Twardy, zimny, martwy - Marcin Pełka - ebook + audiobook

Twardy, zimny, martwy ebook

Marcin Pełka

4,1

Opis

Co się stanie, gdy przyszłość wymknie ci się spod kontroli?

Zło potrafi przybierać najróżniejsze formy. Jego źródłem może być inżynieria genetyczna wykorzystywana do nielegalnego wspomagania ludzkiego organizmu. Podobnie jak symbioza człowieka z larwalną formą obcych. Ci, którzy po śmierci wstali z grobów, również nie zwiastują niczego dobrego... Czy znajdzie się ktoś, kto stawi czoła tym wszystkim zagrożeniom? Czy walka w obliczu przeważających sił wroga ma sens? Czy istnieje jakakolwiek nadzieja dla ludzkości? Odpowiedzi szukajcie w tych trzech niezwykłych historiach o facetach, którzy się nie poddali i mimo przeciwności losu mieli odwagę, by popłynąć pod prąd.

Kiedy amok przeminął, stałem rozebrany do pasa, ociekając krwią. Część była moja – ze świeżo wykonanej dziary niemrawo sączyło się kilka cienkich strużek. Ale większość czerwonej, lepkiej mazi pochodziła z dwóch ciał, które leżały nieruchomo u mych stóp. Oba były zmasakrowane. Nie ulegało wątpliwości, że jakakolwiek akcja reanimacyjna z góry skazana byłaby na porażkę. Zresztą nie było nikogo, kto by się jej podjął. Z pewnością nie zrobiłbym tego ja. Nie po to zabijałem, żeby przywracać do życia. Gnojek, który pozbawił mnie rodziny, dostał za swoje, ale to nie było wyrównanie rachunków. Jego śmierć usatysfakcjonowała mnie tylko częściowo. To był dopiero pierwszy, malutki krok. Takie zaledwie otwarcie rachunku, który miałem do wyrównania z hybrydami. Tamtego dnia narodził się drapieżnik. Witold Czarnecki. Czarny. Ja.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 524

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (103 oceny)
42
37
19
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TWARDY

I

Słuchawka w moim uchu lekko zatrzeszczała. Cisza radiowa miała zostać przerwana jedynie w razie najwyższej konieczności. Coś najwyraźniej zaczynało się pieprzyć. Nie uśmiechało mi się to ani trochę, bo znając życie, mój udział w akcji z dotychczas biernego zmieniał się właśnie w czynny.

– Uwaga wszyscy! – dowódca grupy zaszeptał z napięciem. – Obiekt odkrył, że jest śledzony.

Pięknie! Nie ma to jak profesjonalna konspiracja – sypie się po kwadransie od wejścia w życie. Ciekawe, który matoł pokpił sprawę?

– Brak sygnałów od Drugiego i Czwartego – szeptał dalej dowódca. – Prawdopodobieństwo eliminacji wysokie. Obiekt znacznie groźniejszy, niż wcześniej zakładano.

Gdyby nie konieczność zachowania ciszy, parsknąłbym śmiechem. Wzięcie do akcji nieopierzonych żółtodziobów, którzy dopiero co skończyli niedzielną szkółkę dla antyterrorystów, musiało tak się skończyć. Tych dwóch sam potrafiłbym załatwić. Zrobiłbym to gołymi rękoma w ciągu niecałej minuty i bez spocenia się, co wcale nie świadczy o tym, że jestem jakoś wyjątkowo groźny. Jeśli obiekt wyeliminowałby któregoś ze starych wyjadaczy – Piątego albo Szóstego – to co innego. Wtedy owszem, z pewnością zasługiwałby na miano niebezpiecznego. Słuchawka ponownie zatrzeszczała.

– Brak sygnału od Piątego i Szóstego.

Trochę zrzedła mi mina. Zdaje się, że nie w porę pomyślałem o dwóch kolegach i ich fachowości. Siły oddziału zostały właśnie zredukowane o połowę. Mimo moich początkowych wątpliwości obiekt rzeczywiście był groźny, a poza tym cholernie skuteczny w działaniu. Skończyło się babci sranie! – stwierdziłem w duchu.

Ostrożnie i po cichu wysiadłem z auta. Lubiłem być oddzielony od reszty świata kuloodpornymi szybami i pancerną karoserią. Dawały poczucie bezpieczeństwa, ale było ono nieco złudne. Każdy samochód w jednej chwili mógł zmienić się w śmiertelną pułapkę. Przykucnąłem na wysokości tylnego koła i znad bagażnika obserwowałem kamienicę naprzeciwko. Cichy trzask w słuchawce poprzedził kolejny raport o stratach.

– Trzeci odpadł.

PKP! Pięknie, kurwa, pięknie! Obiekt wali do nas jak do lizaków na strzelnicy i nie pudłuje. Z ósemki zostało nas raptem trzech. Lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach w dół wzdłuż kręgosłupa. Wewnątrz zaś cały zagotowałem się z wściekłości. Kiedy ten trep zorientuje się, że czas na odwrót? We trójkę na hybrydę? Jak powiedział kiedyś pewien erudyta: tu nie ma co kombinować, stąd trzeba spierdalać! I to w podskokach!

Dowódca, jakby czując moje myśli, znów przerwał radiową ciszę.

– Zmiana priorytetów! – oznajmił. – Nie przejmujemy. Śledzimy!

Tym ostatnim rozkazem Pierwszy mnie osłabił. Obiekt zorientował się, że wpadł w zasadzkę i jak dotąd skutecznie się z niej wyrywa. A my co – śledzimy? Bez wsparcia? Bez nawet jednego elektronicznego znacznika, który mógłby być monitorowany przez satelitę? Albo chociażby bez zwykłego radiolokalizatora? Przecież to jakieś kpiny! Amatorszczyzna rodem z bzdurnych powieści sensacyjnych, a nie oddział specjalny! Mając takiego dowódcę, byliśmy teraz mocno przetrzebionym oddziałem specjalnej troski. Tym razem to ja postanowiłem przerwać ciszę w eterze. W dupie miałem to, że od przełożonego różniły mnie dwa stopnie. Zamierzałem w dość ostrych słowach zasugerować mu, żeby skończył pieprzyć i przerwał akcję. Na zamierzeniach się jednak skończyło.

Nocny spokój wąskiej uliczki przerwał brzęk tłuczonego szkła. Przez rozbite okno z drugiego piętra wypadł podłużny kształt. Lot Pierwszego był krótki i zakończył się solidnym łupnięciem. Z pękniętej głowy wylała się krew, lśniąca czarno w świetle pobliskiej latarni. Wokoło posypał się grad migotliwych odłamków wybitej ciałem szyby. Był dowódca, nie ma dowódcy. Spojrzałem w górę. Na parapecie strzaskanego okna kucała ciemna postać.

– Ósmy! – wrzeszczał mi do ucha ostatni ocalały członek oddziału. – Obiekt kieruje się w twoją stronę. Przejmij go!

– Widzę – zaszeptałem, zakrywając usta. – Kiedy dołączysz?

– Nie dołączę – odpowiedział Siódmy. – Mam połamane nogi. Działasz w pojedynkę.

Taa… Sam na sam z hybrydą… PKP! Nasunęła mi się pewna analogia do popularnego kiedyś teleturnieju – Jeden z Dziesięciu. Tam odpadający zachowywał przynajmniej życie. Tutaj je tracił, a jeżeli miał trochę szczęścia, mógł wykpić się kosztem połamanych kończyn. Nie miałem ochoty brać udziału w tej grze, z tym tylko, że nie pozostawiono mi wyboru. Obiekt na parapecie się podniósł. Może znudziło mu się czekanie, a może skurwielowi nóżki ścierpły. Było mi wszystko jedno, tym bardziej gdy zobaczyłem jego kolejny ruch. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariowałem albo czy z powodu silnego stresu nie doznaję jakichś halucynacji. To, co ujrzałem, wykraczało poza moje horyzonty, a zawsze uważałem, że mam je dość szerokie.

Obiekt zeskoczył z drugiego piętra. I nic! Na jego miejscu połowa skoczków zabiłaby się na spękanych płytach chodnika. Druga połamałaby się w kilku miejscach i leżałaby bez ruchu, wyjąc z bólu. Obiekt zaś podniósł się ze zgrabnego przysiadu i poprawił skórzaną kurtkę z gracją pedantycznego baletmistrza. Zorientowałem się, że na hybrydę patrzę z rozdziawioną gębą, a w wyciągniętej do przodu dłoni trzymam odbezpieczony pistolet. Wpojone wieloletnim szkoleniem odruchy zadziałały prawidłowo, więc raczej nie zwariowałem.

Nie wiem dokładnie co, ale to chyba szczęk bezpiecznika zdradził moją pozycję. Obiekt odwrócił się ku mnie, a w ciemnym owalu twarzy zajarzyły się czerwone oczy.

O nie, mój drogi! Nie ze mną te numery! Nie wystraszę się sztuczek rodem z tanich horrorów. Dołączyłem drugą dłoń do kolby i nacisnąłem spust. I nic! To znaczy – huknęło, ale hybryda nadal stała w tym samym co uprzednio miejscu. Z trzydziestu metrów nie chybiam, więc co to, do ciężkiej cholery, miało znaczyć? Przecież się gnojek nie uchylił, to niemożliwe! Takie rzeczy to tylko w Matriksie. Musiał mieć kuloodporną kamizelkę, a przy tym końską wytrzymałość na ból, skoro nawet nie zgiął się po trafieniu.

A co powiesz na to? – zapytałem hybrydę w myślach i strzeliłem między czerwone oczy. Tym razem uzyskałem efekt, choć prawdę mówiąc, był on daleki od oczekiwanego. Obiekt rzucił się w moją stronę, wyciągając w biegu ramiona. Cóż mi pozostało przy takim obrocie sprawy? Wywaliłem w nadbiegającego cały magazynek. Kule nie odbijały się od niego. Każda jedna z charakterystycznymi mlaśnięciami zagłębiała się w ciele. Zamiast jednak zwalić go z nóg, nie robiły na przeciwniku żadnego wrażenia. Co najwyżej nieznacznie spowolniły jego szarżę. Na przeładowanie nie miałem czasu. Rzuciłem pistoletem w stronę napastnika i przyjąłem pozycję do walki wręcz. Beretta trafiła w czoło, odbiła się i pokoziołkowała w ciemność, jakby była piłeczką z gąbki, a nie stalowym gnatem.

Chwilę później odbiłem się ja, tyle że z ziemi. Wyprowadzone z wyskoku kopnięcie kilkakrotnie w przeszłości pozbawiło paru stukilkukilogramowych byczków w dresach nie tylko chęci do walki, ale i przytomności. Tym razem okazało się nieskuteczne w obu tych kwestiach. Poczułem się tak, jakbym chciał wykopać dziurę w grubej na metr betonowej ścianie. Noga zabolała jak cholera, zwaliłem się na chodnik, obijając dodatkowo kolano i łokieć. Nie zdążyłem się podnieść. Tuż nade mną zapłonęły czerwone oczy. Hybryda pochyliła się, opierając jedną nogę na moich żebrach.

– Nie rzucaj się! – rozległ się szorstki, nieprzyjemny głos.

Posłuchałem. Nie byłem w pozycji, która umożliwiałby jakiekolwiek sensowne sprzeciwy. Pod ciężkim butem czułem się jak w imadle, w plecy wbijały się wszelkie nierówności spękanego chodnika, a palące z bólu żebra mogły złamać się w każdej chwili.

– Czego chcieliście?

– Mieliśmy cię złapać – wychrypiałem zgodnie z prawdą.

– Po co? – Głowę bym dał, że czerwień oczu zwiększyła swą intensywność.

Prawą ręką, która po niefortunnym upadku podwinęła mi się pod bok, wymacałem paralizator. Hybryda co prawda kulom się nie kłaniała, ale może potraktowana prądem zmięknie choć trochę?

– Nie wiem – wystękałem. – Jesteśmy… Byliśmy technicznym zabezpieczeniem akcji. W tej robocie wiele się nie mówi, a na tych, którzy pytają, źle się patrzy. – Kłamałem w żywe oczy, mając nadzieję, że przeciwnik nie potrafi czytać w myślach.

– Wiesz, dlaczego żyjesz? – Jarzące się oczy jeszcze bardziej zbliżyły się do mojej twarzy.

– Nie – odparłem, uzmysławiając sobie, że rzeczywiście powinienem właśnie pukać do bram nieba. Rywal górował nade mną praktycznie we wszystkim. Byłem skazany na jego łaskę, a biorąc pod uwagę, jak potraktował pozostałą część oddziału, logika podpowiadała mi, że w zasadzie byłem żywym trupem.

– Bo jesteś twardy! – usłyszałem w odpowiedzi.

Zdębiałem. Nie nazywam się Arnold Szajsenegger i nie mam zapędów, by w pojedynkę i bez draśnięcia zlikwidować cztery bataliony wrogiej piechoty. Tylko się broniłem, i to, jak widać, kiepsko. Odpowiedziałem jednak ostrożnie, że rozumiem, o co chodzi. Tak naprawdę nie rozumiałem niczego.

– Potrzebujemy takich jak ty – wyszkolonych, znających różne sposoby walki, niebojących się nacisnąć spust. Przyłącz się do nas!

Czułem, że to propozycja nie do odrzucenia. W oddali zawyły policyjne syreny. Najwyraźniej ktoś zareagował na strzelaninę sprzed chwili. Nadjeżdżała kawaleria – jak zwykle po fakcie. Nie zostało mi dużo czasu na podjęcie decyzji, ale prawdę mówiąc, nie potrzebowałem go ani trochę. Wyszarpnąłem rękę spod siebie i zanim hybryda zdążyła zareagować, przywaliłem jej prądem. Paralizator to niezła zabawka. Małe to to, a kopa daje takiego, że włosy stoją dęba przez godzinę. Nawet te kręcone, przy jednej dziesiątej mocy. Tym razem się nie szczypałem. Przełącznik ustawiony był na maksymalnym poziomie. Aż zaskwierczała przypalona skóra, a ja dziękowałem w duchu ślepemu losowi za to, że uciskający moją klatkę piersiową but miał nieprzewodzącą napięcia podeszwę.

Hybryda zwaliła się na bok, wstrząsana drgawkami. Z ust pociekła jej strużka śliny, znikła czerwień oczu.

– No i co, cwaniaczku? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, wykręcając ręce przeciwnika na plecy i zapinając kajdanki. – Nie doceniłaś mnie, hybrydo!

Mając świeżo w pamięci możliwości unieruchomionego dopiero co obiektu, popędziłem do ciała dowódcy. Kałuża krwi wokół rozbitej głowy Pierwszego była ogromna. Starając się w nią nie wdepnąć, przekręciłem zwłoki na brzuch. Z zaczepów pasa uwolniłem kolejną parę kajdanek, a z kieszeni na boku wyjąłem paralizator. Tak na wszelki wypadek. Coraz bliższe wycie syren zagłuszyło szczęk metalowych obręczy. Z jednej pary potrafiłem sam się uwolnić – co prawda nie siłą, a sposobem; hybryda miała zaś aż nadto siły. Z dwiema, przełożonymi w dodatku przez siebie, tak łatwo już nie było. Chyba na wyrost zastosowałem te środki ostrożności. Pojmany nie przejawiał ochoty do ucieczki. Nie trząsł się już jak galareta, ale nadal leżał na brzuchu nieprzytomny.

Usiadłem na krawężniku obok z paralizatorem dowódcy w dłoni. Jeśli zaistniałaby potrzeba ponownego użycia prądu, nie zawahałbym się. Przełącznik ustawiłem na maksimum. W blasku szybko migających świateł nadjechała policja. Notoryczni spóźnialscy.

– Siódmy, słyszysz mnie? – uaktywniłem łącze radiowe.

– Tak.

– Dorwałem drania!

***

Pierwszy raz o hybrydach usłyszałem w szkole średniej. Nauczycielka biologii wczuwała się w temat i żywo gestykulując, opowiadała o połączeniu dwóch organizmów w jeden. Czary mary – wówczas takie właśnie odniosłem wrażenie. Podobne skojarzenie nasunęło mi się dużo później, gdy jako młody oficer realizowałem pierwsze samodzielne zadanie. Śledziłem pewnego przedsiębiorczego studenta, który zamiast bawić się jak jego koledzy, zaliczać chętne koleżanki z roku, popalać lub rozprowadzać trawkę, robił coś innego – zamieszczał w internecie dziecięcą pornografię.

Podążając krętymi ścieżkami dochodzenia – żeby nie powiedzieć: dość przypadkowo – trafiłem na wykład poświęcony możliwościom inżynierii biomedycznej. Starszy wiekiem i, w przeciwieństwie do mojej dawnej nauczycielki, wyraźnie znudzony wykładowca opowiadał o teflonowych powłokach nakostnych, które uniemożliwiały ich złamanie, o polimerowych replikach ścięgien i noktowizyjnych soczewkach kontaktowych zasilanych ciepłem ciała. Dzięki nim człowiek stawał się niezniszczalny – taka uboższa wersja Supermana albo Ironmana przeniesiona ze stron komiksów do rzeczywistości.

A potem trzask-prask i wszystkie te czary zaistniały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Media głośno i z zachwytem piały o nadejściu nowej ery biowspomagania organizmu człowieka. W życie zaczęły wchodzić coraz to ciekawsze nowinki biotechnologiczne. Opory etyczne dotyczące ich wykorzystywania nie były wielkie. Po ziemi zaczęli chodzić ludzie z serwomechanizmami w stawach, widzący w nocy albo słyszący infradźwięki.

Biję się w piersi i przyznaję, że był to czas, kiedy nie potrafiłem określić swojego stosunku do tych przemian. Uważałem, że biowspomaganie jest potrzebne i ma sens. Ma również granice. Początkowo wychodziłem z założenia, że jeżeli wykorzystywane było w celach leczniczych, na przykład po to, aby uruchomić ludzi przykutych do inwalidzkich wózków, z pewnością zasługiwało na miano przełomowego osiągnięcia medycyny. Natomiast jeżeli ktoś wyposażał swój organizm w dodatki, bo tak chciał, bo takie było jego widzimisię – takiej postawy nie akceptowałem.

A potem zorientowałem się, że jestem hipokrytą. Każdy miał prawo do tego, aby robić ze swoim ciałem takie rzeczy, jakie chciał. Czym bowiem różniło się biowspomaganie od noszonego w łuku brwiowym kolczyka albo od tatuażu na ramieniu? Pomijając techniki wykonania i koszty zabiegów modyfikacji – niczym. Sam miałem tatuaż, w innym co prawda niż ramię miejscu, ale miałem. Kiedy zorientowałem się w braku konsekwencji własnego rozumowania, postanowiłem zaakceptować wszystkie modyfikacje bez względu na ich charakter. Trochę mnie to kosztowało wysiłku, ale po jakimś czasie nauczyłem się traktować osoby z biowspomaganiem zwyczajnie. Gdzieś w środku głos rozsądku krzyczał, że to nie jest do końca normalny człowiek, ale ignorowałem te podpowiedzi tak długo, aż wreszcie ucichły.

Ledwo doszedłem do ładu i składu z problemem biowspomagania ludzkiego ciała, kiedy jak grom z jasnego nieba gruchnęła kolejna sensacyjna wiadomość. Spełniały się sny fantastów, scenariusze szalonych filmów SF wchodziły w życie. Na moich wręcz oczach narodziły się twory o właściwościach, które trudno było w jakiś logiczny sposób skatalogować czy w ogóle ograniczyć.

Naukowcy najpierw opracowali teoretyczne podstawy, a następnie stworzyli klony jednokomórkowych organizmów wywodzących się od pierwotniaków. Wprowadzone do organizmu, łączyły się z nosicielem i modyfikowały funkcje jego ciała. Robiły to w znaczącym stopniu, żeby nie powiedzieć, że całkowicie.

Niewidoczne gołym okiem małe żyjątka opłaszczały na przykład włókna nerwowe. Z jednej strony korzystały z produkowanej przez komórkę energii, z drugiej dziesięciokrotnie przyspieszały przewodnictwo elektryczne w obrębie jej wypustek. Inny rodzaj jednokomórkowców działał w tkance mięśniowej. Kosztem niewielkich ilości białka stawał się swego rodzaju magazynem związków energetycznych. Wspomagane w ten sposób mięśnie niewiele się męczyły nawet przy znacznych obciążeniach czy długotrwałym wysiłku. Dzięki jeszcze innemu szczepowi pseudopierwotniaków modyfikowana była struktura ścięgien i więzadeł stawowych. Szanse na skręcenie kostki albo wybicie barku malały w ten sposób prawie do zera.

Ten rodzaj biowspomagania okazał się tańszy i łatwiejszy do zastosowania. Kilka iniekcji w różnie długich odstępach czasu zastąpiło wielogodzinne operacje powlekania teflonem czy wszczepiania serwomechanizmów. Proceder zaistniał w zasadzie z dnia na dzień. Niedawne sny i marzenia miłośników fantastyki naukowej stały się powszechnie oferowaną, komercyjną usługą medyczną. Pojawił się nowy rodzaj ludzi z nową formą biowspomagania, a ja próbowałem zaakceptować ich obecność tak, jak poprzednim razem. Prawie mi się to udało. Potem jednak okazało się, że nie potrafię.

U podnóża mojej antypatii do hybryd legło kilka wydarzeń z ich udziałem w roli głównej. Nowy rodzaj biowspomagania stał się niezwykle modny w świecie przestępczym. Dzięki niemu można było łatwiej kraść, szybciej uciekać, celniej strzelać czy mocniej bić. Nad tym do porządku dziennego przejść nie mogłem. Byłem wówczas młodym policjantem pełnym szczytnych ideałów, żeby nie powiedzieć: naiwnym. Marząc o szybkiej karierze, na ochotnika zgłosiłem się do nowo powstałej sekcji policji do zwalczania przestępczości z udziałem hybryd. Pracowałem tam pięć lat, nie tracąc zapału i wiary w sens tego, co robiłem, choć sukcesów na koncie jednostki było tyle, co kot napłakał. Zwykły policjant kontra superman – wynik konfrontacji był łatwy do przewidzenia. Pewnego dnia coś jednak pękło, i to tak, że za żadną cholerę nie dało się już skleić.

Stało się tak za sprawą pewnej hybrydy, którą udało się aresztować. Gnojek miał raptem szesnaście lat. Włamał się do sklepu z alkoholem i wypił wiadro wódki. Podobno chciał się przekonać, czy jego podrasowana pseudopierwotniakami wątroba poradzi sobie z nietypowym zadaniem. Wątroba spisała się nie najgorzej, chociaż nie w takim tempie, jakie zakładał właściciel. W walce z dużą ilością wódki poddał się natomiast mózg.

Chłopak zatrzymany został w stanie kompletnego upojenia i do chwili wytrzeźwienia nie sprawiał większych kłopotów. Najpierw podał personalia, całkowicie zresztą prawdziwe. Potem ze szczegółami opisał sposób, w jaki włamał się do sklepu, oraz wymienił, co i w jakiej kolejności wypił. Nie wyraził skruchy, ale też nie zachowywał się w jakiś wyzywający czy podejrzany sposób. Po rutynowym przesłuchaniu postawiono mu zarzuty. Przyznał się bez żadnych ceregieli. Szkodliwość społeczna czynu była niewielka i wcześniejsza czysta kartoteka rokowały dla szczyla korzystnie – wyrok krótki i w zawieszeniu był pewny praktycznie na sto procent. Nigdy jednak nie zapadł, a stało się tak za sprawą pewnej fatalnej w skutkach rozmowy.

Do celi, w której siedziała hybryda, weszła psycholog. Magister Iwona Czarnecka zbierała materiały do rozprawy doktorskiej. Skrupulatnie wypełniała tasiemcowe ankiety i kwestionariusze osobowościowe w ramach projektu oceniającego zmianę postrzegania sensomotorycznego własnego ciała osób po zabiegach biowspomagania. Z jednostką zwalczającą przestępczość z udziałem hybryd współpracowała rzadko, bo liczba zatrzymanych osób wahała się w przedziale od kilku do kilkunastu na rok. Kiedy jednak dowiedziała się o zatrzymaniu specyficznego włamywacza, postanowiła przyjść na posterunek mimo zaawansowanej ciąży.

Z plikiem formularzy usiadła na pryczy obok aresztowanego. Nie zdążyła ich nawet rozłożyć. Hybryda rzuciła się na nią i dosłownie rozdarła ją na strzępy. Zrobiła to w takim tempie, że na ratunek nie było najmniejszych szans. Potem zaś, w olbrzymim zamieszaniu, skurwysyn zabił jeszcze dwóch próbujących interweniować policjantów i zwiał. W takich okolicznościach w jednej chwili z żonatego i prawie dzieciatego faceta stałem się bezdzietnym wdowcem.

Do rzeczywistości powróciłem jakieś pół roku później. Nieco ponad sześć miesięcy wyrwanych z życiorysu pozostawiło po sobie mgliste wspomnienia pogrzebu, mnóstwa środków przeciwdepresyjnych popijanych litrami wódki i rozmytych, pełnych współczucia twarzy bliskich i znajomych. Rozpacz minęła, wyschły łzy, ale ból nie ustąpił. Tkwił gdzieś głęboko w moim umyśle niczym zadra. Jako tako nauczyłem się jednak z nim żyć. Nie było to łatwe, ale w niektórych sytuacjach cierpienie stawało się źródłem mojej siły. Skłamałbym, twierdząc, że potrafiłem to kontrolować. Jedyne, co umiałem, to uwolnić niezmierzone pokłady czystej furii. Na co dzień niewidoczne, w pewnych okolicznościach przejmowały nade mną władzę, a wówczas siałem śmierć i zniszczenie. To były momenty niepohamowanego szału, dzikiej, bezdennej wściekłości. Dzięki nim jednak liczba osób zatrzymanych przez moją jednostkę znacząco wzrosła. Liczba hybryd zabitych podczas prób aresztowania przewyższała ją wielokrotnie. Nienawidziłem skurwysynów jak psów i tępiłem ich przy każdej możliwej okazji. Robiłem to bez żadnych wyrzutów sumienia, bo dla mnie to już nie byli ludzie.

Od tragicznych dla mnie wydarzeń mięło już pięć lat. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Śmierć Iwony i dziecka odcisnęła nieusuwalne piętno, ukierunkowała mnie na zabijanie. Taki, kurwa, byłem i już! Witold „Czarny” Czarnecki – pogromca hybryd.

A tego gnoja, który zabił mi żonę, dorwałem jako pierwszego. Mozolnie poszukiwałem jakiegokolwiek śladu, który pomógłby mi go namierzyć. Z potępieńczo wyjącą duszą, w nieziemskim cierpieniu do znudzenia oglądałem zapis zajścia z celi z tamtego dnia. Sekunda po sekundzie, klatka po klatce. Moje wysiłki długo pozostawały bezowocne, w końcu jednak dostrzegłem pewien szczegół. Na jednym z ujęć w rozcięciu koszuli hybrydy zauważyłem ciemną plamę. Po wykadrowaniu i obróbce technicznej okazało się, że był to fragment tatuażu. Motyw coś mi przypominał. Trzy dni trwało, zanim zorientowałem się co. W stopklatce widziałem fragment ptasiego szponu. Szpon zawieszony na srebrnym łańcuszku był wśród drobiazgów odebranych zatrzymanemu. Moim zdaniem ozdoba była co najwyżej średniej urody, żeby nie powiedzieć, że tandetna. Porównałem wisiorek ze zdjęciem. Pasowały jak w mordę strzelił. Od tego się zaczęło. Kiedy już zwęszyłem trop, nie zamierzałem go zgubić.

Odwiedziłem wszystkie salony tatuażu w mieście. Po dobroci lub krzykiem, machając policyjną odznaką na zmianę z pistoletem, wypytywałem o szesnastoletniego bandytę z biowspomaganiem. W kilku miejscach nie udało mi się nawiązać dialogu. Cóż… liczba salonów ozdabiających ciało zmniejszyła się w mieście łącznie o dziesięć. Niektóre kompletnie zdemolowano przy użyciu łomu. Do jednego wjechała rozpędzona ciężarówka, dziwnym trafem bez kierowcy za kierownicą, za to z pustakiem na pedale gazu. Inny spalił się doszczętnie na skutek zaprószenia ognia. Przypadkowego zaprószenia, z przypadkowo upuszczonej zapalniczki w przypadkowo rozlaną tu i ówdzie benzynę. Właściciele pechowych lokali w wyniku nieszczęśliwych wypadków cierpieli w mniejszym lub większym stopniu także fizycznie. Ostatecznie wszyscy wyśpiewali to, co wiedzieli o gościach, którzy za ich pośrednictwem ozdobili ciało ptasim szponem.

Moja cierpliwość i systematyczność w poszukiwaniach została wreszcie nagrodzona, dotarłem bowiem do faceta, który znał młodocianego zabójcę. Niechętnie przekazywał informacje o nim. Tak przynajmniej było na początku naszej krótkiej znajomości. Nieco później, po złamaniu czterech czy pięciu palców i wybiciu porównywalnej liczby zębów, wręcz entuzjastycznie podzielił się ze mną skrywaną tajemnicą. Gnój, który uczynił mnie wdowcem, odwiedził jego lokal trzykrotnie. Był fanem ptasich motywów i zamierzał ozdobić klatkę piersiową i część ramienia wizerunkiem pikującego ogromnego orła. Tego dnia wieczorem miała się odbyć czwarta, kończąca dzieło sesja.

Przypadek? Zrządzenie losu? Uśmiech fortuny? W zasadzie było mi wszystko jedno, jak nazwać taki zbieg okoliczności. Prawie wszystko jedno – nie zgadzałem się na to, aby moje pojawienie się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze określić mianem palca bożego. Bóg nie maczał w tym palca ani niczego innego z prostego powodu – nie było go. Jeśliby był, nie pozwoliłby na to, co stało się z moją żoną.

Zaczekałem do wieczora na specyficznego klienta. Aby zabić czymś nudę, sam poddałem się zabiegowi zdobnictwa. Tatuażysta mało nie zsikał się ze strachu, kiedy zażądałem, aby na ramieniu wydziergał mi najdoskonalszego drapieżnika, jaki mi wówczas przyszedł do głowy. Próbował się tłumaczyć, że z połamanymi palcami nie sprosta zadaniu. Gówno mnie to obchodziło. Pod groźbą kontynuacji uszczuplania uzębienia, trzęsącymi się rękoma i z wolno skapującą z rozbitego nosa krwią zabrał się do pracy. Trzy godziny później z barku na ramię spełzał mi ksenomorf – kosmita z serii filmów Obcy który był doskonałą maszynką do zabijania. Zamierzałem dorównać mu w rzeczywistości, polując na hybrydy. Bez wyjątków. Bez litości. Zgodnie z prawem lub przekraczając jego granice. I wszystko jedno, jakimi metodami, byle skutecznie. Najlepiej śmiertelnie skutecznie.

Gnój przyszedł punktualnie. Zatrzymał się w progu i widząc małą demolkę wewnątrz lokalu, zamierzał się wycofać. Wiedziałem, do czego był zdolny z całym tym swoim biowspomaganiem. Byłem przygotowany do szybkiego działania. Nagromadzona we mnie wściekłość znalazła wreszcie ujście. Nie pamiętam dokładnie wszystkich wydarzeń tamtego wieczora. Wpadłem po prostu w amok. Dopiero potem, ładnych kilka dni później, błądzące gdzieś w moim umyśle obrazy poukładały się jako tako w całość. Prawie całość – kilku puzzli w tej specyficznej układance wciąż brakowało. Hybryda zarobiła dwie kulki – po jednej w każde kolano. Może i była niesamowicie szybka, na przestrzelonych nogach nikt jednak biegać nie potrafi. I z całym, powiedzmy, szacunkiem do biowspomagania, jak na razie nikt jeszcze nie wymyślił takiego rodzaju pseudopierwotniaków, które uleczyłyby rozpieprzone kolano w ciągu kilkunastu sekund. Być może zabrałoby im to jakąś godzinę, ale nie zamierzałem podarować przeciwnikowi aż tyle czasu. Dopadłem skurwiela i najzwyczajniej w świecie zatłukłem. Gołymi pięściami, waląc długo, bez cienia litości. Jak drapieżnik, który dopadł wreszcie swą ofiarę. Próbującego interweniować tatuażystę również zabiłem. Między innymi właśnie to niezbyt dobrze pamiętam.

Kiedy amok przeminął, stałem rozebrany do pasa, ociekając krwią. Część była moja – ze świeżo wykonanej dziary niemrawo sączyło się kilka cienkich strużek. Ale większość czerwonej, lepkiej mazi pochodziła z dwóch ciał, które leżały nieruchomo u mych stóp. Oba były zmasakrowane. Nie ulegało wątpliwości, że jakakolwiek akcja reanimacyjna z góry skazana byłaby na porażkę. Zresztą nie było nikogo, kto by się jej podjął. Z pewnością nie zrobiłbym tego ja. Nie po to zabijałem, żeby przywracać do życia. Gnojek, który pozbawił mnie rodziny, dostał za swoje, ale to nie było wyrównanie rachunków. Jego śmierć usatysfakcjonowała mnie tylko częściowo. To był dopiero pierwszy, malutki krok. Takie zaledwie otwarcie rachunku, który miałem do wyrównania z hybrydami. Tamtego dnia narodził się drapieżnik. Witold Czarnecki. Czarny. Ja.

***

Siódmy był poobijany, sinofioletowy i zagipsowany od pasa w dół. Unieruchomione na wyciągu nogi wystawały spod prześcieradła, całości dopełniał bujny włos na klatce piersiowej, który wyrywał się na wolność spod rozpiętej piżamy.

– Przyniosłeś? – zapytał, trąc dłonią szorstki zarost na wydatnej szczęce.

– Tak – odpowiedziałem i podałem mu reklamówkę.

W środku obijały się przybory do golenia i do mycia zębów, ładowarka, odtwarzacz MP3 oraz zafoliowany trójpak nowiuteńkich bokserek. W kontekście tych ostatnich spojrzałem na linki, które przyczepione były do poręczy nad szpitalnym łóżkiem. Drugie ich końce łączyły się z wystającymi z gipsu śrubami.

– Nie da rady, stary. – Pokręciłem głową, siląc się na zachowanie powagi. – Pomijając niechęć do gmerania w twoich okolicach intymnych, założenie ci gaci jest technicznie niemożliwe.

Rafał Łopiński, Siódmy, miał nietęgą minę.

– Szlag by to… – Westchnął, nie kończąc przekleństwa. – Prześcieradło ledwo skrywa mi klejnoty rodowe, a na obchodzie wszystkie pielęgniarki ustawiają się w nogach łóżka. Poszturchują się łokciami i patrzą znacząco jedna na drugą. Mówię ci, Witek, to uwłacza mojej godności!

W skardze Siódmego nie było jednak smutnych tonów i prawdziwego żalu. Wręcz przeciwnie – wydawał się raczej rozbawiony całą sytuacją.

– Nie przejmuj się tym, chłopie! – poradziłem mu kpiącym tonem. – Poleżysz tak sobie ze trzy tygodnie, to widoczek im spowszednieje. Poza tym męska połowa posterunku chciałaby, aby te znaczące spojrzenia dotyczyły ich, a nie ciebie.

Łopiński w odpowiedzi pokręcił zdegustowany głową.

– Mogę mieć do ciebie dwie prośby?

– Wal śmiało!

– Ogolisz mnie?

– Chyba cię pogięło! – Parsknąłem śmiechem i udając obrazę, odsunąłem się od jego łóżka. – Masz połamane nogi, a nie ręce. Poza tym na korytarzu błąkają się znudzone pielęgniarki chętne ogolić cię wręcz całego, a ty chcesz, żebym to ja oskrobał ci gębę? Nie uderzyłeś się czasem podczas akcji w głowę?

Widząc przeczący ruch wspomnianej przed momentem części ciała, dodałem:

– Skoro nie, to pewnie podczas transportu do szpitala spadłeś z noszy. Przynajmniej dwa razy.

– Dobra, dobra! – obruszył się Siódmy. Błąkający się gdzieś w kącikach jego ust nikły uśmieszek wyraźnie sugerował, że pierwsza prośba była zamierzonym żartem. Znałem zresztą faceta wystarczająco długo, aby nie dać się na to złapać.

– Do rzeczy! – Przyparłem kumpla do muru, widząc, że jakoś nie potrafi się zebrać i naprawdę o coś poprosić.

– Chodzi o Monikę – burknął pod nosem, spuścił wzrok i zaczerwienił się po czubki uszu.

– Tak? – udałem zaciekawienie, konfundując go jeszcze bardziej.

Tajemnicą poliszynela było to, że aspirantka Tokarczyk wpadła Rafałowi w oko. Zdaje się, że on jej również. Na razie jednak zabierali się do siebie jak pies do jeża.

– Nie chcę, żeby widziała mnie w takim stanie.

Głowę bym dał, że Siódmy zaczerwienił się jeszcze bardziej niż przed momentem.

– Rozumiem, że mam na wszelkie możliwe sposoby trzymać Monikę z daleka od ciebie?

– Może nie na wszelkie, ale ogólnie – tak.

– Dobra, stary! – zgodziłem się wielkodusznie, ściskając wielką łapę na pożegnanie. – Masz to jak w banku.

Stojąc w progu, spojrzałem na jedynego oprócz mnie żywego członka oddziału operacyjnego. Sińce dość mocno kontrastowały z ogólną bladością. Łopiński porządnie jednak oberwał.

– Dzięki, Czarny! – Uśmiechnął się na do widzenia, lekko poprawiając niewygodną pozycję.

Udałem, że nie widzę grymasu bólu, który zagościł na jego twarzy.

– Podziękujesz, jak wyzdrowiejesz! – odpowiedziałem i wyszedłem.

Na korytarzu wygrzebałem z kieszeni komórkę i wybrałem numer z listy kontaktów. Popikało, pobuczało, aż w końcu usłyszałem damski głos.

– Halo?

– Cześć, Monika. Mówi Witek Czarnecki.

– Cześć!

– Właśnie wyszedłem od Rafała.

– Co z nim? – Pytanie zostało rzucone szybko, żeby nie powiedzieć: nerwowo. Dziewczyna wyraźnie była bardzo zainteresowana stanem zdrowia kolegi z pracy.

– Niby w porządku, ale jednak mocno cierpi. Leży biedak unieruchomiony, nie ma mu kto pomóc zjeść czy chociaż podać szklanki herbaty. O ogoleniu się już nie wspominając. Facet nie ma do kogo gęby otworzyć – kłamałem jak z nut. – Pielęgniarki tu jakieś niemiłe, nieskore do pomocy. – To ostatnie zdanie na nieszczęście trafiło do uszu przechodzącej obok siostry w jasnozielonym kitlu. Jeśli wzrok mógłby zabijać, pewnie na miejscu padłbym trupem. – Tak sobie pomyślałem, że może gdybyś znalazła jakieś pół godzinki, Rafałowi przydałoby się towarzystwo, chociaż na trochę.

– Już jadę! – stanowczo, konkretnie, bez cienia wahania.

To mi się w tej dziewczynie podobało – kiedy zachodziła potrzeba, Monika nie miała problemu z podejmowaniem decyzji.

– Która sala?

– Dwudziesta trzecia, piętro drugie.

– Uprzedzisz go?

– Myślę, że lepiej będzie, jak zrobisz mu niespodziankę.

– Dzięki, Witek! – W jej głosie zabrzmiały ciepłe tony. – Powiem Rafałowi, jak bardzo się o niego troszczysz.

– Tak, tak! – zgodziłem się, z trudem utrzymując powagę. – Nie omieszkaj!

Ledwo zakończyłem połączenie, wyobraziłem sobie minę kumpla i parsknąłem śmiechem. Przechodząca obok ta sama co uprzednio pielęgniarka w zielonym wdzianku spojrzała na mnie, jakbym był niespełna rozumu.

– Przepraszam, siostro! – zaczepiłem zdegustowaną moim zachowaniem kobietę. – Którędy na psychiatrię?

Równie dobrze mógłbym zapytać, którędy na Grunwald. Tym razem jej wzrok nieomal mnie spopielił.

***

Hybryda siedziała na przyśrubowanym do podłogi krześle. Miała skute ręce i nogi, dodatkowo do metalowego oparcia przypinały ją dwa szerokie pasy, biegnące tuż pod pachami i nieco powyżej bioder. O tym, że osoby z biowspomaganiem potrafią uciec w nieprawdopodobnych okolicznościach, z dobrze strzeżonych miejsc, przekonałem się w bardzo bolesny sposób. Tym razem nikt nie chciał ryzykować powtórzenia incydentu sprzed kilku lat, zastosowano więc wszelkie dostępne środki ostrożności. Metalowe podeszwy butów aresztanta ściśle przylegały do wyłożonej płytami przewodzącymi podłogi, złapane w magnetyczną pułapkę. Z sufitu w dół lało się intensywne światło, które dzięki alternatywnemu zasilaniu nie gasło nawet po odcięciu prądu w całym budynku. Wnętrze pokoju przesłuchań monitorowały bez przerwy cztery reagujące na każdy ruch kamery, rozmieszczone w rogach. Pozwalały dostrzec płatki łupieżu sypiące się z głowy na ramiona zatrzymanego, a sprzężone z nimi mikrofony były tak czułe, że prawie słychać było towarzyszący temu szelest. Hybryda siedziała unieruchomiona, podana jak na widelcu.

Przyglądałem się jej przez weneckie lustro. Jeśli chodzi o zwykłych ludzi, był to dobry, sprawdzony sposób obserwacji ogólnego zachowania i reakcji na zadawane pytania. W przypadku osób z biowspomaganiem bywało różnie. Niektórzy z nich wprowadzali do swych ciał szczepy pseudopierwotniaków, które znacząco poszerzały możliwości postrzegania. Modyfikacje umożliwiały na przykład widzenie w ciemności i w podczerwieni. Soczewka oka mogła zwiększać elastyczność i zmieniać kształty w dużo większym zakresie niż normalnie. Dzięki temu w zależności od potrzeb zachowywała się jak zoom w aparatach fotograficznych. Przy tego rodzaju właściwościach przeniknięcie wzmocnionym wzrokiem przez taflę weneckiego lustra stanowiło mały pikuś. Nie zdziwiłbym się, gdyby taka zdolność dodawana była jako mały bonus do dużo poważniejszych modyfikacji ciała. W tej sytuacji z anonimowością obserwatora można było się pożegnać. Ani mnie to ziębiło, ani grzało. Nie miałem nic przeciwko, żeby zatrzymany widział moją twarz. Z pewnością nie należała ona do przyjaznych, poza tym w głębi duszy miałem nadzieję, że będzie to ostatnia twarz, jaką ujrzy w swoim życiu.

Przyglądałem się, cokolwiek by mówić, dość pospolitej gębie. Znaków szczególnych – brak. Innych, mniej szczególnych – również. Najbardziej charakterystyczną cechą oblicza była jego… nijakość. Facet idealnie nadawał się do tego, aby wtopić się w tłum i przepaść bez wieści. Jarzące się podczas aresztowania oczy były teraz zwyczajne, brązowe. Intensywna czerwień, która nadawała hybrydzie demoniczny wygląd, znikła jak dotąd bezpowrotnie po tym, jak potraktowałem gościa prądem. Bliskie spotkanie z elektrycznością mocno zmieniło zatrzymanego.

Według opinii lekarskiej siedzący w pokoju przesłuchań mężczyzna na powrót stał się zwykłym człowiekiem. Pseudopierwotniaki, które pozwalały mu ignorować postrzały z broni palnej, usmażone zostały w mgnieniu oka co do jednego. Żegnajcie, cudowne właściwości wspomaganego ciała. Był superman, jest zwykły złamas. Złamas, którego należało przesłuchać. A może by tak wszystkich, którzy byli choć trochę podejrzani o modyfikację ciała, potraktować prądem? Nie zdążyłem rozwinąć w myślach tej interesującej idei.

Z cichym skrzypnięciem uchyliły się drzwi, a w szparze między nimi a futryną ukazała się uśmiechnięta twarz Moniki Tokarczyk.

– Rafał powiedział, że cię zabije.

– Już kilka razy wcześniej mi to obiecywał. – Wzruszyłem ramionami.

Dziewczyna spoważniała.

– Szef chce cię widzieć u siebie.

– Jak szybko?

– Natychmiast! – odpowiedziała, a widząc moją kwaśną minę, dodała: – Służba nie drużba.

– Tak – zgodziłem się. – A drużba nie służba, więc po co tu filozofować?

Spojrzałem przez lustro na pokój przesłuchań – hybryda wciąż siedziała bez ruchu, sprawiając wrażenie nieświadomości tego, co działo się obok. Może rzeczywiście nie wiedziała? W końcu ponoć skutecznie pozbawiłem ją wsparcia ze strony armii symbiotycznych żyjątek.

Ruszyłem na drugie piętro. Szef wzywał, a jemu się nie odmawiało. Prawie się nie odmawiało, bo w przeszłości kilkakrotnie zdarzyło mi się zignorować jego służbowe polecenia. Potem były dywaniki i słowne połajanki, raz nawet komendant Toszko zagroził mi wyrzuceniem z jednostki. Potem jednak szybko zmienił zdanie, widząc, że gówno mnie to obeszło. Ktoś mógłby powiedzieć, że miałem u Starego specjalne względy. Trochę w tym racji było, Toszko chyba rzeczywiście mnie lubił. Wszystko jednak miało swoje granice i nawet ja mogłem przegiąć pałę.

Zapukałem w drzwi i po krótkim „proszę!” wszedłem do gabinetu szefa.

– Siadaj, Czarny! – W głosie Starego wyraźnie wyczuwalne było zmęczenie. – Akcja w kamienicy na Sienkiewicza wymknęła się spod kontroli – stwierdził.

Chciałem powiedzieć, że nie musimy rozmawiać o oczywistych rzeczach. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak oddział operacyjny wypadł podczas zatrzymania hybrydy. Kontroli nad wydarzeniami nie mieliśmy wtedy chyba nawet przez pierwsze pięć minut. Toszko uniósł jednak palec wskazujący i oznajmił:

– Nie przerywaj mi! Siedź, gdzie siedzisz, i słuchaj uważnie, zamiast mielić jęzorem po próżnicy!

Oho! – pomyślałem. Ktoś tu wstał lewą nogą. I to z pewnością nie ja!

Przyjrzałem się szefowi uważniej. Miał podkrążone oczy, a związane z nimi po zewnętrznych stronach bruzdy wydawały się głębsze niż zazwyczaj. Mocno przerzedzone siwe włosy sprawiały wrażenie, jakby ich właściciel ułożył je ręką, nie mając czasu na posłużenie się grzebieniem. W tym momencie Toszko wyglądał na starszego o jakieś dziesięć lat w porównaniu z codziennym wizerunkiem.

– Wiem, że zetknęliście się z hybrydą o niespotykanych dotąd możliwościach. Siła, szybkość, widzenie w nocy, niewrażliwość na postrzały i tak dalej. Cholera wie, co facet jeszcze potrafił, zanim go przysmażyłeś paralizatorem. To, że w ogóle udało się aresztować hybrydę i że właśnie teraz siedzi w pokoju przesłuchań, jest niewątpliwie sukcesem. Blaknie on jednak zupełnie wobec strat własnych. Poszło ośmiu, wróciło dwóch, z czego tylko jeden o własnych siłach. To już, nie owijając niczego w bawełnę, czarna dupa. Katastrofa! Oddział interwencyjny sekcji do walki z przestępczością z udziałem osób z biowspomaganiem nie został zdziesiątkowany. On został wybity prawie że do nogi! I to przez jednego tylko przeciwnika!

Westchnąłem ciężko prawie równocześnie z przełożonym.

– Wiem, Czarny, co chcesz powiedzieć – oznajmił Toszko, widząc, że ponownie zamierzam mu przerwać. – To nie twoja wina i daleki jestem od wieszania na tobie psów. Spieprzył przede wszystkim Pierwszy, który nie zareagował w porę. Zamiast się wycofać, jak debil uparcie realizował założenia taktyczne. Błędne założenia, jak się w trakcie akcji okazało. Nad nim też się nie będę pastwił. Po pierwsze nie wypada źle mówić o zmarłych, po drugie niczego to i tak nie zmieni. Kapitan Zawilski był dobrym oficerem, ale do szkolenia kotów na unitarce. Na dowodzenie w polu miał jednak za małe jaja. Wydarzenia w kamienicy na Sienkiewicza potwierdzają to w stu procentach.

Kolejne ciężkie westchnienie, tym razem pojedyncze, w wykonaniu szefa.

– Tak stawiając sprawę, pozostaje postawić sobie pytanie: kto uczynił ograniczonego trepa dowódcą oddziału interwencyjnego? Odpowiadam – ja! A wiesz, Czarny, dlaczego to zrobiłem?

Wiedziałem, ale milczałem. Toszko i tak zamierzał nazwać rzeczy po imieniu, więc przerywanie jego monologu mijało się z celem.

– Nie miałem innego wyjścia – oznajmił komendant z ciężkim westchnieniem. – I nie chodzi mi o to, że Zawilski był pociotkiem któregoś ministra, a tatuś biznesmen, chcąc wkupić się w łaski miejskiej policji, zasponsorował kilka nowiuteńkich radiowozów. Koneksje rodzinne podwładnych i hojność szemranych sponsorów mam w głębokim poważaniu. Zawilski został dowódcą, ponieważ był jedynym oficerem. W dziesięcioosobowym oddziale interwencyjnym miał tylko jednego stojącego nieco niżej w służbowej hierarchii konkurenta. Rzekomego konkurenta, ów funkcjonariusz wcześniej odmówił bowiem pokierowania akcją aresztowania hybrydy.

Zaczynam się denerwować, gdy ktoś próbuje mną manipulować. Granie tanimi chwytami na uczuciach i próba wywołania u mnie poczucia winy przynosiły zazwyczaj skutek odwrotny do zamierzonego. Mimo wcześniejszego polecenia, by siedzieć cicho i słuchać, przerwałem przełożonemu w dość obcesowy sposób:

– Daruj sobie te podchody, Janusz! – Niewielu mogło zwracać się do szefa per ty. Szczęśliwie należałem do tego wąskiego grona. – Jeżeli czekasz na moje łzy skruchy, to muszę cię rozczarować. Dobrze wiesz, dlaczego odmówiłem wątpliwego awansu.

Toszko powoli pokiwał głową. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że o wiele lepiej czułem się w walce jako zwykły policjant niż jako sterujący walką innych dowódca. Owszem, pracowałem w zespole, wolałem jednak nim nie kierować. W chwilach, w których wpadałem w amok, ryzykowałem życie. Dopóki było to moje życie, nie wahałem się. Jeśli jednak odpowiadać miałbym za kolegów, fakt ten skutecznie związywałby mi ręce i uniemożliwiałby działanie w pełnym zakresie. Zależność była prosta – gdy ja przeszarżuję, ja dostanę po dupie. Kiedy jednak dowódca schrzani sprawę, baty zbiera cały oddział. Poza tym jeśli kieruje się poczynaniami grupy ludzi, trzeba mieć do akcji pewien dystans. Ocena sytuacji i analiza ewentualnego dalszego rozwoju wydarzeń zawsze zabiera przynajmniej kilka sekund, a na to czasami nie można było sobie pozwolić. W przypadku hybryd zostanie pół kroku z tyłu równoznaczne było z pozwoleniem na ich ucieczkę. Być może potrafiłbym kierować akcją na chłodno, bez zatracenia się w niej. Nie miałem jednak ochoty tego sprawdzać. Rola generała, który stoi obok rozbitego na pobliskim wzgórzu sztabowego namiotu dowodzenia i obserwuje, jak jego podwładni leją kogoś albo od tego kogoś dostają lanie, i na tej podstawie wydaje rozkazy, nie odpowiadała mi ani trochę.

Zdecydowanie bardziej wolałem być w samym centrum wydarzeń. Miałem wówczas szansę ponownie wpaść w amok i uwolnić drzemiącego wewnątrz drapieżnika. Od czasu do czasu musiałem znaleźć ujście dla nieustannie zbierającej się gdzieś we mnie nienawiści. Krótkie chwile szaleństwa, w których przeistaczałem się w bezlitosną maszynę do zabijania, oczyszczały moją duszę. Pozwalały mi żyć. Nie wiem, co by się bez nich stało, ale z pewnością nie byłoby to nic dobrego.

Toszko znów westchnął, godząc się chyba z tym, że nie zrealizuje założonego wcześniej scenariusza rozmowy. Znaliśmy się parę ładnych lat, zdążył się więc wielokrotnie przekonać, że manipulowanie mną nie było łatwe. Bez słowa otworzył szufladę w biurku i wyjął z niej do połowy opróżnioną butelkę. Po chwili o blat biurka stuknęły dwie szklanki z grubymi denkami.

– Masz coś przeciwko temu, żeby do rozmowy dołączył się mój przyjaciel Jack Daniels?

Nie miałem. Bursztynowy płyn zabulgotał w szkle. Komendant wypił swoją porcję jednym haustem.

– Nie byłeś na pogrzebach chłopaków – powiedział z wyrzutem.

– Nie byłem – odparłem zgodnie z prawdą, ale bez poczucia winy. Rodziny funkcjonariuszy, którzy zginęli podczas fatalnej akcji, swoje już wycierpiały. Obecność podczas ostatniego pożegnania tego, który przeżył, byłaby według mnie dodatkowym źródłem bólu. Z takiego założenia wyszedłem i nie pojawiłem się na żadnym z trzech cmentarzy. – Przejdźmy do rzeczy, Janusz! – zaproponowałem, bo nie zamierzałem się z powyższego faktu tłumaczyć.

Toszko dolał sobie drugą porcję alkoholu i zmęczonym głosem oznajmił:

– Przysyłają nam ze Szczytna świeże mięso armatnie. Do końca tygodnia zamelduje się tu dziesięciu nowo wypromowanych policjantów. Oddział interwencyjny zostanie odtworzony. Wolałbym jakichś antyterrorystów albo chociażby paru funkcjonariuszy z kilkuletnim doświadczeniem w pracy operacyjnej. Niestety to nie jest koncert życzeń. Dostaliśmy samych nieopierzonych smarkaczy. Twoim zadaniem będzie zrobienie z nich prawdziwych twardzieli.

– Słucham? – tylko tyle zdołałem wykrztusić.

– Masz ich wdrożyć i przygotować do działania tak, żeby na widok hybrydy szarżującej z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę albo podnoszącej jedną ręką samochód nie narobili pod siebie.

– Odmawiam! – stanowczo zaprotestowałem przeciw roli niańki dla absolwentów niedzielnej szkółki w Szczytnie.

– Nie masz takiej możliwości, Czarny. – Szef spojrzał mi prosto w oczy. – Rafał Łopiński jest unieruchomiony przynajmniej na miesiąc. Potem czeka go jeszcze długa rehabilitacja. Lekarze mówią, że wróci do pracy, ale najprawdopodobniej będzie ona zlokalizowana za biurkiem. Tu i teraz został mi tylko jeden doświadczony policjant. Wiem, że nie chcesz, ale nie mam wyboru. Zostajesz dowódcą oddziału interwencyjnego bez prawa do odwołania się od tej decyzji.

Chciało mi się wyć z bezsilnej wściekłości. Stary urządził mnie na cacy. Aż mnie zęby zaswędziały na myśl o bandzie nieporadnych amatorów chcących pójść na wojenkę z hybrydami. PKP. Pięknie, kurwa, pięknie!

Toszko nalał mi danielsa prawie po sam brzeg szklanki.

– Gratuluję awansu, Czarny.

Wypiłem wszystko na dwa łyki. Niewiele pomogło.

***

Drzwi do pokoju przesłuchań były zamknięte. Spodziewałem się tego, więc odegrałem przygotowaną uprzednio scenę wielkiego zawodu i rozgoryczenia. Przez moment udawałem nawet wściekłość. To ja go aresztowałem! Mam prawo być przy przesłuchaniu! Te i kilka podobnych w swym przekazie zdań wypowiedziałem podniesionym głosem, aby wszyscy postronni obserwatorzy zorientowali się w moim nastroju. Na użytek gawiedzi żywo też gestykulowałem i kilkakrotnie zakląłem.

Uspokoiłem się po około dziesięciu minutach strzelania fochów. Dłuższe odgrywanie podwładnego niezgadzającego się z decyzją szefa mogłoby wydać się podejrzane. Spuściłem więc z tonu i w coraz mniej żarliwej dyskusji dałem się przekonać wyświechtanym argumentom o tym, że brakuje mi dystansu do tej sprawy, że nie można samowolnie mścić się za kolegów, że hybryda hybrydą, ale nawet on zasługuje na uczciwy proces. Wszyscy wiedzieli, że jestem porywczy, więc podczas przesłuchania mogłyby ponieść mnie nerwy, a wówczas mógłbym zrobić zatrzymanemu małe kuku. To z kolei byłaby woda na młyn dla jego adwokata. Na gościu ciążyły zarzuty przynajmniej sześciu zabójstw, ale obchodzono się z nim jak z jajkiem. Miał swoje prawa. „Hybryda też człowiek” – grzmiały kretyńskie hasła z sądowych ambon. Gówno prawda – jak dla mnie. Osobnicy z biowspomaganiem plasowali się na samym końcu mojej prywatnej kolejki istot żywych. Za wszami, żukiem gnojarzem, dwoinką rzeżączki i jeszcze kilkoma innymi plugastwami z wirusem genitalnej opryszczki włącznie.

Kręcąc zdegustowany głową, opuściłem komisariat. Ledwo zamknęły się za mną drzwi, pognałem do samochodu. W jego wnętrzu, ocierając z czoła kilka kropel potu, czym prędzej włączyłem nasłuch. Technika pozwalała zminimalizować rozmiary mikrofonów aż do granic absurdu. Domyśliłem się, że szef nie będzie chciał dopuścić mnie do przesłuchania, więc zawczasu postarałem się nie wypaść z gry. Zanim aresztowany został przykuty i przypięty do krzesła, przewinąłem się niespostrzeżenie przez przypominający akwarium pokój. Pod blatem stołu przykleiłem jeden, a pod poręczami fotela dwa mikrofony wielkości ziaren słonecznika. Słyszałem wszystko dokładnie, choć nie było mnie w środku.

Zatrzymany nazywał się Jacek Czartoryski. Arystokratyczne nazwisko nie szło jednak w jego przypadku w parze z ogładą i dobrymi manierami. Był arogancki i bez przerwy przeklinał w niewyszukany sposób. Chciałbym zobaczyć minę Toszki, kiedy nazwał go jebanym pizdolizem. Z pewnością była wyjątkowa! Facet miał trzydzieści pięć lat, zawodowo zajmował się wynajmem ciężkiego sprzętu budowlanego, prywatnie był miłośnikiem sportów ekstremalnych. Zwłaszcza wysokogórskiej wspinaczki. Hobby służyło mu za pretekst do biowspomagania. Chciał być silniejszy i wytrzymalszy, aby zdobywać najtrudniejsze szczyty. W kilku słowach – istne wcielenie górskiej kozicy. Wspinał się w całkowitych ciemnościach, bo to ponoć jeszcze bardziej go kręciło.

Pieprzenie w bambus! Facet wyraźnie robił w balona szefa i dwóch innych oficerów śledczych. Kreował się na niewinnego fascynata przeżyć z dużą dawką adrenaliny w krwiobiegu. Poddał się zabiegowi biowspomagania niecałe dwa lata temu. Od tamtego momentu cierpiał na pojawiające się okresowo silne bóle głowy. Podczas ich napadów zdarzało mu się irracjonalnie zachowywać.

Słysząc tę ostatnią bzdurę, omal nie parsknąłem śmiechem. Facet kłamał jak z nut. Wciskał dobrze ułożoną bajeczkę, którą co rusz, niby zupełnie przypadkowo, ubarwiał nowymi, niczego niewnoszącymi szczegółami. Według niej napadnięty został przez grupę chuliganów, których nie do końca świadomie z powodu bolącej głowy trochę poturbował. O tym, że poturbował ich na śmierć i że zamiast chuliganów pozbawił życia sześciu policjantów, dowiedział się dopiero po fakcie. Zaraz po tym, jak minęła mu koszmarna migrena. Szopka, jaką odstawił Czartoryski, była żenująca. W każdym razie przynajmniej dla mnie, bo przesłuchujący hybrydę oficerowie śledczy sprawiali wrażenie, jakby dali się na to nabrać.

Oczami wyobraźni widziałem, jak każdy z nich, z moim szefem włącznie, notuje podany adres kliniki, w której odbył się zabieg biowspomagania. W ciemno mogłem się założyć, że wskazane przez aresztowanego miejsce nie istnieje. Podobnie jak nie istniał wymieniony z imienia i nazwiska neurobiolog, który czuwał nad procesem implementacji odpowiednich szczepów pseudopierwotniaków. To była jedna wielka ściema. Wszystko wskazywało jednak na to, że na razie tylko ja zdawałem sobie z tego sprawę.

Po około dwóch godzinach pytania zadawane przez komendanta i jego dwóch pomocników stawały się coraz bardziej chaotyczne. Automatycznie również w uzyskiwanych odpowiedziach było coraz mniej treści. Przesłuchanie zmierzało na manowce i rokowało jedynie tym, że za parę dni utknie w martwym punkcie. Wówczas do toczącej się rozmowy włączył się jeszcze jeden głos.

– Panowie! – usłyszałem basowe dudnienie w słuchawkach. – Mój klient jest już zmęczony. Dalsze wypytywanie byłoby w powyższych okolicznościach nieludzkie. Proponuję zrobić przerwę w celu nabrania sił. Możemy kontynuować naszą rozmowę za, powiedzmy, godzinę. Stanowczo na to nalegam.

Ależ śliska ta papuga! I co za dobór słów! Zmęczony klient – dobre sobie. Czym? Siedzeniem na dupie? Pitoleniem trzy po trzy? Wypytywanie byłoby nieludzkie… Dlaczego nie użył stwierdzenia: niehybrydzkie? Chociaż, jeśli wierzyć opinii lekarza, cały ten Czartoryski po porażeniu prądem ponownie stał się zwykłym człowiekiem. Pomniejszenie znaczenia przesłuchania poprzez określenie go rozmową było tanim chwytem i celowo miało kontrastować ze stanowczym naleganiem na przerwę. Oczywiście owa przerwa była tylko propozycją. Urocze, aż do wyrzygania.

W końcu jednak znalazłem punkt zaczepienia. Na chwilę obecną do hybrydy nie mogłem dobrać się w żaden sposób. Był pilnowany przez okrągłą dobę przez osoby uczulone na wszystko, a w szczególności na mnie. Nie miałem szans, żeby dorwać gnoja i wydusić z niego prawdę. Wobec powyższego jako źródło interesujących faktów musiał mi posłużyć Ambroży Legień – adwokat o basowym głosie.

Znałem typa od kilku lat, choć tylko z wokandy sądowej, nie osobiście. W tym czasie miłością do niego nie zapałałem ani przez sekundę. Z wielkim zaangażowaniem bronił najgorsze szumowiny w mieście. Tajemnicą poliszynela było to, że pan mecenas znał się i przyjaźnił z wierchuszką miejskiej mafii. Legień pojawił się na planie wydarzeń błyskawicznie tuż po aresztowaniu hybrydy i fakt ten wyraźnie sugerował, że Czartoryski był ważnym elementem organizacji przestępczej. Do tego pasowała propozycja, którą otrzymałem tuż przed tym, jak popieściłem go paralizatorem. Chciał, żebym przyłączył się do takich jak on. Twierdził, że potrzebują wyszkolonych, znających się na broni, twardych ludzi. Użyta przez niego liczba mnoga sugerowała, że jest ich już spora grupa. Umiejętność walki, w tym strzelania, zwiększały moją atrakcyjność i przydatność dla niej. Fakt ten z kolei dość jednoznacznie nasuwał myśl o działaniach z użyciem broni, które wykraczały poza granice prawa. To plus adwokat mafii – równanie było dziecinnie proste do rozwiązania.

Do hybrydy nie miałem dostępu. Jego obrońcą mogłem jednak zająć się w każdej chwili. Pozostało mi tylko zaczekać, aż Legień opuści komisariat. Przekonanie go do odbycia natychmiastowych bezpłatnych konsultacji prawniczych nie powinno stanowić problemu. Broniący największe ścierwa adwokaci nie mieli moralnych kręgosłupów, więc przejście na drugą stronę, choćby na trochę, nie wykraczało poza ich możliwości. Poza tym jeśli chciałem, potrafiłem być bardzo przekonujący.

***

Jacek Czartoryski rzeczywiście należał do miejskiej mafii. W jej kręgach znany był jako Gała. Kiedy tylko to usłyszałem, od razu nasunęły mi się skojarzenia z jego czerwonymi oczami. Swego czasu jarzyły się tuż nade mną i przewiercały prawie na wylot upiornym spojrzeniem. Po chwili jednak przypomniałem sobie, że lokalni gangsterzy nie słyną ze zbyt lotnych umysłów. Wniosek był prosty – nadanie Czartoryskiemu ksywy na podstawie podobnych do moich skojarzeń raczej wykraczało poza granice ich intelektualnych możliwości. Nie chcę przez to powiedzieć, że cała mafia to obesrane sieroty ledwo potrafiące liczyć do dziesięciu. Gdyby tak było, policja dawno wyłapałaby wszystkich jej członków bez potu na czole. Skąd więc Gała? Cholera ich wie.

Początkowo Czartoryski był stadionowym chuliganem. Wszczynał burdy na meczach, organizował tak zwane ustawki oraz w nich uczestniczył. Przemocy na trybunach mówiłem zdecydowane nie. Nie miałem jednak nic przeciwko temu, aby dwie bandy debili obiły sobie tępe gęby gdzieś w ustronnym miejscu. Jeżeli wraz z krwią z rozbitego nosa wyciekał nadmiar testosteronu albo gdy kilku skopanych mięśniaków wyłączonych zostało na parę tygodni z funkcjonowania w społeczeństwie, to działało to tylko na korzyść owego społeczeństwa. Gała po okresie bycia kibolem stał się przestępcą pełną gębą. Kradł samochody, włamywał się tu i ówdzie, a że szło mu całkiem nieźle, wpadł w oko mafii. Wówczas zaczął działać na jeszcze większą skalę. Wszedł w handel narkotykami, stręczycielstwo i wymuszanie haraczy. Zwłaszcza w tym ostatnim szło mu najlepiej, bo skłonność do puszczania w ruch pięści pozostała jeszcze z czasów stadionowych bijatyk. Jego pozycja w przestępczej organizacji stale rosła, a po zabiegu biowspomagania Gała dostał się na mafijne salony.

Stał się człowiekiem do zadań specjalnych. Był przedłużeniem ręki najwyższych bossów. Ręki, która w zależności od potrzeb trzymała bejsbolową pałkę, nóż lub gnata. Dzięki jarzącym się na czerwono oczom budził z jednej strony grozę, z drugiej zaś stał się pewnego rodzaju maskotką, pupilkiem ojców chrzestnych miejskiej mafii. W zamian za skuteczne świadczenie specyficznych usług zyskiwał coraz szersze przywileje. W dużym uproszczeniu było to podstawowe i nieodłączne atrybuty gangstera – gruby szmal, luksusowa fura i panienki. W rozwinięciu tego uproszczenia znalazła się również opieka prawna. Mafia dbała o swoich ważnych członków, zapewniając im szybki i łatwy dostęp do sowicie opłaconych adwokatów. Między innymi takich jak Ambroży Legień, z którym uciąłem sobie pouczającą pogawędkę.

Z początku żywił przed nią pewne opory i trudno się facetowi dziwić – obcy mężczyzna w czarnej kominiarce nie budzi w końcu zaufania. Jednak kwadrans później obrońca Czartoryskiego diametralnie zmienił swoją postawę i wyzbył się wszelakich uprzedzeń, żywionych wobec osób z czarnymi nakryciami na całą głowę z dziurami na oczy i usta. W mało interesujących okolicznościach przyrody – a precyzując: pomiędzy dwoma kontenerami na śmieci, gdzie na siłę wepchnąłem opierającego się adwokata – potoczyła się ciekawa rozmowa. Kilka razy musiałem po przyjacielsku klepnąć pana mecenasa, bo zacinał się i udawał, że nie pamięta. Ponieważ darzę takich typów jak on dość specyficzną przyjaźnią, zamiast otwartą ręką po plecach, klepałem go pięścią po twarzy. To był skuteczny lek na wybiórczą amnezję. Pamięć szybko mu wracała, a odpowiedzi błyskawicznie zyskiwały płynność. W ten właśnie sposób poznałem skróconą historię życia i radosnej twórczości Jacka Czartoryskiego vel Gały.

Następnie broniący go prawnik podzielił się ze mną kilkoma adresami. W celu zweryfikowania krótkiej listy wybiłem mu dwa zęby. Jak się okazało, było to słuszne posunięcie, bo jedynie dwa namiary były sensowne. Pozostałe dotyczyły pustych parceli lub popadających w ruinę i grożących zawaleniem starych fabryk. Na koniec poprosiłem mafijnego mecenasa o zachowanie dyskrecji. Przyrzekł mi to solennie, zupełnie tak, jakby wierzył, że jego słowa mają jakiekolwiek znaczenie. Aby przypieczętować naszą krótką znajomość, w pożegnalnym uścisku złamałem mu palec – zupełnie gratis, na pamiątkę.

Miałem dwa tropy, którymi mogłem podążyć. Powoli zbliżał się czas, kiedy obudzi się śpiący we mnie drapieżnik. Zaraz po tym nadejdzie chwila, gdy ów drapieżnik zerwie się z łańcucha. Jeszcze nie teraz, jeszcze trochę, cierpliwości… Przede wszystkim musiałem zapewnić sobie alibi na dzisiejszy wieczór. Sprawa pobicia Ambrożego Legienia szybko ujrzy światło dzienne. Byłem tego absolutnie pewien. Jej powiązanie z toczącym się śledztwem, w którym adwokat brał udział, było oczywiste. Mój szef, choć sprawiał wrażenie, że nabrał się na przedstawioną przez hybrydę interpretację wydarzeń, idiotą jednak z pewnością nie był. Zapytany o potencjalnego sprawcę cielesnych obrażeń szanownego mecenasa, wymieni kilka mniej lub bardziej prawdopodobnych nazwisk. To, co wypowie na głos, nie będzie się liczyć. Ważniejsze bowiem będzie to, co po zapoznaniu się z faktami przyjdzie mu na myśl. Głowę dałbym sobie uciąć, że w pierwszej kolejności sprawdzi, czy ja nie maczałem w tym palców.

W pasażu przy Schillera zawsze kręciło się kilka panienek chętnych na łatwy pieniądz. Młodociane prostytutki przy legitymowaniu przez policję okazywały się grzecznymi uczennicami, które akurat tu, właśnie przy Horteksie, umówiły się z koleżankami na lody lub z chłopakiem na randkę. Jedną z nich znałem dość dobrze. W przeszłości kilkakrotnie korzystałem z jej usług – była doskonała jako alibi. Potrafiła kłamać w żywe oczy, a że przy okazji dawałem jej zarobić więcej, niż mogłaby dostać od klientów z pasażu, robiła to z zapałem godnym lepszej sprawy. Nie wiem, jaka była w robieniu pozostałych rzeczy – z innych oferowanych przez nią usług nie korzystałem.

Siedziała na ławce w krótkiej spódniczce, z nogami założonymi jedna na drugą. Intensywna czerwień wymalowanych ust mocno kontrastowała z bladością reszty twarzy. I z czymś jeszcze. Zza przyciemnionych okularów wystawał przypudrowany siniak. Na pierwszy rzut oka nie był widoczny. Moje oczy były jednak szkolone do rejestrowania możliwie największej liczby wszelakich szczegółów. Czasami od pozornie mało istotnych dupereli zależały losy śledztwa i późniejszych wyroków. Zatrzymałem się tuż przed nią. Nie mogło być wątpliwości – miała podbite oko.

– Co jest, Mała? – zapytałem.

– Wszystko w porządku. – Uśmiechnęła się, choć jakoś bez przekonania. Nerwowo strzeliła oczami na boki, była wyraźnie spłoszona. Tyle mi wystarczyło, żeby zorientować się, o co chodzi. Niezrzeszone dotychczas młodociane panienki miały opiekuna. Wszystko wskazywało na to, że przymusowego i brutalnego.

– Gdzie on jest? – zapytałem.

Nie chciała powiedzieć. Spuściła tylko głowę i milczała.

– Gdzie?! – warknąłem, czując rozsadzającą mnie wściekłość.

– Jakieś kłopociki z dziewczyną? – Jak na zawołanie pojawił się osobnik z wyglądu blisko spokrewniony z gorylem. Glaca lśniła jak nawoskowana, a wydatna żuchwa wysunięta była do przodu niczym niedomknięta szuflada. Twarzowy dres opinał zwały mięśni.

– To on? – zapytałem Małą.

Skinęła głową, a ja spuściłem gościowi łomot. Drapieżnik zerwał się z łańcucha wcześniej, niż myślałem. Kiedy samozwańczy alfons charczał przez spłaszczony kopnięciem nos i bezskutecznie próbował się zorientować, gdzie się kończą, a gdzie zaczynają jego rozbite wargi, nachyliłem się nad jego uchem, po czym głośno i wyraźnie powiedziałem:

– To był tylko mały wstęp do tego, co zrobię ci następnym razem. A wiesz, kiedy będzie ten następny raz?

Jedno oko spuchło całkowicie. W drugim jednak było widać, że mięśniak nie wie.

– Wtedy, gdy jeszcze raz zbliżysz się do którejś z dziewczyn. Jeżeli kiedykolwiek postawisz nogę w tym pasażu, dowiem się o tym i ci ją urwę. A potem wsadzę w dupę i wyjmę uchem. Rozumiesz?

Rozumiał. Ochoczo pokiwał poobijaną głową. Mała stała obok, patrząc na wszystko szeroko otwartymi oczami.

– Zerżnął cię? – zapytałem może w mało delikatny, ale za to precyzyjny sposób.

– Tak.

– Zapłacił?

– Nie.

Wybebeszyłem kieszenie dresu. W jednej znalazłem rulon spiętych gumką stuzłotówek. Rzuciłem go dziewczynie.

– Weź, ile uważasz, resztę rozdaj koleżankom.

Jeszcze raz nachyliłem się nad charczącym coraz głośniej alfonsem.

– Właśnie zapłaciłeś za usługę, a teraz mały prezent w ramach odsetek za zwłokę – powiedziałem i kopnąłem go w jaja.

Zrobiło się małe zbiegowisko, więc w zasadzie miałem dużo więcej świadków, niż potrzebowałem. Na ewentualne pytanie szefa mogłem odpowiedzieć, że owszem, pobiłem faceta, ale nie Ambrożego Legienia, tylko jakiegoś dresiarza bez karku, który w pasażu molestował małolaty. Mimo to objąłem Małą ramieniem.

– To, co zawsze, do rana, ze standardową bajką w razie pytań – powiedziałem tak, żeby tylko ona usłyszała.

Skinęła głową. Opuściliśmy pasaż Schillera i Piotrkowską ruszyliśmy w stronę starego Centralu. Tam zaparkowałem auto.

***

Wieczorem komórka zadzwoniła dwukrotnie. Za pierwszym razem zamieniłem kilka słów z Rafałem Łopińskim. Powoli wracał do zdrowia, czule pielęgnowany przez koleżankę z pracy. Namyślił się i oznajmił, że jednak mnie nie zabije. Dzwonił, żeby powiedzieć o nagłym wzroście zainteresowania moją osobą wykazywanym przez niejakiego Janusza Toszkę. Ktoś obił mordę znanemu adwokatowi i szef zgodnie z przewidywaniami zaczął węszyć za potencjalnym sprawcą. Najwyraźniej ja wydałem mu się najlepszym kandydatem do roli bandyty, sprawdzał więc moje alibi. Łopiński był równym gościem i od razu dał mi cynk.

Telefon po raz drugi zaświergolił kwadrans później. Na wyświetlaczu pojawiła się informacja o zastrzeżonym numerze. Nie ze mną te numery, Bruner! – pomyślałem i rzuciłem telefon Małej.

– Kąpię się! – oznajmiłem.

Dziewczyna wiedziała, o co chodzi. Odebrała, krzycząc, jakbym rzeczywiście był w łazience.

– Misiu, telefon do ciebie! Przynieść ci?

Z ustawionej na tryb głośnomówiący komórki dobiegło głuche „bip, bip, bip”. Weryfikacja zakończona, komendant wiedział, że w razie pytań przedstawię przekonujące alibi. Stary pewnie domyślał się, że to lipa, ale zdawał sobie też sprawę, że udowodnienie tego będzie trudne. Za kilka dni z większym bądź mniejszym niesmakiem podpisze oświadczenie dla prasy, w którym poinformuje, że sprawcy pobicia adwokata Ambrożego Legienia nie udało się wykryć. Mimo oczywiście usilnych starań i pełnego zaangażowania w poszukiwania. I tyle na ten temat.

W głowie kołatały mi dwa adresy do sprawdzenia, postanowiłem jednak dzisiaj odpuscić sobie działanie. Miałem niejasne wrażenie, że wrzawa, którą dopieco co wywołałem, była większa, niżby się mogło wydawać. Mafijny mecenas musiał porządnie szumieć, skoro sprawdzał mnie sam komendant. Najrozsądniejszym wyjściem wydawało się pozostanie na noc w domu. Nie zawsze słuchałem głosu rozsądku. Szczerze mówiąc, z reguły ignorowałem jego podszepty, ale tym razem postanowiłem zrobić mały wyjątek. Poza tym bolała mnie prawa stopa. Mięśniak z pasażu Schillera miał twardy łeb. Na szczęście nie przyłożyłem mu ręką, bo teraz miałbym pozdzierane kostki. Jeśli trafiała się ku temu okazja, wołałem kopać, niż boksować. Cios zadany nogą był o wiele mocniejszy i często nie wymagał powtórki, rozwiązując problem błyskawicznie. Zwłaszcza gdy trafiał w twarz, a ja potrafiłem zadrzeć nogę naprawdę wysoko.

Posykując z bólu, zdjąłem but i skarpetkę. Śródstopie było nieco spuchnięte i ozdobione fioletowym siniakiem. Wszystko jasne – zostaję w domu. Rzekoma melina hybryd i klinika biowspomagania zeszły na dalszy plan. Mała przyniosła z lodówki worek z lodem i zrobiła okład. Całkiem zgrabnie jej to wyszło. A potem dostałem zimne piwo. Pełnia szczęścia!

Twardy, zimny, martwy

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8219-055-7

 

© Marcin Pełka i Wydawnictwo Novae Res 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Paweł Pomianek

KOREKTA: Magdalena Wołoszyn

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.