Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Nazywam się Danny Moon i chwilowo jestem uziemiony na Saharze. Moi rodzice dostali tu pracę, więc siłą rzeczy przywlekli mnie ze sobą do tego piekła – i nie mówię wyłącznie o temperaturze. Wyobrażacie sobie, że na pustyni nie ma zasięgu?!
Na (nie)szczęście rodzice zauważyli, że nienawidzę Sahary. Postanowili zrobić dla mnie coś „miłego” i zafundowali mi letni obóz w stanie Nowy Jork, gdzie razem z bandą małolatów będę bawił się w berka i wypełniał kolorowanki.
Ja nie mogę, serio?
Jedyny sposób, aby uczynić obóz fajnym, to ściągnąć tam moją dziewczynę, odnaleźć jakiegoś ducha i zrobić rozróbę stulecia. Tak, to brzmi świetnie! Zacznijmy więc odliczanie: łamanie wszystkich zasad obozowego regulaminu rozpocznie się za 3… 2… 1…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
dla Koszmarka
z nadzieją, że kiedyś jednak przeczytasz tę książkę
7 grudnia 1689, północne ziemie stanu Nowy Jork, USA
Zamieć dobiegła końca i księżyc przebił się przez chmury, oświetlając śnieg pokrywający polany i las dookoła. Wysokie choinki uginały się pod ciężarem białego puchu. Dwunastoletnia Angelica Maryann Evans trzymała się kurczowo skradzionego jakiemuś bogaczowi wierzchowca i starała się nie poddać zmęczeniu.
Musiała przebrnąć przez las i znaleźć się jak najdalej od ludzi. Ucieczka stanowiła wyzwanie, gdyż gruba warstwa śniegu przykryła wszystkie drogi. Jeszcze nigdy nie była tak zmęczona. Od ponad dwunastu godzin siedziała na grzbiecie konia, przeklinając swoje życie.
Angie – tak kazała do siebie mówić, gdyż nie lubiła swojego pełnego imienia – przez dziesięć lat żyła spokojnie w niewielkiej miejscowości nieopodal rozrastającego się prężnie Nowego Jorku. Opiekował się nią ojciec; matki nigdy nie poznała i wiedziała o niej tylko tyle, że przed ślubem miała na nazwisko Vermarcy. Pan Evans unikał tego tematu jak ognia. I wszystko z Angie było w porządku, dopóki ten dureń Horacy nie podstawił jej nogi, a ona nie wywaliła się prosto w kałużę błota na oczach jego kolegów.
Była nieśmiałą dziewczynką, nauczoną od maleńkości, aby dobrze skrywać tajemnice. Chłopcy z miasteczka naśmiewali się z niej, a tego dnia znów ją upokorzyli. Gdy wylądowała twarzą w błocie, miała ochotę zapaść się pod ziemię, jak zawsze, kiedy jej dokuczali. Ale gdy wstawała, poczuła, że coś się w niej budzi. Pierwszy raz w życiu odważyła się postawić. Odwróciła się w stronę Horacego, który zaśmiewał się do rozpuku.
Zanim zdążyła się odezwać, jeden z chłopców rzucił w nią błotem. Angie uchyliła się w porę, ale reszta poszła za przykładem i wszyscy sięgnęli po błoto, aby w nią rzucać.
Poczuła coś bardzo dziwnego, jakby zapalił się w niej ogień.
– Przestańcie! – wrzasnęła, co było nie w jej stylu. Napędzała ją jakaś nieznana siła. Nie wiedziała, co się dzieje, ale zaufała nieokreślonej mocy i pozwoliła sobą kierować.
To był błąd.
Błotne kule, które leciały w jej stronę, zatrzymały się w powietrzu, a następnie zawróciły i trafiły prosto w rzucających. Chłopcy zaczęli wrzeszczeć, przerażeni. Horacy patrzył to na nich, to na dziewczynkę, nic nie rozumiejąc. W końcu wskazał na nią palcem.
– To czarownica!
Angie stała, przestraszona. Właśnie zrobiła coś, co nie powinno się nigdy zdarzyć. To niemożliwe, szeptała do siebie w głowie. Czarownice to bujda. One nie istnieją.
Słyszała o polowaniach na czarownice i wiedziała, jaki los czeka kobiety (a także nielicznych mężczyzn) oskarżone o czary. Niektóre topiono w rzece, inne palono na stosie, jeszcze inne wieszano na stryczku.
Jedno było pewne: jeśli chciała żyć, nie mogła dopuścić, by oskarżyli ją o czary.
Marzyła, aby cofnąć czas. Widziała wycelowany w nią palec Horacego. Była tak przerażona, że znów pozwoliła tej dziwnej sile przejąć kontrolę. Zobaczyła, jak palec chłopca zaczyna się wyginać w dziwnym kierunku.
Stop! – krzyknęła w myślach. Horacy wrzeszczał z bólu, ale jego palec już się mocniej nie wykrzywił. Koledzy podbiegli do niego, otrząsając się z szoku, i również zaczęli wyzywać ją od czarownic.
Rzuciła się do ucieczki, ale w pośpiechu wybrała złą drogę i biegła do centrum miasteczka. Zaraz wpadnie na dorosłych, a kiedy ci usłyszą, co się stało…
Nie, nikt nie mógł usłyszeć.
Angie znów pozwoliła tajemniczej sile rozgrzać się w jej umyśle, aż nagle wszystkie wrzaski ucichły. Odwróciła się i zobaczyła, jak chłopcy stoją i patrzą na siebie. Coś mówili, ale z ich gardeł nie wychodziły żadne dźwięki.
Później okazało się, że Angie niechcący na zawsze pozbawiła ich mowy.
Dziewczynka wróciła do domu. Miała teraz nowy sekret, którego musiała strzec. I nikt by się nigdy nie dowiedział o jej mocach, gdyby nie to, że dwa lata później do wioski zawitał słynny łowca czarownic, ściągnięty przez rodziców Horacego, aby zbadać sprawę.
***
– Tato, opowiedz mi o czarownicach – poprosiła Angie któregoś wieczoru, kiedy kładła się spać. Od tragicznego wydarzenia upłynęło wtedy pół roku.
– Dlaczego cię to interesuje? – zapytał pan Evans, na oko dziewczynki dużo bardziej przejęty, niż powinien być.
– Tak po prostu.
– Cóż… – zastanowił się chwilę. – Uważam, że czarownice nie istnieją.
– To dlaczego się na nie poluje?
– Niektórzy ludzie czasami boją się innych. Ale nie dlatego, że tamci chcą im zrobić krzywdę. Ludzie na wysokich pozycjach lękają się, że stracą władzę lub bogactwo, albo że wyjdą na jaw ich sekrety. Wtedy słabszych od siebie, którzy chcą podkopać ich pozycję, mogą oskarżyć o czary, aby się ich pozbyć.
– To okropne!
– Zgadzam się. Niestety żyjemy w złych czasach, dziecinko. Czasami niewinne kobiety giną tylko dlatego, że były mądre. Niektórzy twierdzą, że kobieta nie może posiadać wiedzy tak po prostu, i są przekonani, że jej umiejętności pochodzą od szatana, więc oskarżają ją o czary.
– To głupie! Prawdziwa czarownica mogłaby się obronić, a te kobiety umierają.
– Skończmy temat, bo będziesz miała koszmary. Na pewno wszystko u ciebie w porządku?
– Tak, tato.
Tamtej nocy Angie nie mogła spać. Rozmyślała nad tym, co powiedział jej ojciec. Wiedziała, że nie jest taką czarownicą, jakie on opisywał. Nie, Angelica Maryann Evans naprawdę posiadała moc.
Od pół roku ją ćwiczyła, aby nie wymykała jej się tak łatwo spod kontroli – bała się, że pewnego dnia, kiedy ktoś uprzykrzy jej życie, ta siła narobi jej kłopotu. Chciała tego uniknąć, zamykała się więc w spiżarni i ćwiczyła.
Czasem udawało jej się rzucić ziemniakiem o ścianę, kiedy przypominała sobie, jak Horacy siedział za nią w kościele i ciągnął ją za włosy, innym razem wspominała złość na ojca, gdy pytała o matkę, a on nic nie chciał powiedzieć. Raz zapaliła w ten sposób kawałek siana i gdyby go szybko nie zadeptała, zniszczyłaby cały dobytek rodziny.
Spostrzegła, że jeżeli jej serce bardzo czegoś pragnie, to czasami tak właśnie się dzieje. Dlatego musiała solidnie kontrolować swoje życzenia.
Nigdy jednak nie udało się całkowicie poskromić mocy. Czasami bardzo chciała jej użyć, ale nie potrafiła. Nie wiedziała, jak skierować ten wewnętrzny ogień w dobrą stronę. A szkoda, bo tego dnia bardzo by się przydał.
Był zimny grudniowy poranek. Jej ojciec wyszedł do miasta załatwić kilka spraw, a ona została w kuchni. Mieszała zupę, kiedy drzwi do chaty wyleciały z zawiasów i do środka wmaszerował człowiek zamożny i szanowany – sądząc po wyglądzie – oraz absolutnie szalony; wystarczyło spojrzeć mu w oczy, aby to dostrzec. Za nim wszedł Horacy.
Angie zamarła.
– To ona? – zapytał mężczyzna, wskazując na dwunastolatkę.
Niemowa skinął głową.
Nie miała dokąd uciec. Piszczała i kopała, ale wywlekli ją z domu i zaciągnęli prosto na główny plac miasteczka, gdzie już czekał stryczek. Jej moc, jak na złość, nie chciała się obudzić. Angie była bezradna. I dopiero w ostatniej sekundzie, kiedy jej szyję oplatał gruby sznur, a podłoga pod nią zaczęła się zapadać, świat zawirował.
– Błagam, nie! To moja córka! – usłyszała ojca, zanim się teleportowała.
Przeniosło ją do jakiejś stajni. Odwróciła się i w oddali ujrzała swoje miasteczko. Niewiele myśląc, dosiadła konia i mimo śnieżycy wyruszyła na północ, gdzie – jak słyszała – leżały wielkie dzikie lasy. Musiała się znaleźć jak najdalej od ludzi.
– Szybciej, koniku – ponaglała wierzchowca, kurczowo trzymając się siodła. – Proszę, obyś był szybki!
Pech chciał, że służba zauważyła, jak dziewczyna opuszcza posesję. Wieści dotarły do łowcy czarownic, a ten wsiadł na konia i ruszył za Angie, która nie miała jak zakryć śladów na śniegu. Wytropienie jej nie zajęło mu dużo czasu.
Jednak minęło wiele godzin, a ona dalej uciekała. Była zdeterminowana. Widziała szaleństwo w oczach tego człowieka. Emanowała od niego zła energia i dziewczynka wiedziała, że jeśli łowca ją dorwie, będzie cierpiała. Nie chciała o tym myśleć.
Zrób sobie przerwę. Śnieżyca zakryła ślady kopyt – podpowiadała jej część umysłu poddająca się zmęczeniu.
Nie zatrzymuj się! – nalegała inna część, która chciała przeżyć.
Ale po wielu godzinach jazdy Angie po prostu nie wytrzymała. Zasnęła na koniu. W ostatniej sekundzie świadomości pomyślała, że tak właśnie skończy – zamarznie w środku lasu i nikt jej nigdy nie odnajdzie.
Nie mogła się bardziej mylić.
***
Obudziła się w kamiennym pomieszczeniu, które wyglądało jak piwnica. Nie widziała za wiele – jedynym źródłem światła były pochodnie. W ustach miała knebel, a jej nadgarstki i kostki oplatał sznur. Leżała na podłodze, a nad nią wisiała twarz łowcy czarownic. Jego oczy zabłysły nienawiścią, a usta wykrzywiły się w podłym uśmiechu.
– Czekałem, aż się obudzisz – syknął. – Nie sądziłem, że będę zmuszony gonić cię aż do hrabstwa Warren, ale finalnie cię dopadłem. Sprawiedliwości zawsze staje się zadość.
Chciała krzyknąć, ale nie potrafiła.
Mężczyzna nie patrzył na nią. Wpatrywał się w nóż, który obracał w dłoni.
– Spotkałem w życiu wiele czarownic. Same kobiety oczywiście. Mężczyźni zadają się z szatanem zdecydowanie rzadziej niż wy, słabe i podatne na zło. Głównie zielarki. Myślały, że uleczą ludzi, warząc jakieś eliksiry… ale to moc diabła!
Mężczyzna ucichł. Zaczął chodzić po piwnicy, rozkoszując się chwilą. W końcu przystanął i spojrzał dziewczynce w oczy.
– Jednak ty jesteś inna.
Angie zaczęła rzucać się po podłodze, ale łowca nic sobie z tego nie robił.
– Sprawiłaś, że siedmiu chłopcom odjęło mowę. Jak to zrobiłaś?
Dziewczynka próbowała krzyknąć. Może na górze ktoś był. Jeśli ją usłyszy, przybiegnie na pomoc…
Łowca nie miał do niej cierpliwości. Kopnął ją w żebra twardym czubkiem buta, co zabolało tak bardzo, że uwolniło żar w jej duszy.
Tego właśnie potrzebowała.
Pisnęła tak przeraźliwie, że ogień wydostał się z niej i spalił knebel oraz oplatające ją więzy, jakimś cudem nie uszkadzając jednak skóry. Angie poczuła napływ sił. Stanęła na nogach. Utkwiła wzrok w swoim oprawcy, który opierał się teraz o ścianę, przerażony.
– Czarownice, o których mówisz, nie posiadały żadnych mocy. To były mądre kobiety, które starały się pomóc chorym oraz słabym, ale tobie to nie pasowało. To ty jesteś sługą szatana! To ciebie powinno pożreć piekło!
Mężczyzna stracił pewność siebie. W desperacji rzucił w dziewczynę nożem, ale broń wyhamowała zaraz przed jej sercem. Angie pokręciła głową i chwyciła rękojeść.
– Tamte kobiety nie mogły się postawić. To nie były żadne czarownice, tylko ofiary twojej zgniłej duszy. Ale sprawiedliwość zawsze nadchodzi – powiedziała, czując jak przemawia przez nią coś starego i gniewnego. – Po raz pierwszy złapałeś prawdziwą czarownicę i po raz pierwszy dostaniesz to, na co zasłużyłeś.
Angie pstryknęła palcami. Ciało łowcy otoczyła lina.
– Boże, dopomóż mi, twemu wiern…
Pstryknęła drugi raz i go zakneblowała.
– Jak śmiesz wzywać siły dobra, kiedy jesteś przesiąknięty złem! – krzyknęła w furii. Poczuła, jak jej moc rośnie i robi wszystko, aby się z niej wydostać. Miała wrażenie, że jeśli nie da jej upustu, sama zaraz spłonie.
– Zasługujesz na klątwę.
Moc tak zaczęła ją palić, że dziewczyna wrzasnęła. Obok niej zmaterializowała się metalowa trumna i długi gruby łańcuch. Angie w gniewie machnęła ręką, a wtedy podłoga eksplodowała.
Kopnęła trumnę, jakby to był lekki karton – z grzmotem wylądowała w wyrwie po eksplozji. Uniosła podbródek i wieko się otworzyło. Wtedy zwróciła wzrok na swojego oprawcę. Jej oczy skrzyły się od ognia wypełniającego umysł. Kiwnęła palcem, a łowca, pchnięty niewidzialną siłą, zatoczył się i wylądował w trumnie.
– Będziesz tu gnił na wieki – powiedziała dziewczyna. – Twoja splamiona dusza nie opuści hrabstwa Warren, a twoje ciało nie drgnie, dopóki w tym domu nie zostanie wypowiedziane moje imię. Angie.
Wykonała zamaszysty gest rękami, a wtedy wieko opadło. Trumnę oplotły łańcuchy, a obok zmaterializowała się kłódka, którą Angie na nie założyła. Uwolniła jeszcze trochę mocy, by walająca się po piwnicy ziemia zakryła dół. Podłoga naprawiła się sama. Dziewczynka sapnęła, widząc pomieszczenie takim, jakim było kilka minut wcześniej. Jakby nic się nie wydarzyło.
Weszła po schodach, przerażona swoimi czynami. Czuła się jednocześnie bardzo silna – miała niezwykłą moc – i bardzo słaba, gdyż nie potrafiła jej kontrolować. Tajemnicza siła robiła z nią, co chciała.
Zaczęła się zastanawiać, czy nie była gorsza od człowieka, którego właśnie zamknęła żywcem w trumnie.
– Nie – powiedziała do siebie. – Ocaliłam życie wielu kobietom.
Ale mogłaś to zrobić inaczej. Zabić łowcę na miejscu – szeptała jej dusza.
Nie! Zasłużył na cierpienie! – syknęła moc, paląc jej umysł.
Angie czuła się okropnie z samą sobą. Umysł mówił jej jedno, dusza co innego, a tajemnicza moc opowiadała przerażające rzeczy. Chciała się wydostać z tego miejsca i zapomnieć o wszystkim, co się stało.
Zorientowała się, że dalej trzyma w ręce klucz do kłódki. Nie chciała go. Rzuciła nim więc w żyrandol, który wisiał zaraz nad jej głową, a klucz zaczepił się o niego i już tam został.
Angie wybiegła na zewnątrz. Słońce właśnie wschodziło.
Dziś są moje urodziny… – zdążyła pomyśleć, ale nie było jej dane skończyć zdania. Nie zauważyła, że nadlatuje ku niej czarniejszy od nocy demon, wróg czarodziejów, który wyśledził jej magię, gdyż dziewczynka skończyła trzynaście lat i tym samym stała się namierzalna dla tych potworów.
Pochłonął ją i zniknęli razem – jak zawsze przy zderzeniu zwykłej materii z demoniczną. Bum, i już ich nie było. Angie odeszła z tego świata, nigdy nie poznając prawdy na temat swojej mocy oraz świata czarodziejów. Nie miała skąd zaczerpnąć wiedzy – jej matka, po której odziedziczyła zdolności, zmarła wiele lat wcześniej, a ojciec prawie o niczym nie wiedział. Choć może gdyby podzielił się z córką tymi szczątkowymi informacjami, uchroniłby ją przed przedwczesną śmiercią? Cóż, nigdy się tego nie dowiemy. Ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia.
Można za to śmiało stwierdzić, że los dziewczynki, choć tragiczny, uchronił dziesiątki kobiet przed torturami i niesprawiedliwą śmiercią, a umierając, Angie była przekonana, że pokonała łowcę raz na zawsze.
Ale czy na pewno?
Pustynie są najgorsze.
Serio.
Pustynie to piekło. Jeśli nigdy na żadnej nie byliście, to nic nie straciliście. Lepiej wybierzcie się na Hawaje albo gdziekolwiek, gdzie coś rośnie i ktoś żyje. Istnieje tyle pięknych miejsc na świecie, że pustynię można sobie darować.
Dlaczego? Po pierwsze, pustynna pogoda jest nie do zniesienia. Mówię z doświadczenia: od kilku miesięcy mieszkam na Saharze i przez ten czas zdążyłem wyrobić sobie beznadziejną opinię o tym miejscu. Niby ma prawie cztery gwiazdki na Google Maps, ale nie dajcie się zmylić. Ja oceniam na jedną.
Temperatura w dzień jest tak wysoka, że pot wypływa z was strumieniami. Dosłownie (wiem, fuj!). Pod pachami macie wodospad. Musicie pić hektolitry wody, by się nie odwodnić, a wszystko, co wypijecie, i tak zaraz z was wyparuje. Jest gorąco jak w piekle i mówię o temperaturze w cieniu.
Na słońcu – jeszcze gorzej. W cieniu przynajmniej można paradować w samych gaciach, co pomaga przeżyć upał, natomiast jeśli chcecie wyjść na słońce, musicie założyć długie spodnie, koszulę z rękawem, pełne buty i kapelusz z rondem – w innym przypadku słońce upraży was na wiór. Raz się tak spaliłem, że najpierw moja skóra pokryła się bąblami, a po kilku dniach zeszła ze mnie jak z węża. Nie polecam.
Od tamtej pory nie wychodzę na słońce.
Jeżeli myślicie, że po zachodzie słońca temperatura stanie się znośna, to pozwólcie, że wyprowadzę was z błędu. Otóż w zimowe noce termometr pokazuje zero stopni i można zamarznąć, natomiast w lecie – czyli teraz – temperatura utrzymuje się tak wysoko, że z gorąca nie da się spać. O klimatyzacji w namiocie mogę tylko pomarzyć, a jedyna rzecz, która pomaga mi zasnąć, to butelka lodu. Każdego ranka wsadzam wodę do zamrażarki i z taką bryłą zawiniętą w ręcznik kładę się spać, przytulając ją jak bobasa.
Z uwagi na prażące słońce wychodzę z namiotu dopiero po zmierzchu. A raczej wymykam się – wszystko po to, by dzwonić do Dobromiry. Moi rodzice nie wiedzą, że ona dalej jest moją dziewczyną, i lepiej, żeby się nie dowiedzieli, bo zaczną zadawać zbyt wiele pytań. Są przekonani, że Dobromira nazywa się Dagmara i jest córką polskiego ambasadora w Egipcie, co stanowi kompletną bzdurę. Trochę tego nie przemyśleliśmy, kiedy się im przedstawiała, więc teraz musimy wymyślić sposób, żeby bez podejrzeń rodziców znów być razem. Te trzy miesiące, które spędziliśmy w Egipcie, były cudowne, natomiast któregoś dnia moi rodzice oznajmili, że wyjeżdżamy na kilka tygodni na Saharę i muszę rozstać się z Dobromirą.
– To wcale nie tak długo – tak brzmiała jej pierwsza reakcja. Siedzieliśmy u mnie na balkonie, podpierając ścianę, gdyż nie było tam żadnych krzeseł. Słońce właśnie zaszło, więc na zewnątrz dało się wytrzymać. Trzymaliśmy się za ręce i obserwowaliśmy miasto z wysoka. – Czas szybko zleci i raz dwa będziesz z powrotem.
– Mira, my tu nie wrócimy – uświadomiłem jej. Głos mi się łamał. – Nigdy nie wracamy w to samo miejsce. Nie mam pojęcia, gdzie rodzice dostaną kolejne zlecenie.
Serce mi pękło na tysiąc kawałków, kiedy żegnaliśmy się na lotnisku. Umarła też moja reputacja, bo rodzice gapili się przez cały czas, nawet kiedy się całowaliśmy.
Dobromira przytuliła mnie i szepnęła, zakrywając nas włosami:
– Twoi rodzice są tacy uroczy. Ojciec próbuje zachować kamienną twarz, ale widać, że się wzruszył. Kochają cię. A mnie chyba tolerują.
– Przestań. – Zaśmiałem się i ścisnąłem ją mocniej. – Uwielbiają cię. Jesteś mądra, ładna, sprytna, dowcipna, urocza, przedsiębiorcza… – Pocałowałem ją jeszcze raz.
To było dwudziestego trzeciego marca, pamiętam aż zbyt dobrze. Od tamtego dnia minęły ponad dwa miesiące i przez cały ten czas widujemy się tylko przez wideorozmowy. Każdej nocy wymykam się z namiotu i dzwonię do Dobromiry poza zasięgiem uszu rodziców. Dalej nie wymyśliłem, jak odkręcić tę bajkę z córką polskiego ambasadora, nie wspominając o istnieniu duchów i o tym, że moja dziewczyna ma tysiąc dwadzieścia jeden lat. Czuję, że moglibyśmy załatwić to w dużo mniej skomplikowany sposób, ale jeszcze nie doszedłem do rozwiązania.
I tu przechodzimy do drugiej rzeczy, której nienawidzę na pustyni – problemu z prądem. Mieszkam w obozie rozbitym na pustkowiu specjalnie dla naukowców. Jestem tu przypadkowo i raczej niepotrzebnie, jako syn dwójki paleontologów. Przybyliśmy w to miejsce, ponieważ jakiś miejscowy jechał tędy na wielbłądzie (nie pytajcie po jakiego grzyba, sam się nad tym zastanawiam) i natknął się na kości dinozaura. Powiedział o tym paru osobom i wieść dotarła do uczonego, który uznał, że kości te należy zbadać.
Rozstawiono obóz i ściągnięto najlepszych paleontologów – w tym moich rodziców – bo okazało się, że odkryte kości należą do naprawdę wyjątkowego dinusia. Siedzimy tu od dwóch miesięcy i z każdym dniem coraz bardziej rzygam Saharą.
Jedynym plusem w porównaniu z poprzednimi wyprawami jest to, że w końcu rodzice przestali dręczyć mnie guwernantkami. Od kilku miesięcy uczę się online, w czasie kiedy rodzice pracują – a raczej przez część tego czasu, gdyż badania trwają od rana do wieczora, natomiast ja ze szkołą wyrabiam się w trzy godziny. Pasuje mi to.
Naukowcy potrzebują prądu do wykonywania badań, więc mamy tu sporo paneli słonecznych. Mimo to obozem rządzi paranoja na punkcie oszczędzania energii, więc zabroniono mi ładować telefon częściej niż raz na trzy dni.
Ludzie, raz na trzy dni?!
To niedorzeczne. Jedna rozmowa z Dobromirą zjada mi całą baterię, a przecież potrzebuję robić też inne rzeczy. Na szczęście znalazłem rozwiązanie: w nocy wymykam się do namiotu laboratoryjnego i tam ładuję sprzęt, kiedy nie ma nikogo w środku. To jeden z dwóch namiotów, w których jest prąd, i jedyny, w którym nikt nie mieszka, więc mogę tam śmiało wbijać, kiedy naukowcy śpią.
Tak zrobiłem tej nocy.
Wibracje telefonu obudziły mnie o drugiej trzydzieści. Po cichu zgarnąłem słuchawki, ładowarkę i w samych bokserkach wymknąłem się z namiotu, upewniwszy się wpierw, że rodzice śpią. Stąpając boso po wciąż ciepłym piasku, ruszyłem ku namiotowi laboratoryjnemu.
W ciemności zerknąłem na telefon i jęknąłem na widok czerwonej ikony baterii. Przeklinając życie na pustyni, zacząłem rozplątywać kabel od ładowarki i już miałem wchodzić do namiotu, gotowy wpiąć wtyczkę do gniazdka, kiedy usłyszałem głosy.
Serce mi zamarło.
Kto siedzi o tej porze w laboratorium?
Zgasiłem ekran i dostrzegłem smugę światła wydobywającą się z namiotu. Nie spodziewałem się, że ktoś będzie prowadził badania w środku nocy. Prawie dałem się nakryć.
Prawie. Moje ulubione słowo.
Podszedłem bliżej i nadstawiłem uszu.
– … wynika, że osiem metrów.
– Osiem metrów? To jeden z większych okazów. No nieźle!
– Myślisz, że to któryś z tych z triasu?
– Obstawiam początek jury, ale jutrzejsze badanie pokaże. Jeśli to nowy gatunek, chcę go nazwać moim imieniem.
– No wiesz? A ja to co? – Usłyszałem śmiech. – Ty już jednego nazwałeś. Teraz moja kolej.
– Niech ci będzie.
Po głosach rozpoznałem, że w namiocie są Aaron i Grace, dwójka naukowców z USA. Musieli odkryć coś niesamowitego, skoro nie chcieli przerwać badań mimo późnej godziny. Całe rzesze profesorów będą się cieszyć, za to pewien chłopiec imieniem Danny wręcz przeciwnie. Póki siedzą w namiocie, nie naładuję telefonu.
Odpaliłem messenger i wysłałem wiadomość do Dobromiry. Odpowiedziała niemal natychmiast.
2:34
dzisiaj nie pogadamy, bateria mi pada, a nie mogę naładować telefonu
przeklęta Sahara
zadzwonię jutro
co słychać w Londynie?
w sumie ok, ale byłoby lepiej, gdybyś był ze mną
błagam, wracaj już z tej pustyni
tęsknię!
o niczym innym nie marzę, ale na razie nie mogę nic z tym zrobić
do bani jest mieć 15 lat niby nie jesteś już dzieckiem, ale dalej ci nic nie wolno
do osiemnastki jestem uziemiony przy rodzicach
znajdziemy rozwiązanie
jeszcze nie wiem jakie, ale coś się wymyśli
ehhh…
muszę lecieć, mam 2% baterii
buziaki, kocham cię
ja ciebie też
do jutra
Do jutra – chciałem napisać, ale padł mi telefon. W świetle księżyca wróciłem do namiotu i położyłem się na łóżku, jednak myśli nie pozwalały mi zasnąć. Dopiero kiedy mózg zaczął mi się przegrzewać od rozmyślania nad możliwymi sposobami zwiania z pustyni, odpłynąłem do krainy snów.
Tato podał mi dzbanek z wodą.
– Napij się, synu.
– Wypiłem już trzy szklanki – jęknąłem, przełknąwszy kęs kanapki. – Jeszcze łyk i się wyrzygam.
– Zwymiotuję brzmiałoby lepiej – poprawiła mnie mama.
– Wolę wyrzygam – mruknąłem. – Bardziej oddaje moją frustrację.
Siedzieliśmy przy śniadaniu w namiocie kuchennym. Tato przestał machać mi dzbankiem przed nosem, nalał sobie szklankę wody i wypił ją jednym haustem.
– Po prostu nie chcę, żebyś się odwodnił – wyjaśnił troskliwie. – Na pustyni…
– Trzeba dużo pić – dokończyłem za niego. – Tak, wiem. Jestem tu od osiemdziesięciu trzech dni. Zdążyłem się nauczyć.
Zatopiłem wzrok w kanapce, bo nie chciałem patrzeć rodzicom w oczy. Nie powinienem marudzić. To, że nie lubię pustyni, nie znaczy, że mam im uprzykrzać życie. Jednak niełatwo udawać szczęśliwego, zwłaszcza osiemdziesiątego trzeciego dnia upalnej tortury.
Westchnąłem ociężale. Mama objęła mnie ręką i podrapała po ramieniu.
– Czyżbyś miał dość Sahary?
Moja głowa opadła na jej ramię. Westchnąłem, co potwierdziło jej słowa.
– Powinienem doceniać, że macie super pracę i mogę jeździć z wami po świecie. Nie chcę zrzędzić.
Tato odchrząknął, a mama zdjęła ze mnie rękę. Wymienili się spojrzeniami w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno: jakiś sekret.
– O co chodzi? – zapytałem podejrzliwie.
Wiedziałem, że zaraz powiedzą mi coś ważnego. Istniało pięćdziesiąt procent szans na to, że będzie to dobra wiadomość, o drugiej opcji wolałem nie myśleć.
Rodzice się nie odzywali. Tato szukał czegoś w kieszeni.
– Wiem, że chcecie mi coś powiedzieć. – Świdrowałem wzrokiem to jedno, to drugie. Tato podał mi kawałek papieru.
– Trzymaj.
Zacząłem nerwowo rozkładać kartkę.
– Co to takiego?
Nie chcieli niczego wyjaśnić, więc rozprostowałem papier i rozpoznałem bilet lotniczy. Poczułem, jak żołądek podchodzi mi w górę. Niczym detektyw przeskanowałem wzrokiem najważniejsze informacje.
Pasażerowie: tylko ja. Czyli wysyłają mnie gdzieś samego.
Data: dwudziesty pierwszy czerwca. To za tydzień.
Lotnisko docelowe: Nowy Jork.
Nowy Jork?
Uniosłem wzrok znad papieru i spojrzałem na rodziców, mrużąc oczy. Sprawdziłem ostatnią rzecz:
Data powrotna: koniec sierpnia.
Poukładałem w głowie wszystkie informacje, ale nic logicznego z nich nie wychodziło.
– Po co wysyłacie mnie do Nowego Jorku na dwa miesiące?
– Zgadnij – odparł tato z nutą wyzwania w głosie.
– Nie mam ochoty na zgadywanki.
Mój ojciec wyjął z drugiej kieszeni coś, co wyglądało jak składana ulotka. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie bandy dzieciaków w kolorowych koszulkach na tle lasu, jeziora i drewnianych domków.
– Obóz letni? – wydukałem, czytając broszurkę. „Summer Lake Campzaprasza na przygodę”, zauważyłem tytuł pod zdjęciem. – Wysyłacie mnie na obóz do Nowego Jorku?
– Cieszysz się? – zapytała mama.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie spodziewałem się, że tak szybko będę mógł się wynieść z pustyni, więc to była dobra informacja. Powinienem być szczęśliwy. Z drugiej strony, po jakie licho mam jechać na obóz letni do Nowego Jorku?
Wolałbym skoczyć do Londynu. Mógłbym wprowadzić się do Dobromiry, która wynajmowała jakieś super mieszkanie w centrum miasta za szalone pieniądze (o kasę nie musi się martwić, tyle złota zwinęła z banku Globtrotter w dniu starcia z Gwiazdowskim). Żylibyśmy długo i szczęśliwie. Ona skończyłaby swoje studia kosmetyczne, na które teraz chodziła, podając się za Ninę z Niemiec – tak mówił jej fałszywy dowód osobisty – a ja… w sumie nie wiem, co bym robił, ale coś bym wykombinował.
– Posłuchaj – odezwał się tato, widząc moje wahanie. – W Warszawie bardzo się zmieniłeś. Na lepsze – uprzedził moje pytanie. – Doceniamy, że nie chcesz sprawiać kłopotów, ale codziennie widzimy, jak męczy cię życie na pustyni. Bylibyśmy złymi rodzicami, gdybyśmy kazali ci spędzić tu kolejne dwa miesiące. Powinieneś przebywać z rówieśnikami, bawić się, korzystać z życia. Ciężko to pogodzić z naszą pracą, ale nadchodzą wakacje, więc pomyśleliśmy, żeby zafundować ci taki obóz. To będzie świetna przygoda. Spodoba ci się.
Nerwowo składałem i rozkładałem obozową ulotkę, zupełnie zagubiony. Otworzyłem usta, ale słowa nie chciały formować się w zdania. W końcu zebrałem myśli.
– A nie ma jakichś innych obozów? Gdzieś bliżej? Na przykład, no nie wiem… w Londynie? – Spojrzałem niewinnie na mamę.
– W Londynie? – zdziwiła się, a potem zmieniła wyraz twarzy na zatroskany. – Boisz się, że będziesz daleko od nas?
– Nie! – odparłem natychmiast. – No co wy, mam piętnaście lat, jestem prawie dorosły! Oczywiście, że się nie boję. Po prostu… od zawsze marzyłem, żeby odwiedzić Londyn.
Tato uniósł brwi.
– Pierwsze słyszę. Gdybyśmy wiedzieli wcześniej… Nie, nic się nie da zmienić, wszystko jest już załatwione. Polecisz do Nowego Jorku, a do Londynu zabierzemy cię kiedy indziej. To jak, cieszysz się?
Wymusiłem uśmiech.
– Nie mogę się doczekać.
***
Wparowałem do namiotu laboratoryjnego, gdzie właśnie trwały badania.
– Słuchajcie, zaszła pomyłka. Nie możecie mnie wysłać na ten obóz!
Grupa naukowców uniosła głowy znad mikroskopów, wyraźnie niezadowolona, że jakiś dzieciak przerywa im robotę. Czułem, jak gromią mnie wzrokiem, ale nie zamierzałem się nigdzie ruszać. Ostentacyjnie wymachiwałem ulotką obozową.
Rodzice wymienili spojrzenia i błyskawicznie ruszyli w moją stronę. Tato ostro wziął mnie za ramię i wyciągnął na zewnątrz. Kiedy tylko wyszliśmy spod dachu, poczułem, jak pali mnie słońce.
– Synu, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie przeszkadzał nam w pracy? Ja z mamą to jedno, ale reszta naukowców to zupełnie co innego. Wparowując do namiotu w trakcie badań, okazujesz im brak szacunku.
– Przepraszam – rzuciłem tonem, który jasno wskazywał, że wcale nie czuję się winny. To raczej moi rodzice powinni przepraszać.
– O co chodzi? – zapytała mama. Otworzyłem ulotkę i stuknąłem palcem w linijkę, która mówiła:
– „Zapraszamy uczestników w wieku od siedmiu do piętnastu lat”?! Chcecie, żebym spędził całe lato z bachorami?! Serio, kocham was i nie chcę być niewdzięczny, ale dlaczego ciągle wysyłacie mnie w miejsca pełne dzieci? Najpierw do kuzynek, teraz na obóz dla dzidziusiów.
– Masz piętnaście lat, mieścisz się w granicy wieku – wyjaśniła mama, w ogóle mnie nie rozumiejąc. Wywróciłem oczami.
– Ale ja nie chcę tam jechać! Wsadzą mnie do domku z jakimiś siedmiolatkami, będę musiał znosić ich wrzaski i kłótnie. Ledwo wytrzymałem z Kaśką i Mileną przez te kilka miesięcy w Warszawie, a wy oczekujecie, że przetrwam obóz otoczony setką pierwszoklasistów?
– Na pewno przydzielą ci współlokatorów w twoim wieku – zapewnił tato.
– O nie, nie mam aż tyle szczęścia w życiu. Błagam, wyślijcie mnie na jakiś inny obóz! Taki od trzynastu lat. Trzynastolatków dam radę tolerować.
Tato położył mi ręce na ramionach, próbując uspokoić nas oboje.
– Synu, posłuchaj mnie. Jedziesz na ten obóz. Wszystko jest już załatwione. Uwierz mi, będziesz zadowolony, a teraz musimy z mamą wracać do pracy. Siądź do nauki i przyłóż się, dobrze? Odrób lekcje. Do zobaczenia na kolacji.
I wrócili do namiotu. Nie mogłem uwierzyć, że tak po prostu sobie poszli! A niech ich licho.
Przedarłem ulotkę na pół, warknąłem ze złości i wróciłem do namiotu, bo słońce paliło niemiłosiernie. Padłem na łóżko i podniosłem laptopa, ale nie po to, żeby się uczyć.
– Niech sami sobie odrabiają lekcje – powiedziałem, odpalając Netflixa.
***
Badania skończyły się późnym wieczorem. Jeszcze nigdy tak bardzo nie czekałem, aż wszyscy pójdą spać. Musiałem jak najszybciej dostać się do namiotu z prądem i zadzwonić do Dobromiry. Jej jedynej mogłem wyżalić się w sprawie obozu.
Była jeszcze Aneta. Do niej zadzwoniłem wcześniej, ponieważ naszych rozmów nie musiałem ukrywać przed rodzicami (ewentualnie fragmenty, te o Dobromirze, żeby przypadkiem nie palnąć czegoś o duchach przy rodzicach). Moja kuzynka powiedziała, że oddałaby wszystko, żeby się ze mną zamienić, bo ona może tylko pomarzyć, żeby pojechać w wakacje gdzieś indziej niż do babci. Po tej rozmowie zacząłem doceniać wyjazd na obóz. Perspektywa spędzenia wakacji z małolatami dalej nie powalała, ale dzięki Anecie zdałem sobie sprawę, że mogło być gorzej.
– Czyli całe lato spędzisz w Nowym Jorku? – zapytała Dobromira. Internet był dość słaby i jej twarz składała się z wielkich pikseli, ale widziałem, że jest podekscytowana.
– To nie tak, jak myślisz – poskromiłem jej euforię. – Nie wysyłają mnie do miasta Nowy Jork, tylko do stanu Nowy Jork, gdzieś na północ. Sprawdziłem w Google Maps, gdzie mieści się ten obóz: to jakaś dziura zabita dechami. W pobliżu nic nie ma, tylko mnóstwo letniskowych domków, las i jezioro.
Dobromira westchnęła. Mimo że spędziła setki lat w takich miejscach, teraz zamieniła się w typową dziewczynę z wielkiego miasta. Lubiła modę, zakupy, dobre restauracje, a ostatnio zrobiła kurs na prawo jazdy i kupiła odjazdową furę, którą, szczerze powiedziawszy, chętnie bym się przejechał, gdybym tylko mógł. Ale nie mogłem, z co najmniej dwunastu powodów.
– Kiepska sprawa.
– No wiem.
Siedzieliśmy w ciszy, patrząc na nasze twarze w ekranach telefonów. Czasem sygnał wyostrzał się na tyle, że mogłem przyjrzeć się boskim oczom Dobromiry i dostrzec pojedyncze kosmyki włosów, które na nie opadały. Miałem ochotę je odgarnąć.
W pewnym momencie jej oczy błysnęły.
– Wpadłaś na pomysł. – To nie było pytanie, zbyt dobrze ją znałem, zbyt wiele razy widziałem to przebiegłe spojrzenie.
Uniosła przebiegle kąciki ust.
– Powiedz mi jeszcze raz, kiedy jest ten obóz?
Zerknąłem szybko na ulotkę.
– Od końca czerwca do końca sierpnia. Czemu pytasz?
– Hmm… Akurat wtedy mam przerwę na studiach. Mógłbyś mi wysłać link do ich strony?
Przekopiowałem łącze, a ona natychmiast je otworzyła. Widziałem, jak jej oczy wodzą po ekranie.
– Co cię tak interesuje?
– Pomyślałam, że skoro ty nie możesz przyjechać do Londynu, to może ja mogłabym skoczyć do Nowego Jorku.
– Naprawdę? – szepnąłem z niedowierzaniem. To wydawało się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Dobromira uśmiechnęła się tajemniczo i wróciła do przeglądania strony.
– Proste to nie będzie. Będę potrzebowała nowego paszportu, bo z obecnego wynika, że mam dwadzieścia lat. Czego oni tu jeszcze wymagają? – spytała sama siebie, klikając kolejne zakładki. – Wszystkie zgody rodziców sfałszuję bez problemu, natomiast wiza do USA… – Zmarszczyła brwi, ale szybko się rozchmurzyła. – Coś się wymyśli. Jutro dam ci znać.
***
Cały kolejny dzień czekałem na wiadomość od Dobromiry. Kiedy w czasie obiadu mój telefon zawibrował na stole, musiałem się nieźle wysilić, żeby natychmiast nie otworzyć wiadomości.
– Kto to? – zainteresowała się mama.
– Aneta – skłamałem, odwracając telefon ekranem do dołu. Moi rodzice nie lubili, kiedy przy stole zajmowałem się czymś innym niż jedzeniem. – Potem odpiszę.
Dawno tak szybko nie jadłem. Pochłonąłem zawartość talerza niczym odkurzacz, umyłem po sobie naczynia i pobiegłem do namiotu. Otworzyłem wiadomość od Dobromiry. Wysłała mi zrzut ekranu z potwierdzeniem zapisu na obóz.
– O taaak! – zawiwatowałem ze szczęścia, nie przejmując się, czy ktoś mnie usłyszy.
W odpowiedzi wysłałem jej milion serduszek.
Dostanie się do Nowego Jorku z samego środka Sahary nie jest proste (w zasadzie dostanie się dokądkolwiek ze środka Sahary nie jest proste). Spakowałem jedyną walizkę, jaką posiadałem, wyściskałem rodziców na pożegnanie i wsiadłem do helikoptera, który przetransportował mnie na najbliższe lotnisko – do Wagadugu, stolicy Burkina Faso. Stamtąd już normalnym samolotem poleciałem do Brukseli, gdzie po pięciogodzinnej przesiadce wsiadłem w samolot lecący do Nowego Jorku.
Kiedy wylądowałem, czułem się jak zombie. Ledwo powłóczyłem nogami i jedyne, o czym marzyłem, to porządny sen. Podróżowałem od ponad doby i nawet w trakcie wielogodzinnego lotu nad oceanem nie było mi dane zmrużyć oka. Przede mną siedziała rodzina z trójką dzieci i dwójka z nich ryczała na przemian, a za mną jakiś pięciolatek kopał w mój fotel. Miałem ochotę kogoś zamordować, przysięgam.
Obóz zaczynał się następnego dnia, a dziś miałem się udać do hotelu i odpocząć. Kilka straconych godzin snu czekało na nadrobienie. Czułem się strasznie, było mi aż zimno ze zmęczenia. Na duchu podnosiła mnie tylko myśl, że już jutro zobaczę się z Dobromirą.
Rodzice powiedzieli, że na lotnisku ktoś będzie na mnie czekał i zawiezie mnie do hotelu. Odebrałem więc bagaż i udałem się do wyjścia, wypatrując kogoś, kto trzymałby kartkę z moim imieniem. Nie było to takie proste, ponieważ nie tylko mnie ktoś odbierał: w sali przylotów stało kilkadziesiąt osób z kartkami z imionami, a także mnóstwo innych, które przyjechały po rodzinę czy znajomych.
Kiedy przedzierałem się przez tłum, ktoś zrobił mi zdjęcie. Zdarzało się, że ludzie dalej mylili mnie z Harrym Stylesem. Mój kierowca musiał o tym wiedzieć, ponieważ wypatrzył mnie bardzo szybko.
– Danny Moon? – zatrzymał mnie elegancko ubrany mężczyzna około sześćdziesiątki.
– Tak, to ja.
Ucieszyłem się, że mnie znalazł. Od razu wziął ode mnie walizkę i z uśmiechem powiedział:
– Nazywam się Jeremy Scout. Zabiorę cię do hotelu. Na pewno jesteś zmęczony.
Ruszyliśmy w stronę wyjścia.
– Nawet pan nie ma pojęcia, jak bardzo – odpowiedziałem, starając się za nim nadążyć. – Jestem w podróży od dwudziestu pięciu godzin. Nie spałem od tak dawna, że aż mi niedobrze.
– Za chwilę będziemy w hotelu. Wyśpisz się, a jutro z samego rana zawiozę cię na obóz.
– Super. – Poczułem ulgę, że jutro pojadę z tym samym gościem. Sprawiał wrażenie spoko typa. Uśmiechał się tak, jakby cieszył się z tego obozu bardziej ode mnie. Podbiegłem trochę, bo szedł tak szybko, że mi uciekał. Złapałem go za łokieć, żeby trochę przystopował.
– Moglibyśmy zatrzymać się na jakieś jedzenie? Umieram z głodu.
Dookoła było mnóstwo restauracji, ale Jeremy wciąż parł przed siebie, w ogóle nie zwalniając.
– W samochodzie mam dla ciebie kanapkę. Wytrzymasz.
– Ale ja chcę zjeść tutaj… – odparłem, zbity z tropu. Zahaczyłem spojrzeniem o meksykańską knajpę, z której pachniało świeżym burrito. Przełknąłem ślinę i znów zacząłem gonić za kierowcą, który właśnie wychodził na parking.
Ale ten gość pędzi.
Ledwo go dogoniłem, a zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie na niego wpadłem. Stanął przy samochodzie i w końcu odwrócił się, patrząc mi w oczy. Na jego twarzy widziałem wielkie podekscytowanie, którego nie był w stanie zamaskować.
Co on ukrywał? Powinienem się bać? Po przygodach z duchami stałem się dość podejrzliwy, czasem aż za bardzo.
Danny, uspokój się, powiedziałem do siebie w myślach.
– Co pana tak cieszy?
– Mam dla ciebie niespodziankę.
Otworzył tylne drzwi. Zrobiłem krok przed siebie, zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Wtedy ze środka wyskoczyła dziewczyna i rzuciła mi się na szyję, dusząc mnie niczym wąż.
– Danny!
– Aneta? – wycharczałem, próbując złapać oddech. Kuzynka poluzowała uścisk.
– Nie wierzę, że tu jestem! Nie wierzę, że ty tu jesteś! O matko boska, jak dobrze cię widzieć.
Puściła mnie, a ja złapałem oddech i przyjrzałem się jej z niedowierzaniem.
– Co ty tutaj robisz? – sapnąłem zszokowany.
– Jadę z tobą na obóz!
– Jedziesz… ze mną… na obóz? – Gapiłem się na nią, jakby mówiła po marsjańsku.
– Tak!
Kierowca wrzucił moją walizkę do bagażnika i stanął przy tylnych drzwiach.
– Wsiadajcie, kończy nam się czas parkingowy.
Aneta musiała złapać mnie za rękę i wciągnąć do samochodu, bo z wrażenia mnie zamurowało.
Kiedy zapiąłem pas, kierowca podał mi obiecaną wcześniej kanapkę.
– Teraz już rozumiesz, dlaczego nie chciałem zatrzymywać się na jedzenie. Nie mógłbym pozwolić tej młodej damie dłużej na ciebie czekać.
Aneta uśmiechnęła się i splotła dłonie z radości, aż jej palce pobielały.
– Widzę, że jesteś podekscytowana. – Odwzajemniłem uśmiech, przełykając kanapkę. Nawiasem mówiąc, smakowała jak niebo. W zasadzie byłem tak głodny, że nawet tektura smakowałaby jak niebo, co nie zmienia faktu, że to była naprawdę boska kanapka.
– I to jeszcze jak! – zaczęła nawijać Aneta. – Kiedy do mnie zadzwoniłeś i powiedziałeś o obozie, w życiu bym się nie spodziewała, że pojadę razem z tobą. Zresztą po twojej minie zgaduję, że ty też się nie spodziewałeś.
– No coś ty. – Trąciłem ją przyjacielsko. – Nie miałem zielonego pojęcia. Zakładam, że moi rodzice maczali w tym palce…
Nie było innej opcji. Wujek i ciocia nie daliby rady wysłać jej nawet na obóz w Polsce, a co dopiero w USA.
– Moi nic mi nie powiedzieli, ale nie muszę być detektywem, żeby wiedzieć, że jestem tu dzięki twoim – odparła z ledwo zauważalną nutą smutku w głosie. – Tak naprawdę nie wiem, jak to się stało. Po prostu tydzień temu rodzice zaproponowali mi, że mogę pojechać z tobą na obóz. Oczywiście, że się zgodziłam! Choć na początku byłam pewna, że żartują, zwłaszcza tato… Wiesz, jakie on lubi wykręcać numery. Ale okazało się, że mówią serio, więc nie mogłam przepuścić takiej okazji. Podobno twoi rodzice chcieli, żeby to była niespodzianka, więc nic ci nie mówiłam.
– Czyli to ich sprawka. – Pokiwałem głową z zadumą. – Kochani rodzice… Sporo narzekałem, kiedy pierwszy raz powiedzieli mi o obozie.
– Wiem. Żaliłeś mi się przez pół godziny.
– Pewnie nie mogli znieść, że wysyłają mnie samego tak daleko, więc postanowili zasponsorować ci obóz, żebym nie czuł się samotny.
– Cieszysz się? – zapytała z wahaniem, po czym uniosła konspiracyjnie brwi. – Czy wolałbyś jednak być w Londynie?
Przełknąłem ostatni gryz kanapki i zgniotłem papierek w rękach. Spojrzałem na Anetę, podekscytowany jak nie wiem co. Teraz to ja miałem dla niej niespodziankę.
– Oczywiście, że się cieszę! Po pierwsze dlatego, że jedziesz razem ze mną, to naprawdę wspaniała niespodzianka. Tęskniłem. – Poklepałem ją po ramieniu.
– Rozumiem, że jest jeszcze „po drugie” – wydedukowała.
Uśmiechnąłem się i przeciągnąłem ciszę.
– No, mów! – Potrząsnęła mną.
Szczerząc zęby, oznajmiłem cicho:
– Po drugie… jedzie z nami Dobromira.
Anecie opadła szczęka.
***
Kierowca wniósł nasze walizki do pokoju hotelowego, przybił nam piątki na pożegnanie i odszedł, przypominając, że następnego dnia mamy się z nim spotkać o dziewiątej w holu.
– O dziewiątej? – marudziłem. – To przecież środek nocy! Nie mógłby nas pan odebrać tak o piętnastej?
– Dziewiąta brzmi super. – Aneta mnie zignorowała.
Jeremy uśmiechnął się do niej, po czym przeniósł wzrok na mnie i stwierdził stanowczo:
– Widzimy się o dziewiątej. Bawcie się dobrze, ale nie za dobrze. – Mrugnął porozumiewawczo. – Macie się wyspać.
Dziewczyna ziewnęła.
– Niech mi pan wierzy, o niczym innym nie marzę. Mam ochotę paść na podłogę i nie wstawać aż do rana.
– Do widzenia, droga młodzieży – odparł kierowca i zamknął za sobą drzwi.
Aneta padła na łóżko.
– Myślałem, że wolisz podłogę.
– Spadaj. Jestem wykończona. Spędziłam siedemnaście godzin w podróży.
Spojrzałem na telefon i policzyłem godziny.
– Mnie nie przebijesz. Dwadzieścia sześć.
– A daj spokój. Idę spać – wymamrotała bardziej do pościeli niż do mnie.
– Aneta, nie możesz!
– Dlaczego? – burknęła z twarzą w kołdrze, nie podzielając mojego entuzjazmu.
– Jeśli teraz pójdziesz spać, nie przestawisz się na nową strefę czasową. Najlepiej będzie, jeśli wytrzymasz do wieczora.
Kuzynka obróciła się na plecy i wybełkotała:
– Nie dam rady…
Wlazłem na jej łóżko i zacząłem na nim skakać. To ją zmusiło, żeby usiąść.
– Oczywiście, że dasz. Po pierwsze, napij się kawy.
– Zwariowałeś? – Spojrzała na mnie z pogardą. – Nie piję kawy. Mam czternaście lat.
– Powinnaś zacząć, ale nie to nie. Jesteś głodna?
– Od godziny burczy mi w brzuchu.
– Idealnie, w takim razie zabieram cię na żarcie. Rozumiem, że to twój pierwszy raz w Nowym Jorku?
– Tak…
– No to zabieram cię też na zwiedzanie.
Chwyciłem kuzynkę za rękę i postawiłem na nogi. Zgarnąłem plecak, kasę, telefon i kartę do pokoju. Zmieniliśmy ubranie na lżejsze, ponieważ wciąż mieliśmy na sobie bluzy i długie spodnie (w samolotach okropnie podkręcają klimę), a na zewnątrz było trzydzieści stopni. Wyciągnięcie zaspanej Anety z pokoju stanowiło wyzwanie, ale kiedy wyszliśmy, trochę odżyła.
– Może zacznijmy od jedzenia – zasugerowała, kiedy wsiadaliśmy do taksówki. – Skoro jesteśmy w Ameryce, co powiesz na hamburgery? Tylko błagam, nie w fast foodzie.
Uśmiechnąłem się szeroko.
– Spokojnie, wybierzemy coś pysznego.
***
Z balkonu restauracji usytuowanej na jednym z najwyższych pięter nowojorskiego drapacza chmur rozciągał się widok na cały Manhattan. Słońce świeciło mi w oczy, a Anecie w plecy, ale założyłem okulary przeciwsłoneczne i było okej. Do zachodu zostały może ze dwie godziny, tak że przynajmniej nie było już upalnie. Gdybym siedział tu z Dobromirą, mogłoby być wręcz romantycznie…
– Zaciapałeś się keczupem. – Aneta wyrwała mnie z rozmyślań. Rzeczywiście, na koszulce miałem wielkiego kleksa. Musiałem za mocno ścisnąć burgera.
– Mamma mia, jaka wielka plamija!
Chwyciłem ubranie i włożyłem do buzi zaciapany fragment materiału. Wyssałem tyle keczupu, ile się dało.
– Jesteś obrzydliwy. – Aneta wywróciła oczami, ale widać było, że ją rozbawiłem.
– Hej, plama prawie zniknęła. To chyba dobrze, nie?
Kuzynka westchnęła i pokręciła głową.
– Przejdźmy do tematu, który nas naprawdę interesuje. – Zniżyła głos i pochyliła się w moją stronę. – Wiesz, o czym mówię.
– Duchy – wyszeptałem. Kiwnęła głową.
– Tak, duchy. Widziałeś jakieś w Egipcie? Albo na Saharze?
– Ani jednego przez te kilka miesięcy… To znaczy, być może jakiegoś widziałem, ale o tym nie wiedziałem. W końcu duchy nie są przezroczyste… zresztą sama wiesz. Wyglądają jak normalni ludzie, mogą co najwyżej wyróżniać się staromodnym ubraniem.
– Myślę, że to dobrze. Zadawanie się z duchami było ciekawą przygodą, ale kiedy sobie pomyślę, ile razy mogliśmy stracić życie, to nie chcę wracać do tamtego świata.
– Już nigdy nie chciałabyś zobaczyć ducha? – zdziwiłem się. Aneta wykrzywiła się ponuro.
– Chyba nie.
– A widziałaś jakieś? No wiesz, po moim wyjeździe z Warszawy?
– Dwa razy – odparła tajemniczo. – Za pierwszym, kiedy byliśmy z klasą w kinie. Coś przeleciało przez ścianę i usiadło na środku sali, jakiś duch, który chciał załapać się na premierę. Wiesz, jak one lubią chodzić do kina.
Od duchów dowiedzieliśmy się, że kino to jedna z ich ulubionych atrakcji. Na premierach można je spotkać częściej niż na cmentarzu.
– Wiem. Gdybym był duchem, też bym oglądał wszystko po kolei, skoro miałbym to za darmo. A drugi raz?
– W zeszłym tygodniu odwiedził mnie Czarnobrody…
– Nie gadaj! Myślałem, że już nigdy się nie pojawi! Nawet zacząłem podejrzewać, że go piekło wciągnęło.
– Też tak myślałam, więc kiedy któregoś dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam go w moim pokoju, prawie dostałam zawału. Powiedział, że przyszedłby wcześniej, ale miał jakieś ważne sprawy do załatwienia nad morzem.
– Nie wiem, jakie sprawy w świecie duchów można załatwiać przez pół roku…
– On nie rozwijał tematu, a ja nie wnikałam. Uznałam, że nie chcę wiedzieć, mam dość afer w nieśmiertelnym świecie. A poza tym to całkiem fajnie spędziliśmy popołudnie. Jego jednego jestem skłonna widzieć raz na jakiś czas.
– I nic ciekawego ci nie zdradził? Żadnych interesujących wieści… no nie wiem, na przykład o Gwiazdowskim?
– Mówię ci, że nic mi nie powiedział.
– Dlaczego go nie wypytałaś? – dziwiłem się. – Gdybym to ja zobaczył się z Czarnobrodym, zalałbym go masą pytań.
– Właśnie powiedziałam, że nie chcę wiedzieć niczego na temat duchów. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Wpatrywałem się w siną dal, ponad wieżowcami pnącymi się pod niebo. Gdzieś tam, hen daleko, siedział sobie Gwiazdowski i intuicja podpowiadała mi, że kiedyś zechce się na mnie zemścić. Aneta nie była aż tak bardzo na celowniku, więc mogła mieć świat duchów w głębokim poważaniu, ale ja czułem, że muszę się mieć na baczności.
– Jestem ciekawy, czy w Nowym Jorku są duchy. To ogromne miasto, pewnie jest ich tu mnóstwo.
Kuzynka przeszyła mnie wzrokiem.
– Obiecaj, że nie będziesz ich szukał. Ostatnio prawie zginąłeś. Już zapomniałeś?
Spojrzałem w bok, wracając wspomnieniami do chwili, kiedy Gwiazdowski wbił mi nóż między żebra.
– Wiele rzeczy mogę zapomnieć, ale na pewno nie to. Pamiętam każdą sekundę, jakby to było wczoraj. Gdyby nie Mira, byłbym martwy.
– Mira? Tak na nią mówisz?
– Co? – Potrząsnąłem głową, wyrywając się z zadumy. Ucieszyłem się na zmianę tematu.
– Nie no, ty naprawdę jesteś głuchy.
– Przepraszam, zamyśliłem się. Tak, mówię na nią Mira. Dobromira jest strasznie długie, choć nie ukrywam, że pięknie brzmi.
– Mira. – Aneta skinęła głową z aprobatą. – Całkiem ładnie i na pewno bardziej pasuje do dwudziestego pierwszego wieku. Co u niej słychać? Tęsknisz za nią?
– Każdego dnia – jęknąłem z żalem. – Kiedy wyjechałem z Egiptu, ona poleciała do Londynu. Nie było mowy, żeby mogła udać się ze mną na Saharę, więc zdecydowała, że pójdzie na studia.
– Na studia? – zdziwiła się Aneta. – Przecież ona ma szesnaście lat. Na jakie studia chce iść w tym wieku?
– Zapominasz, że to Mira. Po pierwsze, ma ponad tysiąc lat. Po drugie, jest na tyle przebiegła, że załatwiła sobie brytyjskie dokumenty, z których wynika, że ma dwadzieścia lat i ukończyła szkołę z samymi szóstkami. Tak to wykombinowała, że przyjęli ją na najlepsze studia kosmetyczne w samym środku semestru.
– Studia kosmetyczne? Brzmi ciekawie, ale nie sądziłam, że ona interesuje się takimi rzeczami. Czy nie jest na to za stara? To znaczy… – Aneta zawahała się. Rozmawianie o duchach bywało zagmatwane. – Rozumiesz, ona jest z innej epoki. Nie sądziłam, że interesuje się kosmetykami czy makijażem… czy czego ich tam uczą.
Uśmiechnąłem się pod nosem na wspomnienie Dobromiry sprzed kilku miesięcy, kiedy byliśmy w Egipcie.
– Odzyskanie cielesności otworzyło jej mnóstwo drzwi. Tysiąc lat temu interesowały ją zioła, z których robiła głównie trucizny, ale czasami też dobre rzeczy, głównie w wolnym czasie, kiedy jej matka nie patrzyła. Kombinowała z odżywkami do włosów i maseczkami do twarzy, oczywiście nie wiedząc, że tak to się nazywa, w końcu słowo „odżywka” wymyślono całkiem niedawno. Teraz może tę pasję rozwijać. Marzy, by założyć największą na świecie firmę kosmetyczną, ale najpierw musi zdobyć trochę wiedzy. Studia na jednej z najlepszych uczelni na świecie na pewno jej w tym pomogą.
Aneta była pełna podziwu.
– Wow. Dla niej nie ma żadnych granic. Cóż, muszę ci powiedzieć, że prawdopodobnie masz najlepszą dziewczynę na świecie.
– Racja. Ale jednocześnie mam najbardziej skomplikowany związek na świecie. Założę się, że jestem pierwszą osobą od czasów Wielkiego Wybuchu, która zakochała się w duchu.
Aneta uśmiechnęła się, wzruszona romantyczną historią.
– I jak, warto?
– Nawet nie wiesz, jak bardzo. Nie zamieniłbym się z nikim na świecie, ale wiesz co? Jak będziesz szukać faceta, to upewnij się, że nie jest duchem. Niewyobrażalnie trudno ogarnąć taki związek.
– Dzięki za radę, ale spokojnie. Chłopak to ostatnia rzecz, jakiej w tym momencie potrzebuję.
Skończyliśmy jeść burgery i zamówiliśmy deser. Kelnerka przyniosła nam dwa gigantyczne puchary lodowe. Usiedliśmy przodem do słońca i obżeraliśmy się, czekając na zachód, rozmawiając i nadrabiając zaległości, gdyż całkiem sporo się wydarzyło przez ostatnie pół roku. Mało kto rozumie mnie tak dobrze, jak Aneta – w zasadzie chyba tylko Dobromira. Cieszyłem się, że spędzę dwa miesiące w towarzystwie ich obu. Może jednak ten cały obóz nie będzie katastrofą.
Banda szalonych obozowiczów
Copyright © Maria Krasowska 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021, 2024
Redakcja – Magdalena Świerczek-Gryboś
Korekta – Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie II, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788383307534
ISBN epub: 9788383307541
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl