Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Wpaniała opowieść o miłości, zdradzie i grzechu, który przebiera różne formy i często prowadzi do zguby…
Powieść - uznawana za jedno z najwybitniejszych dzieł Steinbecka - opowiada o tragicznym losie rodziny Trasków, która na przełomie XIX i XX wieku osiedliła się w dolinie Salinas. Adam Trask, farmer, samotnie wychowuje dwóch synów - Arona i Kaleba. Chłopcy różnią się od siebie jak woda i ogień, a jedyne, co ich łączy, to nieustanna rywalizacja o miłość surowego ojca. Aron jest spokojny i posłuszny, Kal to urodzony buntownik, który żywi wyraźną niechęć do brata i za wszelką cenę chce odnaleźć matkę. Napiętą sytuację między braćmi pogłębia jeszcze miłość do tej samej dziewczyny - Abry. W końcu Kaleb odnajduje matkę, demoniczną Kathy, w domu publicznym i odkrywa, że jest ona zupełnym przeciwieństwem tego, co uosabia ukochany ojciec. Rozdarcie wewnętrzne, konieczność dokonania wyboru i nadmiar napięć doprowadzają do tragedii…
"Na wschód od Edenu" to jedna z najwybitniejszych i zarazem najpopularniejszych powieści XX wieku. Podczas gdy w warstwie fabularnej jest realistyczną sagą rodziny kalifornijskich ranczerów, jej drugie, głębsze dno można odczytywać jako reinterpretację biblijnej historii o Kainie i Ablu i przypowieść o walce dobra ze złem.
John Steinbeck (1902-1968) - amerykański powieściopisarz, laureat Nagrody Nobla w 1962 r. za "realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych". Jego najbardziej znane powieści, obok "Na wschód od Edenu", to "Tortilla Flat", "Myszy i ludzie", "Grona gniewu" i "Ulica Nadbrzeżna". "Na wschód od Edenu" zekranizował w 1955 roku Elia Kazan - w roli Kaleba Traska wystąpił James Dean. Powieść znalazła się w finale National Book Award.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 909
Tytuł oryginału
EAST OF EDEN
Copyright © John Steinbeck, 1952
All rights reserved
Projekt graficzny serii
Michał Poniedzielski
Projekt graficzny okładki
Remigiusz Wojaczek
Ilustracja na okładce
Dead Bird,
Jean Bernard (1775-1883)
Redaktor prowadzący
Izabela Cupiał
Redakcja
Lucyna Łuczyńska
Korekta
Michał Załuska
ISBN 978-83-8295-626-9
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
PASCALOWI COVICI
Drogi Pat
Zastałeś mnie przy rzeźbieniu jakiejś figurki z drewna i powiedziałeś:
– Może byś co zrobił i dla mnie?
Spytałem, co byś chciał, a ty odrzekłeś:
– Pudełko.
– Na co?
– Żeby w nie włożyć różne rzeczy.
– Jakie rzeczy?
– A to, co masz – powiedziałeś.
Oto twoje pudełko. Zawiera ono prawie wszystko, co mam, a jednak nie jest pełne. Znajdziesz w nim ból i wzruszenie, przyjemne i nieprzyjemne uczucia, złe myśli i dobre myśli – zadowolenie z rodzącego się pomysłu, trochę rozpaczy i nieopisaną radość tworzenia.
A ponad tym wszystkim jest cała wdzięczność i przywiązanie, jakie mam dla ciebie.
Mimo to jednak pudełko nie jest pełne.
John
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Dolina rzeki Salinas znajduje się w północnej Kalifornii. Jest ona długim, wąskim zagłębieniem pomiędzy dwoma łańcuchami gór, a Salinas wije się jej środkiem i wpada do rzeki Monterey.
Pamiętam nazwy, jakie w dzieciństwie nadawałem różnym trawom i tajemniczym kwiatom. Pamiętam miejsca, gdzie trafiały się ropuchy, i godzinę przebudzenia ptaków w lecie, zapach drzew i pór roku, i to, jak wyglądali, chodzili, a nawet pachnieli ludzie. Wspomnienia zapachów są bardzo bogate.
Pamiętam, że góry Gabilany, na wschód od doliny, były jasne, wesołe, pełne słońca i uroku, i jakieś pociągające, tak że miałeś ochotę wspiąć się na ich rozgrzane stoki nieomal tak samo, jak pragniesz wdrapać się na kolana ukochanej matki. Te góry przyzywały cię, obiecując pieszczotę brunatnych traw. Łańcuch Santa Lucia piętrzył się na tle nieba po stronie zachodniej i odgradzał dolinę od pełnego morza – ten był zaś ciemny i posępny, nieprzyjazny i groźny. Zawsze znajdowałem w sobie lęk przed zachodem i miłość wschodu. Nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło, chyba stąd, że poranek nadchodził zza szczytów Gabilanów, a noc spływała ze stoków Santa Lucia. Możliwe, że narodziny i śmierć dnia miały jakiś związek z moim stosunkiem uczuciowym do tych dwóch łańcuchów górskich.
Z obu stron doliny wymykały się żlebami małe strumyki wpadające do łożyska Salinas. Zimą wilgotnego roku były silne i wezbrane, wzdymały rzekę tak, że niekiedy szalała i kipiała, przepełniona po brzegi, i wtedy stawała się niszczycielką. Obrywała krawędzie uprawnych gruntów i zmywała całe akry ziemi, obalała i pochłaniała stodoły i domy, które potem przewalały się w wodzie, unoszone prądem. Porywała krowy, świnie i owce, topiła je w zmętniałych, brunatnych nurtach i unosiła do morza. Gdy przyszła późna wiosna, rzeka kurczyła się w sobie i ukazywały się jej piaszczyste brzegi. A w lecie w ogóle nie płynęła po powierzchni ziemi. Gdzieniegdzie w głębokich wirowiskach pod wysokim brzegiem pozostawały sadzawki wody. Odrastały sitowia i trawy, a wierzby rozprostowywały się, unosząc na koronach szczątki pozostałe z powodzi. Salinas była rzeką sezonową. Letnie słońce wpędzało ją pod ziemię. Nie była wcale piękna, ale nie mieliśmy innej, więc chełpiliśmy się nią – tym, jaka jest niebezpieczna podczas wilgotnej zimy, a jaka wyschnięta w letnią suszę. Chełpić się można każdą rzeczą, jeżeli jest ona wszystkim, co mamy. Możliwe, że im mniej mamy, tym więcej musimy się chełpić.
Dolina Salinas ciągnąca się między pasmami gór i poniżej ich stoków stanowiła niegdyś dno stumilowego morskiego zalewu. Ujście rzeki pod Moss Landing było przed wiekami wylotem tej długiej połaci wód śródlądowych. Kiedyś mój ojciec wiercił studnię o pięćdziesiąt mil dalej w dolinie. Świder wybrał najpierw wierzchnią glebę, potem żwir, wreszcie biały morski piasek pomieszany z muszelkami, a nawet kawałkami fiszbinu. Było tam dwadzieścia stóp piasku, potem znów czarna ziemia, a nawet kawałek sekwoi, tego niezniszczalnego drzewa, które nigdy nie próchnieje. Zanim utworzyło się tutaj śródlądowe morze, dolina musiała być porośnięta lasem. A to wszystko stało się tam, wprost pod naszymi stopami. I niekiedy nocą zdawało mi się, że wyczuwam pod sobą zarówno morze, jak i las sekwoi, który rósł tutaj przedtem.
Na rozległych, płaskich terenach doliny gleba tworzyła głęboką i żyzną warstwę. Wystarczyła jedna zima obfita w deszcze, by wytrysnęła trawą i kwiatami. W wilgotne lata kwiaty wiosenne wyglądały zjawiskowo. Całe dno doliny, a także stoki wzgórz, okrywał dywan łubinu i maków. Kiedyś pewna kobieta powiedziała mi, że barwy kwiatów wydają się żywsze, jeżeli dorzucić trochę białych, które podkreślają ich kolor. Otóż każdy płatek niebieskiego łubinu ma białą obwódkę, toteż cały łan jest niewiarygodnie błękitny. A łubin był tam jeszcze nakrapiany plamami kalifornijskich maków. Te znowu mają barwę płomienną – nie pomarańczową, nie złotą, ale taką, że gdyby czyste złoto było płynne i mogła zbierać się na nim piana, miałaby może kolor owych maków. Kiedy mijała pora ich kwitnienia, zjawiała się żółta gorczyca wyrastająca do znacznej wysokości. Gdy mój dziadek przybył do doliny, gorczyca wybujała tak wysoko, że człowiekowi na koniu wystawała tylko głowa ponad jej żółte kwiaty. Na wyżynach trawa była usiana jaskrami, stokrociami, żółtymi bratkami o czarnych środkach. Nieco później pojawiały się czerwone i żółte kępy indiańskiego jastrzębca. Wszystkie kwiaty rosły na otwartych miejscach, wystawionych na słońce.
Pod wirginijskimi dębami, w cieniu i mroku, kwitł wonny złotowłos, a z okrytych mchem brzegów strumieni zwisały kiście pięciopalczastych i złocistych paproci. Poza tym rosły tam kampanule, maleńkie latarenki, kremowobiałe i nieomal nieprzyzwoite w swojej piękności, te zaś były tak rzadkie i czarodziejskie, że dziecko, które je znalazło, czuło się wyróżnione i uprzywilejowane przez cały dzień.
Gdy nadszedł czerwiec, trawy wysiewały się i żółkły, a wzgórza okrywały się rdzawością, która nie była rdzawa, ale złota, szafranowa i czerwona – nieopisanej barwy. I odtąd aż do następnych deszczów ziemia wysychała, a strumyki przestawały płynąć. Na płaskim gruncie pojawiały się pęknięcia. Rzeka Salinas wsiąkła w piasek. W dolinie dął wiatr, unosząc kurz i źdźbła słomy, a nabierał siły i ostrości, w miarę jak gnał coraz dalej na południe. Wieczorami ucichał. Był to wiatr drażniący, nerwowy, a drobiny kurzu wgryzały się człowiekowi w ciało i piekły w oczy. Mężczyźni, którzy pracowali na polu, nosili ochronne okulary i zakrywali sobie nosy chustkami dla ochrony przed pyłem.
Gleba w dolinie zalegała grubą, żyzną warstwą, natomiast stoki wzgórz pokrywała tylko cienkim naskórkiem niesięgającym głębiej niż korzenie traw, a im wyżej wchodziło się na zbocza, tym była płytsza, usiana sterczącymi krzemieniami, by wreszcie na granicy roślinności przemienić się w rodzaj suchego, krzemiennego żwiru, który oślepiająco błyszczał w upalnym słońcu.
Mówiłem o bogatych latach, w których deszcze były obfite. Ale zdarzały się też lata suche, i te szerzyły postrach w dolinie. Woda pojawiała się w cyklach trzydziestoletnich. Najpierw pięć czy sześć lat wilgotnych, wspaniałych, kiedy to poziom opadów wynosił od dziewiętnastu do dwudziestu pięciu cali, a ziemia buchała trawą. Potem następowało sześć lub siedem niezłych lat z opadami od dwunastu do szesnastu cali. Wreszcie nadchodziły lata suche i wtedy bywało czasem najwyżej siedem czy osiem cali deszczu. Ziemia zsychała się, trawy wyrastały nędznie do kilkunastu centymetrów wysokości, a w dolinie pojawiały się wielkie, parchate łysiny. Dęby nabierały niezdrowego wyglądu, a bożydrzew szarzał. Ziemia pokrywała się pęknięciami, studnie wysychały, osowiale bydło szczypało suche badyle. Wtedy farmerów i ranczerów napełniała odraza do doliny Salinas. Krowy chudły, a czasem padały z głodu. Wodę do picia trzeba było zwozić w beczkach na farmy.
Niektóre rodziny wyprzedawały się niemal za bezcen i wynosiły z okolicy. A ludzie niezmiennie zapominali o latach żyznych podczas lat suszy, w latach wilgotnych zaś zatracali wszelkie wspomnienie o latach suchych. Tak działo się zawsze.
Taka była długa dolina Salinas. Jej dzieje nie różniły się od historii reszty tego stanu. Najpierw zamieszkiwali ją Indianie, pośledni szczep pozbawiony energii, pomysłowości i kultury, lud, który żywił się czerwiami, świerszczami i ślimakami, zbyt gnuśny, aby polować lub łowić ryby. Jedli to, co im się trafiło, i nie sadzili nic. Mełli na mąkę gorzkie żołędzie. Nawet ich wojowanie było jakąś ospałą pantomimą.
Potem przyszli twardzi, oschli Hiszpanie, którzy przemierzali kraj zachłanni i trzeźwi, a ich zachłanność szukała złota lub Boga. Zbierali dusze tak, jak zbierali klejnoty, zagarniali góry i doliny, rzeki i całe połacie ziemi aż po widnokrąg, podobnie jak teraz człowiek zdobywa tytuł własności do działki budowlanej. Twardzi, nieczuli ludzie przebiegali bez wytchnienia tam i z powrotem całe wybrzeże. Wielu osiadało na lennach rozległych jak księstwa, nadanych im przez królów hiszpańskich, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia, jak wygląda owa darowizna. Ci pierwsi właściciele mieszkali w ubogich feudalnych osadach, a bydło ich żyło i rozmnażało się na swobodzie. Od czasu do czasu zabijali je dla skór i łoju, mięso zaś pozostawiali sępom i kojotom.
Kiedy Hiszpanie przyszli, musieli nadać nazwy wszystkiemu, co tylko zobaczyli. Jest to pierwszy obowiązek każdego eksploratora – obowiązek i zarazem przywilej. Trzeba nazwać jakąś rzecz, zanim się ją oznaczy na ręcznie rysowanej mapie. Byli to oczywiście ludzie religijni, tymi zaś, którzy umieli czytać i pisać, prowadzili kroniki i rysowali mapy – byli twardzi, niezmordowani księża, jacy zjawiali się wraz z żołnierzami. Toteż pierwszymi nazwami miejscowości stały się imiona świętych lub nazwy świąt religijnych obchodzonych w miejscach postoju. Świętych jest wielu, ale ich liczba nie jest niewyczerpana, toteż znajdujemy powtórzenia pierwotnych nazwań. Mamy więc San Miguel, St. Michael, San Ardo, San Bernardo, San Benito, San Lorenzo, San Carlos, San Francisquito. A dalej święta: Natividad – Boże Narodzenie; Nacimiente – Narodzenie Matki Boskiej; Soledad – Samotność. Ale miejscowości bywały też nazywane od tego, jak w danej chwili czuła się ekspedycja: Buena Esperanza – Dobra Nadzieja; Buena Vista, bo widok był piękny, i Chualar, bo było tam ładnie. Potem przyszły nazwy opisowe: Paso de los Robles ze względu na dęby; Los Laureles od laurów; Tularcitos od trzcin na mokradłach i Salinas od ługowca, który był biały jak sól.
Następnie różne miejsca otrzymywały nazwy od napotkanych tam zwierząt i ptaków: Gabilanes od jastrzębi, które latały w tutejszych górach; Topo od kreta, Los Gatos od żbików. Pomysł nasuwała niekiedy sama natura: Tassajara – filiżanka ze spodkiem; Laguna Seca – wyschłe jezioro; Corral de Tierra, czyli wał ziemny; Paraiso, bo było tam jak w niebie.
Później zjawili się Amerykanie – jeszcze bardziej zachłanni, bo liczniejsi. Wzięli te ziemie w posiadanie i przerobili prawa, by nadać ważność swoim tytułom własności. W całym kraju mnożyły się osady rolne, najpierw w dolinach, potem na stokach wzgórz – niewielkie drewniane domki kryte gontami z sekwoi i zagrody z nieociosanych pali. Gdzie tylko wyciekał z ziemi strumyczek wody, tam wyrastał dom i jakaś rodzina zaczynała rozwijać się i mnożyć. W ogródkach przed domami sadzono krzewy czerwonych pelargonii i róż. Ślady kół bryczek pojawiały się w miejsce wydeptanych ścieżek, a łany żyta, pszenicy i owsa rozpościerały tam, gdzie przedtem rosła żółta gorczyca. Co dziesięć mil wzdłuż uczęszczanych szlaków natrafiało się na sklep i kuźnię, i one właśnie stały się zalążkami małych miasteczek, takich jak Bradley, King City czy Greenfield.
Amerykanie mieli większą od Hiszpanów skłonność do nadawania nazw pochodzących od ludzi. Kiedy już zasiedlono doliny, nazwy zaczęły się odnosić raczej do wydarzeń, które tam miały miejsce, i te właśnie są dla mnie najbardziej pociągające ze wszystkich, gdyż każda ma związek z jakąś zapomnianą historią. Myślę o Bolsa Nueva – nowej sakiewce; Morocojo – chromym Maurze (kimże mógł być i skąd się tam wziął?); o Kanionie Dzikiego Konia, o Wzgórzu Mustanga i Kanionie Strzępu Koszuli. Nazwy miejsc noszą piętno ludzi, którzy im je nadali – są pełne szacunku albo lekceważenia, opisowe, poetyckie lub uwłaczające. Każdą miejscowość można ochrzcić San Lorenzo, ale Kanion Strzępu Koszuli czy Chromy Maur to coś zupełnie innego.
Wieczorem nad osadami świszczał wiatr, więc farmerzy sadzili milowe pasy ochronne eukaliptusów, by nie dopuścić do zwiania zoranej gleby. I tak mniej więcej wyglądała dolina Salinas, kiedy mój dziadek przywiózł żonę i osiedlił się na stoku wzgórza, na wschód od King City.
Rozdział 2
Chcąc opowiedzieć wam o Hamiltonach, muszę się oprzeć na gawędach, starych fotografiach, zasłyszanych historiach i na wspomnieniach, które są mgliste i pomieszane z różnymi bajaniami. Nie byli to ludzie wybitni, więc też zachowało się niewiele danych na ich temat, poza zwykłymi dokumentami, dotyczącymi urodzeń, ślubów, własności ziemi i zgonów.
Młody Samuel Hamilton przybył z północnej Irlandii, podobnie jak jego żona. Był potomkiem drobnych rolników, ani bogatych, ani ubogich, którzy żyli na tym samym kawałku ziemi i w tym samym kamiennym domu od setek lat. Hamiltonowie potrafili zdobyć nieprzeciętne wykształcenie i byli bardzo oczytani, i jak to się często zdarzało w owym zielonym kraju, łączyły ich powiązania i pokrewieństwo z wysoko postawionymi i bardzo skromnymi ludźmi, tak że jeden ich kuzyn mógł być baronetem, a inny żebrakiem. No i oczywiście wywodzili się od starodawnych królów Irlandii, jak każdy Irlandczyk.
Dlaczego Samuel porzucił dom i zielone poletka swoich przodków, tego mi nie wiadomo. Nigdy nie zajmował się polityką, więc nie jest prawdopodobne, aby go wygnało z kraju oskarżenie o bunt, a był też nieskazitelnie uczciwy, co wyłącza policję jako motor działania. W naszej rodzinie chodziły słuchy – nawet nie plotki, a raczej niewypowiadane głośno domysły – że wygnała go miłość, i to miłość nie do tej kobiety, z którą się ożenił. Nie wiem natomiast, czy uczucie to było szczęśliwe, czy też odjechał zbolały wskutek miłosnego zawodu. Zawsze woleliśmy przypuszczać, że raczej to pierwsze. Samuel odznaczał się urodą, wdziękiem i wesołością. Trudno więc sobie wyobrazić, żeby go odrzuciła którakolwiek wiejska dziewczyna irlandzka.
Przybył do doliny Salinas u szczytu sił, rześki, pełen pomysłów i energii. Oczy miał bardzo niebieskie, a w chwilach zmęczenia jedno z nich uciekało lekko w bok. Był mężczyzną masywnym, ale w pewnym sensie delikatnym. Przy znojnej pracy na ranczo zawsze wyglądał niepokalanie czysto. Miał zmyślne ręce; był dobrym kowalem, stolarzem i snycerzem, potrafił zaimprowizować, co kto chciał, z kawałków drewna czy metalu. Bezustannie wymyślał nowe sposoby wykonywania starej rzeczy, sporządzania jej lepiej i szybciej, ale nigdy przez całe swoje życie nie miał zdolności do pomnażania pieniędzy. Inni, którzy tę zdolność mieli, podkradali Samuelowi pomysły, sprzedawali je i bogacili się, natomiast Samuel do śmierci ledwie mógł związać koniec z końcem.
Nie wiem, co skierowało jego kroki do doliny Salinas. Nie było to odpowiednie miejsce dla człowieka z zielonego kraju, a jednak przyjechał tam na jakieś trzydzieści lat przed schyłkiem stulecia i przywiózł swoją drobną żonę Irlandkę, zamkniętą w sobie, twardą kobiecinkę, pozbawioną humoru jak kura.
Miała surową, prezbiteriańską mentalność oraz kodeks moralny, który przygważdżał i miażdżył nieledwie wszystko, co przyjemne. Nie wiem, gdzie Samuel ją poznał, jak się do niej zalecał i wreszcie poślubił. Myślę, że gdzieś w głębi serca miał wyciśnięty obraz innej dziewczyny, był bowiem człowiekiem spragnionym miłości, a jego żona nie należała do kobiet, które ujawniają swoje uczucia. Mimo to jednak przez wszystkie lata od jego młodości aż do śmierci w dolinie Salinas nic nie wskazywało, aby interesował się jakąś inną kobietą.
Kiedy Samuel i Liza przyjechali do doliny Salinas, wszystkie równinne grunty były już zajęte – urodzajne dno doliny, małe żyzne fałdy na wzgórzach, nawet lasy – ale pozostawało jeszcze do zasiedlenia trochę ziemi na skrajach, i tam, pośród jałowych pagórków, na wschód od obecnego King City, osiedlił się Samuel Hamilton.
Postąpił wedle utartego zwyczaju. Wziął ćwierć działki dla siebie i ćwierć dla żony, a ponieważ ta była ciężarna, dobrał jeszcze ćwiartkę na dziecko. Z biegiem lat urodziło mu się dziewięcioro dzieci – czterech chłopców i pięć dziewczynek – a że przy każdych narodzinach ranczo powiększało się o następną ćwiartkę, całość wyniosła jedenaście ćwiartek, czyli tysiąc siedemset sześćdziesiąt akrów.
Gdyby ta ziemia miała jakąkolwiek wartość, Hamiltonowie staliby się bogaci. Ale pola były grudowate i suche, bez źródeł wody, a warstwa gleby tak cienka, że sterczały przez nią jej krzemienne kości. Nawet bożydrzew utrzymywał się tam z trudem, a dęby skarłowaciały z braku wilgoci. W nienajgorszych latach też było mało paszy, bydło chudło z braku dostatecznej ilości pożywienia. Spoglądając ze swoich jałowych wzgórz ku zachodowi, Hamiltonowie widzieli bogactwo dna doliny i zieloność wokół rzeki Salinas.
Samuel wybudował dom własnymi rękami, postawił też stajnię i kuźnię. Szybko przekonał się, że gdyby nawet miał dziesięć tysięcy akrów tego pagórkowatego terenu, nie mógłby się utrzymać bez wody na tak kościstej ziemi. Sam zrobił sprzęt do wiercenia studzien i odtąd wiercił je na gruntach szczęśliwszych ludzi. Wymyślił i skonstruował młockarnię i w porze żniw jeździł po farmach położonych w dolinie, młócąc zboże, którego nie chciała wydać jego własna ziemia. W swoim warsztacie ostrzył pługi, reperował brony, spawał pęknięte osie i podkuwał konie. Ludzie z całej okolicy znosili mu narzędzia do naprawy i ulepszenia. Uwielbiali słuchać, jak Samuel opowiadał o poezji i filozofii, o świecie i jego dziwach, które istniały gdzieś poza doliną Salinas. Miał dźwięczny, niski głos, przyjemny zarówno w śpiewie, jak mowie, a chociaż nie zatrącał dialektem irlandzkim, w jego sposobie mówienia była jakaś melodyjność, śpiewność i kadencja, które sprawiały, że głos Samuela brzmiał słodko w uszach milkliwych farmerów z dna doliny. Przynosili whiskey i z dala od okna kuchennego i karcącego wzroku pani Hamilton pociągali ciepławe łyki z butelki i pogryzali dziki zielony anyżek, aby zabić zapach alkoholu w oddechu. Zły to był dzień, jeżeli przynajmniej trzech albo czterech mężczyzn nie stało przed kuźnią, słuchając brzęku młotka Samuela i jego opowiadań. Nazywali go geniuszem dowcipu, zanosili jego opowieści do domu i dziwili się, jakim cudem wietrzeją po drodze, bo nigdy nie wypadały tak samo, kiedy je powtarzali w swoich własnych kuchniach.
Samuel powinien wzbogacić się na świdrze do wiercenia studzien, na młockarni i kuźni, ale nie miał daru do interesów. Jego klienci, stale cierpiący na brak pieniędzy, obiecywali zapłatę po żniwach, potem po Bożym Narodzeniu i znowu jeszcze później – aż wylatywało im to z głowy. Samuel nie potrafił się dopominać. I tak Hamiltonowie pozostawali ubodzy.
Dzieci przybywały regularnie jak lata. Nieliczni przepracowani lekarze z tego okręgu nieczęsto zdążali na ranczo, aby być przy porodzie, chyba że radość przemieniała się w koszmar i trwała kilka dni. Hamilton sam odbierał wszystkie swoje dzieci, zręcznie podwiązywał pępowiny, dawał klapsa w pośladki i usuwał pozostałości. Kiedy najmłodsze narodziło się z jakimś lekkim niedomaganiem i zaczęło sinieć, Samuel przytknął usta do warg noworodka, wdmuchiwał mu do płuc powietrze i wciągał je z powrotem, dopóki dziecko nie zdołało odetchnąć samodzielnie. Ręce Samuela były tak dobre i delikatne, że sąsiedzi mieszkający o dwadzieścia mil od Hamiltonów wzywali go do pomocy przy porodzie. A tak samo dobrze radził sobie w pomaganiu rodzącej klaczy, krowie, jak i kobiecie.
Samuel miał na półce wielką czarną księgę ze złotymi literami na okładce: „Medycyna domowa systemu doktora Gunna”.Niektóre stronice były pozaginane i wymięte od częstego czytania, inne natomiast nie oglądały światła dziennego. Wystarczy przejrzeć książkę doktora Gunna, by poznać medyczne dzieje Hamiltonów. Sfatygowane rozdziały to złamania kości, skaleczenia, potłuczenia, świnka, odra, bóle krzyża, szkarlatyna, dyfteryt, reumatyzm, dolegliwości kobiece, przepuklina i oczywiście wszystko, co dotyczy ciąży i porodu. Hamiltonowie albo musieli mieć szczęście, albo prowadzili się moralnie, bo rozdziały omawiające rzeżączkę i syfilis nigdy nie były otwierane.
Samuel nie miał sobie równego, jeżeli idzie o uśmierzanie histerii czy uspokajanie przestraszonego dziecka. Sprawiała to słodycz jego mowy i czułość serca. I podobnie jak ciało Samuela odznaczało się czystością, tak czystość była w jego myślach. Mężczyźni, którzy zachodzili do kuźni, aby pogadać i posłuchać, przestawali na ten czas kląć, nie z żadnego przymusu, ale automatycznie, jak gdyby miejsce nie było odpowiednie po temu.
Hamilton na zawsze zachował pewną cudzoziemskość. Możliwe, że tkwiła ona w kadencji jego mowy; w każdym razie skutek był taki, że mężczyźni i kobiety opowiadali mu rzeczy, z których nie zwierzyliby się krewnym ani przyjaciołom. Ta lekka obcość wyodrębniała go niejako i czyniła zeń bezpiecznego powiernika.
Liza Hamilton przedstawiała zgoła odmienny typ irlandzki. Głowę miała małą i krągłą, a w niej krągłe przekonania, nos jak kartofelek, brodę mocno zarysowaną i cofniętą, a zacięte usta, uparcie głosiły swoje poglądy, chociażby przeciwko nim występowali sami aniołowie boży.
Dobrze gotowała proste potrawy, a jej dom – bo to zawsze był jej dom – lśnił czystością, wypucowany i wyszorowany. Rodzenie dzieci nie unieruchamiało jej na czas dłuższy – musiała uważać na siebie co najwyżej przez dwa tygodnie. Widocznie miała kość miednicową z fiszbinu, bo rodziła jedno po drugim duże dzieci.
Miała ogromnie rozbudowane pojęcie grzechu. Lenistwo było grzechem, podobnie jak gra w karty, która stanowiła dla niej pewną odmianę lenistwa. Odnosiła się podejrzliwie do wszelkiej zabawy, bez względu czy chodziło o tańce, śpiewy czy choćby śmiech. Uważała, że ludzie, którzy się bawią, są otwarci na szatana. Niestety, Samuel miał skłonność do śmiechu, toteż wydaje mi się, że, zdaniem Lizy, ułatwiał dostęp szatanowi. Chroniła go, jak mogła.
Włosy nosiła zawsze ściągnięte do tyłu i upięte w twardy węzeł. Nie mogę sobie przypomnieć, jak się ubierała, więc zapewne musiała nosić suknie, które dokładnie do niej pasowały. Nie miała ani iskierki humoru, a tylko czasem błyskała ostrzem ciętego dowcipu. Wnuki napawała lękiem, ponieważ nie było w niej żadnej słabości. Przez całe życie znosiła dzielnie i bez skarg wszelkie cierpienia, w przekonaniu, że Bóg chce, by każdy żył właśnie w ten sposób. Jej zdaniem, nagroda za to przychodziła dopiero później.
Kiedy nowi ludzie przybyli na Zachód, zwłaszcza z podzielonych między właścicieli i wyrywanych sobie wzajemnie gospodarstewek Europy, i zobaczyli tak wielkie obszary, które można było posiąść przez zwykłe podpisanie papierka i zbudowanie fundamentów, ogarnęła ich świerzbiąca żądza ziemi. Chcieli jej coraz więcej i więcej – dobrej ziemi, jeśli to możliwe, ale w każdym razie ziemi. Całkiem prawdopodobne, że tkwiły w nich jakieś włókienka wspomnień o feudalnej Europie, gdzie wielkie rody stawały się i pozostawały wielkimi dlatego, że coś posiadały. Pierwsi osadnicy brali ziemię, której nie potrzebowali i nie mogli uprawiać; brali nawet bezwartościową, byleby ją mieć na własność. Wszelkie proporcje uległy odmianie. Człowiek, który mógł być zamożny, siedząc w Europie na dziesięciu akrach, był biedny jak mysz kościelna na dwóch tysiącach akrów w Kalifornii.
Niebawem wszystkie grunty na jałowych wzgórzach w pobliżu King City i San Ardo zostały rozebrane i nędzarskie rodziny rozproszyły się po pagórkach, usiłując w miarę możliwości wydrapać środki utrzymania z chudej, krzemienistej gleby. Wraz z kojotami wiodły zapobiegliwe, beznadziejne bytowanie poniżej minimum egzystencji. Osiadły tu bez pieniędzy, bez sprzętu, narzędzi i kredytu, zwłaszcza bez żadnej znajomości nowego kraju i metod użytkowania go. Nie mam pojęcia, czy pozwalała im na to iście boska głupota, czy wielka wiara. Niewątpliwie podobne przedsięwzięcia już prawie zniknęły z tego świata. A tamte rodziny jakoś przeżyły i rozwijały się. Posiadały pewne narzędzia czy broń, która już nieomal zanikła, a może tylko jest chwilowo uśpiona. Niektórzy twierdzą, że ponieważ ci ludzie głęboko wierzyli w sprawiedliwego, moralnego Boga, więc mogli pokładać w Nim całą wiarę, a pomniejsze zabezpieczenia zdawali na los szczęścia. Myślę jednak, że ponieważ ufali sami sobie i mieli dla siebie szacunek jako dla jednostek, ponieważ wiedzieli ponad wszelką wątpliwość, że są wartościowi i potencjalnie moralni – mogli ofiarowywać Bogu własną dzielność i godność, by później otrzymać je z powrotem. Podobne rzeczy zanikły, może dlatego że ludzie już sobie nie ufają, a kiedy tak jest, nie pozostaje nic innego jak tylko znaleźć silnego, pewnego człowieka, chociażby nawet błądzącego, i uczepić się jego poły.
Podczas gdy wielu przybywało do doliny Salinas bez centa, byli też tacy, którzy wyprzedawali się gdzie indziej, zjeżdżali z pieniędzmi, aby rozpocząć nowe życie. Ci zazwyczaj kupowali ziemię, ale ziemię dobrą, budowali sobie domy z heblowanych desek, mieli dywany i szlifowane szybki z kolorowego szkła w oknach. Tych rodzin było sporo i one dostawały najlepszą ziemię w dolinie, i po wyplenieniu żółtej gorczycy obsiewały pola pszenicą.
Takim człowiekiem był Adam Trask.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI