Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnia powieść jednego z ukochanych pisarzy Ameryki: historia degeneracji, korupcji i duchowego kryzysu.
Życie w New Baytown w stanie Nowy Jork nie jest proste. Wielu mieszkańców miasteczka nosi w sercach gorycz i rozczarowanie. Ethan Hawley, kiedyś jeden z najbogatszych ludzi w mieście, a teraz sprzedawca w sklepie kiedyś należącym do jego rodziny, stara się zapomnieć o dawnych czasach. Najbliżsi nie pochwalają jego kodeksu moralnego, wciąż mając nadzieję na poprawę statusu, nawet kosztem oszustw i machlojek. Pewnego dnia Hawley postanawia, że ma już tego wszystkiego dosyć i postanawia wziąć wolne od bycia dobrym człowiekiem. Korzystając z rad rodziny i przyjaciół, zaczyna ryzykowną grę o pieniądze i wysokie miejsce w lokalnej hierarchii. Czy zdecyduje się wrócić na drogę prawa, zanim będzie za późno?
John Steinbeck(1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 1962 r. za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Grona gniewu”, „Myszy i ludzie” i „Na wschód od Edenu”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Tytuł oryginału
THE WINTER OF OUR DISCONTENT
Copyright © John Steinbeck, 1961
All rights reserved
Projekt graficzny serii
Michał Poniedzielski
Projekt graficzny okładki
Remigiusz Wojaczek
Ilustracja na okładce
Birds of America (1827),
John James Audubon and William Home Lizars
Redaktor prowadzący
Izabela Cupiał
Redakcja
Michał Załuska
Korekta
Mirosława Kostrzyńska
ISBN 978-83-8352-546-4
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Mojej siostrze, Beth,
której światło płonie jasno
Czytelnicy usiłujący zidentyfikować opisane tutaj fikcyjne osoby i miejsca uczyniliby lepiej, gdyby zbadali swe środowisko i zajrzeli we własne serca, bo książka ta mówi o znacznej części dzisiejszej Ameryki.
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Kiedy pogodny, złocisty poranek kwietniowy zbudził Mary Hawley ze snu, obróciła się do męża i zobaczyła, że rozciąga sobie usta małymi palcami, robiąc do niej żabę.
– Niemądry jesteś – powiedziała. – Ethan, ty jednak masz talent komiczny.
– Ach, powiedz, Panno Myszeczko, czy mnie poślubisz?
– Czyś ty oszalał od samego rana?
– Jaki dzień, taki rok; jaki ranek taki dzień.
– Chyba oszalałeś. Pamiętasz, że to dziś Wielki Piątek?
– Parszywi Rzymianie ustawiają się do pochodu na Kalwarię – odparł głucho.
– Nie bluźnij. Czy Marullo pozwoli ci zamknąć sklep o jedenastej?
– Kurczątko moje najmilsze, Marullo jest katolikiem i makaroniarzem. Pewnie w ogóle się nie pokaże. Zamknę w południe, do czasu zakończenia egzekucji.
– To jest mówienie w stylu Ojców Pielgrzymów1. Bardzo nieładne.
– Bzdura, biedroneczko. To właśnie jest ze strony mojej matki. Piracka mowa. Zresztą wiesz, to naprawdę była egzekucja.
– Twoi przodkowie ze strony matki nie byli piratami. Sam mówiłeś, że byli wielorybnikami, i że mieli jakieś tam listy od Kongresu Kontynentalnego2.
– Okręty, do których strzelali, uważały ich za piratów. A rzymscy szeregowcy uważali tamto za egzekucję.
– Rozzłościłam cię. Już wolę, jak pleciesz głupstwa.
– Ja jestem głupi. Każdy to wie.
– Zawsze mi wszystko plączesz. Masz wszelkie prawo być dumnym: Ojcowie Pielgrzymi i kapitanowie okrętów wielorybniczych w tej samej rodzinie.
– A oni?
– O co ci idzie?
– Czy moi wielcy przodkowie byliby dumni, gdyby się dowiedzieli, że wydali cholernego subiekta, pracującego w cholernym makaroniarskim sklepie, w miasteczku, które niegdyś do nich należało?
– Nie jesteś subiektem. Już raczej kierownikiem; prowadzisz księgi, wpłacasz pieniądze do banku, zamawiasz towary.
– Jasne. I zamiatam, wynoszę śmieci i biję czołem przed Marullem, a gdybym był kotem, łapałbym u niego myszy, cholera.
Objęła go.
– Już lepiej plećmy głupstwa – powiedziała. – Proszę cię, nie mów brzydkich słów w Wielki Piątek. Kocham cię.
– Okay – rzekł po chwili. – Wszystkie mi to mówią. Tylko nie myśl, że to ci daje prawo leżeć na golasa z żonatym człowiekiem.
– Chciałam ci powiedzieć o dzieciach.
– Siedzą w kryminale?
– Znowu pleciesz. Może będzie lepiej, jak same ci powiedzą.
– No, ale dlaczego…
– Margie Young-Hunt ma mi dziś znowu powróżyć.
– Jak z nut? Kim jest Margie Young-Hunt, czym jest, że wszyscy nasi pachołkowie…
– Wiesz, gdybym była zazdrosna… No bo mówią, że kiedy mężczyzna udaje, że nie dostrzega ładnej dziewczyny…
– Ach, to ta. Dziewczyna? Miała dwóch mężów.
– Drugi umarł.
– Chcę zjeść śniadanie. Ty wierzysz w takie rzeczy?
– No, Margie zobaczyła w kartach to o moim bracie. Ktoś drogi i bliski, powiedziała.
– Ktoś mi drogi i bliski dostanie kopa w siedzenie, jeżeli nie odholuje i…
– Już lecę. Chcesz jajka?
– Chyba tak. Dlaczego to się nazywa Wielki Piątek? Co w tym wielkiego?
– Ach, ty! – odparła. – Wciąż tylko dowcipkujesz.
Kawa była gotowa, a jajka czekały na miseczce z leżącą obok grzanką, kiedy Ethan Allen Hawley wsunął się do wnęki jadalnej pod oknem.
– Świetnie się czuję – powiedział. – Dlaczego to się nazywa Wielki Piątek?
– Wiosna – odpowiedziała, stojąc przy kuchni.
– Wiosenny Piątek?
– Wiosenna ociężałość. Dzieci już wstały?
– Akurat. Paskudne leniuchy. Wywleczmy je z łóżek i obijmy.
– Mówisz okropne rzeczy, kiedy się wygłupiasz. Przyjdziesz do domu między dwunastą a trzecią?
– Nie.
– Czemu nie?
– Kobiety. Sprowadzam je sobie. Może tę Margie.
– Nie mów tak, Ethan. Margie jest dobrym przyjacielem. Oddałaby ci swoją ostatnią koszulę.
– Tak? A skąd by ją wzięła?
– To znowu pielgrzymie gadanie.
– Założę się, o co chcesz, że jesteśmy spokrewnieni. Ona ma krew piracką.
– Ech, znowu jesteś niemądry. Masz tutaj spis. – Wetknęła mu go do kieszeni. – Wydaje się, że tego jest strasznie dużo, ale nie zapominaj, że to wielkanocny weekend… I dwa tuziny jaj, pamiętaj. Spóźnisz się.
– Wiem. Przez moje spóźnienie mogłaby ominąć Marulla sprzedaż wartości dwudziestu centów. Dlaczego dwa tuziny?
– Na pisanki. Allen i Mary Ellen specjalnie o to prosili. Już lepiej idź.
– Dobrze, kwiatuszku. Ale czy nie mógłbym pójść na górę i zbić Allena i Mary Ellen na kwaśne jabłko?
– Psujesz ich do niemożliwości, Eth. Sam wiesz.
– Żegnaj, o nawo państwowa – powiedział i zatrzasnąwszy za sobą siatkowe drzwi, wyszedł w złotozielony poranek.
Obejrzał się na piękny stary dom – dom jego ojca i dziadka – z biało pomalowanych desek, z wachlarzowym oknem nad frontowym wejściem, z ozdobami w stylu braci Adam3 i galeryjką na dachu. Stał w głębi ogrodu, pośród stuletnich bzów, grubych jak człowiek w pasie i nabrzmiałych od pączków. Wiązy rosnące na Elm Street splatały się z ich koronami, złocąc się świeżymi liśćmi. Słońce właśnie wyjrzało zza gmachu banku i zabłysło na srebrzystej wieży gazowni, budząc wonie wodorostów i soli w Starym Porcie.
Tylko jedna osobistość na Elm Street o tej wczesnej godzinie: rudy seter pana Bakera, pies bankiera, zwany Rudym Bakerem, który stąpał powoli, z godnością, przystając od czasu do czasu, aby obwąchać listę pasażerów na pniach wiązów.
– Dzień dobry panu. Nazywam się Ethan Allen Hawley. Poznaliśmy się przy siusianiu.
Rudy Baker przystanął i odwzajemnił to powitanie niespiesznym machnięciem pierzastego ogona. Ethan powiedział:
– Właśnie patrzyłem na mój dom. Umieli budować w tamtych czasach.
Rudy przekrzywił głowę i wyciągnął tylną łapę, żeby podrapać się niedbale w żebra.
– Bo i czemu nie? Mieli pieniądze. Tłuszcz wielorybi z siedmiu mórz i olbrot. Czy pan wie, co to jest olbrot?
Rudy westchnął jękliwie.
– Widzę, że nie. Jasny, ślicznie, różanie pachnący olej z zaklęsłości w głowie kaszalota. Przeczytaj Moby Dicka, psie. Taka jest moja rada.
Seter podniósł nogę przy żeliwnym słupku nad rynsztokiem. Odwracając się do odejścia, Ethan powiedział przez ramię:
– I zrób konspekt z tej książki. Mógłbyś nauczyć mojego syna. Nawet nie wie, jak się pisze „olbrot”, ani… ani nic.
Elm Street zbiega się pod kątem z High Street o dwie przecznice od starego domu Ethana Allena Hawleya. W połowie drogi między pierwszą a drugą przecznicą chuligańska banda wróbli biła się na świeżo wschodzącym trawniku domu Elgarów, i to nie dla zabawy, bo tarmosiły się, szarpały i dziobały w oczy z taką zaciekłością i tak hałaśliwie, że nawet nie spostrzegły zbliżającego się Ethana. Przystanął, aby popatrzeć na bitwę.
– „Ptaszęta żyją w zgodzie, czemuż nie mogą ludzie?” – powiedział. – To ci dopiero kawał bujdy. A wy nie możecie się nie kłócić nawet w taki ładny poranek. I to dla takich drani miał tyle dobroci święty Franciszek! Wynocha!
Wpadł między nie, wymierzając kopniaki, a wróble wzbiły się z szumem skrzydełek, gorzko narzekając głosami przypominającymi skrzypienie drzwi.
– Jedno wam powiem! – zawołał za nimi Ethan. – W południe słońce zgaśnie i ciemność zejdzie na ziemię i ogarnie was lęk.
Zawrócił na chodnik i ruszył dalej w swoją drogę.
W dawnym domu Phillipsów przy drugiej przecznicy jest teraz pensjonat. Z frontowych drzwi wyszedł Joey Morphy, kasjer w Pierwszym Banku Narodowym. Podłubał w zębach, obciągnął kraciastą kamizelkę i powiedział do Ethana:
– Cześć. Właśnie miałem do pana wstąpić.
– Dlaczego to nazywają Wielki Piątek?
– To z łaciny – odparł Joey. – Wielkus, wielkilius, wielkum, co znaczy okropny.
Joey wyglądał jak koń i uśmiechał się jak koń, unosząc długą górną wargę i ukazując duże, równe zęby. Joseph Patrick Morphy, Joey Morphy, Mały Joey, Morph – naprawdę popularny facet, jak na kogoś, kto mieszkał w New Baytown dopiero od paru lat. Żartowniś, który puszczał swoje dowcipy z niezmąconą powagą pokerzysty, natomiast rżał z kawałów innych ludzi, bez względu na to, czy już je słyszał, czy nie.
Mądry gość ten Morph; miał źródłowe informacje o wszystkim i o wszystkich, od mafii aż po Mountbattena4 – ale je wypowiadał głosem wznoszącym się pod koniec zdania, nieomal jak pytanie. To pozbawiało jego słowa nuty przemądrzałości, czyniło słuchacza współuczestnikiem, tak że mógł je powtarzać jak swoje własne. Joey był fantastycznym typkiem: hazardzistą – choć nikt nigdy nie widział, żeby się o coś zakładał – dobrym buchalterem i znakomitym kasjerem bankowym. Pan Baker, prezes Pierwszego Narodowego, ufał Joeyowi tak bezgranicznie, że pozwalał mu wykonywać większość roboty. Morph znał doskonale każdego, ale nigdy nie mówił do nikogo po imieniu. Ethan był dla niego panem Hawleyem. Margie Young-Hunt była dla Joeya panią Young-Hunt, chociaż szeptano sobie na ucho, że z nią sypia. Nie miał żadnej rodziny, żadnych powiązań, mieszkał samotnie w dwóch pokojach z łazienką, w dawnym domu Phillipsów, stołował się najczęściej w barze „Pod Marynarzem”. Jego bankowa przeszłość była znana panu Bakerowi oraz całej spółce, i była nieskazitelna, ale Joey miał taki sposób opowiadania o przygodach innych ludzi, iż nasuwało się przypuszczenie, że opowiada o samym sobie, a jeśli tak, to doprawdy widział niejedno. Fakt, iż nie korzystał z kredytu, sprawiał, że ludzie lubili go jeszcze bardziej. Paznokcie utrzymywał w idealnej czystości, ubierał się dobrze i elegancko, zawsze miał czystą koszulę i wyglansowane buty.
Obaj mężczyźni ruszyli razem w stronę High Street.
– Chciałem pana o coś zapytać. Czy pan jest spokrewniony z admirałem Hawleyem?
– Nie ma pan czasem na myśli admirała Halseya5? – zapytał Ethan. – Mieliśmy w rodzinie masę kapitanów, ale o admirale nigdy nie słyszałem.
– Mówili mi, że pański dziadek był kapitanem wielorybniczym. Widocznie to mi się jakoś skojarzyło z tym admirałem.
– Takie miasteczko, jak nasze, ma swoje mity – rzekł Ethan. – Na przykład mówią, że moi przodkowie ze strony ojca zajmowali się dawno temu piractwem, a rodzina matki przypłynęła na Mayflower.
– Ethan Allen6 – powiedział Joey. – Boże drogi, z nim też pan jest spokrewniony?
– Możliwe. Chyba tak – odparł Ethan. – Co za dzień… Widział pan kiedy piękniejszy? W jakiej sprawie pan chciał się ze mną zobaczyć?
– A, właśnie. Zdaje się, że pan zamyka sklep od dwunastej do trzeciej. Mógłby pan przygotować kilka sandwiczów gdzieś około wpół do dwunastej. Wpadłbym po nie. I butelkę mleka.
– A bank się nie zamyka?
– Bank, owszem. Ale ja nie. Mały Joey będzie tam tkwił przykuty do ksiąg. W takie długie weekendy, jak ten, każdy, kto żyje, realizuje czeki.
– To mi nie przyszło do głowy – rzekł Ethan.
– A jakże. Wielkanoc, Święto Zmarłych, Czwarty Lipca, Święto Pracy – każdy długi weekend. Gdybym chciał obrabować bank, zrobiłbym to tuż przed jakimś długim weekendem. Forsa wtedy leży porozkładana i czeka.
– Pana kiedyś napadli, Joey?
– Nie. Ale jednego mojego znajomego dwa razy.
– I co o tym mówił?
– Że miał pietra. Po prostu robił, co mu kazali. Położył się na podłodze i nie przeszkadzał im. Mówi, że pieniądze były lepiej ubezpieczone od niego.
– Przyniosę panu sandwicze, jak zamknę sklep. Zapukam do tylnych drzwi. Jakie pan chce?
– Niech pan się nie trudzi. Skoczę do pana przez uliczkę; jeden z szynką, a drugi na żytnim chlebie z serem, sałatą i majonezem, i może jedną butelkę mleka i jedną coca-coli na później.
– Mamy ładne salami. Zasługa Marulla.
– Nie, dziękuję. Jakże się trzyma ta jednoosobowa mafia?
– Chyba dobrze.
– No, nawet jak ktoś nie lubi kataryniarzy, musi podziwiać faceta, który potrafi ciągnąć forsę ze wszystkiego. On jest cwany. Ludzie nie wiedzą, ile już sobie zamarynował. Może nie powinienem tego mówić. Bo bankowcowi nie wolno.
– Nic pan nie powiedział.
Doszli do rogu, gdzie Elm Street zbiega się z High Street. Automatycznie przystanęli i obrócili się, aby popatrzeć na rumowisko różowych cegieł i tynku, które było starym hotelem, obecnie rozbieranym, aby uczynić miejsce dla nowego Woolwortha. Żółty spychacz i duży dźwig z kulą do rozbijania muru stały milcząco, jak drapieżniki czyhające wczesnym rankiem.
– Zawsze miałem ochotę to robić – powiedział Joey. – Musi być fajnie tak rozkołysać tę stalową kulę i widzieć, jak ściana się wali.
– Widziałem dosyć walących się ścian we Francji – odparł Ethan.
– No tak! Pańskie nazwisko jest na pomniku na wybrzeżu.
– A czy złapali tych bandytów, co napadli na pańskiego znajomego? – Ethan był pewny, że owym znajomym jest sam Joey. Każdy byłby tego pewny.
– Jasne. Powyłapywali ich jak szczury. Całe szczęście, że bandyci nie są sprytni. Gdyby Mały Joey napisał książkę o tym, jak trzeba obrabować bank, gliny nigdy by nikogo nie złapały.
Ethan roześmiał się.
– No, a jak by się pan do tego zabierał?
– Mam swoje informacje, panie Hawley. Po prostu czytuję gazety. I znałem dość dobrze jednego gościa, który był w policji. Chcesz pan posłuchać odczytu za dwa dolary?
– Najwyżej za trzy czwarte dolara. Bo muszę otwierać sklep.
– Panie i panowie – zaczął Joey. – Jestem tu dziś po to, żeby… Nie, słuchaj pan. Jak się łapie tych, co obrabowali bank? Punkt pierwszy: przeszłość – już byli kiedyś aresztowani. Punkt drugi: zaczynają się kłócić o zdobycz i któryś sypie. Punkt trzeci: babki. Nie mogą się obyć bez babek, i to się wiąże z punktem czwartym: muszą wydawać te pieniądze. Tylko obserwować nowych wydających, i już się ich ma.
– Więc jaka jest pańska metoda, profesorze?
– Prosta jak drut. Trzeba wszystko odwrotnie. Nigdy nie rabować banku, jeżeli się było kiedyś przyłapanym czy notowanym za cokolwiek. Żadnych wspólników; robić to samemu i nie pisnąć żywej duszy, nikomu. Zapomnieć o babkach. I nie wydawać tych pieniędzy. Odłożyć je sobie, może na całe lata. A potem, kiedy się znajdzie jakieś uzasadnienie dla posiadania pewnej sumy pieniędzy, wyciągać je po trosze i inwestować. Nie wydawać.
– A jeżeli ktoś pozna napadającego?
– Kto go pozna, jeżeli zasłoni sobie twarz i nie będzie gadał? Czytał pan kiedy relacje naocznych świadków? To są bałwany. Ten mój znajomy policjant powiada, że czasem, jak stanie w szeregu do rozpoznania, świadkowie wskazują go raz po raz. Klną się na wszystkie świętości, że właśnie on zrobił to, o co idzie. Należy się trzy ćwierćdolarówki, jeśli łaska.
Ethan włożył rękę do kieszeni.
– Będę panu winien.
– Potrącę sobie przy sandwiczach – powiedział Joey.
Przeszli przez High Street i skręcili w małą uliczkę, która odchodziła pod kątem prostym po drugiej stronie. Joey wszedł w tylne drzwi Pierwszego Banku Narodowego po swojej stronie uliczki, a Ethan, po swojej, otworzył drzwi wiodące na tył Składu Owoców i Towarów Kolonialnych Marulla.
– Z szynką i z serem? – zawołał.
– Na żytnim chlebie. Sałata i majonez.
Nieco światła, przyćmionego przez zakurzone okno z żelazną kratą, wpadało do magazynu z wąskiej uliczki. Ethan przystanął w półmroku izby obudowanej półkami aż po sufit, zastawionej kartonowymi pudłami i drewnianymi skrzynkami, pełnymi puszkowanych owoców, jarzyn, ryb, mięs i serów. Pociągnął nosem, by sprawdzić, czy nie poczuje myszy w nasiennej woni mąki, suszonej fasoli i grochu, papierowo-atramentowym odorze zamkniętych w pudłach przetworów zbożowych, w gęstej, soczystej kwaśności serów, zapachu kiełbas, szynek i boczków, fermencie kapuścianych głąbów, sałaty i buraków w stojących przy drzwiach srebrzystych kubłach na odpadki. Nie wyczuwszy zjełczałej mysiej stęchlizny, otworzył znowu drzwi na uliczkę i wytoczył na dwór zamknięte kubły. Szary kot podskoczył, chcąc dostać się do środka, lecz Ethan go odpędził.
– Co to, to nie – oświadczył kotu. – Dla kocura trzeba myszy i szczura, ale ty jesteś amator kiełbas. A kysz! Słyszysz? A kysz!
Siedzący kot lizał sobie zwiniętą różową łapkę, ale za drugim „a kysz” umknął z zadartym ogonem i przelazł przez płot z desek za bankiem.
– To musi być słowo magiczne – powiedział Ethan na głos. Zawrócił do magazynu i zamknął za sobą drzwi.
Teraz ruszył przez zakurzoną izbę ku wahadłowym drzwiom wiodącym do sklepu, ale mijając klozet, dosłyszał szmer cieknącej wody. Otworzył drzwi z dykty, zapalił światło i spuścił wodę. Następnie rozwarł na oścież szerokie drzwi wejściowe z okienkiem z drutowanego szkła i zaklinował je, wbijając mocno pod spód kilkoma kopnięciami drewniany klocek.
W sklepie było zielonawo od zasłon zapuszczonych na wielkie okna wystawowe. I tu też półki aż po sufit, równo zastawione lśniącymi puszkami i słoikami – biblioteka dla żołądka. Po jednej stronie kontuar, kasa, torby, sznurki i ta wspaniałość z nierdzewnej stali i białej emalii – chłodnia, której kompresor cicho szeptał do siebie. Ethan przekręcił wyłącznik i oblał sznycle, sery, kiełbasy, kotlety, befsztyki i ryby zimnym niebieskawym blaskiem jarzeniowym. Sklep wypełnił się refleksem katedralnego światła, rozproszonego światła katedralnego, takiego jak w Chartres. Ethan zatrzymał się, aby podziwiać organowe piszczałki puszkowanych ogórków, kaplice musztard i oliwek, setki owalnych grobowców sardynek.
– Unimum et unimorum – zaintonował nosowym, litanijnym głosem. – Uni, unimysz quod unipluskwa in omnem unim, domine, aaamen – śpiewał. I już słyszał komentarz żony: „To głupie, a poza tym może zranić czyjeś uczucia. Nie można ranić uczuć ludzkich”.
Ekspedient w sklepie kolonialnym – sklepie kolonialnym Marulla – człowiek mający żonę i dwoje uroczych dzieci. Kiedyż bywa sam, kiedyż może być sam? Za dnia klienci, wieczorem żona i dzieciaki, w nocy żona, za dnia klienci, wieczorem żona i dzieciaki…
– W łazience, o! – powiedział Ethan na głos; no i jeszcze teraz, zanim otworzy te śluzy. Ach, ta pyszna, zaciszna, droga-błoga, cudna-złudna chwila – chwila gnuśna i urocza!
– Czyjeż uczucia mogę teraz zranić, słodkonóżko? – zapytał swojej żony. – Nie ma tutaj nikogo ani niczyich uczuć. Tylko ja i moje unimum unimorum, dopóki… dopóki nie otworzę tych cholernych frontowych drzwi.
Wyjął czysty fartuch z szuflady pod kontuarem obok kasy, rozłożył go, wyprostował tasiemki, opasał się nim i owinął tasiemkami do przodu i z powrotem do tyłu. Założył obie ręce za siebie i zawiązał tasiemki na kokardkę.
Fartuch był długi, sięgał mu do połowy łydek. Ethan podniósł prawą rękę, z palcami lekko przygiętymi, wewnętrzną stroną dłoni ku górze, i wyrecytował:
– Słuchajcie mnie, o wy puszkowane brzoskwinie, wy, marynaty i przyprawy: „A gdy tylko był dzień, zeszli się starsi z ludu i najwyżsi kapłani i uczeni w piśmie, a przywiedli Go do rady swojej”; gdy tylko był dzień. Dranie wcześnie brali się do roboty, co? Nie tracili ani chwili czasu. A teraz dalej: „A było około szóstej godziny”… to znaczy mniej więcej dwunasta… „i stała się ciemność po wszystkiej ziemi aż do godziny dziewiątej”. Jakim cudem ja to pamiętam? Boże kochany, ależ On długo umierał… straszliwie długo. – Opuścił rękę i popatrzył na zastawione półki, jak gdyby mogły mu odpowiedzieć. – Nic teraz do mnie nie mówisz, Mary, moja kluseczko? Czyżbyś była jedną z Córek Jeruzalemskich? „Nie płaczcie nade mną”, powiedział. „Nad sobą płaczcie i nad dziatkami waszymi… Albowiem skoro to się na zielonym drzewie dzieje, cóż będzie na suchym?”. Wciąż jeszcze mnie to przejmuje. Ciotka Debora działała skuteczniej, niż jej się zdawało. Jeszcze nie wybiła szósta godzina… jeszcze nie.
Podciągnął zielone zasłony na wielkich oknach, mówiąc:
– Wnijdź, dniu!
Następnie otworzył z klucza drzwi wejściowe.
– Przybywaj, świecie!
Rozwarł na oścież okratowane żelazem drzwi i zamocował je. A poranne słońce leżało miękko na trotuarze, tak jak powinno, bo w kwietniu słońce wstaje akurat tam, gdzie High Street zbiega do zatoki. Ethan zawrócił do toalety po miotłę, żeby zamieść chodnik.
Dzień, cały długi dzień, nie jest jakąś pojedynczą rzeczą, ale wieloma. Zmienia się nie tylko wraz ze światłem narastającym do zenitu, a potem przygasającym znowu, lecz także w nastroju i strukturze, w zabarwieniu i treści, paczony przez tysiąc czynników pór roku, gorąca albo zimna, ciszy lub wielorakich wiatrów, kształtowany przez zapachy, smaki, substancje lodu czy trawy, pączków czy liści, bądź czarno sterczących nagich gałęzi. A wraz ze zmienianiem się dnia zmieniają się i jego składniki – owady i ptaki, koty, psy, motyle i ludzie.
Spokojny, cichy, wewnętrzny dzień Ethana Allena Hawleya dobiegł już kresu. Człowiek, który zamiatał teraz chodnik ruchami metronomu, nie był tym, który potrafił wygłaszać kazania do puszkowanych towarów, nie był człowiekiem unimum unimorum i nie było mu już cudnie-złudnie. Machnięciami swej miotły zagarniał niedopałki papierosów, opakowania gumy do żucia, torebki nasienne pylących się drzew i zwykły, pospolity kurz, i popychał tę pryzmę szczątków ku rynsztokowi, gdzie miała czekać na miejskich pracowników i ich srebrną platformę.
Pan Baker wyruszył swym odmierzonym, godnym krokiem z domu na Maple Street ku czerwonej, ceglanej bazylice Pierwszego Banku Narodowego. A jeśli jego kroki nie były równej długości, to któż mógł wiedzieć, że ze starego nawyku unikał stąpania po złączach płyt chodnikowych?
– Dzień dobry panu – powiedział Ethan i wstrzymał miotłę, aby uchronić nieskazitelne wełniane spodnie bankiera od kurzu.
– Dzień dobry. Piękny dzień mamy.
– Piękny – odrzekł Ethan. – Wiosna, proszę pana. Przepowiednia znowu się sprawdziła.
– A jakże, a jakże. – Pan Baker zamilkł na chwilę. – Chciałem z tobą pomówić, Ethan. Te pieniądze, które twoja żona odziedziczyła po bracie… przeszło pięć tysięcy, prawda?
– Sześć pięćset po potrąceniu podatku – odparł Ethan.
– No więc, one tylko leżą w banku. A trzeba by zainwestować. Chciałbym o tym z tobą pogadać. Wasze pieniądze powinny pracować.
– Sześć tysięcy pięćset dolarów nie może wykonać wielkiej pracy, proszę pana. Może tylko się przydać na czarną godzinę.
– Nie wierzę w leżące pieniądze.
– Ano, to też coś znaczy; po prostu leżą i czekają.
Głos bankiera ochłódł.
– Ja tego nie rozumiem.
Jego ton mówił, że nie rozumie i uważa to za głupie, a ów ton wzbudził w Ethanie gorycz, gorycz zaś zrodziła kłamstwo.
Miotła przesunęła się delikatnym łukiem po chodniku.
– Proszę pana, sprawa wygląda tak, że te pieniądze są chwilowo zabezpieczeniem dla Mary, gdyby mi się coś stało.
– W takim razie powinieneś część ich przeznaczyć na ubezpieczenie na życie.
– Kiedy to tylko na razie. Te pieniądze były dorobkiem jej brata. A jej matka jeszcze żyje. Może żyć wiele lat.
– Rozumiem. Starzy ludzie bywają ciężarem.
– Ale mogą też dusić swoje pieniądze. – Ethan, wypowiadając to kłamstwo, zerknął na twarz pana Bakera i dojrzał, że spod kołnierzyka bankiera rozchodzi się rumieniec. – Widzi pan, gdybym zainwestował pieniądze Mary, mógłbym je stracić, tak jak straciłem swoje własne, jak stracił wszystko mój ojciec.
– Wiele wody upłynęło, wiele wody… Ja wiem, żeś się sparzył. Ale czasy się zmieniają, otwierają się nowe możliwości.
– Miałem możliwości, proszę pana, więcej możliwości niż zdrowego rozsądku. Niech pan nie zapomina, że zaraz po wojnie ten sklep był moją własnością. Żeby go zaopatrzyć, musiałem sprzedać pół ulicy nieruchomości – resztkę naszego majątku.
– Wiem, Ethan. Jestem twoim bankierem. Znam twoje interesy, tak jak doktor zna twój puls.
– Jasne, że pan zna. Wystarczyły mi niespełna dwa lata, żeby prawie zbankrutować. Musiałem sprzedać wszystko prócz domu, żeby pospłacać długi.
– Nie możesz brać na siebie całej winy. Prosto z wojska… bez doświadczenia w interesach. I nie zapominaj, żeś się od razu napruł na kryzys, tylko że nazwaliśmy to recesją. Niejeden dobrze zaprawiony biznesmen poszedł wtedy na dno.
– Ja też poszedłem na dno. Pierwszy raz w dziejach któryś z Hawleyów jest subiektem w makaroniarskim sklepie.
– Tego właśnie nie rozumiem. Każdy może zbankrutować. Ale nie mogę pojąć, dlaczego trwasz w stanie bankructwa, ty, człowiek z takiej rodziny, o takim pochodzeniu i wykształceniu. To wcale nie musi być permanentne, chyba żeś już zupełnie stracił ikrę. Co ciebie tak zwaliło z nóg, Ethan? Co cię utrzymuje w tym stanie?
Ethan już miał się odciąć gniewnie: „Jasne, że pan nie rozumie, bo pan nigdy przez to nie przeszedł”, ale zgarnął w piramidkę mały krąg niedopałków i papierków od gumy do żucia i zepchnął je miotłą do rynsztoka.
– Ludzie nie są zwalani z nóg, to znaczy potrafią walczyć z wielkimi rzeczami. Zabija ich erozja, są powoli spychani w bankructwo. Stopniowo zaczynają się bać. Ja się boję. Spółka Oświetleniowa Long Island może wyłączyć prąd. Moja żona potrzebuje sukienek. Dzieci – bucików i rozrywek. A jeżeli nie będą mogły otrzymać wykształcenia? A te rachunki na pierwszego, a lekarz, dentysta, wycięcie migdałków – a przypuśćmy, że zachoruję i nie będę mógł zamiatać tego cholernego chodnika? Jasne, że pan nie rozumie. To działa powoli. Wypala w człowieku energię. Nie mogę wybiec myślą poza następną miesięczną ratę za lodówkę. Nienawidzę mojej pracy a boję się, że ją stracę. Jakże by pan mógł to rozumieć?
– A co z matką Mary?
– Już panu mówiłem. Dusi te pieniądze. I umrze, siedząc na nich.
– Nie wiedziałem. Myślałem, że Mary pochodzi z ubogiej rodziny. Ale wiem, że jak ktoś jest chory, to potrzebuje lekarstwa czy może operacji albo też wstrząsu. Nasi przodkowie byli dzielnymi ludźmi. Wiesz o tym. Nie dawali się stłamsić na śmierć. A teraz czasy się zmieniają. Istnieją możliwości, o których nie śniło się naszym pradziadom. I te możliwości wyłapują cudzoziemcy. Cudzoziemcy zaczynają nas opanowywać. Obudźże się, Ethan.
– A co z lodówką?
– Machnij na nią ręką, jeżeli trzeba.
– A Mary i dzieci?
– Zapomnij o nich na jakiś czas. Będą cię bardziej kochali, jak wyleziesz z dziury. Nic im nie pomagasz, martwiąc się o nich.
– A te pieniądze Mary?
– Strać je, jeżeli trzeba, ale zaryzykuj. A przy pewnej ostrożności i dobrych doradcach nie musisz wcale ich tracić. Ryzyko to nie strata. Nasi przodkowie byli ludźmi skalkulowanego ryzyka, i nie tracili na tym. Oburzysz się na mnie, Ethan, ale uwłaczasz pamięci Starego Kapitana Hawleya. A masz wobec niego obowiązki. No, przecież on i mój ojciec byli współwłaścicielami Belle Adair, jednego z ostatnich i najświetniejszych statków wielorybniczych. Ruszże się, Ethan. Jesteś winien temu statkowi coś, czego dotąd nie spłaciłeś energią. Do cholery z długami!
Ethan delikatnie przepchnął czubkiem miotły oporny kawałek celofanu przez krawędź rynsztoka. Powiedział cicho:
– Belle Adair spaliła się cała, aż po linię zanurzenia.
– Wiem, ale czy to nas powstrzymywało? Wcale nie.
– Była ubezpieczona.
– Jasne, że tak.
– Ano, a ja nie. Uratowałem dom, i nic poza tym.
– Będziesz musiał o tym zapomnieć. Rozpamiętujesz coś, co minęło. Musisz się zebrać na trochę odwagi, trochę śmiałości. Dlatego mówiłem, że powinieneś zainwestować pieniądze Mary. Przecież ja próbuję ci pomóc.
– Dziękuję panu.
– Zdejmiemy z ciebie ten fartuch. To się od ciebie należy Staremu Kapitanowi Hawleyowi. Oczom by nie wierzył.
– Pewno, że nie.
– Tak trzeba mówić. Zdejmiemy ten fartuch.
– Gdyby nie Mary i dzieci…
– Mówię ci: zapomnij o nich. Dla ich własnego dobra. Tutaj, w New Baytown będą się działy różne interesujące rzeczy. Możesz w nich wziąć udział.
– Bardzo panu dziękuję.
– Tylko pozwól mi się tym zająć.
– Pan Morphy mówił, że będzie pracował, kiedy zamkniecie bank w południe. Mam mu przygotować sandwicze. Chce pan, żebym zrobił i dla pana?
– Nie, dziękuję. Pozwalam Joeyowi załatwiać całą robotę. To porządny człowiek. Jest pewna nieruchomość, z którą chciałbym się zapoznać. W Zarządzie Okręgu. Tam jest miło i zacisznie między dwunastą a trzecią. Mogłoby to ciebie zainteresować. Niedługo pogadamy. No to tymczasem.
Postawił długi pierwszy krok, aby ominąć złącze płyt chodnikowych, i przeszedł przez uliczkę ku drzwiom frontowym Pierwszego Banku Narodowego, a Ethan z uśmiechem popatrzył na jego oddalające się plecy.
Szybko dokończył zamiatanie, bo ludzie już zaczynali sączyć się i płynąć do pracy. Ustawił przed wejściem do sklepu skrzynki ze świeżymi owocami. Następnie, upewniwszy się, że akurat nikt nie przechodzi, zdjął z półki trzy puszki z jedzeniem dla psów, ustawione jedna na drugiej, sięgnął za nie, wydobył mały woreczek z gotówką, ustawił puszki na powrót i otworzywszy z brzękiem dzwonka kasę, porozkładał dwudziesto-, dziesięcio-, pięcio- i jednodolarowe banknoty na ich miejsca pod przytrzymującymi je kółkami. Natomiast do dębowych miseczek przedniej części szuflady powkładał pięćdziesięciocentówki, dwudziestkipiątki, dziesiątki, piątki i jenocentówki, po czym zatrzasnął szufladę. Zjawili się tylko nieliczni klienci – dzieci przysłane po bochenek chleba czy karton mleka lub zapomniany funt kawy – małe dziewczynki z włosami zmierzwionymi ze snu.
Weszła Margie Young-Hunt, o zuchwałych piersiach pod łososiowym swetrem. Jej tweedowa spódnica oblepiała przyjemnie uda i załamywała się pod dumnym kuperkiem, a w jej oczach – piwnych, krótkowzrocznych oczach – Ethan dojrzał coś, czego jego żona nigdy zobaczyć nie mogła, ponieważ nigdy nie było w nich tego w obecności żon. Dojrzał drapieżnika, łowczynię, Artemidę polującą na spodnie. Stary Kapitan Hawley nazywał to błądzącym spojrzeniem. A było to także w jej głosie, aksamitnym mruczeniu, które dla żon przemieniało się w cienki, słodki, poufny szept.
– Jak się masz, Eth – powiedziała Margie. – Co za dzień na wycieczkę!
– Witam. Założę się, że ci zabrakło kawy.
– Jeżeli jeszcze zgadniesz, że mi zabrakło wody mineralnej, to będę cię unikała.
– Huczny wieczór?
– Poniekąd. Historia z komiwojażerem. Rozwódka jest w takich razach bezpieczna. Pełna teczka bezpłatnych próbek. Pewnie ty nazwałbyś go wędrownym przekupniem. Zresztą może go znasz. Nazywa się Bigger czy Bogger, pracuje dla firmy B.B.D.&D. Wspominam o nim dlatego, że miał przyjść pogadać z tobą.
– My kupujemy głównie u Waylanda.
– Ano, może ten pan Bogger będzie po prostu chciał wydębić zamówienie, jeżeli dziś rano czuje się lepiej niż ja. Słuchaj, mógłbyś mi dać szklankę wody? Muszę zażyć parę pastylek.
Ethan poszedł do magazynu i wrócił z dużą szklanką wody z kranu. Margie wrzuciła do niej trzy płaskie tabletki, które zaczęły musować.
– Twoje zdrowie – powiedziała i wychyliła szklankę. – Zacznijcie działać, szatany.
– Słyszałem, że masz dzisiaj powróżyć Mary.
– O Boże! Byłabym zapomniała. Powinnam zająć się tym zawodowo. Zrobiłabym majątek.
– Mary to uwielbia. A ty to dobrze robisz?
– Co tu można dobrze robić? Pozwala się ludziom, to znaczy kobietom, opowiadać o sobie, a potem mówi im się to samo, a one myślą, że masz dar jasnowidzenia.
– A wysocy, przystojni nieznajomi?
– Właśnie, w tym sęk. Gdybym umiała rozszyfrowywać mężczyzn, nie narobiłabym tylu głupstw. Kochany, ależ ja się pomyliłam co do paru typków!
– Twój pierwszy mąż zdaje się umarł?
– Nie, drugi, Panie świeć nad jego duszą, sukin… Nie, zostawmy to. Pokój jego popiołom.
Ethan z uszanowaniem pozdrowił wchodzącą panią Ezyzinski i dłuższą chwilę poświęcił transakcji dotyczącej ćwierci funta masła, nawet dorzucił kilka grzecznościowych słów na temat pogody, natomiast Margie Young-Hunt, już odprężona i uśmiechnięta, poczęła oglądać złoto opieczętowane puszki paté de foie gras i miniaturowe, jubilerskie pudełeczka kawioru, stojące na tyle kontuaru obok kasy.
– No! – powiedziała Margie, kiedy starsza pani podreptała na ulicę, mrucząc coś do siebie po polsku.
– Co „no”?
– Właśnie sobie myślałam… gdybym tak znała mężczyzn, jak znam kobiety, zajęłabym się tym zawodowo. Może byś mnie czegoś nauczył o mężczyznach?
– Wiesz o nich dość. Może za wiele.
– E, daj spokój! Nie masz ani odrobiny poczucia humoru.
– Chcesz zacząć zaraz?
– Może któregoś wieczoru.
– Dobrze – powiedział. – Grupowo. Mary, ty i oba dzieciaki. Temat: mężczyźni, ich słabość i głupota, i jak to wykorzystać.
Margie zignorowała jego ton.
– Czy ty nigdy nie pracujesz do późna? Rachunki, koniec miesiąca, te rzeczy?
– Jasne. Zabieram robotę do domu.
Podniosła ręce nad głowę i zaczęła przebierać palcami we włosach.
– Dlaczego? – zapytała.
– Indyk też pytał dlaczego, aż mu łeb ucięli.
– Widzisz, ile byś mnie mógł nauczyć, gdybyś chciał?
Ethan powiedział:
– „A gdy się z Niego naśmiali, zwlekli Go ze szkarłatu i oblekli w szaty Jego własne, i wiedli Go, aby Go ukrzyżować. Tedy przymusili mimo idącego niektórego Szymona Cyrenejczyka, aby niósł krzyż Jego. I przywiedli Go na miejsce Golgota, co się wykłada: Miejsce trupich głów…”.
– Och, na miłość boską!
– Tak, tak… to się zgadza…
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, co z ciebie za drań?
– Tak jest, o Córo Jeruzalemska.
Uśmiechnęła się nagle.
– Wiesz, co zrobię? Powróżę ci teraz nie byle jak. Zostaniesz grubą rybą, wiesz o tym? Wszystko, czego dotkniesz, przemieni się w złoto. Będziesz miał władzę nad ludźmi. – Podeszła szybko do drzwi i obróciła się, szczerząc zęby w uśmiechu. – Rzucam ci wyzwanie, żebyś do tego dorósł albo nie dorósł. Cześć, Zbawicielu!
Jaki dziwny jest odgłos obcasów stukających gniewnie po chodniku!
O dziesiątej wszystko się zmieniło. Wielkie drzwi banku rozwarły się na oścież i rzeka ludzi wpłynęła w nie po pieniądze, które zanieśli do Marulla, skąd wyszli z luksusowymi towarami, niezbędnymi na Wielkanoc. Ethan uwijał się jak mucha w ukropie, dopóki nie wybiła godzina dwunasta.
Gniewny dzwon pożarowy wydzwonił dwunastą ze swej kopuły na ratuszu. Klienci odpłynęli z torbami ciast. Ethan pownosił do sklepu skrzynki po owocach i zamknął drzwi wejściowe, następnie zaś, bez żadnej przyczyny – poza tym, że jakaś ciemność spłynęła na świat i na niego – spuścił grube zielone zasłony, i wtedy ciemność zaległa i w sklepie. Tylko neon w chłodni kontuarowej jarzył się upiornym błękitem.
Stojąc za kontuarem, Ethan ukroił cztery grube kawałki żytniego chleba i posmarował je obficie masłem. Otworzył chłodnię, wyjął dwa płaty sera szwajcarskiego i trzy płaty szynki.
– Ser i sałata – powiedział. – Ser i sałata; jak się człowiek ożeni, to się z diabłem brata.
Obrzucił wierzchnie kawałki chleba majonezem ze słoja, złożył sandwicze i poobcinał wystające na zewnątrz brzeżki liści sałaty i tłuszczu od szynki. Teraz jeszcze karton mleka i arkusz woskowanego papieru do opakowania. Właśnie zawijał równo końce papieru, gdy w drzwiach frontowych zazgrzytał klucz i wszedł Marullo, masywny niedźwiedź, z pękatym torsem, tak że jego ręce wydawały się za krótkie i odstawały od korpusu. Kapelusz miał zsunięty na tył głowy, a twarde, stalowoszare kędziory wyglądały spod niego jak mycka. Oczy Marulla były wilgotne, chytre i senne, a złote korony na przednich zębach błyszczały w świetle rozchodzącym się z chłodni. Dwa górne guziki spodni miał rozpięte – widać było grube popielate kalesony. Zatknął krótkie tłuste kciuki za spodnie pod brzuchem i zamrugał oczami w półmroku.
– Dzień dobry, panie Marullo. Czy raczej dobry wieczór.
– Sie masz, chłopcze. Zamknąłeś raz-dwa.
– Wszystko w mieście już pozamykane. Myślałem, że pan jest na mszy.
– Dziś nie ma mszy. Jedyny dzień w roku bez mszy.
– Ach tak? Nie wiedziałem. Można w czymś panu usłużyć?
Krótkie tłuste ręce wyprostowały się i zakołysały tam i z powrotem.
– Ręce mnie bolą, chłopcze. Artretyzm… Coraz gorzej.
– Nie może pan nic na to poradzić?
– Robię wszystko: gorące okłady, tran rekina, pigułki… i wciąż boli. No, w porządku, sklep zamknięty. Może byśmy mogli trochę pogadać, co? – Zęby mu błysnęły.
– Czy coś się stało?
– Stało? Co miało się stać?
– To jeżeli pan chwileczkę zaczeka… ja tylko zaniosę te sandwicze do banku. Pan Morphy o nie prosił.
– Ty mądry chłopiec. Świadczysz usługi. To dobrze.
Ethan przeszedł przez magazyn, potem przez uliczkę i zapukał do tylnych drzwi banku. Wręczył Joeyowi sandwicze i mleko.
– Dzięki. Nie trzeba było się fatygować.
– To są usługi. Tak mi powiedział Marullo.
– Niech pan wstawi do lodówki parę butelek coli. Okropnie mnie suszy.
Kiedy Ethan wrócił do sklepu, zastał Marulla zaglądającego do kubła na śmieci.
– Gdzie pan chciał porozmawiać?
– Zacznijmy tutaj, chłopcze. – Wyciągnął z kubła kalafiora. – Za dużo obcinasz.
– Żeby porządnie wyglądało.
– Kalafiory, one idą na wagę. Ty pieniądze na śmietnik wyrzucasz. Znam jednego, on sprytny Grek ma ze dwadzieścia restauracji. Mówił, że największa tajemnica pilnować kubłów do śmieci. Co wyrzucisz, tego nie sprzedasz. Sprytny chłop.
– Tak, proszę pana.
Ethan ruszył nerwowo na front sklepu, a Marullo podążył za nim, zginając i rozprostowując ręce w łokciach.
– Skrapiasz dobrze jarzyny, tak jak ci powiedziałem?
– Jasne.
Szef wziął główkę sałaty.
– Sucha w dotyku.
– Do diabła, Marullo, nie mam zamiaru moczyć ich jak gąbki. I tak jest już w nich jedna trzecia wody.
– Przez to wyglądają jędrnie, ładnie i świeżo. Myślisz, ja nie wiem, co mówię? Ja zaczął od jeden ręczny wózek, tylko jeden. Człowiek musi się uczyć sztuczek zawodowych, chłopcze, bo zbankrutuje. A mięso. Za dużo odrzucasz.
– No bo reklamujemy wołowinę klasy A.
– A, B czy C… kto tam wie? Byleby było wypisane, nie? No a teraz my sobie utniemy mała rozmówka. My martwe pozycje w rachunkach mamy. Każdy, kto nie zapłaci do piętnastego – jego skreślić z kredytu
– Tego nie możemy zrobić. Niektórzy z tych ludzi kupują tu od dwudziestu lat.
– Posłuchaj, chłopcze. Sklepy wielkich firm one nie zawierzą jednego dziesiątaka nawet Johnowi Rockefellerowi.
– Tak, ale ci ludzie są wypłacalni, przynajmniej w większości.
– Co to znaczy „wypłacalni”? W ten sposób pieniądze są zamrożone. Duże magazyny, one kupują na wagony. My nie możemy tego robić. Trzeba się uczyć, chłopcze. Pewnie… mili ludzie! Pieniądze też miłe. Za dużo obrzynków mięsa w kuble.
– To tylko tłuszcz i skóra.
– W porządku, jeżeli zważysz, nim poobcinasz. Musisz myśleć o sobie. Jak sam nie będziesz myślał o sobie, to kto to zrobi? Trzeba się uczyć, chłopcze.
Złote zęby nie błysnęły tym razem, bo wargi były zaciśniętą małą szczeliną.
W Ethanie bryznął gniew, nim zdążył się połapać, i to go zaskoczyło.
– Nie jestem kombinatorem, Marullo.
– A kto tu jest kombinatorem? To jest dobre prowadzenie interesu, a tylko takie ostaje się w interesach. Myślisz, że pan Baker rozdaje bezpłatne próbki, chłopcze?
Ethan wybuchnął z hukiem i trzaskiem:
– Słuchaj no pan! – krzyknął. – Hawleyowie siedzą tu od połowy osiemnastego wieku. Pan jesteś cudzoziemcem. Co pan o tym wiesz! Żyliśmy dobrze z naszymi sąsiadami i byliśmy uczciwi przez cały ten czas. Jeżeli panu się zdaje, że pan możesz wpakować się tu z Sycylii i wszystko zmienić, to się grubo mylisz. Chcesz pan, żebym sobie stąd poszedł, to proszę bardzo, zaraz, w tej chwili. I przestań do mnie gadać „chłopcze”, bo cię rąbnę w nos.
Teraz wszystkie zęby Marulla rozbłysły.
– Okay, okay. Nie wściekaj się. Ja tylko próbuję ci się przysłużyć.
– Nie mów pan do mnie „chłopcze”. Moja rodzina siedzi tu od dwustu lat.
Zabrzmiało to dziecinnie w jego własnych uszach i wściekłość Ethana ostygła.
– Ja nie bardzo dobrze mówię po angielsku. Ty myślisz, Marullo to nazwisko makaroniarskie, nazwisko kataryniarskie, nazwisko lazzarońskie. A moi genitori, moje nazwisko ma ze dwa, trzy tysiące lat. Marullus, on był z Rzymu, Valerius Maximus7 o tym mówi. Co to jest dwieście lat?
– Ale pan stąd nie pochodzi.
– Dwieście lat temu ty też nie.
W tej chwili Ethan, z którego wyciekła cała złość, dojrzał coś, co każe człowiekowi wątpić w stałość rzeczywistych zjawisk zewnętrznych. Zobaczył, jak ten emigrant, makaroniarz, przekupień owoców zmienia się w jego oczach, ujrzał sklepione czoło, mocny orli nos, głęboko osadzone, ogniste i nieulękłe oczy, głowę podtrzymywaną przez kolumnę mięśni, dojrzał dumę tak pewną i głęboką, że mogła się bawić w pokorę. Było to zaskakujące odkrycie, które każe człowiekowi pomyśleć: Jeżeli taka rzecz uszła mojej uwadze, to czego jeszcze nie dostrzegłem?
– Nie musi pan mówić po makaroniarsku – rzekł miękko.
– Dobre prowadzenie interesu. Ja cię uczę tego. Ja stary. Żona, ona umarła. Artretyzm! Mnie boli. Próbuję ci pokazać interesy. Może się nauczysz. Większość ludzi oni się nie uczą. Bankrutują.
– Nie musi mi pan wypominać tego, że zbankrutowałem.
– Nie. Ty nie zrozumiał. Ja próbuję nauczyć ciebie dobrych interesów, żeby ty więcej nie bankrutował.
– Wielka okazja! Już nie prowadzę żadnego interesu.
– Ale ty jeszcze młodziak.
– Słuchaj pan, Marullo – powiedział Ethan. – Ja właściwie kieruję tym sklepem za pana. Prowadzę książki, składam pieniądze do banku, zamawiam towary. Ścigam klientelę. Ludzie tu wracają. Czy to nie jest dobre prowadzenie interesu?
– Pewnie… Ty się czegoś nauczył. Ty już nie żaden chłopiec. Wściekasz się, jak ja cię nazywam „chłopiec”. A jak mam nazywać? Do wszystkich mówię „chłopcze”.
– Niech pan spróbuje mówić do mnie po nazwisku.
– To nie brzmi po przyjacielsku. „Chłopcze” jest to po przyjacielsku.
– Ale niepoważnie.
– Poważnie nie jest po przyjacielsku.
Ethan roześmiał się.
– Jeżeli ktoś jest subiektem w sklepie kolonialnym, to musi mieć powagę… dla swojej żony, dla dzieci. Rozumie pan?
– Jest to sztuczne.
– Pewnie, że tak. Gdybym miał jakąkolwiek prawdziwą powagę, nie przyszłoby mi to do głowy. Już prawie zapomniałem, co mój stary ojciec powiedział mi na krótko przed śmiercią. Powiedział, że próg zniewagi jest w prostym stosunku do inteligencji i poczucia bezpieczeństwa. Mówił, że słowo „skurwysyn” jest zniewagą jedynie dla człowieka, który nie ma całkowitej pewności co do swojej matki, ale jak należałoby się zabrać do znieważenia Alberta Einsteina? On wtedy jeszcze żył. Więc niech pan dalej do mnie mówi „chłopcze”, jeżeli pan chce.
– A widzisz, chłopcze? Bardziej przyjacielskie.
– No więc w porządku. Co pan miał powiedzieć na temat interesów? Że czego ja nie robię?
– Interes to pieniądze. Pieniądze nie są przyjacielskie. Chłopcze, może ty zanadto przyjacielski… zanadto uprzejmy. Pieniądze nie uprzejme. Pieniądze nie mają przyjaciół poza innymi pieniędzmi.
– To nonsens, Marullo. Znam całą masę uprzejmych, przyjacielskich, uczciwych ludzi interesu.
– Wtedy jak nie robią interesów, chłopcze, owszem. Przekonasz się. A jak się przekonasz, już jest za późno. Ładnie prowadzisz sklep, ale jak to jest twój sklep, możesz ładnie zbankrutować. Ja ci daję prawdziwą lekcję, jak szkoła. Do widzenia, chłopcze.
Marullo zgiął ręce i szybko wyszedł frontowymi drzwiami, które zamknął za sobą, a Ethan poczuł ciemność spowijającą świat.
Rozległo się ostre, metaliczne pukanie do drzwi wejściowych. Ethan odsunął zasłonę i zawołał:
– Zamknięte do trzeciej!
– Proszę mnie wpuścić. Chcę z panem pomówić.
Nieznajomy wszedł do sklepu – szczupły, wiecznie młody mężczyzna, który nigdy młody nie był, ubrany elegancko, ze lśniącymi rzadkimi włosami, przylizanymi na głowie, z oczami wesołymi i rozbieganymi.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Muszę niedługo stąd wyjechać. Chciałem przedtem zobaczyć się z panem sam na sam. Myślałem, że ten stary nigdy nie wyjdzie.
– Marullo?
– Aha. Stałem po drugiej stronie ulicy.
Ethan zerknął na jego niepokalanie czyste dłonie. Na trzecim palcu lewej ręki dostrzegł duży kaboszon w złotym pierścieniu. Nieznajomy zauważył to spojrzenie.
– Nie żaden napad – powiedział. – Wczoraj wieczorem poznałem jedną pańską znajomą.
– Tak?
– Panią Young-Hunt. Margie Young-Hunt
– Aha.
Ethan wyczuwał, jak umysł tamtego węszy niespokojnie, szuka jakiegoś dojścia, jakiejś więzi, na której można by zbudować porozumienie.
– Ładna babka. Zrobiła panu ogromną reklamę. Dlatego pomyślałem sobie… Nazywam się Biggers. Zajmuję się tym terenem z ramienia B.B.D.&D.
– My kupujemy u Waylanda.
– Ja wiem. Dlatego tu jestem. Pomyślałem, że może byście chcieli trochę to rozszerzyć. My jesteśmy nowi w tym okręgu. Szybko się rozrastamy. Musimy iść na pewne ustępstwa, żeby się tu zahaczyć. A panu opłaciłoby się z tego skorzystać.
– Musiałby pan porozmawiać z panem Marullo. On zawsze zamawiał u Waylanda.
Głos tamtego nie zniżył się, ale jego ton stał się bardziej poufny.
– To pan robi zamówienia, prawda?
– No, tak. Widzi pan, Marullo ma artretyzm, a poza tym prowadzi inne interesy.
– Moglibyśmy troszkę obniżyć ceny.
– Zdaje się, że Marullo obniżył je już sobie, ile tylko się dało. Lepiej niech pan z nim pomówi.
– Tego właśnie nie chciałem. Mnie jest potrzebny ten, kto robi zamówienia, to znaczy pan.
– Ja jestem tylko ekspedientem.
– Pan robi zamówienia, panie Hawley. Mogę panu zaproponować pięć procent.
– Może Marullo poszedłby na taki rabat, jeżeli jakość byłaby ta sama.
– Pan nie rozumie. Mnie Marullo niepotrzebny. Te pięć procent byłoby w gotówce; żadnych czeków, żadnych zapisków, żadnych kłopotów z panami od podatków, po prostu śliczniutkie, czyste zieleniaczki z mojej rączki do pańskiej rączki, a z niej do pańskiej kieszeni.
– Dlaczego Marullo nie może dostać tego rabatu?
– Umowy o cenach.
– No, dobrze. Przypuśćmy, że wziąłbym te pięć procent i przekazał Marullowi?
– Widzę, że pan nie zna tych ludzi tak jak ja. Dasz mu pan te pięć procent, to będzie się zastanawiał, ile pan poza tym zatrzymałeś dla siebie. To całkiem naturalne.
Ethan zniżył głos:
– Więc pan chce, żebym nabierał człowieka, u którego pracuję?
– Kogo by pan nabierał? On by nic na tym nie stracił, a pan byś zarobił forsę. Każdy ma prawo sobie zarobić. Margie mówiła, że pan jesteś spryciarz.
– Pochmurny dzień dzisiaj – rzekł Ethan.
– Nie, wcale nie. Tylko pan pospuszczał te zasłony.
Węszący umysł wyczuł niebezpieczeństwo, jak mysz zagubiona między wonią pułapki a aromatem sera.
– Coś panu powiem – rzekł Biggers. – Niech pan sobie o tym pomyśli. Niech pan się zastanowi, czy pan nie mógłby naraić nam jakiegoś interesu. Wpadnę do pana, jak będę w tych stronach. Przyjeżdżam co dwa tygodnie. Tu jest mój bilet wizytowy.
Ręka Ethana nie podniosła się. Biggers położył bilet na chłodni kontuarowej.
– A tu jest mała pamiątka, którą przygotowaliśmy dla naszych nowych przyjaciół. – Z bocznej kieszeni wyjął portfel, bogaty i piękny przedmiot z groszkowanej skóry. Położył go obok biletu wizytowego na białej porcelanie – Ładna rzecz. Jest miejsce na prawo jazdy, na legitymacje klubowe.
Ethan nie odpowiedział.
– Wpadnę za jakieś dwa tygodnie – rzekł Biggers. – Niech pan się zastanowi. Będę tu na pewno. Umówiłem się z Margie. Dobra babka. – Ponieważ nie było odpowiedzi, dodał: – Sam wyjdę. Do zobaczenia. – A potem nagle zbliżył się do Ethana. – Nie bądź pan głupi. Każdy to robi – powiedział. – Każdy!
Wyszedł szybko ze sklepu i cicho zamknął za sobą drzwi.
W mrocznej ciszy Ethan słyszał lekkie buczenie transformatora jarzeniowego chłodni. Powoli obrócił się ku swoim słuchaczom ustawionym w piramidy i rzędy na półkach.
– Myślałem, że jesteście moimi przyjaciółmi! Nawet nie kiwnęliście palcem w mojej obronie. Niewierne ostrygi, niewierne pikle, niewierne ciasta! Nie będzie już dla was unimusa! Ciekawe, co by powiedział święty Franciszek, gdyby go pies ugryzł albo ptaszek obfajdał. Czy powiedziałby: „Dziękuję, Panie Psie, grazie tante, Signor Ptaszek”? – Obrócił głowę, słysząc gwałtowne pukanie i dobijanie się do drzwi od uliczki, i szybko przeszedł przez magazyn.
– Więcej klientów, niż gdyby było otwarte – mruknął.
Do sklepu wtoczył się Joey Morphy, trzymając się za gardło.
– Na miłość boską – stęknął. – Ratunku lub przynajmniej pepsi, albowiem z suchości srogiej konam. Co tu tak ciemno? Azaliż, oczy moje takoż mi odmawiają posłuszeństwa?
– Zasłony są spuszczone. Chciałem odstraszyć spragnionych bankierów.
Poprowadził go do kontuaru, wziął zmrożoną butelkę, zdjął kapsel i sięgnął po drugą.
– Chyba i ja się napiję.
Mały Joey oparł się o podświetlone szkło i łyknął pół butelki, zanim ją odjął od ust.
– O! – powiedział. – Ktoś tu zostawił skarbiec państwowy. – Podniósł leżący portfel.
– To mały prezencik od komiwojażera firmy B.B.D.&D. Próbuje nam coś przehandlować.
– Ano, widać, że nie handluje byle czym. Pierwszorzędna jakość, synu. Nawet są pańskie inicjały ze złota.
– Naprawdę?
– Jak to, toś pan nie widział?
– Zostawił ten portfel przed chwilą.
Joey otworzył złożony portfel i przerzucił puste plastikowe kopertki na dokumenty.
– Musi pan zacząć wstępować do jakichś organizacji – powiedział. Otworzył portfel z drugiej strony. – No, to jest prawdziwa dbałość. – Dużym i wskazującym palcem wydobył nowiutki banknot dwudziestodolarowy. – Wiedziałem, że oni przeszli do ofensywy, ale nie miałem pojęcia, że z czołgami. To jest pamiątka, o której warto pamiętać.
– I to tam było w środku?
– A co pan myśli, że ja wsadziłem?
– Joey, muszę z panem pomówić. Ten gość zaproponował mi pięć procent od każdej transakcji, którą im naraję.
– A, cacy-cacy! Nareszcie dobrobyt. I to nie była czcza obietnica. Powinien pan postawić colę. Dzisiaj jest pański dzień.
– Chyba pan nie chce powiedzieć, że powinienem to przyjąć…
– Czemu nie, jeżeli nie dobijają tego do ceny. Kto na tym traci?
– On powiedział, że nie powinienem mówić Marullowi, bo wtedy pomyśli, że biorę więcej.
– Ma rację. Co się z panem dzieje? Czyś pan zbzikował? To pewnie przez to światło. Całkiem pan jest zielony. Czy ja też tak wyglądam? Chyba pan nie miał zamiaru tego odrzucić?
– Z trudem powstrzymałem się, żeby nie kopnąć go w tyłek.
– Ach tak… Walka z dinozaurem.
– On mówił, że każdy to robi.
– Tylko nie każdy może to dostać. Pan jest jednym z tych szczęśliwców.
– To nie jest uczciwe.
– Jakżeż nie? Komu to szkodzi? Czy jest sprzeczne z prawem?
– Znaczy, że pan by wziął?
– Wziął? Ja bym siedział i służył jak piesek, żeby to dostać. W moim zawodzie wszystkie furtki są pozamykane. Prawie każda rzecz, jaką można zrobić w banku, jest sprzeczna z prawem, chyba że jest się prezesem. Ja pana nie rozumiem. Po co te ceregiele? Gdybyś pan coś odbierał Marullowi, powiedziałbym, że to nie całkiem w porządku, ale tak nie jest. Robisz pan im uprzejmość, a oni robią uprzejmość panu – ładniutką, szeleszczącą, zieloną uprzejmość. Nie bądź pan wariat. Masz pan żonę i dzieci i musisz o nich myśleć. Wychowanie dzieci nie będzie coraz tańsze.
– Wolałbym, żeby pan teraz poszedł.
Joey Morphy postawił z trzaskiem na kontuarze nieopróżnioną butelkę.
– Panie Hawley… nie: panie Ethanie Allenie Hawley – powiedział zimno. – Jeżeli pan myśli, że ja bym zrobił coś nieuczciwego albo doradzał to panu, no… to się pan odpieprz.
Joey ruszył ku magazynowi.
– Nie chciałem tego powiedzieć. Nie chciałem. Jak Boga kocham, nie chciałem, Joey. Po prostu miałem dziś kilka zaskakujących momentów, a poza tym… to święto jest okropne… okropne.
Morphy przystanął.
– Jak to? Aha, rozumiem. Tak, rozumiem. Wierzy mi pan, że rozumiem?
– I co roku, od najmłodszych lat… tylko że jest coraz gorzej, może dlatego, że wiem, co to znaczy… słyszę te rozpaczliwe słowa lama sabachthani.
– Rozumiem, Ethan, rozumiem. Ale ten dzień już się prawie skończył… prawie się skończył, Ethan. Zapomnij pan o tym, że chciałem wyjść.
Żelazny dzwon pożarowy zabrzmiał jednym jedynym uderzeniem.
– Skończył się – powtórzył Joey. – Do przyszłego roku. – Przeszedł cicho przez magazyn i delikatnie zamknął drzwi od uliczki.
Ethan podciągnął zasłony i znów otworzył sklep, ale nie było dużego ruchu – kilkoro dzieci, które przyszły po butelkę mleka czy bochenek chleba; mały kotlet z jagnięcia i puszka grochu dla panny Borcher na gorącą kolację. Na ulicy po prostu nie było nikogo. Przez ostatnie pół godziny przed szóstą, kiedy Ethan szykował się do zamknięcia sklepu, nie zjawiła się żywa dusza. Zamknął i już odchodził, kiedy przypomniał sobie o sprawunkach dla domu; musiał więc zawrócić, zebrać wszystko do dwóch dużych toreb i zamknąć sklep na nowo. Chciał przejść się nad zatoką, popatrzeć na szare fale między palami przystani, poczuć zapach wody morskiej i zagadać do mewy stojącej dziobem pod wiatr na beczce cumowniczej. Przypomniał sobie pewien poemat napisany dawno temu przez poetkę, którą wprawiła w uniesienie płynna spirala lotu mewy. Poemat ten zaczynał się od słów: „O, szczęsny ptaku – cóż cię tak gna?”. Poetka nigdy się tego nie dowiedziała, prawdopodobnie wcale nie chciała się dowiedzieć.
Ciężkie torby ze świątecznymi sprawunkami zniechęcały jednak do spaceru. Ethan przeszedł znużonym krokiem przez High Street do Elm Street i z wolna ruszył ku staremu domowi Hawleyów.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Ojcowie Pielgrzymi – grupa angielskich purytanów, którzy w roku 1620 założyli miasto Plymouth w Nowej Anglii.
2 Kongres Kontynentalny – ciało ustawodawcze powołane przez zbuntowane kolonie w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
3 Styl Adamów – angielski styl klasycystyczny, wprowadzony w drugiej połowie XVIII w. przez braci Johna, Roberta i Jamesa Adamów.
4 Louis Mountbatten (1900–1979) – brytyjski arystokrata, admirał, ostatni wicekról Indii.
5 William Halsey (1882–1959) – amerykański admirał, uczestnik obu wojen światowych.
6 Ethan Allen (1738–1789) – przywódca z czasów wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
7 Waleriusz Maksymus (I poł. I w.) – pisarz rzymski, autor zbioru anegdot o słynnych czynach i powiedzeniach.