Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony - Opracowanie zbiorowe - ebook

Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Antologia opowiadań fantasy o tematyce słowiańskiej.

Silne bohaterki kobiece w różnorodnych, często zaskakujących odsłonach słowiańszczyzny.

Będzie można w niej spotkać zarówno współczesne szeptuchy, szamanki, demonice i boginki, jak i ich wcześniejsze wcielenia – sprzed wieków.

Czytelnicy będą mieli okazję wrócić do znanych już bohaterów z bestsellerowych książek, które już zdążyły podbić ich serca, jak i poznać zupełnie nowych.

Niebanalne wykorzystanie motywu silnej obecności duchowości Słowian i wierzeń naszych przodków w obszernej i różnorodnej księdze.

Autorzy to m.in. Katarzyna Berenika Miszczuk, Martyna Raduchowska, Marta Krajewska, Marcin Podlewski, Jagna Rolska, Rafał Dębski, Anna Szumacher.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 361

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Berenika Miszczuk | Marta Krajewska | Anna Szumacher | Jagna Rolska | Rafał Dębski | Martyna Raduchowska | Marcin Podlewski | Marcin Mortka

NAWIA

Szamanki / Szeptuchy / Demony

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Płacz cichą nocą się niesie

Katarzyna Berenika Miszczuk

Z wykształcenia jest lekarką. To wszechstronna pisarka, której znakiem rozpoznawczym jest nieoczywista mieszanka literackich światów niezmiennie doprawiona dużą dawką humoru. Ma w swoim dorobku kilkanaście książek. Największe uznanie czytelników przyniosła jej seria diabelsko-anielska o miłości diabła i ludzkiej kobiety: Ja, diablica (2010), Ja, anielica(2011), Ja, potępiona (2012) orazJa, ocalona (2020). Na cykl Kwiat paproci o słowiańskim romansie Mieszka i Gosi składają się: Szeptucha (2016, Książka Roku 2016 w plebiscycie portalu Lubimyczytac.pl), Noc Kupały, Żerca (2017, Książka Roku 2017 Lubimyczytac.pl), Przesilenie (2018, Książka Roku 2018 Lubimyczytac.pl) oraz Jaga (2019, Książka Roku 2019 Lubimyczytac.pl). W 2017 roku powieścią Obsesja autorka rozpoczęła kolejny cykl W lekarskim fartuchu. Rok później ukazała się jej kontynuacja – Paranoja. Autorka ma na swoim koncie również komedię kryminalną Ja cię kocham, a ty miau. Książka Druga Szansa stała się inspiracją dla serialu Otwórz oczy na Netflix. Obecnie autorka pracuje nad kontynuacją Jagi o uczuciowo-zawodowych perypetiach młodej szeptuchy.

*

Około stu lat temu.

Gdzieś w pobliżu Łysej Góry.

W świecie, w którym słowiańscy bogowie są wciąż żywi.

A upiry ciągle groźne.

Gdy nastaje ciemność, gdy milkną dźwięki gonitwy dnia, gdy wyciszeniu ulegają wszystkie nasze myśli, wtedy rozbrzmiewa cisza. Wibruje, drży, dźwięczy, a nawet dzwoni.

Cisza nagle staje się bardzo głośna. Napawa się sobą, napiera na uszy, wreszcie to ona jest pierwsza. Oczywiście tylko do momentu, gdy ktoś przerwie jej pełen samozachwytu koncert.

Wtedy cisza milknie urażona. A natręt, nawet gdyby był tylko niewinnym szeptem, rozbrzmiewa donośnie jak partia tuby podczas koncertu orkiestry.

A gdy wadzący jej dźwięk zamiast szeptu jest płaczem...

Och, płacz cichą nocą niesie się bardzo daleko. Czasem nawet dotrze do uszu tych, którzy nie powinni go usłyszeć.

Szeptucha uniosła głowę i nadstawiła uszu. Donośne kwilenie oseska dopłynęło do niej razem z wiatrem. Staruszka zmarszczyła brwi i przerwała łuskanie grochu do obitego garnka malowanego w białe kropki.

– Dziecina? – zdziwiła się na głos, chociaż jej przyjaciółka cisza i tak by jej nie odpowiedziała.

Bury kocur, którego przygarnęła, żeby grzał jej zimą kolana i wyłapywał myszy, nawet nie podniósł głowy. Nie zdziwił go ani płacz dziecka, ani gadanie do samej siebie starej wiejskiej baby, którą zwą mądrą Babą albo Babą Radomiłą.

Stara szeptucha znana była w okolicy ze swoich małych dziwactw. Zwłaszcza odkąd jej mąż zmarł przedwcześnie, a dzieci się wyprowadziły. Mieszkańcy Bielin wielokrotnie widywali ją błąkającą się nocami po cmentarzach, rozmawiającą z płomieniami czy niespodziewanie odpowiadającą nieistniejącym rozmówcom.

Nie zniechęcało to jednak do niej klientów. Wręcz przeciwnie, przekonani byli o jej ścisłych związkach z bogami. Uważali, że widziała i wiedziała więcej. A to wielki atut, jeśli chce się o coś prosić słowiańskie bóstwa ustami szeptuchy.

Baba odrzuciła na plecy srebrny warkocz i pochyliła się z powrotem nad grochem.

– Przecie u nikogo ni mo dzieciochów małych – mówiła dalej do siebie.

Utraciwszy żwawy rytm łuskania ziaren, dłuższą chwilę mocowała się z wyjątkowo opornym strąkiem. Cisza znowu zaczęła miło brzęczeć.

Niespodziewanie rozpaczliwy płacz niemowlęcia ponownie dotarł do jej uszu. Zirytowana porzuciła groch i wyszła przed swoją chatę o pochylonym dachu. Nie zajmowały jej przyziemne sprawy, więc nie zważała na stan domu. Wiedziała, że zajmą się tym mieszkańcy wsi, gdy będzie potrzeba. Dbali o nią, w zamian za jej leki i wstawiennictwo u bogów.

Wyszła na drogę i spojrzała w kierunku najbliższych zabudowań. Jej chata znajdowała się nieopodal prastarego lasu tętniącego życiem zwyczajnym i tym całkowicie nienaturalnym. Baba pilnowała, by ani ludzie nie uczynili krzywdy puszczy, ani by ona nie zrobiła przypadkiem krzywdy im. Cała wieś rozciągała się bliżej szosy, oddzielona bezpiecznie od ściany lasu kilkoma polami uprawnymi.

Radomiła zaszurała bosymi stopami po polnej drodze, która zarastała zielskiem, nie korzystano z niej często. Zresztą i konie z wozami nie były w stanie rozchodzić jej lepiej. Taka pokrętna ścieżka musiała prowadzić do mądrej baby. Tylko w ten sposób odwiedzali ją jedynie ci, którzy naprawdę tego potrzebowali.

Płacz wciąż rozbrzmiewał, raz narastając, a raz cichnąc. Wydawało się, że nic nie jest w stanie go ukoić.

Radomiła dobrze znała mieszkańców. Żadna kobieta nie była przy nadziei ani żadna ostatnio nie urodziła.

A mimo to krzyk niemowlęcia niósł się ciemną nocą.

Splunęła na drogę.

– Niedobrze – mruknęła i czym prędzej schowała się w swojej chacie.

* * *

Nerwy kobiety zamieniły się w cieniutkie, naprężone postronki. Miała dość. Chciała jedynie, żeby to się skończyło. Na to, żeby to wszystko nigdy się nie wydarzyło, nie miała już najmniejszej nadziei.

Płacz rozbrzmiewał głośno w całym trzyizbowym domku. Kobieta była sama. Jej mąż nie wytrzymał. Wyszedł do lasu. Stwierdził, że trzeba nagotować drew. Wcale nie było takiej potrzeby. A na pewno nie teraz, w środku nocy. Kobieta doskonale zdawała sobie sprawę, że po prostu uciekł. Zostawił ją. Wolał pić całą noc w cieniu drzew, niż siedzieć w ich wspólnym domu. Wolał siedzieć w ciemnościach, narażony na spotkanie z wilkiem lub niedźwiedziem, niż słuchać płaczu.

Który przecież także wywołał.

* * *

Następnego wieczoru szeptucha specjalnie nie położyła się spać, choć nogi spuchły jej ze zmęczenia, a plecy przygięły sprawunki całego dnia. Usiadła na ławeczce przed swoją chatką i nasłuchiwała. Na jej kolanach umościł się bury kocur. Nie mruczał. Nigdy tego nie robił, nawet kiedy był szczęśliwy. Za to wyśmienicie grzał obrzęknięte kolana. Potrafił odnaleźć bolące najmocniej miejsce i położyć tam swój ciepły brzuch.

Machinalnie głaskała go po kościstym grzbiecie. Kotu nie brakowało jedzenia, ale przez ciągły ruch zdawał się złożony tylko z mięśni i kości.

– Mój domowik – szepnęła z czułością.

Wiedziała, że kocur nie jest nadprzyrodzonym domowym demonem, który dba o gospodarstwo czy zwierzynę. Niemniej jednak wspaniale sobie radził z myszami i potrafił nawet szczwanego lisa przegonić od kurek, więc staruszka hołubiła zwierzaka jak mogła. Często sobie od ust odejmowała, żeby kupić mu u sąsiada trochę boczku z grubą warstwą tłuszczu.

Kocur podsunął jej do głaskania masywny łebek pełen szram po zwycięskich walkach. Ukontentowany wysunął lekko pazury i wczepił je w wełnianą spódnicę.

– Cekomy. Jak mnie nós nie myli, to zoroz usłysymy.

Nie czekała długo. Tuż po zmierzchu, razem ze zwykłymi dźwiękami nocy, dotarł do niej niesiony przez wiatr płacz. Rozpaczliwe łkanie. Słychać w nim było tęsknotę, smutek, ale także złość.

Bardzo dużo złości.

Mądra Baba zaczęła się domyślać, co mogło się stać.

– Przyjdo – powiedziała do kota. – Przyjdo niebawem. Powim ci, ze ludziska to sie nie nauczom. Te same błendy, te same problemy. Co z ojca, to na syna, co z matki, to na córcię.

Westchnęła, przytuliła kocura do piersi i poszła do domu. Udała się na spoczynek. Rozwiązała już zagadkę. Pozostawało jej tylko poczekać cierpliwie na gości.

* * *

Kobieta wyglądała jak cień. Miała zapadniętą, poszarzałą twarz. Wychudła tak bardzo, że szal, który narzuciła na ramiona, wisiał na niej jak na metalowym wieszaku. Włosy, mimo że spięte w koczek, sprawiały niechlujne wrażenie, były posklejane i skołtunione.

Jej zachowanie też było dziwne. Wykręcała nerwowo palce. Stawy trzeszczały rytmicznie.

Pyk.

Pyk.

Pyk.

Szeptucha czekała, siedząc przy swoim stoliku nakrytym obrusem wykonanym przez nią własnoręcznie na szydełku. Postawiła przed klientką ziółek uspokajających w szklance z koszyczkiem. Dobrze wiedziała, z jakim problemem przyszła kobieta, ale nie chciała wychodzić przed szereg. Czasem zdarzało się, że ktoś nawracał do niej kilka razy, zanim wreszcie powiedział, co go trapi.

Kobieta w końcu usiadła, dokładnie naprzeciwko mądrej Baby. Wydawało się, że podjęła decyzję. Pociągnęła na próbę łyk ziółek, a następnie łapczywie opróżniła szklankę. Ręce drżały jej już mniej, kiedy odstawiała ją na stół. Spojrzenie szarych oczu z zalęknionego i rozbieganego stało się harde i nieustępliwe.

– Babo Radomiło, ja z problemem – wysapała przez obolałe od gorącego naparu gardło.

– Wim.

– Ja… ja… ja… – Klientka się zacięła.

Szeptucha dalej czekała. Postanowiła więcej się nie odzywać. Kobieta sama musiała dojrzeć do wyznania prawdy. Czas mijał, ale Babie Radomile nigdzie się nie spieszyło. Mogła siedzieć i do jutra. A raczej do zmierzchu, aż znowu nad okolicznymi zabudowaniami poniesie się płacz niemowlęcia.

– Popełniłam błąd, to znaczy my popełniliśmy błąd – powiedziała w końcu kobieta.

Radomiła tylko pokiwała głową.

– Nie powinnam była – dodała cichutko klientka.

– Ano.

– MY nie powinniśmy byli.

– Ano.

– Męczy nas…

– Sumienie? – podpowiedziała szeptucha mało życzliwym tonem.

Kobieta zgarbiła się i wsunęła głowę między ramiona. Niewiele brakowało jej do płaczu. Kościste plecy zadrżały spazmatycznie.

– U kogo byliście? – zapytała Radomiła.

– U Baby za Suchedniowem.

Szeptucha nie powstrzymała się i z furią splunęła na krzywe deski podłogi. Jej policzki pokryły czerwone plamy. Uważała, że znachorka zza Suchedniowa nie zasługiwała nawet na nazwanie jej znachorką, co już i tak samo w sobie było obraźliwe.

– To nie mundra Baba! – wykrzyknęła. – To sarlatanka. Ksywde by wom zrobiła. Ano zrestom i tak zrobiła.

Kobieta potulnie spuściła oczy. Kiwała gorliwie głową, zgadzając się ze wszystkimi słowami szeptuchy. Znowu zapadła cisza. Radomiła złoiła się w myślach za zbyt żywiołową reakcję na słowa pacjentki. Przestraszyła ją tylko.

– Kiedy tam posliśta? – zapytała, mając nadzieję, że udało jej się przybrać bardziej serdeczny, a chociażby życzliwszy ton głosu.

– Dwa miesiące temu.

– Dwa ksienzyce… – Radomiła pokiwała głową. Następnie łypnęła podejrzliwie okiem na klientkę. – Długo, zanim nawiedziło. Dwa ksienzyce? Pewnaś?

– No tak mocno dało się we znaki z dwa tygodnie temu i trwa do dzisiaj – zaczęła tłumaczyć kobieta. – Na początku było niewinnie. Jakieś szelesty w nocy. Czasem coś spadło. Myślałam, że myszy jakie się zalęgły pod powałą albo po prostu przeciąg trzaska oknami i szumi w szczelinach. Nasz dom stary, to i dźwięków wiele wydaje. Ja byłam… ja byłam po tym wszystkim… po tej wizycie u Baby zza Suchedniowa byłam trochę… trochę nie mogłam się na niczym skupić – w końcu wyrzuciła z siebie. – Na początku naprawdę wszystkie te objawy mi umykały. Zrozumcie, Babo Radomiło, to nie było łatwe.

Szeptucha ledwie powstrzymała się przed pogardliwym prychnięciem. Policzyła w myślach do trzech, tak jak jej matka, która także była szeptuchą, zawsze doradzała. „Tylko spokoj nam pomoze. Spokoj to najlepsiejse lekarstwo” – mawiała.

Poza tym Radomiła bardzo się pilnowała, żeby nie osądzać swoich pacjentów. To nie była jej rola. Od sądzenia byli bogowie. Światły Świętowit i przede wszystkim mroczny Weles, który decydował potem, co się działo po śmierci z duszą człowieka.

– Zabić nigdy nie jest łatwo – stwierdziła krótko.

Powiedziała to na podstawie własnego doświadczenia. W końcu była szeptuchą. Niejako do jej obowiązków należało przeganianie upirów. A nie każdego da się bezproblemowo wyrzucić z czyjegoś domu. Czasem trzeba się go pozbyć definitywnie niczym szkodnika. Najtrudniej było Radomile walczyć z demonami, które powstały ze zmarłych ludzi. Zdarzało się przecież wcale nie tak rzadko, że znała ich jeszcze za życia, zanim narazili się bogom swoim zachowaniem. Wtedy zmuszona była podnosić rękę na sąsiadów, co ciężko potem przeżywała.

Kobieta po drugiej stronie stołu nie wytrzymała. Załkała żałośnie, a z jej piersi wydostał się jęk. Jednak z jej oczu nie pociekły łzy. Już ich nie miała, wszystkie wypłakała wcześniej.

Radomile powoli topniało serce. Nienawidziła szarlatanki zza Suchedniowa. Uważała, że to, co robi konkurentka, jest niemoralne. Już kilka razy musiała naprawiać jej błędy. Gdy była młodsza, to nawet wybrała się do niej raz na wizytę, żeby wygarnąć jej, że plami honor zawodu szeptuchy. Tamta jednak tylko ją wyśmiała i nadal praktykowała w sposób, za który już dawno bogowie powinni przekląć ją na zawsze.

Bogowie jednak milczeli, więc Radomiła także się poddała. Nie mogła odpowiadać za złe wybory mieszkańców swojej i okolicznych wiosek. Starała się im tłumaczyć najlepiej, jak mogła, jak należy żyć, by radować swoim zachowaniem bogów, a potem, gdy jej niestety nie słuchali, pomagała w miarę możliwości.

– Dlacego zabiliśta? – zapytała.

– Jesteśmy starzy – powiedziała głuchym głosem kobieta. – Mamy już trójkę dzieci. Dorosły, wyprowadziły się na swoje. Najmłodszy w zeszłym roku wyfrunął z gniazda. Zaciągnął się do wojska. Bardzo jesteśmy z niego dumni. Myśleliśmy, że teraz jest wreszcie ten czas tylko dla nas. Gdy jeszcze sił starcza, a obowiązków już nie ma. Zrozumcie, mądra Babo, my po prostu nie chcieliśmy mieć więcej dzieci. Przecież byliśmy na to za starzy!

Radomiła zmierzyła spojrzeniem jej chudą sylwetkę. Rozpacz i cierpienie postarzały ją na twarzy, ale wcale nie była stara wiekiem. W okolicy panny wcześnie wychodziły za mąż i często przed dwudziestymi urodzinami miały już co najmniej dwójkę na wychowaniu. Jej klientka mogła mieć może czterdzieści lat. W porównaniu z szeptuchą była młódką w pełni sił. Także w pełni sił witalnych i kobiecych.

– A jednak zaciązyłaś. – Pokiwała głową.

Kobieta jeszcze bardziej się pochyliła. Już prawie zwinęła się w kulkę na chybotliwym krześle.

– Dobze, ze zyjes – dodała szeptucha.

– Wolałabym umrzeć podczas zabiegu.

– Zycie i sprawiedliwe sondy boskie tak nie działajo.

Radomiła dobrze znała metody złej szeptuchy. Tamta używała metalowego wieszaka do wywoływania przedwczesnego porodu. Spędzała płody z całej okolicy dookoła Łysej Góry. Szczyciła się tym.

Ale nie każde dziecko zgadzało się skończyć przygodę ze światem zbyt szybko. Bądź to może bogowie czasem postanawiali dać prztyczka w nos ludziom, którzy chcieli oszukać swoje dole.

– Co to nas nawiedza? – zapytała cicho kobieta. – Czy to…

– Słysałam noco płac. Dziecina, któro zabiliśta, do was przychodzi. Teraz to poroniec – powiedziała szeptucha. – Tak mi sie wydaje. Pewna bede, jak przenocuje u was i łobace na własne łocy.

Kobieta spodziewała się takiej wiadomości. Jednak kiedy usłyszała ją z ust szeptuchy, wyrzuty sumienia ponownie zgięły jej plecy.

– Ile miało? – spytała Radomiła.

– Dużo. Kilka miesięcy.

– Cyli? Dwa? Łosiem? Im starse, tym cenściej porońce się robio.

– Sześć…

– No tak.

– I co teraz?

– Przyjde wiecorkiem. Przejde sie po lessie i posukam ziołek. Wezme je. A potem łobacymy.

– Czy… czy będzie jeszcze dobrze?

– Ni wim. Tego nikt opróc bogów nie wi.

* * *

Chata nie była duża, jednak świadczyła dobrze o gospodyni. Zadbana, bez śladu kurzu, wszystko na swoim miejscu. Szeptucha poznała też męża kobiety. Barczysty, prosty jak dąb chłop, który miał wciąż siłę do roboty na roli. Widać było po tej dwójce, że mogli razem zawojować świat. Oni jednak zadowalali się życiem w swoim małym świecie tuż obok lasu.

Radomiła czuła do nich sympatię. Różne są ludzkie ścieżki. Każdy ma inną dolę. Szeptucha tłumaczyła sobie, że może wszystko, co ich spotkało, to tak naprawdę ich dola? Może bogowie testowali ich w ten sposób? Może chcieli im coś udowodnić albo przekazać?

Po co? A któż znał odpowiedź oprócz samych bóstw. A one przecież nie musiały się przed nikim tłumaczyć.

– Pomoge – powiedziała do nich.

Na twarzy skruszonego mężczyzny pojawiła się ulga. Spięte ramiona opadły.

– Cekomy, az zemrok sie pojawi – zarządziła szeptucha i rozsiadła się na krześle naprzeciwko wejścia.

– To ja może herbaty zaparzę – zaoferowała się kobieta, a następnie odwróciła do męża. – Idźże do studni, wody świeżej przynieś. Żwawo.

Mężczyzna czym prędzej wyskoczył z chaty. Rad był, że małżonka znalazła mu jakieś zajęcie.

– Co zrobimy, jak dzisiaj przyjdzie? – zapytała kobieta szeptuchę.

– Zobacymy, cy to aby na pewno poroniec. Jak tak, to napalimy w piecu ziołek. Jak nie pomoze, to jutro zrobimy co jesce innego.

Mężczyzna wchodził i wychodził, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Kobieta cierpliwie siedziała obok milczącej szeptuchy. Żeby zająć czymś ręce, zabrała się do roboty. Czerwony szalik dla jej najmłodszego syna powstawał powoli, w monotonnym takcie uderzających o siebie drutów.

W końcu, gdy słońce schowało się za koronami drzew, a do chaty docierał tylko różowy zmierzch, wszyscy zebrali się przy stole.

– Zapalę – zaoferował się mężczyzna i podszedł do lampy naftowej.

– Nie. – Radomiła uniosła dłoń. – Sybciej przybedzie, jak bedzie ciemnica.

Ledwie wybrzmiały jej słowa, w chacie jakby pociemniało. Kobieta i mężczyzna jeszcze niczego nie zauważyli, ale nieobojętna na wszystkie nadprzyrodzone znaki szeptucha poczuła, jak jej włoski stają na karku.

Parszywiec się zbliżał. Bardzo powoli. Sunął niczym mgła między drzewami. Sięgał i sondował, czy już został zauważony. Czuł narastający strach osób zgromadzonych w chacie. Karmił się nim i radował. Istniał tylko po to, by szarpać za nerwy, rwać duszę na kawałki i odbierać żywym rozum.

Niby już był na miejscu, ale jeszcze ciągle się nie ukazał. Krył się gdzieś za domem. Z tego, co szeptucha czuła, był znacznie mniej materialny niż zwykłe demony, z którymi musiała sobie radzić. A to niestety wcale nie ułatwiało jej zadania.

Radomiła ledwie się powstrzymała przed wstaniem z krzesła i wyjrzeniem na zewnątrz. Bardzo chciała go zobaczyć. Dawno temu radziła już sobie z porońcem. Tak się złożyło, że wówczas mogła się tamtemu bardzo dobrze przyjrzeć – przez wiele lat nawiedzał ją potem ten widok w koszmarach. Wygoniony przez nią poroniec wyglądał tak, jak musiało wyglądać dziecko, gdy wydostało się przedwcześnie z matczynego łona. Dodatkowo było też demonicznie zniekształcone. Szeptucha wiedziała, że tamto nie zostało spędzone z premedytacją. Przydarzył się przykry wypadek. Jego matka bardzo rozpaczała. Nie powstrzymało to jednak dzieciny od zamiany w żądnego krzywdy żywych porońca.

Tutaj parszywiec mógł być jeszcze bardziej złowieszczy, jako że zabito go specjalnie.

Dźwięki wiatru dobiegające za uchylonego okna powoli przycichły, jakby ktoś przestawił pokrętło w radiu. Było tylko słychać nawoływanie puszczyka. Gdzieś blisko zaszeleściły jego skrzydła.

Nagle sowa zakrztusiła się swoim nocnym śpiewem i w popłochu uciekła.

Cisza zaczęła napierać na uszy w bolesny, twardy sposób. Teraz i mieszkańcy domu zorientowali się, że coś jest nie tak.

– Czy to…? – zaczęła kobieta, ale Radomiła syknęła tylko na nią krótko, tak jak syczy się na kota, gdy coś zbroi.

Gdzieś na zewnątrz rozległo się chrapliwe pojękiwanie. Brzmiało jak małe dziecko próbujące rozpaczliwie zaczerpnąć powietrza. Kobieta pobladła i zacisnęła kurczowo ręce na czerwonym szaliku, jakby mógł w jakikolwiek sposób pomóc. Radomiła poczuła, że robi się jej niedobrze. Odebrała w swoim życiu wiele porodów, i tych zdrowych, które bogowie pobłogosławili, i takich, gdzie dziecko nie przeżywało. Znała ten chrapliwy dźwięk. Wydawały je dzieci zbyt młode na opuszczenie ciała matki. Zerknęła na kobietę, która także go rozpoznała. Najwyraźniej niedawno musiała usłyszeć na żywo to charczenie.

– Idzie – powiedziała szeptucha, chociaż małżeństwo i tak już to wiedziało.

W pomieszczeniu raptownie zrobiło się zimniej. Nie na tyle, żeby z ust zgromadzonych zaczęły wydostawać się obłoczki pary, ale wystarczająco, by na ramionach pojawiła się gęsia skórka.

Płacz stawał się coraz głośniejszy. Zbliżał się powoli.

Kobieta złapała mężczyznę za rękę. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Radomiła natomiast wstała po cichutku i podeszła do ognia, który zapobiegliwie rozpalili wcześniej na palenisku w kominku.

Poroniec pragnął miłości i życia. Dwóch rzeczy, które odebrała mu dola bądź ludzie będący jego rodzicami czy inni kaci. Za te dwie rzeczy był gotów nękać żywych po kres świata.

Radomiła zerknęła na wychudzoną postać kobiety. Brzuch miała dość płaski, ale przez luźne ubrania ciężko było stwierdzić. Porońce napastowały kobiety ciężarne albo w połogu. Uwielbiały męczyć przyszłe matki, chciały zamienić się miejscem z ich nienarodzonymi dziećmi. Ten jednak postanowił wrócić na łono rodziny. Szeptucha zdecydowała, że jak już się z nim upora, to porozmawia z kobietą. Być może pokonanie poczwary to wcale nie będzie koniec jej przygód.

Okno obok wejścia zatrzęsło się. Szyby drżały, zupełnie jakby ktoś uderzał w nie raz za razem drobnymi piąstkami. Niczego jednak wciąż nie było widać.

Szyba przestała drżeć, za to drzwi wejściowe drgnęły niespokojnie, gdy coś trafiło w nie z drugiej strony.

Zdarzały się różne manifestacje poczwar, ale ten konkretny poroniec najwyraźniej nie był materialny. Szeptucha doskonale wyczuła swoim szóstym zmysłem moment, w którym wszedł do chaty. Musiał wcisnąć się przez szparę nad progiem. Odetchnęła w duchu z ulgą. Nie chciała więcej oglądać podobnych do tego sprzed lat.

Nagle przejmujący szloch ucichł. Radomiła nadstawiła ucha. Podejrzane. Czyżby zwietrzył obecność mądrej Baby?

Cisza się przedłużała. Było w niej coś nienaturalnego. Zdawało się, że cały świat wstrzymał oddech. Ani jedna gałązka na pobliskich drzewach nie poruszyła się na wietrze. Ani jedna mysz nie pisnęła cichutko pod powałą. Nawet wypaczone deski podłogi przestały skrzypieć.

Płacz nagle rozległ się w domostwie. Małżeństwo drgnęło niespokojnie. Radomiła była już przygotowana. Wrzuciła do ognia zioła pomagające rozwinąć miłość oraz kojące zszargane nerwy.

– A pódzies ty duso niecysta. Nikt cie tu nie chce! – Radomiła dla lepszego efektu splunęła na podłogę, chociaż nie miało to żadnego wpływu na zachowanie upira.

Zaintonowała melodyjną modlitwę do Welesa, boga podziemi, który pilnował, by zmarli nie opuszczali bez jego zgody zaświatów:

„Opiekunie dusz

Panie Nawii

Wilczy pasterzu

Boże magii

Panie leśnych dróg

I podziemi

Księżycowych sług

Wiecznych cieni

Dawco bogactwa

I natchnienia

Chorób dawco

I zdrowienia

Szarych wilków król

Wężów panie

Modły Tobie

I śpiewanie”1

Zielone gałązki topoli, liście bylicy i kwiaty wrotyczu spaliły się momentalnie w płomieniach. Zapach kwiecia i żywicy rozszedł się po izbie. Mimo że przyjemny, to parzył w gardło i drażnił oczy.

Demon zaczął się krztusić, gdy dotarły do niego wonności. Jego płacz zamienił się w charczenie.

– Wracaj no do domku Welesowego. Przyjmie cie on z łotwartymi ramionami – mówiła dalej zachęcającym tonem szeptucha. – Bedzies się paść na jego pólkach radośnie z innymi. Sceście tam znajdzies i spokojne spanie. Pódzies ty dusecko umencona. Oni nie wiedzieli, co cynią. Oni głupote zrobili. Oni juz wiedzo.

Kobieta łkała bezgłośnie, schowawszy twarz w ramię męża. On pobladł, ale trzymał się dzielnie. Ani jeden jego mięsień nie drgnął. Wydawał się pogodzony z losem.

– Idź na Welesowe pólka – doradzała dalej szeptucha.

Płacz urwał się gwałtownie.

Cisza się przedłużała. Zioła już prawie całkiem się wypaliły.

Kobieta uniosła głowę. Na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.

– Udało się?! – wykrzyknęła. – Zniknęło! Zniknęło, prawda?!

– Ciii! – syknęła Radomiła.

– Ale jest cicho.

– Ciii!

Nagle w chacie zerwał się wiatr. Pchnął szeptuchę prosto w ogień. Przetoczyła się na plecy, a jej spódnica zawadziła o palenisko. Mężczyzna odepchnął żonę i rzucił się na pomoc mądrej Babie.

Płomienie już lizały wełniany materiał i kierowały się w stronę koszuli. Szeptucha przeczołgała się na podłogę. Mężczyzna zerwał z własnej piersi kapotę i zaczął nią okładać płomienie.

W tym momencie kobietę pchnęło na ścianę. Uderzyła głucho o deski. Zawisła kilka centymetrów nad ziemią, gdy przeklęta siła trzymała jej ciało przyciśnięte do ściany. Dłonie kobiety złapały ją samą za gardło.

Oczy wyszły jej z orbit. Na białkówkach pojawiły się czerwone żyłki. Zaczęła rzęzić. Radomiła razem z mężczyzną rzucili się na pomoc, jednak w chwili, gdy dobiegli do kobiety, jej bezwładne ciało upadło na ziemię. Zupełnie jakby poczwara się przestraszyła i porzuciła ofiarę.

Radomiła wyszarpnęła z kieszeni spódnicy worek z solą. Czerpała z niego pełnymi garściami, a następnie rzucała przed siebie, metodycznie zbliżając się do drzwi.

– Pódzies ty! A pódzies! – wyganiała porońca.

Drzwi zatrzęsły się, gdy przeskoczył przez szparę. W tej chwili wszystkie dźwięki ucichły, a w całym domu zapanował spokój. Mężczyzna dopadł do wyjścia, szarpnął za klamkę i wyjrzał na zewnątrz. Nic jednak nie zobaczył przez ciemności.

Kobieta zaczęła kaszleć, czym przypomniała im o swojej obecności. Złapali ją pod pachy i usadzili na krześle.

– Nic ci nie jest? – zapytała Radomiła.

– To wasza wina! – krzyknął mężczyzna. – Wcześniej był tylko płacz. A teraz zobaczcie, zaatakowało moją żonę.

– Pocuło się zagrozone – powiedziała szeptucha. – Zioła nie wystarczyły, ale juz wi, ze nie jest tu mile widziane i ze zrobicie duzo, jeśli nie wsystko, zeby się go pozbyć.

– Tylko jak?! – wrzasnął. – Wy, szeptucho, najwyraźniej nie umiecie się go pozbyć!

– To wy się pozbyliśta, a racej myśleliśta, ze się pozbyliśta – skwitowała. – Ja tylko go sprawdzałam. Teraz juz wim, co zrobić.

– To co teraz? – wydusiła kobieta szorstkim głosem, dobywającym się z uszkodzonej krtani. – A ty, mężu, się uspokój. Ona mądrzejsza od naszej dwójki. Tylko ona może nam teraz pomóc. Sami nic nie poradzimy.

– Teraz mi pokazeta, gdzie go pochowaliśta.

* * *

W podróż musieli wybrać się wozem zaprzężonym w starego konia. Baba zza Suchedniowa chowała szczątki niedaleko swojej chaty, więc poszli w dzień, w najjaśniejszą porę, gdy jedynie południce snują się spokojnie po polach, a każde inne zło czai się w cieniu, czekając na swoją godzinę.

Radomiła splunęła na ziemię w stronę domostwa konkurentki. Z komina domku sennie unosił się biały dym, od czasu do czasu migotało w nim srebro i czerń. Musiała warzyć jakąś miksturę.

Małżeństwo poprowadziło Babę w stronę niewielkiego lasku samosiejnych brzózek. Szeptucha czuła silną aurę tego miejsca. Czaiło się tu zło. Można było wyczuć, jak cieniutkie białe pniaki drżą od wydostającej się spod ziemi złości i cierpienia. Radomile po plecach przebiegł dreszcz.

– To złe miejsce – mruknęła.

– Słucham? – zapytała kobieta.

– Nic, nic. To gdzie kostecki pochowaliśta?

– Wydaje mi się, że tutaj.

Mężczyzna śmiało wkroczył między drzewa. Nie czuł zła unoszącego się w powietrzu. Szeptucha wiedziała, że zwykli ludzie są głusi na takie sygnały. Nie próbowali czuć, wierzyć. Skupiali się tylko na tym, co widać.

I właśnie przez to coraz częściej wpadali w kłopoty. Zapominali, że oprócz tego, co widzialne, dookoła istnieje cały świat rzeczy widocznych tylko kątem oka.

Niechętnie ruszyła śladem małżeństwa. Czuła, jak jej skórę oblepia zimny pot. Małe ręce wyciągały się w jej kierunku, prosząc o pomoc albo szarpiąc jej umysł z wściekłością. Zbyt wiele szans i zbyt wiele nadziei pogrzebano pod tymi brzozami.

Na szczęście miejscowa znachorka miała chociaż tyle oleju w głowie, że w miejscu pochówku wbijała deseczkę z wyrytą datą i imionami rodziców. Szybko więc odnaleźli maleńki grób. Radomiła doszła do wniosku, że chyba często muszą nawiedzać tę wiedźmę demony, skoro się tak zabezpieczyła. A może nawiedzały jej klientów, a oni potem przychodzili z pretensjami. Szeptucha pokręciła głową, nie potrafiła zrozumieć, po co znachorka nałożyła na siebie takie brzemię. Przecież nie mogła tego robić dla przyjemności.

Groby były płytkie, ale mimo to żadne zwierzę nie przychodziło tu wykopywać szczątków. Nawet i padlinożercy czuli, że lepiej się tu nie pojawiać. Mężczyzna nie musiał używać łopaty. Szybko rozgrzebał ściółkę i ziemię palcami. Po chwili miał już w dłoniach niewielki jutowy worek, pokryty ciemnobrązowymi plamami.

Kobieta na jego widok zajęczała.

Radomiła wyciągnęła z torby grubą siatę i nakazała mężczyźnie wsadzić tam szczątki. Nie chciała dotykać zakrwawionego worka.

– Co teraz? – zapytała kobieta.

– Tera odwieźta mnie do chaty, a ja wiecorkiem do was wróce.

Nie zadawali więcej pytań. Nie chcieli wiedzieć, co szeptucha zrobi ze szczątkami ich nienarodzonego dziecka.

* * *

Radomiła szła powolutku szosą. Raz nawet zatrzymała się, żeby narwać sobie malin. Nie spieszyła się. Słońce dopiero różowiło horyzont. Do zmroku pozostało sporo czasu. Poza tym nie miała ochoty brać udziału w dzisiejszym wieczorze, ale trzeba było to zrobić. Obiecała, że im pomoże. Na ramieniu ciążyła jej stara, wysłużona skórzana torba. Była prawie pusta, ale Baba miała wrażenie, że wypełniały ją kamienie.

Im bliżej domu klientów się znajdowała, tym wolniej szła.

Oni natomiast nie mogli się jej doczekać. Gdy przekroczyła furtkę, od razu otworzyli drzwi wejściowe. Na ich twarzach malowała się nadzieja i zniecierpliwienie.

– Dzień dobry – przywitała ją kobieta.

– Dobry – burknął mężczyzna. – Zaraz znowu się pojawi.

– Wim – odparła szeptucha, nic nie robiąc sobie z jego tonu. – Dlatego jestem teraz.

Ostrożnie położyła swoją torbę na ziemi obok drzwi.

– Niech szeptucha wejdzie – zaprosiła ją gestem kobieta.

– Nie, nie, ja tu posiedze. A mąz niech łopate weźmi.

Mówiąc to, usiadła na małej ławeczce postawionej niedaleko wejścia.

– Co będziemy robić? – zapytała kobieta.

Szeptucha wskazała na solidny, drewniany próg, który bronił wstępu do chaty.

– Będzim go podnosić.

Próg był starym, solidnym kawałkiem drewna, wyślizganym przez wiele stóp i jeszcze więcej lat. Jeszcze przodkowie mężczyzny wkopali go głęboko w ziemię, by stanowił granicę pomiędzy tym, co na zewnątrz, a tym, co w środku. Bez progu nie było bezpiecznego domu, bo wtedy mogło zakraść się do niego niepostrzeżenie zło.

Pod progiem Radomiły zakopano jeszcze żelazną sztabę. Tutaj tego nie było. Po mniej więcej godzinie mężczyźnie udało podkopać się pod ciężki kloc i unieść go do góry na wskazaną przez szeptuchę wysokość.

Cały zlany był potem. Jego klatka piersiowa unosiła się w rytm szybkiego oddechu. Radomiła razem z kobietą niespokojnie zerkały na znikające słońce. Szeptucha nie podejrzewała, że tyle czasu zajmie podkopanie progu. Gdyby wiedziała, jak masywnie zbudowano tę chatę, to poleciłaby zrobić to wcześniej.

Teraz pozostawało jej jedynie pluć sobie w brodę.

– Co teraz? – zapytał mężczyzna.

Szeptucha podniosła torbę i uklękła obok wykopanej dziury. Wyjęła woreczek. Znacznie mniejszy od tego, który przywieźli z brzozowego zagajnika. Odwiązała czerwoną tasiemkę i wysypała szary popiół.

Długo machała woreczkiem, by cała zawartość znalazła się w swoim nowym miejscu spoczynku. Na koniec złożyła woreczek w kostkę, przewiązała czerwoną tasiemka i położyła ostrożnie na popiele.

– Idź na Welesowe pólka – szepnęła i poklepała dłonią woreczek. – Bogowie się tobą załopiekujo.

Skinęła na mężczyznę, by ponownie osadził próg.

– Czy to pomoże? – zapytała pełna wątpliwości kobieta.

– Powinno.

– A jak nie pomoże?

– Ni ma juz innego sposobu na porońca – oświadczyła mądra Baba. – Albo pomoze, albo nie pomoze.

– To mało pocieszające.

Szeptucha tylko wzruszyła ramionami.

Zapadł już zmrok, gdy mężczyzna założył próg. Otarł czoło, rozsmarowując na nim ziemię. Spojrzał pytająco na Radomiłę. Ta podniosła się z ławki.

– Teraz cekomy w środku – oznajmiła.

Usiedli tak samo jak wczoraj. Kobieta zaproponowała herbatę, ale nikt nie miał na nią ochoty. Szeptucha bacznie przyglądała się gospodyni, która znowu usiadła przy robótce. Od czasu do czasu mimowolnie składała dłonie na podołku.

Nagle jakby ktoś wyłączył wszystkie dźwięki. Nawet ogień w palenisku przestał wesoło pykać i skwierczeć.

– Jest – powiedziała Baba. – Teraz cekomy, co bedzie.

Rozległ się huk. Poczwara wyczuła, że nie jest już mile widziana w tym domu. Nie bawiła się już w cichutkie skradanie.

Drzwi zadrżały. Demon uczepił się klamki i szarpał na wszystkie strony, ale w żaden sposób nie mógł przejść. Poprzedniego wieczoru przecisnął się przez jakąś szparę. Teraz jednak szpary nie było.

– O bogowie! – jęknęła kobieta.

Mężczyzna stanął za nią i położył jej rękę na ramieniu. Radomiła poczuła tęsknotę za swoim dawno zmarłym mężem. Odszedł w kwiecie wieku, bardzo dawno temu. Miała oczywiście wsparcie bogów, a największe w bogu ognia Swarożycu, który opiekował się szeptuchami. Jednak to nie było to samo co mąż, z którym można dzielić codzienne troski.

Drzwi przestały się ruszać, za to szyby w oknach poczęły drżeć. Poczwara szarpała, uderzała i wyła w bezsilnej złości.

– Idź na Welesowe pólka – powiedziała umęczonej duszy Radomiła. – Swojej doli tu nie znojdzies. Idź do Welesa.

Gdzieś koło dachu zaświstało, w kominie zerwał się wiatr. Buchnęło popiołem po wszystkim, co znajdowało się niedaleko paleniska. Płomienie zadrżały, położyły się, ale nie zgasły. Powoli uniosły się znowu do góry. Poroniec nie zdołał przejść.

Siedzieli w ciszy jeszcze kilka godzin. Od czasu do czasu coś stukało, ale poczwara do środka nie weszła. W końcu szeptucha przysnęła na krześle. Znękana nerwami kobieta poszła się położyć do łóżka. Jedynie mężczyzna czuwał całą noc, trzymając siekierę. Wiedział, że nic mu to nie pomoże w walce z upirem, ale czuł się pewniej, mając broń w rękach.

Gdy pierwszy kur zapiał, szeptucha podskoczyła wyrwana z drzemki. Zamrugała, przez chwilę nie wiedząc, gdzie się znajduje i co się właśnie stało. Powoli docierały do niej wspomnienia z poprzedniego wieczoru i nocy.

– Poroniec? – rzuciła do mężczyzny.

– Tylko hałasował – oświadczył. – Robił to coraz słabiej i ciszej. Jakieś dwie godziny temu umilkł zupełnie.

Radomiła pokiwała głową.

– Czy to znaczy, że zniknął?

– Bedzie was nachodzić jesce siedem nocek – powiedziała. – Potem na zawse łodejdzie na Welesowe pólka, gdzie jego miejsce.

– Dziękuję, Babo Radomiło. – W jego oczach pojawiły się łzy.

– Więksa próba przed wami – odparła.

– Na bogów, jaka próba?! – wykrzyknęła kobieta, stając w progu. Ją najwyraźniej także obudziło pianie koguta.

Szeptucha podniosła się z krzesła i zarzuciła na ramię swoją torbę. Nic tu po niej. Powinna wrócić do swojej chaty, swojego kota i swoich problemów.

– Porońce napastujo kobiety brzemienne i w połogu. Ty w połogu nie jesteś – odparła.

Kobieta wciągnęła gwałtownie powietrze.

– Nie – jęknęła.

– Niezbadane wyroki nasych bogów.

– Nie! Przecież to wszystko było tylko dlatego, że ja nie chciałam! – krzyknęła.

– Bogowie chcieli inacej, a tyś się głupia nie pilnowała. – Radomiła spojrzała z naganą na mężczyznę. – Tyś tez winien. Bądźcie teraz mondrzejsi, a tej zza Suchedniowa unikajcie jak łognia. Dobrze wom radze.

Odwróciła się i wyszła. Nie chciała już więcej z nimi rozmawiać. To, co teraz zrobią, pozostawało na ich sumieniu. Każdy sam musiał podejmować decyzje, za skutki których potem osądzą go ostatecznie bogowie. Tylko tyle i aż tyle.

Kiedy była już przy furtce, usłyszała jeszcze wściekły wrzask kobiety.

* * *

Minęło kilka tygodni, zanim zdołała wyprosić u kogoś, by zawiózł ją w to koszmarne miejsce i cierpliwie poczekał, aż wróci po załatwieniu swoich spraw. Zabrała ze sobą bańkę z naftą. Nie powinna, istniała szansa, że zaprószy ogień w okolicznym lesie. Nie znała jednak lepszej metody, żeby wyplenić całe to zło za jednym zamachem. By już nie wstało i by jego sprawczyni musiała zmienić lokalizację całego procederu.

Płomienie początkowo lizały trawy nieśmiało i z pewną rezerwą. Potem jednak coraz chciwiej pochłaniały suche patyki, ułamane gałązki i ściółkę. Białe brzózki długo się opierały, ale w końcu i one się poddały. Rdzawy ogień wspinał się po ich wątłych pniach, sięgając nieubłaganie w stronę drżących liści. Umierały, a razem z nimi całe zło skłębione między korzeniami.

– Nie wytrzymałaś? – Za plecami Radomiły rozległo się kpiące pytanie.

Szeptucha odwróciła się do rywalki, która widać zobaczyła dym z oddali i przyszła sprawdzić, co się dzieje. Sucha niczym wiór kobieta uśmiechała się drwiąco. Miała na sobie obcisłą szarą suknię, czarne włosy spływały jej w strąkach na ramiona. Od lat hodowała na głowie leczniczy w swoim mniemaniu kołtun. Choć była od Radomiły młodsza, to życie i używki tak ją zniszczyły, że znachorki spokojnie mogły udawać równolatki.

Raz za razem łapczywie zaciągała się cieniutką cygaretką, obserwując z fascynacją płomienie. Odbijały się w jej czarnych, pustych oczach.

– Najwyzsy cas to spalić – powiedziała Radomiła.

– Może. – Tamta wzruszyła ramionami.

– Nie nachodziły cię?

– Czasami.

– I nie spaliłaś tego miejsca? Toz to samo zło.

– Było mi potrzebne.

– A po cóz?

Tamta zaciągnęła się po raz ostatni i uśmiechnęła nieszczerze pożółkłymi zębami. Kilku z nich brakowało.

– Żeby ludzie byli mądrzejsi – odpowiedziała.

– Przez ciebie popełniali błendy.

– Nie przeze mnie – żachnęła się. – Ich własna dola przecież kierowała ich w moje progi. A moja dola każe mi to robić.

– A nie dla pieniążków?

Tamta zaśmiała się głucho.

– Nie zamierzam biedować za jajka tak jak ty. Robię to, do czego jestem potrzebna. Poza tym nie każda z dusz, które siłą wysłałaś do bogów, była zakopana tutaj na życzenie rodziców. Niektóre bidule i tak by tu trafiły.

– To winny mieć prawidłowy pochówek.

– Nie każdego stać. A ja ich tu doglądałam.

Radomiła nic już nie powiedziała. Tamta także postanowiła milczeć. A może po prostu nie było już nic więcej do dodania.

Każdy ma inną dolę.

– Biegnijta na Welesowe pólka – szepnęła jeszcze szeptucha.

Jezioro cię kocha

Marta Krajewska

Autorka powieści dla dorosłych i dzieci ze słowiańskiego uniwersum Wilczej Doliny oraz seriali Storytel Original. Pierwszy tom cyklu o opiekunce Vendzie, Idź i czekaj mrozów, doczekał się wydania w USA, Nowej Zelandii i Rosji. Uhonorowana Nagrodą im. Macieja Parowskiego w 2020 roku. Trzykrotnie nominowana do Zajdli, nominowana do IBBY. Z wykształcenia rosjoznawczyni, ciałem mieszka w podkrakowskiej wsi, sercem w Wilczej Dolinie. Poza pisaniem prowadzi warsztaty o życiu codziennym wczesnych Słowian. Nie wyobraża sobie dnia bez kawy oraz mieszkania w mieście. Kocha rodzinę, owce, ukulele oraz podróże po Polsce.

*

Oścień z trudem znosił spojrzenie przenikliwych, jasnych oczu opiekunki. Stary rybak ani nie lubił, ani nie umiał prosić o pomoc, samo przyjście do chaty zielarki wiele go kosztowało i pewnie nie zdobyłby się na to, gdyby nie chodziło o życie jego córki. Tylko z jej powodu zanurzył się w jesienną słotę, chłostany zimnym, górskim wichrem i deszczem przebiegł przez wieś i dobijał się do drzwi zielarki, aż mu otworzono.

– No? – Chaberka pogoniła gościa do gadania, cofając się do izby i odrzucając na plecy długi jasny warkocz.

Jej chata tonęła w pękach ziół, suszących się nie tylko na rozciągniętych pod dachem sznurkach, ale też na ścianach. Pachniały ciężko, mieszając się z zapachem dymu z paleniska i smakowitą wonią gotującej się wśród żaru polewki w glinianym garze.

Oścień ściągnął z siwej głowy wojłokową czapkę, nerwowo poruszył wąsem i wciąż strzelając oczami po chacie, przestąpił z nogi na nogę. Opiekunka go onieśmielała. Nie wynikało to z jej wieku, bo ledwie kilka wiosen więcej miała od rybaczej córki. W przeciwieństwie jednak do niej Chaberka zdążyła już w życiu zaznać niejednego szczęścia i rozpaczy. Odbijały się wyraźnie w szpetnych bliznach znaczących jej kiedyś piękną twarz, w zarysie rodzących się z wolna zmarszczek wokół opadających kącików ust. Przede wszystkim zaś ciężka dola i nabyta mądrość biły z jasnych, przenikliwych oczu, których spojrzenie trudno było Ościeniowi znieść. Zupełnie jakby zielarka wiedziała z góry, z czym przychodzi i co chce powiedzieć.

Oraz czego powiedzieć nie chce.

– Izbirka zaniemogła – wyznał wreszcie powód przybycia. – Jeszcze kilka dni temu szczebiotała jak młoda ptaszyna, a potem naraz z sił zaczęła opadać. Dziś już w ogóle z posłania nie wstaje.

– Przytomna? – Chaberka zmarszczyła brwi, słuchając chłopa z uwagą.

– Bogom dzięki, tak. Boję się jednak, co jutro będzie.

Zielarka skinęła głową, zgadzając się z nim w myślach.

– Dobrze, powiedz mi coś więcej – poprosiła. – Jak się zaczęło?

– A nijak. – Rybak wzruszył ramionami. – Ot, smutna się jakaś zrobiła, ale kiedym ją pytał, rzekła, że spać nie mogła tamtej nocy i że sen ją morzy. Następnego dnia blada się zrobiła, posiniała pod oczami.

– Yhm – mruczała pod nosem Chaberka.

W miarę jak mówił, spokojnie podeszła do kąta przy posłaniu, podniosła płócienny worek i ruszyła wzdłuż ściany. Z zapasów ziół co rusz wybierała jeden z pęczków, odrywała nieco i wrzucała do worka.

Rybak wodził za nią wzrokiem, opowiadając dalej.

– Słabuje coraz bardziej, do tego chudnie jakoś, choć ona sama uważa, że to tylko zmęczenie i niewyspanie tak jej się na twarzy odbija. Po mojemu to jednak coś więcej, bo zawsze szczupła była jak brzózka, ale teraz to skóra i kości!

– Yhm. – Chaberka pokiwała głową w zamyśleniu, zatrzymała się na środku chaty i spojrzała bystro na rybaka. – A stan jej za dnia też się pogarsza czy jeno o poranku widać, że znów jest gorzej?

Oścień zastanowił się chwilę, przypatrując się jednocześnie, jak zielarka grzebie w glinianych gąsiorkach i dzbankach, szukając odpowiedniego. Rybak domyślał się po co.

– Trudno rzec – mruknął pod wąsem po chwili. – Ja bym powiedział, że poranki najgorsze, ale to chyba ją pytać trzeba.

– I tak uczynić zamierzam.

Chaberka wybrała jeden z dzbanuszków i jęła dopasowywać doń drewnianą zatyczkę. Oścień poczuł mrowienie spływające od karku w dół pleców.

– A to… – zawahał się. – Opiekunko, podejrzewacie zmorę?

Chaberka spokojnie wsunęła naczyńko i zatyczkę do worka i omiotła wzrokiem zebrane w chacie zasoby.

– Być może – odparła na wpół zatopiona we własnych myślach. – Ale też wcale niekoniecznie. Z opowieści waszej tak wygląda, ale równie dobrze mógł jej kto uroku zadać, mogła zjeść coś trującego, choroba jakaś mogła w nią wleźć, trudno orzec po kilku słowach. Jedno jest pewne, skoro tak szybko jej się pogarsza, nie mamy chwili do stracenia.

Jej słowa nie uspokoiły rybaka. Wprost przeciwnie, zbladł i zmartwił się jeszcze bardziej. Opiekunka zdawała się w ogóle nie przejmować jego stanem, nie zaszczyciła go spojrzeniem, zajęta zapinaniem szpilą czerwonego wełnianego płaszcza, którym otuliła ramiona. Wpiąwszy szpilę, założyła na płaszcz kaptur i wciągnęła go na głowę.

– Chodźmy – ponagliła, omiatając wnętrze chaty ostatnim spojrzeniem na wypadek, gdyby coś przydatnego jeszcze rzuciło jej się w oczy.

Wyszli w szybko zapadający mrok.

Wieś leżała głęboko w górskiej dolinie, nad ciemnym jeziorem otoczonym szumiącym borem. Zimny wiatr, który uderzył w twarz opiekunkę i rybaka, pachniał gnijącymi liśćmi i śniegiem z wysokich szczytów. Deszcz siekł wściekle, łopocząc połami płaszczy, próbując zerwać z głów kaptury.

Ludzie przemykali na pamięć między niskimi chatami o strzechach prawie sięgających ziemi, wśród wyplatanych z wikliny płotków, chlapiąc butami w szybko powstających kałużach.

Chałupy rybaków znajdowały się na obrzeżach wsi, najbliżej jeziora. W zapadających ciemnościach i w ulewie wody nie było nawet widać. Oścień prowadził Chaberkę ku gospodarstwu, a na miejscu otworzył przed zielarką furtkę i przytrzymał, by weszła. Podwórze było niewielkie, pod wysuniętym daleko podcieniem chaty rozwieszono sieci i ości. Z dachu zwisały wiklinowe pułapki na raki, wiersze i podbieraki. Wszystko to kołysało się na wietrze, moknąc smętnie wśród szumu deszczu.

Chaberka i Oścień weszli do chaty, skromnej, ale czystej, urządzonej też po rybacku, dla wygody koniecznych w gospodarstwie prac. Upchnięte po kątach czekały do pozszywania rozdarte sieci, na wpół wypleciona pułapka leżała porzucona tak, jak ją Oścień zostawił przed wyjściem po zielarkę. W palenisku na środku izby gotowała się polewka, a przy niej, ku zdziwieniu przybyłych, na wpół siedziała, na wpół leżała dziewczyna.

Gdy weszli, uśmiechnęła się słabo. Długie ciemne włosy opadały jej przez ramię w splątanym warkoczu, a uciekające tu i ówdzie kosmyki kleiły się do szyi i karku. Oczy, równie ciemne jak włosy, patrzyły z udręką, bez blasku, pomimo wykrzesanego resztkami sił uśmiechu. Bladość twarzy i sine cienie podkreślały czerń spojrzenia.

Chaberka zwróciła uwagę na zsuwającą się z ramienia dziewczyny sukienkę. Rzeczywiście zdawała się za luźna, możliwe więc, że córka rybaka chudła w oczach.

– A po co wstajesz?! – zrugał córkę Oścień, zrzucając z pleców mokry płaszcz.

Dziewczyna machnęła ręką zdawkowo.

– Trzeba było przemieszać, szkoda strawy. Poza tym trochę mi już lepiej.

Chaberka również rozdziała się z kaptura i płaszcza, które rybak wziął od niej i przerzucił przez wiszące na ścianie przy drzwiach pałąki. Worek z cennymi ziołami i specyfikami opiekunka miała szczęśliwie cały czas pod płaszczem, udało się więc uchronić jego zawartość przed deszczem. Teraz podeszła do paleniska, położyła worek na klepisku i przyklękła przy chorej dziewczynie.

Na imię miała Izbirka i była bardzo podobna do matki, którą jak pamiętała Chaberka, choroba zabrała, gdy dziewczynka miała ledwie kilka wiosen. Tamta też miała urodę rusałki, nic dziwnego więc, że rybak zakochał się bez opamiętania. I gdyby nie to, że rodzina matki Izbirki mieszkała w dolinie od pokoleń, zielarka skłonna by była podejrzewać, że zaiste dziewczyna nosiła w sobie domieszkę rusałczanej krwi.

Nawet teraz zielarka dostrzegała niecodzienną urodę rybakówny, wielkie ciemne oczy dziewczęcia, wiotką figurę i przepiękne włosy.

Chaberka ujęła Izbirkę pod brodę dwoma palcami i obróciła jej twarz ku sobie, bardziej do światła. Dziewczyna spojrzała jej w oczy beznamiętnie, słaba i zrezygnowana.

– Zimno ci? – spytała zielarka, zauważywszy chłód skóry rybaczki.

– Tak – przyznała dziewczyna. – I sił nie mam za wiele. Spać nie mogę od kilku nocy, dlatego pewnie coraz to gorzej się czuję.

Posłała szybkie spojrzenie w stronę ojca, co nie umknęło uwadze Chaberki. W spojrzeniu tym nie było lęku ani porozumienia. A jednak dziewczyna sprawdzała, czy ojciec patrzy i słucha.

Chaberka rozpoczęła ciąg pytań, by ustalić, co i gdzie jadła chora tuż przed tym, jak poczuła się źle, gdzie bywała, czy komu za skórę zaszła albo czy jej kto nie zazdrościł, bo urody zazdrościć jej mogła większa część wioskowych panien.

Nic jednak nie wynikło z tego wypytywania, bo Izbirka nic nowego nie jadła, nigdzie nie chadzała, gdzie by jej wcześniej nie widzieli, mało z rówieśnikami przebywała, głównie zajmując się gospodarstwem ojca, a często wraz z nim wypływając na jezioro, by pomóc w wyjmowaniu pułapek czy sieci. Nikt się do niej nie zalecał, przyjaciółki też żadnej nie miała pośród młodzieży. Ot, sama żyła wśród rybaków, więcej z przyjaciółmi ojca o sposobach na szczupaka gadając niźli z dziewuchami o tańcach i chłopcach.

Chaberka słuchała jej odpowiedzi uważnie, jednocześnie wstawiając w żar paleniska gliniany garnek, by zagotować wodę na napar z ziół. Niby więc na dziewczynę nie patrzyła, zajęta umiejętnym podsuwaniem naczynia do ognia, coby nie pękło od gorąca, ale jednak zauważyła, że kilka razy panna zerkała ku ojcu. Opiekunka spodziewałaby się, że dziewczyna ma jakąś tajemnicę, związaną z romansem, do którego przy rodzicielu przyznać się nie chciała, ale we wzroku jej nie było młodzieńczego speszenia, lecz raczej wyrzut jakiś czy niechęć.

– Słuchajcie – zwróciła się zielarka przez ramię do rybaka, który przysłuchiwał się rozmowie kobiet, przycupnąwszy na kraju ławy. – Trzeba mi zbadać Izbirkę.

Mężczyzna skinął głową. Chaberka zawiesiła na nim znaczące spojrzenie. Dotarło po krótkiej chwili ciszy.