Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ulubiony bohater otuliny Wielkiego Boru powraca!
„Na chwiejnych nogach” to trzecia część przygód uwielbianego przez czytelników, upadłego rycerza, Ulricha von Bauma! Pogromca żyłaka i właściciel niesfornej grzywki w typowy dla siebie sposób popada w tarapaty, z których wychodzi zwycięsko tylko dzięki szczęściu, przypadkowi oraz… niewybrednym trunkom.
Tym razem rycerz musi powstrzymać krucjatę wściekłego hrabiego Leibnitza, uratować karczmę przed najazdem łupacza, a także uwolnić się z jaskini i przy okazji nie dać się zabić strzydze – a to wszystko na chwiejnych nogach! Czy mu się powiedzie?
Ten zbiór dwudziestu szalonych historii z krainy magii, mchu oraz roztoczy rozbawi każdego czytelnika do łez oraz pokrzepi słusznymi porcjami najprzeróżniejszych napitków.
Pijący właśnie rycerz się zakrztusił. Rozkasłał się, pochylił mocno do przodu, a z wytrzeszczonych oczu pociekły mu łzy.
– Uch! – wysapał, kiedy mógł wreszcie złapać powietrze. – Przez ciebie gorzałka się marnuje!
Adresat pretensji jedynie wzruszył ramionami. Po części dlatego, że wykasłana w ognisko ilość trunku była znikoma, a poza tym pędzonego na czerwonych owocach bimbru miał całkiem spory zapas, bo akurat tego roku jarzębina obrodziła wyjątkowo obficie. Nie odpowiedział na skargę kompana, tylko smętnie zwiesił głowę i bezwiednie gładził flaszkę chudymi palcami. Ulrich zaś dokończył przerwaną niespodziewanie czynność. Spojrzał na przyjaciela i widząc, że ten nie zamierza zakłócać ciszy, przyssał się do bukłaka na dłuższy moment.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Pełka
Na chwiejnych nogach
Dwóch mężczyzn siedziało naprzeciwko siebie w milczeniu. Patrzyli na powoli dogasające ognisko z wyrazami twarzy, które nie świadczyły o głębokiej zadumie. W rzucanym przez dopalające się gałęzie pomarańczowym blasku ich oczy były wyraźnie zaszklone. Od czasu do czasu któryś z nich unosił do ust naczynie i przelewał część jego zawartości do gardła. W przypadku młodszego był to skórzany bukłak, starszy powykrzywianymi reumatyzmem palcami obejmował pękatą flaszkę. W pobliżu wieńczącego jej szyjkę otworu przeleciał komar. Zwabiony ludzką wonią owad wpadł w alkoholowy opar i zamroczony jego intensywnością poleciał na oślep dalej. Krótki, chwiejny lot zakończył w żarze ogniska. Nikt tego nie zauważył.
Zmierzchało. Cichły dzienne ptaki, do pohukiwań nocnych było jeszcze trochę czasu. Ustał wiatr, przestały szumieć gałęzie otaczających polanę drzew, zagrały pierwsze świerszcze. Z jednej strony ciepły, wczesnojesienny wieczór był urokliwy, z drugiej jednak nastrajał melancholijnie. Bliżej nieokreślona tęsknota karmiła się obfitą ilością jarzębinówki sączonej to z bukłaka, to z pękatej flaszki.
– Ech! – niespodziewanie westchnął Johan.
Ulrich von Baum spojrzał na niego zdziwiony.
– Co? Znowu masz zaparcie? – zapytał prosto z mostu.
– A gdzie tam! – Pustelnik nawet nie obruszył się na impertynencję przyjaciela. Pociągnął łyk gorzałki własnej produkcji, otarł usta grzbietem dłoni i w równie bezpośredni sposób wyartykułował swoje potrzeby: – Na babę bym jakąś wlazł!
Pijący właśnie rycerz się zakrztusił. Rozkasłał się, pochylił mocno do przodu, a z wytrzeszczonych oczu pociekły mu łzy.
– Uch! – wysapał, kiedy mógł wreszcie złapać powietrze. – Przez ciebie gorzałka się marnuje!
Adresat pretensji jedynie wzruszył ramionami. Po części dlatego, że wykasłana w ognisko ilość trunku była znikoma, a poza tym pędzonego na czerwonych owocach bimbru miał całkiem spory zapas, bo akurat tego roku jarzębina obrodziła wyjątkowo obficie. Nie odpowiedział na skargę kompana, tylko smętnie zwiesił głowę i bezwiednie gładził flaszkę chudymi palcami. Ulrich zaś dokończył przerwaną niespodziewanie czynność. Spojrzał na przyjaciela i widząc, że ten nie zamierza zakłócać ciszy, przyssał się do bukłaka na dłuższy moment.
– Uch! – westchnął po raz drugi i w wyraźnie lepszym nastroju zapytał: – A co cię tak przypiliło?
Przy dogasającym ognisku długo było cicho. Rycerz stracił już nadzieję, że dowie się, jakie są przyczyny smutku przyjaciela. Chciał nawet zmienić temat nieskładnej rozmowy, jednak nie zdążył.
– W końcu jestem normalnym facetem – oznajmił Johan.
– No… – Zarówno odpowiedź, jak i mina jej autora sugerowały obecność pewnych wątpliwości w tej kwestii.
Pustelnik zagulgotał przeciągle, z głośnym cmoknięciem oderwał szyjkę od ust i kontynuował:
– Starzeję się, synu. Latka lecą i kuśka już nie taka jak kiedyś.
Ulrich w duchu odetchnął z ulgą. Coś go podkusiło, żeby znowu się napić. Opanował jednak tę chęć i jak się właśnie okazało – dobrze zrobił. Gdyby treść wypowiedzi Johana dotarła do niego podczas przełykania gorzałki, z pewnością znów by się zakrztusił. Tym razem chyba na śmierć. A tak mógł parsknąć śmiechem bez przeszkód. Głośny rechot rozbrzmiał na polanie, płosząc ptaki, które dopiero co przysiadły do snu. Ich pełne oburzenia wrzaski nie zrobiły najmniejszego wrażenia na sprawcy hałasu. Rycerz trząsł się, poklepywał po bokach i kolanach, a z jego gardła wydobywały się liczne dźwięki świadczące o wielkiej wesołości.
W tym czasie wyraźnie przygnębiony pustelnik siedział z jeszcze bardziej spuszczoną głową. Opróżnioną flaszkę odrzucił na bok na trawę. Wiedział, że prędzej czy później przyjdzie moment na przyniesienie następnej, na razie jednak nie chciało mu się ruszyć z miejsca.
Ulrich wyparskał się ostatecznie i zamierzał rzucić jakąś kąśliwą uwagę na temat potencji przyjaciela, ale zobaczył jego smętną minę i postanowił potraktować problem poważniej. Niestety, wypita gorzałka sprawiła, że niefortunnie poplątał mu się język.
– Przeonanizujmy ten kłopot! – zaproponował.
Chwilę później musiał się uchylić, gdy w kierunku jego głowy poleciał drewniany chodak Johana.
– Jeszcze raz się roześmiejesz, a ryło ci obiję, ojszczypłocie jeden!
Niedawna melancholia i smutek starszego mężczyzny zastąpione zostały złością. Zaszklone oczy zabłysły gniewnie, a zaciśnięta pięść uniosła się nad głowę dla zaakcentowania wykrzyczanej groźby. Co prawda Ulrich się nie wystraszył, ale z pewnością przejął. Mina mu zrzedła, bo tak wzburzonego przyjaciela dawno nie widział. Ostatnim razem chyba wtedy, gdy leśne chochliki nasrały mu do zzutych na noc butów.
– Ależ daj spokój, Johan! – spróbował załagodzić nieprzyjemną sytuację. – Czemu tak się wściekasz?
Łysy jak kolano, zaawansowany wiekiem mężczyzna machnął zrezygnowany ręką i ciężko klapnął z powrotem na miejsce. Wypełniająca go dopiero co złość uleciała jak powietrze z przebitego rybiego pęcherza.
– Przynieś antałek, bez niego się nie dogadamy.
Ulrichowi było wszystko jedno, czy przyjaciel poprosił o to czy też zażądał. W pewnych kwestiach nikt niczego nie musiał mu powtarzać. Mimo chwiejnych nóg dość żwawo ruszył w kierunku pustelniczej chaty i znikł w jej ciemnym wnętrzu. Najpierw coś brzdęknęło, potem huknęło. Oba dźwięki skomentowane zostały dosadnymi, choć zupełnie różnymi przekleństwami. Autor inwektyw wyłonił się wreszcie, obejmując czule obłe kształty pękatych naczyń.
– Przyniosłem od razu dwa, żeby zbyt często nie latać.
Dębowe korki zostały wyciągnięte z szyjek. Po polanie rozszedł się ostry aromat, który momentalnie odegnał zwabione światłem dogasającego ogniska ćmy. Kilka nieostrożnych komarów podzieliło smutny niedawny los pobratymca.
Pół antałka później Ulrich znacząco spojrzał na przyjaciela i odchrząknął. Pustelnik zorientował się, że dłużej nieprzyjemnej rozmowy nie da się odkładać. Westchnął więc ciężko po raz nie wiadomo który tego wieczoru i powiedział:
– Ciesz się swą witalnością, synu, bo przyjdą dni, kiedy cię ona zawiedzie… – I już bez dalszych ponagleń dodał: – Mnie właśnie moja zawiodła.
Rycerz zagryzł dolną wargę – mocno, aż do krwi. Tylko dzięki temu, że zabolało, mógł powstrzymać kolejny wybuch wesołości. Siląc się na powagę, zapytał:
– To dlatego Zelda była taka wściekła, kiedy ją mijałem po drodze?
Łysa głowa pokiwała w odpowiedzi. Ulrich wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, jak pomóc przyjacielowi.
– A może… – zawahał się na moment. – Może odstaw jarzębinówkę na jakiś tydzień? Nabierzesz przez ten czas sił i wszystko wróci do normy.
– Nie da rady. – Rodząca się właśnie wizja łatwego rozwiązania problemów z potencją towarzysza została przerwana zdecydowanym głosem. – Próbowałem – zaczął się tłumaczyć Johan, widząc zdziwienie rycerza. – To nie zadziała z jednego powodu.
– Z jakiego? – zapytał Ulrich, zawiedziony upadkiem terapii własnego autorstwa.
– Tydzień bez bimbru spowodował, że zupełnie wytrzeźwiałem.
– No i? – Do młodszego mężczyzny nie docierały implikacje tego faktu.
– Co „no i”? – obruszył się starszy. – Zobaczyłem Zeldę na trzeźwo i odechciało mi się amorów.
Po rycerskich plecach przebiegł w dół nieprzyjemny dreszcz. Spowodowała go wizja okresowej kochanki przyjaciela bez zwyczajowych zniekształceń i spłyceń wyglądu wywołanych spożytym alkoholem. Brak rozmywających się konturów i pewne szczegóły anatomiczne nadawały Zeldzie wyjątkowo odpychającą aparycję.
– Nie dziwię ci się – oznajmił Ulrich, a w jego głosie wyraźnie słychać było współczucie.
Johan pokiwał smętnie głową, pociągnął z antałka i znów pokiwał, równie smętnie jak przed momentem. Przez chwilę było cicho, po czym nad coraz bardziej czerwonym żarem ogniska zawisło pytanie:
– A wiesz, że Zelda nie ma ani jednego zęba, a te, które widać, są wystrugane z drewna i pomalowane na biało?
Pustelnik zadał je w niefortunnym dla Ulricha momencie. Kolejny raz palący bimber poleciał nie tam, gdzie powinien, wywołując atak silnego kaszlu. Kilka wyparskanych gwałtownie kropel padło na żar i zapłonęło na krótko jasnym, niebieskawym płomieniem.
– Johan, zlituj się! – wychrypiał rycerz, ocierając wierzchem dłoni cisnące się do oczu łzy.
Prośba nie odniosła jednak skutku. Starszy mężczyzna zdawał się w ogóle jej nie słyszeć. Wpatrzony w czubki własnych stóp kontynuował zaczęty przed momentem wątek.
– Podobno te zęby zrobił jej jakiś medyk, leczący od czasu do czasu hemoroidy hrabiego von Staufena. – Nic nie robiąc sobie ze zniesmaczonej miny kompana, dodał: – Część górna łączy się z dolną za pomocą małego zawiaska. Wiem, bo kiedyś zablokował go kawałek łupiny od orzecha i Zelda poprosiła mnie, żebym jej tę drewnianą paszczękę wyczyścił.
Ulrich wyraźnie zbladł, gdy dotarło do niego to, czego dokonał przyjaciel. Nawiedził go obraz najpierw zapadniętych, bezzębnych ust, potem wydłubywania czegoś ze sztucznych zębów, a na sam koniec oczami wyobraźni ujrzał, jak owe zęby umieszczane są w docelowym miejscu. Na to było tylko jedno lekarstwo. Przyssał się do bukłaka i z zamkniętymi oczami wypił kilka potężnych łyków pędzonej na jarzębinie gorzałki. Przestał dopiero wtedy, gdy zabrakło mu tchu. Ciężko dysząc, popatrzył na pustelnika zaszklonymi oczami z wyrzutem, jakby chciał zadać pytanie, czy zrobił to specjalnie. Pytanie ostatecznie nie zostało zadane. Zamiast tego uzupełnieniu uległ opis kobiety, która od czasu do czasu gościła w łożu Johana.
– To, co dzieli nos na dwie części, nazywane jest przegrodą – oznajmił pustelnik i widząc potakujące skinienie głowy przyjaciela, kontynuował: – Zelda ma w niej dziurę. Przewleka przez nią pasek lnianego płótna i ciągnąc raz za jeden koniec, raz za drugi, czyści sobie nos.
O ile poprzednio słuchacz zbladł z wrażenia, tym razem zzieleniał. Żołądek podszedł mu gwałtownie do gardła, co objawiło się głośnym, raptownie urwanym sapnięciem. Jego zawartość nie wydostała się jednak na zewnątrz.
– Nie chcę… nic więcej… wiedzieć… o Zeldzie! – wystękał Ulrich przez zaciśnięte zęby, z trudem opanowując kolejne fale nudności.
– A coś ty taki delikatny? – zdziwił się pustelnik i zagulgotał zawartością antałka. – Jak się chwaliłeś szlachtowaniem różnorakich bestii, to ja musiałem słuchać. Teraz ja pochwalę się własnym potworem. Jak już pewnie zdążyłeś się zorientować, nosi imię Zelda i u lewej nogi ma na paluchu paznokieć w kształcie szponu, w dodatku czarny jak smoła.
To była kropla, która przelała czarę. Ulrich gwałtownie rzygnął prosto w żar. Podsycone nowym paliwem prawie wygasłe ognisko rozświetliło na moment polanę. Z ciemności późnego wieczoru wyłoniło się ziemistoszare oblicze rycerza oraz rumiana, wykrzywiona złośliwym uśmiechem twarz pustelnika.
– Jeżeli chodzi o drugą stopę – Johan nie zamierzał odpuszczać – to paluch z palcem obok zrośnięty jest za pomocą cienkiej, zielonkawej błony.
– Ja pierdolę! – rzucił Ulrich i zostawiając bukłak tak, jak leżał, uciekł na chwiejnych nogach w ciemność. Za nic w świecie nie chciał usłyszeć następnych rewelacji. Po chwili rozległy się trzaski i szelesty związane z tratowaniem na oślep leśnego poszycia. Całość zakończyło głuche łupnięcie, będące konsekwencją zderzenia się rycerskiej głowy z pniem stojącego na jej drodze drzewa.
– W sumie – mówił dalej, już tylko sam do siebie, starszy mężczyzna – jak tak się tej Zeldzie bliżej przyjrzeć, to nic dziwnego, że kuśka odmawia posłuszeństwa…
Po dojściu do powyższej konkluzji wstał i na chwiejnych nogach poszedł w las, poszukać nieprzytomnego przyjaciela. Fakt, że udał się w zupełnie przeciwnym kierunku, zdawał się w ogóle mu nie przeszkadzać. Po chwili szelesty i trzaski tratowanego poszycia zakończyło charakterystyczne, głuche łupnięcie.
Od głośnych fanfar niejednemu z gapiów ciarki przebiegły po plecach. Kilka plączących się pod nogami kundli podkuliło trwożliwie ogony, a najbardziej strachliwy pies zawył przeciągle w komicznej parodii dźwięku trąb. Sprawców hałasu było trzech. Teatralnym gestem odjęli instrumenty od ust i opuścili wzdłuż boków, marszcząc powiewające na lekkim wietrze proporce.
Do drewnianej balustrady na podwyższeniu zbliżył się postawny mężczyzna. Ciemne oczy patrzyły groźnie spod krzaczastych brwi, srogi efekt niwelowały jednak czerstwe, rumiane policzki z licznymi piegami. Burmistrz Visburga był surowy w wydawanych osądach, nie przejawiał w nich jednak okrucieństwa. Pod jego rządami miasto rozkwitło, rosła zamożność i prestiż obywateli. Czekająca na rozpoczęcie rozrywki gawiedź ucichła na widok najwyższego przedstawiciela lokalnych władz. Uważne spojrzenia skupiły się na Jurgenie Rachenau, który dla zwiększenia efektu odczekał jeszcze chwilę, po czym nabrał w płuca potężny haust powietrza i gromkim głosem oznajmił:
– Mieszkańcy Visburga! Jesteście świadkami kontynuacji wyśmienitej tradycji. Zebraliśmy się dziś, w ten piękny czerwcowy poranek, na błoniach naszego miasta w jednym konkretnym celu. Czy wiecie jakim?
Mnóstwo gardeł wydało z siebie gromkie okrzyki w ramach entuzjastycznej odpowiedzi. Chwila rozpoczęcia widowiska zbliżała się wielkimi krokami. Podekscytowany tłum szemrał i falował na wzór wzburzonego morza. Rachenau dał nikły znak trębaczom. Ostre dźwięki fanfar znów przebiły się przez ogólny tumult. To był jedyny skuteczny sposób na okiełznanie emocji i uzyskanie względnej ciszy, która umożliwiała kontynuację przemowy.
– Już od czterech lat na początku czerwca w tym właśnie miejscu odbywa się turniej rycerski – znów zabrzmiał tubalny głos burmistrza. – Tegoroczną, piątą jego odsłonę postanowiłem uznać za jubileuszową.
Wiedząc, że lada chwila wybuchnie kolejna głośna fala aplauzu, Jurgen Rachenau zapobiegawczo uniósł obie ręce.
– Drodzy obywatele! – Jego głos niósł się dookoła jak burzowy grzmot. – W tym roku udział zgłosiło wyjątkowo wielu szlachetnych mężów rycerskiego stanu. Do Visburga zjechali ze wszystkich stron świata najlepsi wojownicy, aby współuczestniczyć w naszym święcie. Przywitajcie ich gorąco, są tu przecież dla was!
Na kolejny dyskretny znak trębacze zadęli w instrumenty, a wkrótce potem z jednego z końców błoni rozległo się rytmiczne walenie w bęben. Maszerujący na czele barwnej kolumny dobosz z zapałem uderzał cienkimi pałeczkami w werbel, prężąc dumnie wątłą pierś. Choć rozpoczynał pochód, nie na niego jednak patrzono. Gawiedź z rozdziawionymi gębami i szeroko otwartymi oczami chłonęła widok kwiatu rycerstwa, który zjechał na coroczny turniej. Potężne bojowe rumaki kroczyły dostojnie, niosąc w siodłach zakutych w zbroje jeźdźców. Wypolerowane pancerze lśniły w porannym słońcu, śląc dookoła rażące oczy refleksy. Wiatr z furczeniem i łopotem przemykał pośród herbowych proporców niesionych na długich tykach przez spieszonych giermków.
Burmistrz Visburga usunął się nieco w tył, zaś centralne miejsce przy balustradzie zajął miejski herold. Rozwinął pospiesznie papierowy rulon i zdzierając gardło, wrzeszczał do podekscytowanego tłumu:
– Serdecznie witamy mistrza Klausa von Rauda z miasta Kliniken w Szwarcwaldzie. Tuż za nim jedzie rycerz Louis Gandarme z dalekiej Francji, z samego Saint-Tropez.
Wymienieni z nazwiska goście skłonili lekko głowy, jednak na ich kamiennych obliczach nie zagościł nawet cień uśmiechu. Niezrażony tym herold wrzeszczał dalej:
– Przywitajcie słynnego pogromcę Saracenów z Hiszpanii, mistrza Henrique Kiblessiasa!
Wieść gminna niosła, że Henrique był synem jeszcze sławniejszego rycerza Hulio Kiblessiasa. Porównując oblicza obu spokrewnionych arystokratów, trudno jednak było doszukać się rodzinnego podobieństwa. Łatwiej zaś można było dojść do wniosku, że Henrique był do Hulia niepodobny.
– Niech żyje także sir Arthur Lwia Grzywa, który przybył do nas z samego Albionu! Obok, na karym koniu, jedzie jego brat, sir Nathaniel Lwi Kieł. Trzeci ze słynnych braci, sir Roger Lwi Ogon, ciągnie się gdzieś w ogonie pochodu.
Barwny orszak przemierzał podmiejskie błonia i powoli zajmował ustalone uprzednio miejsca. W miarę upływu czas głos herolda stawał się coraz bardziej zachrypnięty. Ostatnich z długiego szeregu szlachetnych wojów wywoływał, skrzypiąc jak dawno nieoliwione zawiasy.
Wreszcie na błoniach pojawili się wszyscy uczestnicy święta. Jurgen Rachenau ponownie zbliżył się do balustrady na podwyższeniu i gromko oznajmił:
– Mocą piastowanego urzędu ogłaszam, że Piąty Jubileuszowy Turniej Rycerski w mieście Visburg właśnie się rozpoczął.
Tłum zaryczał zgodnie w wielkiej radości, tym razem całkowicie zagłuszając fanfary. Naprzeciw siebie stanęli dwaj rywale. Pierwszym był ubiegłoroczny triumfator, miejscowy rębajło Thomas Jalde. Widownia głośno wiwatowała na cześć swego faworyta, skandując jego bojowy przydomek.
– Niedźwiedź! Niedźwiedź! – niosło się po błoniach.
Burmistrz uśmiechnął się pod nosem. Jalde był również jego faworytem. Postawił na niego pękatą sakiewkę u jednego z lichwiarzy. Patrząc na szerokie bary szykującego się do walki mężczyzny, był spokojny o jej wynik. Zwłaszcza, że naprzeciw rębajły stawał młodzik z Dolnej Saksonii, chudy jak szczapa Erwin de Ribber. Na dany znak przeciwnicy skoczyli ku sobie. Grad ciosów był równie gwałtowny, co krótki. Rycerska tarcza nie sprostała sile raptem trzeciego uderzenia obosiecznego topora. Podobnie zresztą jak kości słabo umięśnionego przedramienia, które złamały się z nieprzyjemnym chrzęstem. Erwin de Ribber zemdlał z bólu, a jego pogromca stał nieco zdziwiony tak szybkim końcem pojedynku. Tłum szalał z uciechy, wielce kontent był także Jurgen Rachenau. Jedynie lichwiarzowi, który przyjął niefortunny zakład, zrzedła nieco mina.
Druga walka była dłuższa. Konni wojownicy okładali się mieczami, grzmocąc nimi naprzemiennie w okute tarcze. Efekty zmagań okazały się na tyle mizerne, że pojedynek przerwano. Czerwoni i spoceni z wysiłku mężczyźni zsiedli z koni, odrzucili tarcze i wybrali nowy rodzaj oręża. Hiszpański pogromca Saracenów dzierżył teraz w dłoniach pokaźny nadziak, natomiast włoski rycerz Giancarlo Cipaletti majtał ciężką kulą kiścienia.
Chwilę później owa kula wylądowała na hełmie Kiblessiasa, wgniatając go mocno w głąb. Nadziak wysunął się ze smagłych palców, a ogłuszony mistrz z Hiszpanii zwalił się bezwładnie na bok. Tłum wył ogłuszająco. Tu i ówdzie znalazły się grupki skandujące nazwisko zwycięzcy, w nieznacznej modyfikacji, ucinając jego końcówkę:
– Cipa! Cipa!
Nieliczne głosy utonęły jednak w ogólnym tumulcie.
Kolejną walkę stoczył Anglik Arthur Lwia Grzywa. Bez większych trudności i zupełnie bez finezji wyeliminował z turnieju rycerza z sąsiedniego miasta. Burmistrz Wessen, który obserwował walkę z podwyższenia jako honorowy gość, miał nietęgą minę. Za to szeroki uśmiech tym razem zagościł na obliczu stojącego na uboczu lichwiarza.
Francuz z Saint-Tropez bez trudu zrzucił z konia drugiego z Lwich Braci. Wszystko wskazywało na to, że tym czynem znacząco przechylił szalę zwycięstwa na swoją stronę. Zdziwił się więc niezmiernie, gdy brutalnie spieszony przeciwnik stanął naprzeciw, jakby w ogóle nie odczuł upadku. Jego zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy Nathaniel Lwi Kieł wytrącił mu miecz z ręki. Szczytów zaś sięgnęło na krótko przed tym, gdy kończąca głownię broni przeciwnika gałka zdzieliła go prosto w przyłbicę. Francuz z wybitymi przednimi zębami i ze złamanym nosem nie był zdolny do dalszej walki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
Na chwiejnych nogach
ISBN: 978-83-8313-997-5
© Marcin Pełka i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Jędrzej Szulga
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek