, że tak – odparła, dobierając się do zawartości sakiewki. – Przez dwa miesiące nie będziemy musieli martwić się o czynsz. Masz. – Rzuciła w jego stronę dwie złote monety. – To za twoją pomoc.

Chłopak złapał je w locie i otwarł usta. Jeszcze nigdy nie dostał tak sowitej zapłaty za robotę w pracowni. Szybko przeliczył wszystko w głowie. Taka kwota gwarantowała, że przez miesiąc nie musiał się bać o jedzenie dla siebie i dla matki.

– D-dziękuję – wyjąkał, pospiesznie chowając monety do kieszeni.

Jakby się obawiał, że Dalia zaraz zmieni zdanie.

– Nie dziękuj, tylko weź się do roboty. Ogarnij tu, ja zajmę się pracownią. Trzeba zaraz otworzyć sklep – zakomenderowała. – Stary Jahim na pewno przyjdzie po swój zestaw maści. Jak będzie znowu kręcił nosem, to mnie zawołaj. Powiem mu, gdzie może sobie te maści wsadzić, jeżeli mu się nie spodobają.

Taaj uśmiechnął się szeroko i bez słowa sprzeciwu zajął się sklepem.

 

 

Reszta dnia minęła zwyczajnie, wręcz przeraźliwie przewidywalnie. Stary Jahim rzeczywiście przyszedł ze skargą. Dalia kłóciła się z nim niemal pół godziny, a zniechęcony krzykami Taaj ukrył się na zapleczu.

Gdy w końcu doszli do porozumienia i ustalili odpowiednią cenę za kolejny zestaw maści, alchemiczka niemal chciała pobiec do pobliskiej świątyni i złożyć ofiarę dziękczynną. Nie miała zbyt wielu stałych klientów, więc za wszelką cenę starała się ich utrzymać. Nawet jeżeli nie zarabiała dzięki nim kroci, pomagali w dbaniu o pozory prowadzenia zwyczajnego biznesu.

Po wizycie Jahima przyszła pora na rutynową inwentaryzację. Razem z Taajem przejrzeli wszystkie wystawione w sklepie specyfiki, odłożyli te, które zdaniem Dalii już do niczego się nie nadawały, i wspólnie spisali listę brakujących składników.

Zbliżało się późne popołudnie, kiedy alchemiczka ze zmęczenia potarła kark i zniechęconym spojrzeniem ogarnęła pobojowisko, w które zamieniła się pracownia. Odkładała porządki w nieskończoność – nigdy nie miała do nich głowy. Dlatego też zdecydowała się przygarnąć Taaja. Chłopak miał naturalny talent do układania i katalogowania ingredientów. Dalia wiedziała, że mógł się nauczyć całkiem sporo, a nawet przejąć z czasem część obowiązków.

– W porządku, koniec tego dobrego. – Westchnęła głośno. – Mam tego serdecznie dosyć, a ta lista odrobinę mnie przeraża.

Taaj zerknął na nią sponad równego rzędu pustych fiolek.

– Mogę iść z tobą na bazar – zaproponował niechętnie.

Dalia przewróciła oczami.

– Wtedy i ty, i ja męczylibyśmy się podwójnie – odparła szczerze. – Poukładaj to do końca, tak żeby jutro dało się otworzyć sklep.

Taaj odetchnął z ulgą. Nienawidził wykłócać się z okolicznymi handlowcami. Nawet jeżeli wydawało mu się, że zna sprawiedliwą cenę, kupcy i tak potrafili bez trudu go oszukać. Ich krzyki i głośne zachęty tak mieszały mu w głowie, że niemal od razu godził się na zawyżoną sumę.

I w tym wypadku wydawał się tak ewidentnie różny od pozostałych mieszkańców Hisham, którzy zaczynali się targować prędzej, niż uczyli chodzić.

Dalia chwyciła chustę i wyszła na ulicę z niemałym zadowoleniem. Nigdy nie potrafiła wysiedzieć całego dnia zamknięta w jednym pomieszczeniu. Musiała wyjść, wyrwać się, odetchnąć innym powietrzem.

Nawet tym przepełnionym pyłem i smrodem czarnego bazaru.

O takiej godzinie nie było tu tłumów. Targowisko ożywało dopiero po zmroku. To wtedy można było zdobyć najciekawsze, najczęściej nielegalne rzeczy.

Teraz jednak Dalia potrzebowała dużo prostszych składników, dlatego bez pośpiechu kupiła na pierwszym kramie niewielką torbę suszonych daktyli i powoli zaczęła obchodzić kolejne stoiska. Znała niektórych handlarzy na tyle, by wiedzieć, że proponują jej nieuczciwą cenę. Inni z kolei widzieli w niej stałą klientkę, dlatego proponowali znaczące obniżki.

Dalia kłamała, targowała się i zwodziła kolejnych kupców. Niejednokrotnie odchodziła od kramu, udając brak zainteresowania. Dobijała do ceny, która wydawała jej się sprawiedliwa.

To wydawało się naturalne. Żaden handlarz nie podchodził ufnie do człowieka, który nie chciał się targować. W innych miejscach mogło to uchodzić za nieuprzejme, ale tu, na czarnym bazarze, często oznaczało prowokację strażników miejskich.

Dlatego Dalia robiła swoje. I doskonale się przy tym bawiła.

Słońce schowało się za horyzontem, ulice Hisham otulił dobrze znany mrok, a między stoiskami zaczęło pałętać się coraz więcej ludzi. Dopiero wtedy alchemiczka doszła do wniosku, że z nawiązką spełniła swój obowiązek. Zdobyła niemal wszystkie składniki z listy. Brakowało jej jedynie ziół z północy, ale te bywały dostępne jedynie od czasu do czasu, gdy do Hisham przybywali ludzie o jasnej skórze.

Dalia wracała do pracowni w dobrym humorze. Sowite wynagrodzenie arystokraty zapewniało jej kilka spokojniejszych miesięcy. Mogła zajmować się nawet mniej opłacalnymi, zazwyczaj legalnymi zleceniami. Taaj coraz lepiej radził sobie z alchemią i pomaganiem, a ona sama odwiedziła niedawno spaloną ziemię i wyszła z tego cało.

Uśmiechnęła się do siebie, dochodząc do wniosku, że wszystko dobrze się układało.

Może właśnie dlatego nie dostrzegła pierwszych oznak zbliżającego się nieszczęścia.

Gdy skręciła w mniej uczęszczaną uliczkę, za jej plecami wyrosło dwóch mężczyzn. Nie mieli na sobie mundurów ani niczego namacalnego, co wyróżniałoby ich spośród innych mieszkańców tej dzielnicy.

A jednak w pewnym sensie przykuwali spojrzenia. Wysocy, muskularni. Nawet na chwilę nie spuścili wzroku z idącej przed nimi alchemiczki.

Dalia zdała sobie sprawę z ich obecności, gdy już było za późno. Naprzeciw niej wyszła kolejna para – ci mieli na sobie charakterystyczne uniformy strażników miejskich. Coś w ich postawie mówiło, że nie wybrali się na kolejny zwyczajny patrol.

Alchemiczka poczuła, jak po jej plecach prześlizguje się dreszcz strachu. Dała się złapać jak naiwna kretynka. Przecież na pewno ktoś śledził ją wcześniej. Gdyby tylko się rozejrzała, gdyby tylko dostrzegła jakieś znaki, zapowiedź niebezpieczeństwa.

Opanowała drżenie i wzięła się w garść. Znała tę okolicę lepiej niż jakikolwiek strażnik miejski. Miała jeszcze szansę. Wystarczyło użyć odrobiny sprytu i liczyć na dużą dawkę szczęścia.

Nim idący z naprzeciwka mężczyźni zdążyli do niej dotrzeć, Dalia wskoczyła na rozpadającą się skrzynkę i z głośnym stęknięciem wdrapała się na dach niskiego budynku.

Usłyszała alarmujący krzyk za sobą. Wiedziała, że mężczyźni natychmiast rzucili się do biegu.

Dlatego nie zamierzała marnować czasu. Kilkoma długimi skokami pokonała dachy ściśniętych, stojących blisko siebie chat, po czym zeskoczyła na uliczkę obok. Lawirując między kolejnymi przechodniami, zaciskała z nerwów usta. Musiała dostać się do pracowni – nawet jeżeli arystokrata się wygadał, nawet jeżeli ścigała ją sama Gildia Alchemików, należało usunąć wszelkie dowody, że miała cokolwiek wspólnego z niebezpieczną miksturą.

Można było wyplątać się ze wszystkiego, ale nie z posiadania składników pochodzących z Nieziemia.

Wiedziała, jak wyglądały podobne procesy. Jej słowo nie mogło się równać ze słowem bogatego człowieka ze znaczącego rodu, ale brak odpowiednich dowodów mógł jej pomóc wykaraskać się z kłopotów samą kaucją.

Dlatego Dalia biegła przed siebie, jakby goniły ją bestie z samego Nieziemia. Potrąciła po drodze kilka osób, nasłuchała się wielu przekleństw, ale nawet na chwilę nie zwolniła. Wiedziała, że gdzieś za nią biegną strażnicy.

Dobiegła do slumsów, mając nadzieję, że w plątaninie prostych chat, szałasów i podartych namiotów uda jej się zgubić pościg. Wybierała nieoczywiste, zagracone ścieżki – te, które doskonale znała. Dopiero gdy z powrotem dotarła do swojej dzielnicy, odważyła się odrobinę zwolnić. Przystanęła przy jednej z niewysokich kamienic i dysząc ciężko, rozejrzała się dookoła.

Nikt już jej nie gonił. Mężczyźni musieli zaplątać się gdzieś w labiryncie slumsów. Albo już zrezygnowali z dalszego pościgu, albo czekają ich mozolne poszukiwania w gąszczu ściśniętej w jednym miejscu biedoty Hisham.

Udało się, pomyślała z podekscytowaniem. Jej serce biło jak szalone, a mięśnie po raz pierwszy zaprotestowały. Dawno minęły już czasy, gdy Dalia regularnie przed kimś umykała.

Westchnąwszy z ulgą, zrobiła krok przed siebie.

I właśnie wtedy ktoś chwycił ją od tyłu. Alchemiczka wrzasnęła głośno, po czym przeciwnik przystawił jej do ust kawałek materiału.

Dalia kopała i wierzgała, ale mężczyzna, który ją przechwycił, był zbyt silny.

Znam ten zapach, zdążyła jeszcze pomyśleć.

A potem przyszła ciemność.

 

 

 

 

 

 

Rozdział II

 

PŁATEK RÓŻY

 

 

 

 

 

Powrót do rzeczywistości nie należał do najprzyjemniejszych. Dalia nie była nawet pewna, co tak właściwie ją obudziło. Nie słyszała żadnych hałasów – do jej uszu nie dochodził nawet najmniejszy szmer. Z początku myślała, że wybudziło ją zwykłe przyzwyczajenie. Ot, nadeszła pora dnia, kiedy musiała zwlec się z posłania, zejść ze swojego prywatnego pięterka w kamienicy i zająć się pracownią.

Gdy w końcu zdecydowała się otworzyć oczy, przypomniała sobie, że ta pobudka różniła się od poprzednich.

Strażnicy miejscy, pościg, kluczenie po slumsach. I niespodziewany atak, podczas którego pozbawiono ją przytomności.

Alchemiczka poderwała się gwałtownie, ale jej umysł nie potrafił przetrawić wszystkich informacji. Przecież złamała prawo, wykonała zakazaną przez gildię miksturę. Złapali ją strażnicy, więc powinna obudzić się gdzieś w kazamatach pod cytadelą. Miały czekać ją długie przesłuchanie, proces i wyrok.

Dalia zamrugała, przejeżdżając dłońmi po delikatnym, przyjemnym w dotyku materiale.

Dlaczego obudziła się w ogromnej, eleganckiej komnacie? Była przekonana, że nigdy w życiu nie spała na czymś równie wygodnym. Szerokie łóżko z baldachimem wyglądało jak ze snu, a liczba ozdobnych poduszek przyprawiała o ból głowy.

Na ścianach wisiały lustra i zdobione ornamentami dywany, a z okna rozpościerał się widok na zielony ogród.

To nie mogła być prawda.

Dalia dotknęła klatki piersiowej, jakby chciała się przekonać, czy w środku wciąż bije serce. Więźniów nie traktowano w ten sposób. Oskarżeni mieszkańcy Hisham lądowali w lochach pod cytadelą – w miejscu, w którym nie było nawet okien, a co dopiero mówić o aksamitnej pościeli i ozdobach.

W momencie, w którym alchemiczka doszła do wniosku, że wciąż musi odczuwać skutki uboczne specyfiku, jakim ją poczęstowano, ktoś przekręcił klucz w drzwiach i w progu pojawiła się niska kobieta w długiej beżowej tunice.

Jej spojrzenie padło na przytomną Dalię, w oczach pojawił się błysk. I zanim alchemiczka zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, kobieta wybiegła z komnaty, zamykając za sobą drzwi.

Dalia sapnęła, coraz bardziej nie rozumiejąc swojego obecnego położenia. Czy ktoś ją porwał? Ale dlaczego miałby to robić? I dlaczego pozostawił ją niemal wolną, bez żadnych więzów? W dużej, pięknej sypialni…

Powoli, jakby w obawie, że zniszczy ten śliczny obrazek, postawiła bose stopy na podłodze. Nie miała pojęcia, czy powinna stąd jak najszybciej uciekać, czy może zaczekać ze zdradzaniem swoich zamiarów na bardziej odpowiednią okazję.

Nie była to sytuacja, na którą przygotowałoby ją życie w sierocińcu, na ulicy czy w akademii.

Nim zdążyła zrobić dwa kroki, wejście do komnaty ponownie stanęło otworem.

Zamarła, wpatrując się w obcego mężczyznę.

Był arystokratą, to rozpoznała od razu. Nikt nie nosił jedwabnych tunik z taką gracją jak ludzie, którzy wręcz się w nich urodzili. Biały ubiór nieznajomego zdobiły liczne wzory – krawiec musiał poświęcić temu strojowi kilkanaście miesięcy życia. Rzadko kogo było stać na coś takiego.

– Nareszcie wstałaś – powiedział mężczyzna, zamykając za sobą drzwi.

Od razu podszedł w stronę narożnika pokoju, w którym stała taca z napojami.

Dalia zmarszczyła brwi, nadal pozostając w bezruchu. Obcy wyglądał na starszego od niej. Jego krótko przystrzyżoną brodę zdobiło kilka siwych włosów. Na głowie nosił ozdobiony rubinami turban – kolejny symbol zamożności.

– Gdzie jestem? – zapytała lekko ochrypniętym głosem.

Zdenerwowała się. Chciała zabrzmieć stanowczo, tymczasem w jej ton wdarło się drżenie.

– W pałacu sułtana, moja droga – odparł pogodnie. – Napijesz się czegoś? Mam tu kilka gatunków win. Szczerze? Sam już nie pamiętam jakie. Na pewno jest daktylowe. Och, jest i korzenne. Chyba do takiego przywykłaś…?

Dalia przyjęła informację o pałacu z lekką paniką. Dlaczego mieliby ją zaciągać do siedziby człowieka, który rządził nie tylko stolicą Hisham, ale i całym Siras? Przecież coś takiego nie mieściło się w głowie.

– A ty? Kim jesteś? I co ja tutaj robię?

– Ja? – Wydawał się odrobinę zdziwiony tym, że go nie rozpoznała. – Ja jestem sułtanem, oczywiście. A co do kwestii twojej obecności tutaj, to cóż… to trochę bardziej skomplikowana sprawa.

Dalia miała ochotę parsknąć śmiechem. Nieznajomy podszedł i wyciągnął kieliszek z czerwonym napojem. Prawdziwy, szklany kieliszek.

Zmrużyła oczy i ostrożnie przyjęła wino.

Mężczyzna nie wyglądał, jakby żartował, ale też Dalia nie była na tyle szalona, by uwierzyć, że rozmawia z samym sułtanem.

– Pozwolisz, że usiądę? Bardzo nie lubię mówić na stojąco – wyznał. Nie czekając na pozwolenie alchemiczki, rozłożył się na zdobnej leżance. – Ty też powinnaś usiąść, moja droga. Chcę zacząć od początku, a nasza historia nie zaczyna się wczoraj.

Zrób coś!, krzyczało wszystko w ciele Dalii. Ale ona nawet nie drgnęła.

– Mój wielki pra, pra, pra… a może i pradziadek… Stworzycielu, zlituj się nad jego duszą – dorzucił pospiesznie – rządził Hisham, którego nie pamiętasz. Hisham, o którym nie opowiadają w szkółkach przyświątynnych. Nasze miasto, moja droga, nie zawsze było wielkie i wspaniałe. Nasi przodkowie nie mieli się za bardzo czym pochwalić. Kilka szałasów nad rzeką. I pałac, którego obecnie nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby pałacem. Bycie mało znaczącym miało wtedy sporo minusów. Za Efrurgiem czyhały koczownicze, dzikie plemiona ze stepów. Od południa nękał nas kraj Hastów. Północ, choć pozornie bezpieczna, czasami dawała o sobie znać i ściągała zza morza jasnoskórych wojowników. A wschód… Cóż, pustynia Naar zawsze była przekleństwem. Zwłaszcza że znajdowało się tam przejście. Jama w ziemi, z której od czasu do czasu wypełzały paskudztwa.

Dalia zapomniała o irracjonalności tej chwili. Na krótki moment wróciła do spotkania z przemytnikiem. Przypomniała sobie o jego zakrytej twarzy, świecących ślepiach i okropnych pazurach.

To wystarczyło, żeby w końcu się odblokowała. Z dużą dawką ostrożności przysiadła na skraju łóżka, obracając w dłoniach wino.

– Nasi przodkowie musieli dokonać wyboru. Sojusz z którymś z wrogów był nieunikniony. Ale z kim? Z tymi dzikusami z zachodu? Nie, oni byli zbyt rozproszeni, zbyt dzicy. Przekonanie jednego plemienia by nie wystarczyło. Trzeba by to zrobić z nimi wszystkimi, ale to się wtedy wydawało niewykonalne. – Pokręcił głową. – No to z kim? Z jasnoskórymi zza morza? Od nich dzieliło nas zbyt dużo. I mówię tu tylko o wodzie, moja droga. Rozumieliśmy się jedynie na bazarach, gdy ich cuda przyciągały nasze cuda. Poza nimi byliśmy wrogami. Inny bóg, inna skóra, inne wartości. Zatem kto? Kto nam jeszcze został na tej naszej małej hishamskiej szachownicy?

– Nieziemie – mruknęła Dalia.

Choć nie wypiła nawet łyka, czuła, jak jej umysł ogarnia otępienie. Przypomniało jej się dzieciństwo, gdy opiekunki zapraszały do sierocińca wędrownego bajarza. Jego opowieści również sprawiały, że wpadała w swego rodzaju trans.

– Bardzo dobrze – podchwycił mężczyzna. – Ale czy z Nieziemiem da się w ogóle pertraktować? Jak rozmawiać ze stworami, które dotąd uważało się za… cóż, bestie z ostatecznej otchłani? – Wziął niewielki łyk wina. – Okazało się, że nie tylko można z nimi rozmawiać. Można też z nimi negocjować. I to właśnie zrobił mój pra, pra i tak dalej… dziadek. Wynegocjował z nimi umowę, która na lata miała połączyć nasze dwie krainy. – Mówiąc to, odłożył na stolik opróżnione naczynie.

Dalia zmarszczyła brwi.

– Czy ja jestem o coś oskarżona? Stanę przed sądem? – zapytała, chcąc brzmieć o wiele bardziej stanowczo. – Bo jeżeli tak, to, na Stworzyciela, zupełnie nie rozumiem tego przedstawienia.

Nieznajomy roześmiał się i wstał z miejsca. Chociaż jego sylwetka świadczyła o wieku, w ruchach przejawiała się energia charakteryzująca zazwyczaj o wiele młodszych mężczyzn.

– Cytadela składa mi regularne raporty o twojej działalności. Wiem o wszystkich nielegalnych transakcjach z arystokra­tami. Wiem, że od czasu do czasu zdarza ci się nabywać zakazane składniki z Nieziemia, których używanie jest w Siras surowo zabronione – oznajmił spokojnie, jakby właśnie opowiadał o pogodzie.

Dalia zastygła, wbijając przerażone spojrzenie w mężczyznę. Ten ponownie napełnił swój kieliszek i uśmiechnął się, jakby ta cała sytuacja wyjątkowo go bawiła.

– Gildia Alchemików o niczym nie wie, o to się nie martw. Pilnowałem, żeby informacje o twoim… – zawahał się, szukając odpowiedniego określenia – niecodziennym biznesie nie trafiły do ich uszu.

– Ale…

Dalia urwała, nie wiedząc, co powinna powiedzieć. Przecież spodziewała się, że do cytadeli dotrze część plotek na temat pracowni. Dlatego nigdy nie szczędziła łapówek, zarówno tych w złocie, jak i w alkoholu.

– Pora wyłożyć karty na stół, Dalio – zaczął nieznajomy, poważniejąc. Do jego tonu wkradło się coś niebezpiecznego. – Siras od wieków jest związane z Nieziemiem umową. Raz na jakiś czas ród czarnoksiężników rządzący tymi stworami domaga się potomka krwi Kha. Dziewczę lub chłopak, kiedy tylko kończą siedemnaście lat, mogą zostać w każdym momencie przyrzeczeni czarnoksiężnikowi z Nieziemia.

Dalia zamrugała. Dlaczego on jej o tym opowiadał? Nie tylko znał jej imię, ale najprawdopodobniej wiedział też o wszystkich przestępstwach, których się dopuściła. Powinni ją odeskortować do cytadeli, tymczasem wysłuchiwała opowieści o sojuszu z Nieziemiem.

Czy zupełnie postradała zmysły?

– Dlaczego tu jestem? – zapytała, podnosząc głos. – Chciałabym wiedzieć, o co tu chodzi. Dlaczego nie trafiłam do celi?

– Przecież właśnie ci tłumaczę – odparł sułtan, niecierpliwiąc się odrobinę. – Trzy lata temu zmarł davhar, najważniejszy czarnoksiężnik w rodzie. Ktoś w rodzaju sułtana Nieziemia – wyjaśnił. – Był przyrzeczony jednej z córek z ważnego arystokratycznego rodu, niech Stworzyciel zlituje się nad jej duszą – dodał ponownie. – Po jego śmierci władzę na Nieziemiu objął ich syn. Ten parszywy pies nie czekał długo. Wysłał mi posłańca z żądaniem. Zgodnie z umową mam mu przekazać moją córkę, Zahirę.

Do Dalii w końcu dotarł sens wszystkiego, co usłyszała. Jeszcze raz rozejrzała się po urządzonej z przepychem komnacie. Ponownie ogarnęła wzrokiem bogaty strój mężczyzny. I dopiero zrozumiała.

– Ty… ty naprawdę jesteś sułtanem. Władcą z rodu Kha Tnir – wyszeptała z bezbrzeżnym zdumieniem.

– Tak. Dopiero to pojęłaś? Myślałem, że absolwenci hishamskiej akademii są bardziej rezolutni. – Skrzywił się lekko. – Wiem, że nigdy nie widziałaś mnie z bliska, ale… O, już wiem! – wykrzyknął, jakby właśnie wpadł na genialny pomysł. – Jeżeli to kwestia niewiary, niech ręczy za mnie rodowy sygnet.

Ściągnął pierścień z dłoni i rzucił go w stronę Dalii. Oniemiała dziewczyna złapała go w ostatnim momencie, wylewając na pościel odrobinę wina.

Na początku zdenerwowała się, że zniszczyła coś tak cennego. Wyrafinowany materiał musiał kosztować fortunę. Jej wzrok padł jednak na sygnet, a serce niebezpiecznie przyspieszyło.

Na złotym emblemacie ktoś niezwykle starannie wygrawerował dwie litery. „K” i „T” połączone fantazyjnym ornamentem przyciągały wzrok. Ale to nie kunszt biżuterii zrobił na Dalii największe wrażenie.

Przecież doskonale znała ten symbol. Znajdował się nad bramami wjazdowymi do miasta. Powiewał na flagach unoszących się przy świątyniach i urzędach. Strażnicy miejscy z dumą nosili go na piersiach.

Alchemiczka gwałtownie wstała. Na litość Stworzyciela, dlaczego znajdowała się w jednym pokoju z sułtanem Siras?!

– Wasza Wysokość, ja…

– Cicho – przerwał jej. – Usiądź, musimy dokończyć rozmowę. I nie odkładaj wina, jeszcze może ci się przydać. – Dostrzegając wahanie na jej twarzy, westchnął. – Gdybym oczekiwał od ciebie pokłonów i tytułów, już dawno bym to wyegzekwował. Wracając do rzeczy… pamiętasz, na czym skończyłem?

W tym pytaniu pojawiła się podchwytliwa nutka. Dalia opanowała drżenie i skupiła się na słowach sułtana.

– Mówiłeś o swojej córce, Zahirze – przypomniała sobie z ulgą.

– Tak, te potwory chcą mi ją zabrać – wyznał z żalem.

Nagle z energicznego, władczego mężczyzny zmienił się w kogoś, kto niemal całe życie spędził w przeświadczeniu, że jego bliskim grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Spochmurniał, zgarbił się, a cała butność wyparowała. Zapatrzył się w ścianę, obracając w rękach kieliszek.

Przedłużające się milczenie niepokoiło Dalię bardziej od niestworzonych historii o Nieziemiu. Dlatego odchrząknęła, przerywając ciszę.

– I dlaczego ja… dlaczego właściwie tutaj jestem?

Sułtan podniósł wzrok i wbił go w alchemiczkę.

– Zahira jest delikatnym kwiatkiem. Zawsze nim była… Roześmianą, wrażliwą dziewczynką, która nie pozwalała zrywać róż z ogrodu w obawie, że za szybko zwiędną. Śpiewa niczym najpiękniejsze ptaki z menażerii. Musiałabyś to usłyszeć, Dalio – przekonywał, a jego twarz przybierała coraz łagodniejszy wyraz. – Zahira nie przeżyłaby nawet jednego dnia na Nieziemiu. Bez słońca? Ta zatęchła otchłań pochłonęłaby ją i jej piękny umysł. Nie jestem na to gotowy.

– Ja… nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną – stwierdziła alchemiczka.

Nadal czuła się otępiała i osowiała. Do tego powoli dochodziło przeświadczenie, że właśnie znalazła się na łasce i niełasce najpotężniejszego człowieka w Siras. Przecież nie kazał jej do siebie ściągnąć bez powodu.

– W młodości popełniłem wiele błędów – oznajmił sułtan, wprawiając zdenerwowaną Dalię w jeszcze gorszy stan. – Nie jestem z nich dumny. Moje żony mi wybaczyły, ale… z drugiej strony… jakie miały wyjście? Były częścią haremu, rozumiały swoją rolę. Pochodziły z najlepszych rodów z Hisham. Miały być matkami moich synów i córek, nie zaś kochankami. Dlatego nie dziwiły się zanadto, gdy kochanki znalazłem w innych miejscach.

Dalia otworzyła usta, po czym natychmiast je zamknęła. Czy sułtan naprawdę przyznawał jej się do niewierności?

– Och, nie musisz pytać. Doskonale rozumiem twoją konsternację. Dlaczego ten starzec przetrzymuje mnie w komnacie i opowiada o swoich wybrykach sprzed lat? Widzisz, te wybryki okazały się dla mnie dość ważne – wyznał. – Dzięki nim Zahira nie umrze. Żaden demon z otchłani jej sobie nie przywłaszczy.

Ciałem Dalii wstrząsnął dreszcz. Gdzieś głęboko w jej podświadomości pojawiło się zrozumienie. Upiorne przeczucie agresywnie dobijające się do myśli alchemiczki.

– Nie umrze, bo dzięki tym wszystkim błędom Zahira nie jest moją jedyną córką w odpowiednim wieku.

Zrobił w jej kierunku kilka kroków. W jego oczach pojawiła się zaciętość.

Dalia przełknęła ślinę i rozpaczliwie zerknęła w stronę drzwi. Nagle zapragnęła zniknąć z przepięknej pałacowej komnaty. Wolałaby znaleźć się w ciemnej celi, daleko od tego szalonego człowieka.

– Dalio, spójrz na mnie – poprosił zwodniczo łagodnym tonem. – W twoich oczach kryje się bursztyn rodu Kha Tnir. Spojrzenie władców Siras. Wzrok, który oszuka nikczemników z Nieziemia.

Dalia pozwoliła sobie na nerwowe parsknięcie. Nie patrzyła na niego. Nie potrafiła.

– Nie chcesz mi, panie, powiedzieć, że… Przecież to niemożliwe – sapnęła, czując narastającą panikę. – Jestem sierotą z ubogiej dzielnicy. Wychowałam się w przytułkach. Moja matka zmarła…

– Twoja matka była artystką – przerwał jej. – Bardzo piękną kobietą. Przykuła moją uwagę w trakcie jednej z uroczystości. Po pierwszej wspólnej nocy kazałem ją do siebie przyprowadzać jeszcze kilka razy. Zawsze wydawała się zadowolona z tych zaproszeń – zaznaczył, jakby sam przed sobą chciał udowodnić, że nigdy nie wziąłby kobiety siłą. – Cieszę się, że odziedziczyłaś część urody po niej, zwłaszcza skórę… ale też raduje mnie, że widać w tobie rysy Kha Tnir. Jesteś w odpowiednim wieku, tylko sześć lat starsza od Zahiry. Nikt się nie zorientuje.

Dalia zamrugała. To było dla niej za dużo, stanowczo za dużo. Zamknęła oczy, próbując zapanować nad mętlikiem chaotycznych myśli.

Te jednak nie zamierzały jej pomagać. W głowie alchemiczki pojawiło się echo dawnych przemyśleń. Tajemnicze darowizny na sierocińce, w których przebywała. Pieniądze na stypendium, miejsce w akademii. Chociaż matka nigdy nie wspominała o ojcu Dalii, ona od zawsze podejrzewała, że był arystokratą. Kimś, kto wspierał ją z bardzo, bardzo daleka.

Ale nawet w najdzikszych fantazjach nie wyobrażała sobie, że jej ociec mógł być sułtanem.

– To dzięki tobie znalazły się pieniądze na akademię – bardziej stwierdziła, niż zapytała.

– Tak – potwierdził.

Cała jego łagodność wyparowała. Teraz w sylwetce sułtana dominowało zdecydowanie. Jakby doskonale wiedział, co musi zrobić.

– Ale po co? Po co pchać mnie tam, jeżeli zaraz po otrzymaniu dyplomu pozwoliłeś im mnie wyrzucić? – wrzasnęła mimowolnie. – Dlaczego sponsorowałeś to wszystko, dlaczego przez tyle lat wykładałeś na mnie pieniądze…?

Gdy tylko wypowiedziała to na głos, w jej głowie pojawiła się odpowiedź.

– Pieniądze wysyłałem… sam już nie wiem dlaczego. Wyrzuty sumienia? – Wzruszył ramionami. – Podarowałem ci stypendium, ponieważ raporty mówiły, że jesteś naprawdę zdolna. Chciałem sprawdzić, czy gdzieś dojdziesz i… Cóż, zaimponowałaś mi swoją wytrwałością – przyznał szczerze. – A gildię musiałem poprosić o usunięcie cię z listy, bo… Jak by ci to powiedzieć…? Certyfikowaną, legalnie działającą alchemiczkę o wiele trudniej byłoby namówić do tego, do czego zaraz zamierzam cię przekonać. Powiedzmy, że nie posiadałbym wtedy atutów, które mam obecnie.

Po policzku Dalii spłynęła łza. Alchemiczka pociągnęła nosem i pospiesznie przetarła oczy.

– Nie chcę. Jeżeli sugerujesz, że możesz mnie oskarżyć o nielegalną działalność, to… proszę bardzo – warknęła, hamując świeżo przebudzoną wściekłość. – Wolę odsiedzieć wyrok w cytadeli, niż bawić się w twoje okrutne gry!

– Ach, no właśnie, o tym mówiłem! – podchwycił z ekscytacją. – Zaciętość, wytrwałość. O Zahirze można powiedzieć wiele dobrego, ale nikt nie określiłby jej tymi cechami. Jest płatkiem róży, podczas gdy ciebie zahartowało życie! Zgódź się, Dalio!

Zabrzmiał niemal błagalnie. Jakby nie miał absolutnej władzy nad jej życiem.

– Na co? – zapytała, choć nie chciała usłyszeć odpowiedzi.

– Gdy ten przeklęty czarnoksiężnik tu przybędzie, przedstawię cię jako Zahirę, moją pełnoprawną córkę. Zostaniesz mu przyrzeczona. Udasz się do Nieziemia zamiast niej, dzięki czemu ocalisz jej życie.

Wyrzucił to na jednym wydechu. Jakby opowiadał, jaka jest właśnie pogoda za oknem. Ten plan brzmiał przecież jak szaleństwo. A Dalia nie zamierzała mu się poddawać.

– A jeśli odmówię? – zapytała, próbując zabrzmieć choć trochę agresywnie.

W oczach sułtana zatańczyły złowróżbne iskry.

– Cóż, wtedy… pozwolę, żeby gildia dowiedziała się o wszystkich nielegalnych substancjach, jakie opuściły twój przytulny sklepik. Staniesz przed sądem. Ale to nie będzie sprawiedliwy proces, obiecuję ci. Spędzisz w cytadeli resztę swojego życia. Dla przykładu każę spalić ulicę, na której znajduje się pracownia. A twój młodociany pomocnik trafi na szubienicę – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nie licz na to, że po dwóch tygodniach wrócisz do normalnego życia. Gdy tylko ten nikczemnik przesłał do nas żądanie, twój los został przypieczętowany.

Dalia nie potrafiła znaleźć słów na to wszystko. Poczuła, jak robi jej się słabo. Rozejrzała się po komnacie, ale nie dostrzegła żadnej szansy na ucieczkę. Ściany sypialni zaczęły się do siebie zbliżać, zamykając ją w śmiertelnej pułapce.

– To nie ma sensu – wykrztusiła z trudem. – Nigdy się nie uda…

– Też tak na początku myślałem – odparł sułtan, kiwając głową. – Ale z czasem obmyśliłem plan. Coś, co nie tylko ma prawo się spełnić, ale też na pewno się spełni. Moje wyrzuty sumienia sprawiły, że jesteś idealną kandydatką do tej roli. Cóż za ironia! – wykrzyknął. – Masz wprawdzie wiele okropnych manier, ale dobrze wiem, że akademia wpoiła ci również niezbędną umiejętność wypowiadania się w sposób, który świadczy o dobrym wychowaniu. Nie skazuję cię na dożywocie ani na śmierć, Dalio. Nie jestem aż tak okrutny – podkreślił stanowczo. – Wiem, że tam przeżyjesz. Zahira nie dałaby rady, ale ty… – Pokiwał głową z uznaniem.

Nagła zmiana tonu z grożącego na przymilny jeszcze bardziej skołowała Dalię. Spojrzała w oczy sułtana, po raz pierwszy dostrzegając ślady podobieństwa do niej.

Na Stworzyciela, przecież dokładnie to samo spojrzenie patrzyło na nią z małego lusterka, przy którym szykowała się co rano. Czemu nie zauważyła tego wcześniej?

– Więc… więc uważasz, że bestie mnie nie… zabiją? – zapytała podejrzliwie.

– Nie – potwierdził z pewnością, która odrobinę ją uspokoiła. – Nie mamy za wiele czasu. Potrzebuję twojej decyzji, Dalio.

Alchemiczka sapnęła, z powrotem siadając na aksamitnej pościeli. Powoli pokręciła głową, dochodząc do jednego wniosku.

– Przecież ja nie mam wyboru – wymamrotała bezsilnie.

– Ależ masz – zaprzeczył sułtan chłodnym tonem. – Wierzę jednak, że wybierzesz dobrze. – Mówiąc to, ruszył w kierunku drzwi. – Za chwilę służba przyniesie jedzenie. Pomogą ci się odświeżyć i przyszykować na spotkanie z radą. Mam nadzieję, że do tego czasu podejmiesz właściwą decyzję.

Dalia spoglądała na niego z niedowierzaniem. Jak mógł od niej oczekiwać czegoś takiego?

– Co do sygnetu… zachowaj go. Niech służy jako przypomnienie. Radzę ci, żebyś podeszła do tej sytuacji na trzeźwo – rzucił jeszcze, wychodząc. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Nowy davhar pojawi się tu za dwa dni.

Trzaśnięcie drzwiami zabrzmiało w uszach alchemiczki jak przypieczętowanie wyroku skazującego ją na dożywocie.

 

 

 

 

 

 

Rozdział III

 

RADA

 

 

 

 

 

Dalia doszła do siebie w zaskakująco szybkim tempie.

Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na opłakiwanie swojego obecnego położenia. Płacz i zamartwianie nigdy nie przyniosły jej nic dobrego. Przetrwała tyle lat w przytułku, w akademii wśród pogardzających nią dzieci arystokratów, poradziła sobie z utratą wywalczonego dyplomu, wyrwała się z życia na ulicy i przez dwa lata prowadziła nielegalną pracownię alchemiczną.

Przeżyła, dała radę.

Jeżeli Zahira była pięknym płatkiem róży, to Dalia przypominała pustynnego skorpiona. Stworzona, żeby przetrwać. Nawet gdy robiło się paskudnie.

Do sypialni przyniesiono posiłek, o jakim alchemiczka nigdy dotąd nie śniła. Nie sądziła, by kiedykolwiek widziała w jednym miejscu tyle warzyw. Bakłażany, pomidory, papryka leżały obok miseczek z ryżem i kaszą. Ciecierzyca, baranina, a nawet ryby – a to wszystko z domieszką przypraw i ziół, od których aromatu ciekła ślinka. Dalia była pewna, że jedna osoba nie dałaby rady tego wszystkiego zjeść.

I chociaż miała ściśnięty żołądek, życie dawno nauczyło ją, że nerwy nigdy nie powinny stawać na drodze posiłkowi. Zwłaszcza darmowemu i tak wystawnemu. Pusty, burczący brzuch jeszcze nigdy nie pomógł jej wyjść z opresji, toteż nie wzdrygała się przed wypróbowaniem niemal wszystkiego, co zostało przyniesione.

Gdy skończyła, do pokoju wpadły trzy młode kobiety. Każda nosiła schludną beżową tunikę oraz zasłaniała większość twarzy chustą. Traktowały Dalię jak powietrze. Jedna wyniosła tace z jedzeniem, lecz dwie pozostałe wskazały na miskę z wodą oraz miejsce przed lustrem.

Nie powiedziały przy tym nic, nie spojrzały na nią. Jakby rozkazano im traktować gościa z możliwie największą rezerwą.

Alchemiczka poddała się ruchom ich dłoni, gdy zaczęły namaczać, a potem rozczesywać jej zaniedbane, długie włosy. Potem dokładnie umyły twarz, wtarły w skórę pachnący olejek, a na koniec wyciągnęły pojemniczek z czarnym proszkiem.

Dalia wzdrygnęła się lekko. Rozpoznała go natychmiast – wiedziała, że kohl był najpopularniejszym kosmetykiem wśród kobiet, zwłaszcza tych z bogatszych rodów. Sama jednak go nie używała, wydawało się to zbyteczne. W pracowni nikt raczej nie zwracał uwagi na jej wygląd.

Teraz jednak, podczas gdy jedna kobieta zajmowała się dłońmi alchemiczki, druga starannie nałożyła proszek na jej powieki.

Po co to wszystko?, przemknęło jej przez głowę. Kilka razy próbowała dowiedzieć się czegoś od kobiet, ale te uparcie milczały. Albo nie chciały mieć z nią do czynienia, albo otrzymały takie rozkazy.

Dlatego zrezygnowana Dalia pozwoliła im dokończyć dzieła i nawet słowem się nie zająknęła, gdy służące ubrały ją w dobrze dopasowaną tunikę z przewiewnego materiału.

W jej głowie rodził się plan. I chociaż nie miała w tym rozdaniu zbyt wielu dobrych kart, zamierzała z nich wycisnąć, ile się dało.

 

 

Zaprowadzono ją do niewielkiej komnaty, pozbawionej większego przepychu czy dekoracji. Dookoła panował ład – na regałach równo leżały stosy zwojów, dywany nie raziły śmiałą kolorystyką, a na szerokim stole nie stała nawet karafka z wodą. To pomieszczenie z całą pewnością nie należało do reprezentatywnej części pałacu.

Przypominało bardziej miejsce, w którym omawiano kwestie ogłaszane później w wielkiej sali tronowej.

Rada, o której wcześniej wspominał sułtan, składała się z trzech osób: z samego władcy oraz dwóch mężczyzn w różnym wieku. Wywodzili się z bogatych rodów; świadczyły o tym zdobne turbany oraz złote bransolety na przedramionach. Starszy spoglądał na Dalię z mieszanką litości i współczucia. Drugi z nieukrywaną fascynacją.

– To lista przewinień, oskarżeń oraz dowodów, jakie udało się zebrać moim ludziom – oznajmił na wstępie sułtan, przesuwając w stronę alchemiczki zapisany pergamin. – Przypomnę tylko, że jeżeli odmówisz, ten dokument trafi do gildii. Dojdzie do procesu, którego wynik, jak sądzę, już znasz. – Dotknął lampki, w której tańczył niewielki płomień. – Papier jednak ma to do siebie, że dość łatwo ulega zniszczeniu. A wraz z nim znikają zapisane na nim prawdy.