Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rodzina Jondrette, złożona z ojca, matki, dwóch nastoletnich córek Eponiny i Anzelmy oraz dwunastoletniego Gavroche'a żyje w paryskie ruderze. Ich sąsiadem jest Mariusz Pontmercy.
Narrator cofa się w czasie, by opisać dzieciństwo Mariusza: wychowywał go dziadek, zajadły rojalista, nienawidzący rewolucji i Napoleona. Uniemożliwiał on chłopcu kontakt z ojcem, pułkownikiem napoleońskim. Mariusz dowiaduje się, że jego ojciec, nie mogąc się z nim spotykać, wielokrotnie obserwował syna podczas nabożeństw w kościele, ukrywając się za filarem. Ta i inne opowieści wstrząsają młodym człowiekiem i skłaniają go do poznania historii rewolucji i Cesarstwa, których dotąd nienawidził.
Któregoś dnia, w czasie spaceru w Ogrodzie Luksemburskim, Mariusz spotyka młodą dziewczynę w towarzystwie starszego mężczyzny. Zachwycony jej urodą, zaczyna śledzić oboje. Zostaje dostrzeżony przez jej opiekuna; w rezultacie dziewczyna przestaje przychodzić do ogrodu. Nieoczekiwanie tajemnicza piękność razem z opiekunem, znanym z dobroczynności trafia do jego sąsiadów. Ci jednak szykują na bogatego filantropa pułapkę.
W tym czasie zaczyna się kolejny zryw Wiosny Ludów (tzw. dni czerwcowe). Gavroche i Javert dołączają do ochotników na barykadach…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 682
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PARVULUS1
Paryż ma dziecko, a las ma ptaka; ptak się nazywa wróblem, dziecko – ulicznikiem.
Połączcie te dwie rzeczy, z których jedna zawiera obraz pieca ognistego, druga jutrzenki; zetknijcie te dwie iskry, Paryż i dzieciństwo, a powstanie z tego mała istota. Homuncio2, powiedziałby Plaut3.
Ten mały stwór jest wesoły. Nie codziennie jada, ale codziennie, jeśli ma ochotę, chodzi do teatru. Nie ma koszuli na grzbiecie, trzewików na nogach, dachu nad głową – obywa się bez tego jak muchy. Liczy sobie siedem do trzynastu lat; żyje gromadnie, obija bruki, mieszka pod gołym niebem, nosi stare spodnie po swoim ojcu, które spadają mu niżej pięt, stary kapelusz jakiegoś innego ojca, który spada mu niżej uszu, jedną szelkę z żółtej krajki, biega, tropi, żebrze, marnuje czas, pyka z fajeczki, klnie jak potępieniec, włóczy się po szynkach, zna się ze złodziejami, jest na ty z dziewczynami ulicznymi, mówi złodziejskim językiem, śpiewa sprośne piosenki i nic złego nie ma w sercu. Bo w duszy ma perłę, niewinność, a perły nie rozpuszczają się w błocie. Dopóki człowiek jest dzieckiem, Bóg chce, żeby był niewinny.
Gdyby zapytać olbrzymiego miasta: Co to takiego? – odpowiedziałoby: To mój mały.
PRZYSZŁOŚĆ UKRYTA W LUDZIE
Wśród ludu paryskiego nawet człowiek dorosły zawsze jest chłopcem z ulicy.
Rasa paryska, podkreślić to należy, występuje głównie na przedmieściach; tam krew jest czysta, tam oblicze jej jest prawdziwe; tam lud pracuje i cierpi, a cierpienie i praca są to dwa kształty człowieka. Tam są niezgłębione złoża istot nieznanych, pomiędzy którymi roją się najdziwniejsze typy, od tragarza z la Râpée do rakarza z Montfaucon. Fex urbis4 – woła Cyceron5; „mob” – dodaje oburzony Burke6; gawiedź, ciżba, pospólstwo. Jakże łatwo wymawiają się te słowa! Lecz niech i tak będzie. Cóż z tego? Cóż z tego, że chodzą boso? Nie umieją czytać? Tym gorzej. Czy dlatego opuścicie ich? Czy niedolę ich uczynicie przekleństwem? Czy światło nie może przeniknąć w te tłumy? Wróćmy do tego okrzyku: Światła! – i przy nim trwajmy niewzruszenie: Światła! Światła! Któż wie, czy te ciemności nie staną się przejrzyste? Czy rewolucje nie są przemianami? Idźcie, filozofowie, nauczajcie, oświecajcie, zapalajcie, myślcie głośno, mówcie głośno, biegnijcie radośnie w biały dzień, bratajcie się z ulicą, zwiastujcie dobre nowiny, rozdawajcie elementarze, ogłaszajcie prawa, śpiewajcie Marsylianki, szerzcie zapał, zrywajcie z dębów zielone gałązki. Uczyńcie z idei taneczne koło. Tłum ten można uszlachetnić. Umiejmy korzystać z tego pożaru zasad i cnót, który się iskrzy, wybucha i drga w pewnych godzinach. Te nogi bose, te ręce gołe, te łachmany, to nieuctwo, to upodlenie, ta ciemnota mogą być użyte dla zdobycia ideału. Wpatrzcie się w lud, a zobaczycie prawdę. Niech ten nędzny piasek, który depczecie nogami, wrzucony zostanie do pieca, niech się stopi i niech zakipi, a przekształci się w świetny kryształ, a za jego to pomocą Galileusz i Newton odkryją nowe gwiazdy.
MAŁY GAVROCHE
Jakieś osiem lub dziewięć lat po tym, cośmy opowiedzieli w pierwszej części tej książki, widywano na bulwarze Tempie i w okolicach wieży ciśnień małego chłopca, lat jedenastu, najwyżej dwunastu, który by dosyć dokładnie odpowiadał skreślonemu powyżej typowi ulicznika, gdyby z uśmiechem właściwym jego wiekowi nie łączyło się serce ponure i zupełnie puste. Dzieciak ten przyodziany był w męskie spodnie, lecz nie dostał ich od ojca, i w kaftan kobiecy, ale niebędący darem matki. Jacyś ludzie ubrali chłopca w owe łachmany przez miłosierdzie. A jednak miał i ojca, i matkę. Lecz ojciec nie myślał o nim, a matka nie kochała go wcale. Było to jedno z tych dzieci godnych litości, które mają i ojca, i matkę, a są sierotami.
Chłopiec ten nigdzie nie czuł się tak dobrze jak na ulicy. Bruk był dla niego mniej twardy aniżeli serce matki.
Rodzice kopnięciem pchnęli go w życie.
Całkiem po prostu poszedł więc przed siebie.
Był to chłopiec hałaśliwy, blady, zwinny, bystry, dowcipny, z wyglądu pełen życia i wątły zarazem. Chodził, biegał, śpiewał, grał na piszczałce, grzebał w rynsztokach, trochę kradł, ale na sposób kotów i wróbli, wesoło śmiał się, kiedy nazywano go wisusem, gniewał się, kiedy nazywano go włóczęgą. Nie miał schronienia ani chleba, ani ognia, ani miłości; był jednak wesoły, ponieważ był wolny.
Gdy podobne istotki stają się ludźmi, prawie zawsze koło porządku społecznego najeżdża na nie i miażdży, lecz dopóki są dziećmi, wymykają się mu. Są tak małe, że schronić się mogą w najmniejszej szparce.
Jednak, choć tak opuszczony przez rodziców, chłopiec co dwa lub trzy miesiące mówił sobie: No, pójdę zobaczyć mamę. Wówczas porzucał bulwar, cyrk, bramę Saint-Martin, szedł na wybrzeża, przechodził przez mosty, kierował się ku przedmieściom, dochodził do ulicy Salpêtrière i docierał – dokąd? Otóż do podwójnego numeru 50/52, znanego już czytelnikowi, do rudery Gorbeau.
W tym czasie rudera 50/52, zwykle pusta i wiecznie przyozdobiona napisem: „Pokoje do wynajęcia”, była – rzecz dla niej rzadka – zamieszkana przez kilka osób, które zresztą – jak to bywa zawsze w Paryżu – nie utrzymywały stosunków ani nie miały z sobą nic wspólnego. Należały one do tej ubogiej klasy, która rozpoczyna się od drobnego mieszczanina, będącego w ciągłych kłopotach pieniężnych, i ciągnie się z nędzy w nędzę, aż do najniższych dołów społecznych, aż do dwóch istot, na których się kończy cała materialna strona cywilizacji: do czyściciela rynsztoków, który zmiata błoto, i do gałganiarza, który zbiera szmaty.
„Główna lokatorka” z czasów Jeana Valjeana umarła i jej miejsce zajęła inna, zupełnie do niej podobna. Nie wiem, który filozof powiedział: „Nigdy nie brak starych kobiet”.
Ta nowa staruszka nazywała się pani Burgon i w jej życiu nie było nic szczególnego oprócz dynastii trzech papug, które kolejno panowały nad jej sercem.
Do najnędzniejszych mieszkańców domostwa należała rodzina złożona z czterech osób: ojca, matki i dwóch córek, już dość dużych; wszyscy czworo mieścili się w tej samej izbie, jednej z owych klitek, o których już mówiliśmy.
Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie odznaczała się niczym, oprócz niezwykłego niedostatku. Ojciec, wynajmując pokój, oświadczył, że się nazywa Jondrette. Wkrótce po dokonaniu przeprowadzki, która dziwnie była podobna – żeby użyć wiekopomnego wyrażenia głównej lokatorki – do „przenosin, w których nic się nie niesie”, powiedział tej kobiecie, która tak jak jej poprzedniczka pełniła zarazem obowiązki odźwiernej i zamiatała schody: „Matko taka a taka, jeżeliby ktokolwiek przypadkiem przyszedł i pytał o Polaka lub Włocha, a może o Hiszpana, to jestem ja”.
Była to właśnie rodzina wesołego obszarpańca. Przychodził i znajdował nędzę, ale – co o wiele smutniejsze – żadnego uśmiechu: chłód w izbie i chłód w sercach. Kiedy się zjawiał, pytano go: Gdzie byłeś? Odpowiadał: Na ulicy. Kiedy wychodził, pytano go: Dokąd idziesz? Odpowiadał: Na ulicę. Matka mówiła mu: Czego tutaj szukasz?
To dziecko żyło bez miłości, jak owe blade rośliny w piwnicach. Nie cierpiał z tego powodu i do nikogo nie czuł żalu. Nie wiedział właściwie, jacy powinni być ojciec i matka.
Zresztą matka kochała jego siostry.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że na bulwarze Tempie nazywano to dziecko małym Gavroche’em. Dlaczego nazywał się Gavroche? Prawdopodobnie dlatego, że ojciec jego nazywał się Jondrette.
Zacieranie śladów, zrywanie związków – to jakby instynkt w niektórych rodzinach nędzarzy.
Pokój, w którym mieszkali Jondrette’owie w ruderze Gorbeau, leżał na samym końcu korytarza. Sąsiednią izdebkę zajmował pewien młody człowiek, bardzo ubogi, którego nazywano panem Mariuszem.
Powiedzmy, kim był ten pan Mariusz.
1 malec (łac.)
2 człowieczek (łac.)
3 Plaut (Tytus Makcjusz) – komediopisarz rzymski z przełomu III i II wieku p.n.e.; wprowadzał do swych utworów postaci z ludu.
4 motłoch miejski (łac.)
5 Cyceron (Marek Tuliusz) – polityk, mówca i filozof rzymski z w. p.n.e.
6 Burke (Edmund) – reakcyjny polityk angielski z drugiej połowy XVIII w.; zajadły przeciwnik rewolucji francuskiej,
ROZDZIAŁ DRUGI
DZIEWIĘĆDZIESIĄT LAT I TRZYDZIEŚCI DWA ZĘBY
Przy ulicy Boucherat, przy ulicy Normandzkiej i przy ulicy Saintonge żyją do dziś dawni mieszkańcy, którzy znali jeszcze człowieka zwanego panem Gillenormandem i chętnie go wspominają. Człowiek ten był starcem już za czasów ich młodości. Dla tych, którzy melancholijnie spoglądają w niewyraźne rojowisko cieni nazywane przeszłością, postać jego nie całkiem jeszcze znikła z labiryntu ulic sąsiadujących z Tempie, którym za Ludwika XIV nadano nazwy wszystkich prowincji Francji, zupełnie tak samo jak za naszych czasów ulice nowej dzielnicy Tivoli otrzymały nazwy wszystkich stolic europejskich. W tym postępowaniu, powiedzmy nawiasem, widać skutki postępu.
Pan Gillenormand, który w 1831 r. był jak najbardziej żywy, należał do rzędu tych ludzi, którzy wzbudzają chęć oglądania ich jedynie dlatego, że długo żyli, i którzy niezwykli są dlatego, że niegdyś podobni do wszystkich, stali się niepodobnymi do nikogo. Był to niezwykły starzec i prawdziwy przedstawiciel innego wieku, doskonały i nieco wyniosły mieszczanin z osiemnastego stulecia, dumny ze swego starego mieszczańskiego rodu jak markiz ze swego markizatu. Ukończywszy dziewięćdziesiąt lat, chodził prosto, mówił głośno, widział wyraźnie, pił do dna, jadł, spał i chrapał. Miał wszystkie trzydzieści dwa zęby. Okulary wkładał tylko do czytania. Był usposobienia kochliwego, lecz twierdził, że od dziesięciu lat stanowczo i ostatecznie wyrzekł się kobiet. Powiadał, że nie może się już im podobać, ale nie dodawał: Jestem zbyt stary – lecz: Jestem zbyt ubogi. Mówił: Gdybym nie był zrujnowany... ho, ho! Istotnie, pozostał mu tylko dochód około piętnastu tysięcy liwrów7. Marzeniem jego było dostać spadek i mieć sto tysięcy franków renty, ażeby móc utrzymywać kochanki. Nie należał więc, jak widzimy, do rodzaju tych schorowanych osiemdziesięciolatków, którzy, jak Wolter, konają przez całe życie; nie była to długowieczność pękniętego garnka; ten chwacki starzec był zawsze zdrów. Powierzchowny, gwałtowny, łatwo wpadał w gniew. Burzył się z każdego powodu, najczęściej bez żadnej rozumnej przyczyny. Kiedy mu kto przeczył, podnosił laskę i bił jak za czasów wielkiego stulecia. Miał córkę przeszło pięćdziesięcioletnią, niezamężną, którą w gniewie tłukł mocno, a chętnie by ją nawet ćwiczył batem, jak gdyby miała osiem lat. Energicznie policzkował służbę, mówiąc: O, ty ścierwo! Pan Gillenormand uwielbiał Burbonów, a rok 1789 budził w nim wstręt i zgrozę; opowiadał nieustannie, w jaki sposób uratował się w czasie terroru i ile potrzebował wesołości i dowcipu, ażeby ocalić głowę. Kiedy kto z młodzieży odważył się pochwalić w jego obecności republikę, siniał i wpadał w gniew aż do utraty zmysłów. Czasami robił aluzję do swoich dziewięćdziesięciu lat i powiadał: Mam nadzieję, że nie będę oglądał dwa razy roku dziewięćdziesiątego trzeciego.
NA CHWILĘ ZJAWIA SIĘ MAGNON I JEJ DWAJ MALCY
Pan Gillenormand uzewnętrzniał ból w postaci złości; wściekał się na własną rozpacz. Miał on wszystkie możliwe przesądy i pozwalał sobie na wszelkie wybryki. Do cech, które składały się na jego zewnętrzny obraz i dostarczały mu wewnętrznej satysfakcji, należało przekonanie, że jest wciąż kobieciarzem, tudzież skłonność do uchodzenia za takiego w najwyższym stopniu. Mawiał, że to znaczy mieć „renomę królewską”. Ta królewska renoma robiła mu czasem osobliwe niespodzianki. Pewnego dnia przyniesiono mu w kobiałce, niczym dwa tuziny ostryg, okazowego noworodka, drącego się wniebogłosy i należycie opatulonego w powijaki, a którego ojcostwo przypisywała mu odprawiona przed pół rokiem służąca. Pan Gillenormand miał wtedy ni mniej, ni więcej tylko osiemdziesiąt cztery lata. W całym domu oburzenie i rwetes. Co ta bezwstydna łajdaczka sobie myśli? Co za bezczelność! Co za ohydne oszczerstwo! Pan Gillenormand natomiast wcale się nie zdenerwował. Popatrzył na powijaki z dobrotliwym uśmiechem człowieka, który w oszczerstwie odczuwa pochlebstwo, i powiedział do obecnych: – No i co? Co się stało? Co w tym jest nadzwyczajnego? Rozdziawiliście usta jak ludzie, którzy o niczym nie mają pojęcia. Książę d’Angoulême, bękart jego królewskiej mości Karola IX, ożenił się w osiemdziesiątym piątym roku życia z piętnastoletnią podfruwajką; markiz d’Alluye, brat kardynała de Sourdis, arcybiskupa Bordeaux, liczył sobie osiemdziesiąt trzy lata, kiedy miał z pokojówką pani Jacquin, żony prezesa trybunału, prawdziwe dziecko miłości, syna, który został później kawalerem maltańskim i radcą stanu. W takich wypadkach nie ma nic niezwykłego. A co się dzieje w Biblii? To rzekłszy, oświadczam, że ten mały jegomość nie jest moim dzieckiem, ale proszę zająć się nim, bo to nie jego wina. – Gest był pełen dobroduszności. Ta sama kreatura imieniem – Magnon – obdarzyła go po roku nową przesyłką. Był to znowu chłopiec. Tym razem pan Gillenormand skapitulował. Powierzył matce obu malców, zobowiązując się łożyć na ich utrzymanie osiemdziesiąt franków miesięcznie pod warunkiem, że wzmiankowana matka nie będzie już tego powtarzała. Dodał przy tym: – Życzę sobie, żeby matka dobrze traktowała chłopców. Od czasu do czasu będę ich odwiedzał. Tak też czynił.
Żonaty był dwukrotnie: z pierwszej żony miał córkę, która pozostała panną; z drugiej – również córkę, która umarła około trzydziestego roku życia. Ta, z miłości, przypadku czy też z innej przyczyny, poślubiła żołnierza, który służył w wojsku republiki i cesarstwa, pod Austerlitz dostał order, a pod Waterloo został pułkownikiem.
– To zakała rodziny – powiadał stary mieszczanin. Zażywał dużo tabaki i ze szczególnym wdziękiem strzepywał ręką swój koronkowy żabot. Bardzo mało wierzył w Boga.
DWIE OSOBY TO NIEKONIECZNIE PARA
Pan Gillenormand, jak powiedzieliśmy przed chwilą, miał dwie córki. Dzieląca je różnica wieku wynosiła dziesięć lat. W młodości niewiele były do siebie podobne i tak z charakteru, jak i z twarzy zgoła nie wyglądały na siostry. Młodsza była to urocza dusza, rwąca się do wszystkiego, co było światłem, zajęta kwiatami, wierszami i muzyką, ulatująca w świetlne przestworza, eteryczna entuzjastka, od lat dziecinnych zaręczona idealnie z jakąś mglistą postacią bohatera. Starsza miała także swoje marzenia, widziała w błękitach jakiegoś dostawcę, jakiegoś grubego i bogatego liweranta8, męża odpowiednio głupiego, milion w postaci mężczyzny, albo też prefekta; przyjęcia w prefekturze, woźny w przedpokoju z łańcuchem na szyi, oficjalne bale, przemowy w merostwie; zostać „panią prefektową”, oto, co wypełniało zgiełkiem jej wyobraźnię. Obie siostry, będąc dziewczętami, błąkały się w ten sposób, każda w swoim marzeniu. Obie miały skrzydła: jedna anioła, druga gęsi.
Żadna ambicja nie ziszcza się całkowicie, na tym padole przynajmniej. Żaden raj nie staje się ziemski w czasach, w których żyjemy. Młodsza zaślubiła człowieka ze swych snów, ale umarła. Starsza wcale nie wyszła za mąż.
W naszym opowiadaniu zjawia się już jako stara panna, ogniotrwale cnotliwa, obdarzona jednym z najostrzejszych nosów i jednym z najtępszych umysłów, jakie kiedykolwiek można było oglądać. Szczegół charakterystyczny: poza najbliższą rodziną nikt nie znał jej chrzestnego imienia. Nazywano ją: panna Gillenormand starsza.
Co do pruderii, panna Gillenormand starsza mogła wytrzymać porównanie z każdą angielską miss. Była to wstydliwość posunięta aż do obrzydliwości. Miała jedno straszne wspomnienie w swoim życiu: pewien mężczyzna ujrzał raz jej podwiązkę. Wiek powiększył jeszcze tę nielitościwą wstydliwość. Stanik jej nigdy nie był dość nieprzejrzysty i nigdy nie dochodził dosyć wysoko pod szyję. Zapinała się na liczne haftki i agrafki tam, gdzie nikomu nawet nie śniło się spojrzeć. Jest to właściwością pruderii, że tym więcej mnoży środków obrony, im mniejsze niebezpieczeństwo grozi fortecy.
Jednak (niech wytłumaczy, kto potrafi, te stare tajemnice dusz niewinnych) bez przykrości pozwalała całować się oficerowi ułanów, który był wnukiem jej stryjenki i nazywał się Teodul.
Zarządzała domem ojca. Pan Gillenormand miał przy sobie córkę, tak jak ksiądz Benvenuto miał przy sobie siostrę. Takie gospodarstwa, złożone ze starca i starej panny, nie są rzadkie i zawsze przedstawiają rozczulający widok dwóch słabości wspierających się nawzajem.
Oprócz tego zaś, pomiędzy starą panną i starcem, było jeszcze w tym domu dziecko, chłopczyk, zawsze drżący i milczący w obecności pana Gillenormanda. Pan Gillenormand nie mówił nigdy inaczej do tego dziecka jak głosem surowym, a często z podniesioną laską:
– Tu, paniczu! Chodź tu, hultaju, uliczniku, zbliż się! Odpowiadaj, nicponiu! Pokaż się, ty ladaco! – itp. itp. Jednocześnie ubóstwiał go.
Był to jego wnuk. Spotkamy się jeszcze z tym dzieckiem.
7 Liwr – pierwotnie funt srebra, później – w potocznym użyciu – tyle co frank.
8 Liwerant (fr.) – dostawca artykułów żywnościowych i wyposażenia technicznego dla wojska.
ROZDZIAŁ TRZECI
DAWNY SALON
Kiedy pan Gillenormand mieszkał na ulicy Servandoni, bywał w kilku bardzo wytwornych i bardzo arystokratycznych salonach. Przyjmowano tam pana Gillenormanda, choć był mieszczaninem. Ponieważ miał rozum podwójny: ten, który w istocie posiadał, i ten, który mu przypisywano, więc poszukiwano go i fetowano. Bywał tylko tam, gdzie wiedział, że jest pożądany i poważany. Są ludzie, którzy pragną za wszelką cenę mieć wpływy i zwracać na siebie uwagę; tam więc, gdzie nie mogą być wyrocznią, stają się błaznami. Pan Gillenormand nie był człowiekiem tego rodzaju; swych przewag w salonach rojalistycznych, do których uczęszczał, nie zdobywał kosztem szacunku dla samego siebie. Był wyrocznią wszędzie. Zdarzało mu się stawić czoło panu de Bonald, a nawet panu Bengy-Puy-Vallée9.
Około 1817 roku dwa popołudnia w tygodniu spędzał niezmiennie w jednym z sąsiednich domów, przy ulicy Férou, u pani baronowej de T., godnej i szanownej osoby, której mąż za Ludwika XVI był ambasadorem Francji w Berlinie. Baron de T., który za życia swego zajmował się namiętnie uniesieniami i wizjami magnetycznymi, zmarł zrujnowany na emigracji, pozostawiając za cały majątek dziesięć tomów rękopisu – oprawnych w czerwony safian ze złoconymi brzegami – bardzo ciekawych wspomnień o Mesmerze i jego misce10. Pani de T. przez poczucie godności nie ogłosiła tych pamiętników i utrzymywała się z małej renty, która nie wiedzieć jak ocalała. Pani de T. żyła z daleka od dworu, tego, jak powiadała, „bardzo mieszanego towarzystwa”, w odosobnieniu szlachetnym, dumnym i ubogim. Kilku przyjaciół zbierało się dwa razy na tydzień przy jej wdowim kominku i w ten sposób tworzył się salon czysto rojalistyczny. Piło się tam herbatę i – stosownie do elegijnego lub dytyrambicznego11 usposobienia – albo ubolewano, albo oburzano się na wiek, na kartę konstytucyjną, na bonapartystów, na prostytucję orderu św. Ducha, rozdawanego mieszczanom, na jakobinizm Ludwika XVIII i mówiono po cichu o nadziejach, które budził Monsieur, późniejszy Karol X12.
Pan Gillenormand przychodził zwykle w towarzystwie swojej córki, wysokiej, chudej panny, która skończyła już wówczas czterdzieści lat, a zdawała się mieć ich pięćdziesiąt, i ślicznego siedmioletniego chłopczyka, białego, różowego, świeżego, z oczami pełnymi szczęścia i ufności, który przy każdym pojawieniu się w tym salonie słyszał dookoła szept: Co za piękny chłopiec! Jaka szkoda! Biedne dziecko! O tym to właśnie chłopcu mówiliśmy przed chwilą. Nazywano go biednym dzieckiem, ponieważ miał ojca „zbója znad Loary”13.
Zbójem znad Loary był zięć pana Gillenormanda, o którym już wspominaliśmy, a którego pan Gillenormand nazywał „zakałą rodziny”.
JEDNO Z CZERWONYCH WIDM TEGO CZASU
Kto by przechodził w tej epoce przez miasteczko Vernon i zatrzymał się na pięknym, monumentalnym moście, na którego miejscu, jak należy się spodziewać, już wkrótce stanie jakiś okropny most żelazny, ten spoglądając w dół, mógł zobaczyć mężczyznę lat około pięćdziesięciu w skórzanym kaszkiecie, w spodniach i kurtce z grubego szarego sukna, przy której wisiało coś żółtego, co było niegdyś czerwoną wstążeczką; człowiek ten nosił drewniane trepy, był opalony od słońca, miał twarz prawie czarną, włosy prawie białe i szeroką bliznę sięgającą od czoła aż do policzka. Pochylony, zgarbiony, postarzały przedwcześnie, przechadzał się prawie codziennie z rydlem i nożem ogrodniczym w ręku po jednym z tych otoczonych murami skrawków gruntu, które leżą w pobliżu mostu i rozciągają się łańcuchem wzdłuż lewego brzegu Sekwany; te urocze placyki, pełne kwiatów, wyglądałyby na ogrody, gdyby były o wiele większe, a na bukiety, gdyby były jeszcze trochę mniejsze. Na jednym krańcu placyku stał domek, drugi kraniec przytykał do rzeki. Człowiek w kaftanie i w trepach, o którym mówimy, mieszkał około 1817 r. w najmniejszym z tych ogródków i w najskromniejszym z tych domków. Mieszkał samotnie, cicho i ubogo, z kobietą ani młodą, ani starą, ani ładną, ani brzydką, ani chłopką, ani mieszczką, która mu usługiwała. Kawałek ziemi, który on nazywał swoim ogrodem, słynął w mieście z pięknych kwiatów, które tam hodował. Zajmował się tylko tymi kwiatami.
Ktokolwiek czytywał w tym czasie pamiętniki wojenne, biografie, „Monitora” i biuletyny wielkiej armii, ten niechybnie zauważył tam nazwisko powtarzające się dosyć często, nazwisko Jerzego Pontmercy. Pod Waterloo dowodził on szwadronem kirasjerów w brygadzie Dubois. Zdobył też sztandar pułku luneburskiego. Złożył tę zdobycz u stóp cesarza. Był cały zakrwawiony, gdyż podczas walki o sztandar dostał cięcie szablą w głowę. Cesarz zadowolony, zawołał do niego:
– Jesteś od dziś pułkownikiem, baronem i oficerem Legii Honorowej!
Pontmercy odpowiedział:
– Najjaśniejszy panie, dziękuję w imieniu tej, która będzie wdową po mnie.
Po godzinie padł w wąwozie Ohain. A kim był teraz ten Jerzy Pontmercy. Właśnie „zbójem znad Loary”.
Znamy już pewien fakt z jego dziejów. Po bitwie pod Waterloo Pontmercy wyciągnięty – jak sobie przypominamy – z wąwozu Oham dogonił armię i przerzucany z ambulansu do ambulansu dotarł aż do obozu nad Loarą.
Restauracja wyznaczyła mu połowę żołdu, a następnie zesłała go na pobyt, to znaczy pod dozór, do miasteczka Vernon. Król Ludwik XVIII, uważając za niebyłe to, co zaszło podczas Stu Dni, nie uznał ani jego godności oficera Legii Honorowej, ani jego stopnia pułkownika, ani jego tytułu barona. On zaś przy każdej sposobności podpisywał się: „Pułkownik baron Pontmercy”.
Nie miał nic prócz bardzo lichego półżołdu dowódcy szwadronu. Wynajął w Vernon najmniejszy domek, jaki mógł znaleźć. Żył tam samotny, widzieliśmy, w jaki sposób. Za cesarstwa, pomiędzy dwiema wojnami, znalazł czas, żeby poślubić pannę Gillenormand. Stary mieszczanin, oburzony do głębi, zgodził się, wzdychając i mówiąc:
– Największe rodziny bywają do tego zmuszone.
W roku 1815 pani Pontmercy, kobieta zresztą pod każdym względem zasługująca na uwielbienie, wykształcona i niepospolita, godna swego męża, umarła, pozostawiając dziecko. Dziecko to byłoby radością pułkownika w jego osamotnieniu, ale dziadek gwałtownie domagał się wnuka, oświadczając, że wydziedziczy chłopca, jeżeli mu go nie oddadzą. Ojciec ustąpił w interesie małego i nie mogąc mieć dziecka, pokochał kwiaty.
Wyrzekł się zresztą wszystkiego, nie ruszał się z wyznaczonego mu miejsca zamieszkania, nie spiskował. Dzielił swoje myśli pomiędzy niewinne czynności, które wypełniały mu teraźniejszość, i wielkie czyny, których dokonał w przeszłości. Spędzał czas, czekając na rozkwitnięcie goździka lub wspominając Austerlitz.
Pan Gillenormand nie utrzymywał żadnych stosunków ze swoim zięciem. Pułkownik był dla niego „bandytą”, a on był dla pułkownika „zakutym łbem”. Pan Gillenormand nigdy nie mówił o pułkowniku, czasem tylko robił szydercze aluzje do jego „baronostwa”. Dziadek zastrzegł sobie wyraźnie, że Pontmercy nie będzie się starał widywać syna ani z nim mówić, pod groźbą wydziedziczenia i odesłania mu chłopca. Dla Gillenormandów Pontmercy był trędowaty. Chcieli wychować dziecko po swojemu. Pułkownik może postąpił niesłusznie, przyjmując takie warunki, ale uległ im, sądząc, że dobrze robi i że poświęca tylko siebie. Spadek po panu Gillenormandzie był niewielki, lecz spadek po pannie Gillenormand był znaczny. Ciotka ta, która pozostała niezamężna, była bardzo bogata po matce i syn siostry był jej naturalnym spadkobiercą. Dziecko, które miało na imię Mariusz, wiedziało, że ma ojca, i tylko tyle. Nikt ani słówkiem nie odzywał się o nim w jego obecności. Jednakże szepty, półsłówka, mruganie osób z towarzystwa, do którego wprowadzał go dziadek, przeniknęły wreszcie do świadomości malca, a że w sposób naturalny coraz bardziej nasiąkał poglądami i przekonaniami, które go otaczały jak powietrze, zaczął myśleć o swoim ojcu ze wstydem i ze ściśniętym sercem.
Kiedy chłopiec rósł, pułkownik co drugi lub trzeci miesiąc znikał, aby po kryjomu, jak przestępca wydalający się spod dozoru policyjnego, pojechać do Paryża i pójść do kościoła św. Sulpicjusza w godzinach, kiedy ciotka Gillenormand przyprowadzała tam Mariusza na mszę. I drżąc, żeby ciotka się nie odwróciła, ukryty za filarem, bez ruchu, wstrzymując oddech, patrzył na swoje dziecko. Ten człowiek z blizną na czole bał się starej panny.
To dało początek jego znajomości z księdzem Mabeufem, proboszczem w Vernon.
Brat proboszcza był skarbnikiem u św. Sulpicjusza14 i często widział mężczyznę, który się wpatrywał w dziecko, widział szramę na jego twarzy i wielkie łzy w oczach. Pewnego dnia, przybywszy do Vernon, aby odwiedzić brata, minął na moście pułkownika Pontmercy i rozpoznał człowieka z kościoła św. Sulpicjusza. Powiedział o tym proboszczowi i obaj pod jakimś pretekstem złożyli pułkownikowi wizytę. Po pierwszej wizycie przyszły następne. Pułkownik, z początku bardzo zamknięty, zaczął się wreszcie zwierzać, dzięki czemu proboszcz i skarbnik poznali całą historię i dowiedzieli się, że Pontmercy poświęca swoje szczęście dla przyszłości dziecka. Proboszcz poczuł głęboki i tkliwy szacunek dla niego, a pułkownik ze swej strony polubił proboszcza.
Dwa razy na rok, pierwszego stycznia i na św. Jerzego, Mariusz pisał do swego ojca obowiązkowe listy, które mu dyktowała ciotka, i które były jakby skopiowane z podręcznika korespondencji: pan Gillenormand tolerował tylko tyle; ojciec odpowiadał listami pełnymi czułości, a dziadek bez czytania chował je do kieszeni.
KONIEC ZBÓJA
Mariusz Pontmercy, jak wszystkie małe dzieci, uczył się tego i owego. Kiedy wyszedł z rąk ciotki Gillenormand, dziadek powierzył go poważnemu pedagogowi, który był okazem nieskomplikowanej inteligencji klasyków.
Ta młoda, otwierająca się dusza przeszła z rąk pruderii w ręce pedanta. Mariusz chodził przez kilka lat do kolegium, później wstąpił na wydział prawa. Był rojalistą fanatycznym i surowym. Dziadka, który go raził swoim humorem i cynizmem, kochał mało; na temat ojca milczał posępnie. Był to zresztą chłopiec zapalczywy i opanowany, szlachetny, wspaniałomyślny, dumny, religijny, egzaltowany; prawy aż do surowości, czysty aż do dzikości.
Kiedy kończył naukę szkolną, pan Gillenormand pożegnał się z życiem towarzyskim. Starzec przestał bywać na przedmieściu Saint-Germain, w salonie pani de T., i osiadł we własnym domu przy ulicy Panien Kalwaryjskich. Służba jego składała się z pokojówki Nikoletty i dychawicznego Baskijczyka.
W roku 1827 Mariusz skończył lat siedemnaście. Pewnego wieczoru, wracając do domu, ujrzał, że dziadek jego trzyma w ręku list.
– Mariuszu – rzekł pan Gillenormand – jutro pojedziesz do Vernon.
– Po co? – zapytał Mariusz.
– Zobaczyć się z ojcem.
Mariusz zadrżał. Wszystko przypuszczał, z wyjątkiem tego, że mógłby kiedyś zobaczyć się z ojcem. Nic nie mogło być dla niego bardziej niespodziewane, bardziej zadziwiające i – powiedzmy od razu – bardziej nieprzyjemne. Już nawet nie zmartwienie, lecz po prostu pańszczyzna.
Mariusz miał nie tylko polityczne powody niechęci, ale był także przekonany, że ojciec jego, ten rębajło – jak go nazywał pan Gillenormand w chwilach dobrego usposobienia – nie kochał go; było to oczywiste, ponieważ porzucił syna i zostawił na łasce innych. Nie czując się kochanym, sam też nie kochał. To przecież całkiem proste – powiadał sobie.
Był tak zdumiony, że nawet o nic nie zapytał pana Gillenormanda. Dziadek odezwał się znowu:
– Zdaje się, że jest chory. Wzywa cię. – A po chwili milczenia dodał: – Jedź jutro z rana. Zdaje mi się, że z placu des Fontaines odchodzi powóz o szóstej, a przybywa na miejsce wieczorem. Pojedź nim. Twój ojciec pisze, że to pilne.
Po czym zmiął list i wsunął go do kieszeni.
Mariusz mógłby pojechać jeszcze tego samego wieczoru i być na drugi dzień rano u ojca. W tym czasie dyliżans z ulicy Bouloi wyruszał wieczorem do Rouen i przejeżdżał przez Vernon. Ani pan Gillenormand, ani Mariusz nie pomyśleli, żeby zasięgnąć wiadomości w tym względzie.
Nad wieczorem następnego dnia Mariusz przybył do Vernon. Zaczynano już zapalać świece. Pierwszego napotkanego przechodnia zapytało dom pana Pontmercy. Był bowiem tego samego zdania co Restauracja i również nie przyznawał ojcu ani baronostwa, ani stopnia pułkownika.
Wskazano mu, gdzie mieszka. Zadzwonił; otworzyła drzwi kobieta trzymająca w ręku małą lampkę.
– Czy zastałem pana Pontmercy? – zapytał Mariusz.
Kobieta nie poruszyła się.
– Czy to tutaj? – powtórzył pytanie Mariusz.
Kobieta twierdząco skinęła głową.
– Czy mogę z nim mówić?
Kobieta dała znak przeczący.
– Ależ jestem jego synem! – zawołał Mariusz. – On na mnie czeka!
– Już nie czeka – odpowiedziała kobieta.
Wówczas spostrzegł, że płakała. Wskazała palcem na drzwi do pokoju. Wszedł.
W pokoju tym, oświetlonym łojową świecą, postawioną na kominku, było trzech ludzi: jeden stał, jeden klęczał, a jeden, w koszuli, leżał na podłodze. Ten, który leżał na podłodze, był właśnie pułkownikiem.
Dwaj inni byli to lekarz i ksiądz, który się modlił.
Pułkownik przed trzema dniami dostał zapalenia mózgu. W początkach choroby, mając złe przeczucie, napisał do pana Gillenormanda, prosząc o przyjazd syna. Stan pogorszył się. Tego wieczoru, kiedy Mariusz przybył do Vernon, pułkownik, w ataku maligny, pomimo oporu służącej wstał z łóżka, krzycząc:
– Mój syn nie przybywa! Idę na spotkanie mego syna! – Wyszedł ze swego pokoju i przekroczywszy próg, upadł na podłogę. Przed chwilą właśnie skonał.
Zawołano lekarza i księdza. Lekarz zjawił się za późno, ksiądz zjawił się za późno. Syn także przybył za późno.
Przy wątłym świetle świecy na policzku pułkownika, leżącego i bladego, widać było wielką łzę, która spłynęła z nieżywego oka. Oko zagasło, lecz łza nie wyschła jeszcze. Ta łza to było spóźnienie syna.
Mariusz patrzył na tego człowieka, którego widział po raz pierwszy i po raz ostatni, na tę twarz godną i męską, na te oczy otwarte, które nie widziały, na te białe włosy, na muskularne ciało, na którym dawały się widzieć tu i ówdzie brunatne linie, ślady po cięciach szabli, i niby gwiazdy czerwone – dziury od kul. Patrzył na olbrzymią bliznę, która opromieniała bohaterstwem tę twarz, przez Boga naznaczoną dobrocią. Pomyślał, że ten człowiek był jego ojcem i że ten człowiek umarł – i nic się w nim nie poruszyło. Smutek, którego doznawał, był to smutek, który by odczuł w obecności każdego umarłego.
Żałoba, bolesna żałoba napełniła ten pokój. Służąca lamentowała w kącie, ksiądz modlił się i słychać było, że łkał; lekarz ocierał oczy; nawet trup płakał.
Ten lekarz, ten ksiądz i ta kobieta patrzyli na Mariusza przez swój smutek, nic nie mówiąc; był tu obcy. Mariusz, bardzo mało wzruszony, czuł wstyd i zażenowanie, że tak się zachowywał. W ręku miał kapelusz, upuścił go więc na ziemię, żeby pomyślano, że obezwładniony przez ból nie mógł go utrzymać.
W tej samej chwili doznał jakby wyrzutu sumienia i z pogardą pomyślał o swoim postępku. Lecz czyż to była jego wina? Nie kochał przecież ojca!
Pułkownik nic po sobie nie zostawił. Ze sprzedaży ruchomości zaledwie opłacono pogrzeb. Służąca znalazła kawałek papieru, który oddała Mariuszowi. Na nim było napisane ręką pułkownika:
Dla mego syna. Cesarz mianował mnie baronem na polu bitwy pod Waterloo. Ponieważ Restauracja odmawia mi prawa do tego tytułu, który opłaciłem własną krwią, syn mój przyjmie ten tytuł i będzie go używał. Jest rzeczą oczywistą, że będzie tego godny.
Po drugiej stronie kartki pułkownik dopisał jeszcze:
W tej samej bitwie pod Waterloo pewien sierżant ocalił mi życie. Człowiek ten nazywa się Thénardier. W ostatnich czasach – jak mi się zdaje – miał on małą oberżę w jednej z wiosek w okolicach Paryża, w Chelles albo w Montfermeil. Jeżeliby go syn mój kiedy spotkał, niech zrobi dla niego wszystko, co tylko będzie w jego mocy.
Nie przez pietyzm dla pamięci ojca, lecz wskutek tego nieokreślonego poszanowania, jakie zawsze śmierć nakazuje sercu człowieka, Mariusz wziął kartkę i schował ją.
Nic nie zostało po pułkowniku. Pan Gillenormand kazał sprzedać tandeciarzowi jego szpadę i uniform. Sąsiedzi zniszczyli ogród i zrabowali rzadkie kwiaty. Inne rośliny zdziczały i zginęły.
Mariusz tylko dwie doby przebywał w Vernon. Po pogrzebie wrócił do Paryża i zajął się swoim prawem, nie myśląc więcej o ojcu, jak gdyby nie żył on nigdy. W dwa dni pułkownik był pochowany, a w trzy zapomniano o nim.
Mariusz nosił krepę na kapeluszu. Oto i wszystko.
CHODZENIE DO KOŚCIOŁA MOŻE SIĘ PRZYDAĆ, ŻEBY ZOSTAĆ REWOLUCJONISTĄ
Mariusz zachował z dzieciństwa swoje praktyki religijne. Pewnej niedzieli poszedł na mszę do św. Sulpicjusza, do tej samej kaplicy Matki Boskiej, gdzie jako mały chłopiec bywał z ciotką; wyjątkowo tego dnia roztargniony i zatopiony w myślach, stanął za jednym z filarów i nie zwracając uwagi na to, co robi, zajął miejsce na obitym utrechckim aksamitem klęczniku, którego oparcie zdobił napis: „Pan Mabeuf, skarbnik parafii”. Msza ledwo się zaczęła, kiedy nadszedł jakiś starzec i powiedział do Mariusza.
– To jest moje miejsce, proszę pana.
Mariusz wstał pośpiesznie i starzec zajął swój klęcznik.
Po skończonej mszy Mariusz stał jeszcze w zamyśleniu o kilka kroków dalej; starzec znowu podszedł do niego i powiedział:
– Bardzo przepraszam, że panu wtedy przeszkodziłem i że chcę to zrobić jeszcze raz; uznał pan pewno moje postępowanie za niegrzeczne, muszę się więc wytłumaczyć.
– Ależ to jest zupełnie niepotrzebne – odpowiedział Mariusz.
– A jednak – odparł staruszek. – Nie chciałbym, żeby pan o mnie źle myślał. Widzi pan, jestem do tego miejsca bardzo przywiązany. Zdaje mi się, że msza stąd wysłuchana jest więcej warta. Zaraz panu powiem dlaczego. Przez całe lata, regularnie co dwa albo trzy miesiące, spotykałem tu jakiegoś nieszczęśliwego ojca, który nie miał innego sposobu, żeby widywać swojego synka, ponieważ uniemożliwiały mu to stosunki rodzinne. Przychodził do tego kościoła wtedy, kiedy przyprowadzano jego dziecko na mszę. Malec wcale się tego nie domyślał, może nawet nie wiedział, biedaczek, że ma ojca. Ojciec ukrywał się za tym filarem, żeby go nie dostrzeżono. Patrzył na swoje dziecko i płakał. Dlatego to miejsce stało się dla mnie święte i przyzwyczaiłem się stąd słuchać mszy. Wolę je nawet od ławki kolatorskiej15, do której mam prawo jako skarbnik parafii. Trochę zresztą znałem tego nieszczęśliwego człowieka. Miał on teścia, bogatą ciotkę czy krewnych, sam już nie wiem, którzy grozili, że wydziedziczą chłopca, jeżeli on, ojciec, będzie go widywał. Poświęcił się więc, żeby jego syn został pewnego dnia bogaty i był szczęśliwy. Powodem tej sytuacji były poglądy polityczne. Osobiście nie mam nic przeciwko poglądom politycznym, ale są ludzie, którzy w tym idą za daleko. Mój Boże, dlatego, że ktoś się bił pod Waterloo, to jeszcze nie stał się wskutek tego potworem i to nie jest powód, żeby zabierać ojcu dziecko. On był pułkownikiem u Bonapartego. Zdaje mi się, że już nie żyje. Mieszkał w Vernon, gdzie mój brat jest proboszczem, i nazywał się Pontmarie, Montpercy czy jakoś podobnie... Miał na twarzy szramę po niezgorszym ciosie szablą.
– Pontmercy? – zapytał Mariusz, blednąc.
– Właśnie. Pontmercy. Czy pan go może znał?
– Proszę pana – rzekł Mariusz – to był mój ojciec.
Stary skarbnik złożył ręce i zawołał:
– Ach, to pan był tym dzieckiem! No tak, to się zgadza, zdążył pan dorosnąć. O, mój biedny chłopcze, możesz sobie powiedzieć, że miałeś ojca, który cię bardzo kochał!
Mariusz podał ramię starcowi i odprowadził go aż do mieszkania. Nazajutrz powiedział do pana Gillenormanda:
– Urządzamy z kolegami polowanie. Czy mogę wyjechać na trzy dni?
– Na cztery! – odparł dziadek. – Jedź, baw się.
I mrużąc oko, szepnął do córki:
– Jakaś miłostka!
DO CZEGO MOŻE DOPROWADZIĆ SPOTKANIE ZE SKARBNIKIEM PARAFII
Dokąd Mariusz pojechał, tego dowiemy się później.
Przez trzy dni był nieobecny w domu, po czym wrócił do Paryża i poszedł prosto do biblioteki wydziału prawa, gdzie zażądał kompletu Monitora.
Zaczął czytać Monitora, wszystkie historie republiki i cesarstwa, Wspomnienia z Wyspy Świętej Heleny, wszystkie pamiętniki, gazety, biuletyny, proklamacje; wszystko to połykał. Kiedy po raz pierwszy spotkał nazwisko ojca w biuletynach wielkiej armii, dostał gorączki na cały tydzień. Odwiedzał generałów, pod którymi służył Jerzy Pontmercy, między innymi hrabiego H16. Skarbnik Mabeuf, do którego zachodził, opowiedział mu o życiu w Vernon, egzystencji pułkownika, jego kwiatach, jego samotności. Mariusz dokładnie zrozumiał, kim był ten niezwykły człowiek, wzniosły i łagodny, ten lew-baranek, który był jego ojcem.
Zajęty tymi studiami, absorbującymi cały jego czas i wszystkie jego myśli, prawie nie widywał pana Gillenormanda. Zjawiał się w godzinach posiłków; kiedy go potem szukano, Mariusza już nie było w domu. Ciotka zrzędziła. Ojciec Gillenormand uśmiechał się.
– Hm, to jest okres dziewczynek! – Czasami dorzucał: – Do diabła, myślałem, że to jakiś romansik, ale zdaje się, że to jest namiętność.
Była to rzeczywiście namiętność.
Mariusz zaczął uwielbiać ojca.
Jednocześnie niezwykła przemiana dokonywała się w jego poglądach. Ta historia, na którą dopiero teraz spojrzał, wstrząsała nim.
Najpierw przyszło olśnienie.
Republika, cesarstwo – dotąd były to dla niego słowa potworne. Republika – gilotyna w półmroku, cesarstwo – szabla w mrokach nocy. Popatrzył teraz na to wszystko i tam, gdzie spodziewał się zobaczyć chaos ciemności, z jakimś ogromnym zdumieniem, w którym był lęk i radość, odkrył świecące gwiazdy: Mirabeau, Vergniauda, Saint-Justa, Robespierre’a, Kamila Desmoulins, Dantona i słońce, Napoleona. Nie wiedział, gdzie jest. Cofał się oślepiony tą światłością. Powoli, gdy wstrząs minął, zaczął się przyzwyczajać do tych blasków, rozważał czyny bez zawrotu głowy i patrzył na ich sprawców bez uczucia zgrozy; rewolucja i cesarstwo stanęły w promiennej perspektywie przed jego pełną wizji źrenicą; te dwie grupy wydarzeń i ludzi streściły się dla niego w dwóch potężnych faktach – republika w suwerenności prawa obywatelskiego przywróconego masom, cesarstwo w suwerenności myśli francuskiej narzuconej Europie; ujrzał wyłaniającą się z rewolucji wielką postać ludu, z cesarstwa – wielką postać Francji. Orzekł w swoim sumieniu, że wszystko to było słuszne.
Nie uważamy za konieczne wskazywać tu, co jego olśnienie pomijało w tym pierwszym, o wiele za bardzo syntetycznym sądzie; stwierdzamy stan umysłu, który się rozwija. Postęp nie zawsze odbywa się w jednym etapie. Oświadczywszy to zarówno w stosunku do tego, cośmy już powiedzieli, jak i tego, co jeszcze będzie powiedziane, idziemy dalej.
Mariusz spostrzegł wtedy, że tak samo, jak nie rozumiał swojego ojca, nie rozumiał swojego kraju. Nie znał ani jednego, ani drugiego i dobrowolnie znosił jak gdyby noc na oczach. Teraz już widział i z jednej strony podziwiał, z drugiej uwielbiał.
Pełen był żalu i wyrzutów sumienia. Z rozpaczą myślał, że to wszystko, co czuł, mógł wypowiedzieć tylko wobec grobu. Ach, gdyby jego ojciec nie umarł, gdyby go Mariusz jeszcze miał, gdyby Bóg w swojej litości i dobroci zezwolił, żeby ten ojciec pozostał między żyjącymi, jakżeby on pobiegł, rzucił się ku niemu i zawołał: Ojcze, oto jestem! To ja! Mam takie samo serce jak i ty! Jestem twoim synem! W jego sercu przelewało się ciągłe łkanie, które co chwila powtarzało: niestety!
Od rehabilitacji ojca przeszedł naturalnie do rehabilitacji Napoleona. Nie dostrzegał, że razem z geniuszem, w chaotycznym pomieszaniu, podziwiał przemoc, to znaczy, że umieszczał w dwóch przedziałach swojego kultu z jednej strony to, co jest boskie, z drugiej to, co brutalne. Pod wieloma względami zaczął znowu wkraczać w błąd. Aprobował wszystko. Ożywiał go rodzaj gwałtownej dobrej wiary, która przyjmowała wszystko w całości.
Kiedy w tej tajemniczej pracy zrzucił zupełnie dawną, burbońską i ultramontańską17 skórę, kiedy zdarł z siebie arystokratę i rojalistę, kiedy został wyznawcą rewolucji, głębokim demokratą i prawie republikaninem, wówczas poszedł do rytownika na ulicy Złotników i zamówił setkę biletów wizytowych z napisem: „Baron Mariusz Pontmercy”.
Było to tylko logiczne następstwo zmiany, jaka w nim zaszła, zmiany, w której wszystko krążyło dookoła osoby ojca.
Ale że nie znał nikogo i u żadnego odźwiernego nie mógł zostawić swoich biletów, schował je do kieszeni.
Drugim naturalnym zjawiskiem było oddalanie się od dziadka, w miarę jak się zbliżał do ojca, do jego pamięci i do sprawy, za którą pułkownik walczył przez dwadzieścia pięć lat. Powiedzieliśmy już, że usposobienie pana Gillenormanda nie odpowiadało mu nigdy. Były między nimi wszystkie rozdźwięki, jakie mogą istnieć między poważnym młodzieńcem i płochym starcem. Dopóki mieli wspólne idee i przekonania polityczne, Mariusz spotykał się z panem Gillenormandem na ich terenie, jak gdyby na jakimś moście. Kiedy ten most runął, otwarła się przepaść. Nade wszystko zaś Mariusz czuł niewysłowiony bunt, kiedy myślał, że pan Gillenormand, powodowany głupstwami, tak bezlitośnie oderwał go od pułkownika i zabrał ojcu dziecko, a dziecku ojca.
Mariusz co pewien czas gdzieś znikał.
– Dokąd on tak jeździ? – pytała ciotka.
Podczas jednej z tych przejażdżek, zawsze bardzo krótkich, pojechał do Montfermeil. Wypełniając zalecenie ojca, próbował odszukać tam byłego sierżanta spod Waterloo, oberżystę Thénardiera. Thénardier zbankrutował, oberżę zamknięto, a co się z nim stało, nikt nie wiedział. Z powodu tych poszukiwań Mariusz przez cztery dni nie był w domu.
– Stanowczo – powiedział dziadek – bałamuci się!...
Zdawało się im, że Mariusz nosi na piersiach pod koszulą jakiś przedmiot zawieszony na czarnej wstążce.
JAKAŚ SPÓDNICZKA
Mówiliśmy już o ułanie.
Był to stryjeczny wnuk pana Gillenormanda. Prowadził on, z dala od rodziny i wszelkich ognisk domowych, życie garnizonowe. Porucznik Teodul Gillenormand spełniał wszystkie warunki, jakich się wymaga od tak zwanego ładnego oficerka. Miał „talię jak panna”, wojowniczy sposób ciągnięcia za sobą szabli i wysoko podkręcone wąsy. W Paryżu bywał bardzo rzadko, tak rzadko, że Mariusz go nigdy nie widział. Obaj kuzyni znali się tylko ze słyszenia. Teodul – zdaje się, żeśmy o tym wspomnieli – był ulubieńcem ciotki Gillenormand, która go wolała, ponieważ go widywała tak mało. Rzadkie widywanie ludzi pozwala przypisywać im wszystkie możliwe doskonałości.
Pewnego poranku panna Gillenormand wróciła do swojego pokoju tak poruszona, jak na to pozwalał jej zrównoważony charakter. Mariusz właśnie prosił znowu dziadka o pozwolenie na małą wycieczkę, dodając, że chce wyjechać jeszcze tego samego wieczoru.
– Ruszaj! – powiedział pan Gillenormand i podnosząc brwi, pomyślał: Znowu nocna eskapada.
Panna Gillenormand szła do siebie mocno zaintrygowana, a idąc po schodach, rzuciła wykrzyknik:
– A to dobre sobie! – oraz znak zapytania: – Ale dokądże on jedzie? – Przeczuwała jakąś awanturę sercową, mniej lub więcej zakazaną, jakąś kobietę w półmroku, schadzkę, tajemnicę i chętnie by wściubiła w to swoje okulary.
Aby zagłuszyć tę ciekawość, która ją nurtowała ponad miarę jej przyzwyczajeń, poszukała ucieczki w swoich talentach i zaczęła wyszywać bawełną na bawełnie jeden z tych haftów w stylu cesarstwa i Restauracji, obfitujących w motyw koła od kabrioletu. Robótka to nudna, więc i robotnica była bez entuzjazmu. Siedziała nad tym już parę godzin, kiedy drzwi się otworzyły. Panna Gillenormand podniosła nos: przed nią stał porucznik Teodul, salutując po wojskowemu. Stara panna wydała okrzyk radości. Można być starą i pełną pruderii, można być pobożnisią i ciotką, ale zawsze przyjemnie jest zobaczyć wchodzącego do pokoju ułana.
– To ty, Teodulu! – zawołała.
– Przejazdem, ciociu – odpowiedział.
– Pocałuj mnie.
– Już! – rzekł Teodul.
I pocałował ją. Ciotka Gillenormand podeszła do sekretarzyka i otworzyła go.
– Zostaniesz przynajmniej z tydzień?
– Dziś wieczorem jadę, proszę cioci.
– Niemożliwe!
– Jak dwa a dwa cztery.
– Zostań, Teodulku, bardzo cię proszę.
– Serce mówi: tak, ale rozkaz: nie. Rzecz jest prosta. Zmieniamy garnizon; byliśmy w Melun, przenoszą nas do Gaillon. Z dawnego garnizonu do nowego przejeżdża się przez Paryż, więc pomyślałem sobie: pójdę odwiedzić ciocię.
– Masz tu za fatygę.
Włożyła mu do ręki dziesięć luidorów.
– Droga ciocia chciała powiedzieć: za przyjemność.
Pocałował ciotkę drugi raz, ku jej wielkiemu zadowoleniu drapiąc ją naszywkami po karku.
– Jedziesz konno razem z pułkiem? – zapytała.
– Nie, ciociu. Chciałem tu wstąpić i dostałem specjalne pozwolenie. Mojego konia prowadzi ordynans, a ja jadę dyliżansem. À propos, chciałem o coś zapytać.
– O co?
– Czy kuzyn Mariusz Pontmercy wyjeżdża?
– Skąd o tym wiesz? – zapytała ciotka, której ciekawość została nagle połaskotana do żywego.
– Zaraz po przybyciu poszedłem zamówić miejsce w dyliżansie.
– No i?
– Jakiś podróżny miał już zamówione miejsce na imperiale. Widziałem na liście jego nazwisko.
– Jakie?
– Mariusz Pontmercy.
– Co za nicpoń! – zawołała ciotka. – Ach, twój kuzyn nie jest takim statecznym chłopcem jak ty. Pomyśleć, że spędzi noc w dyliżansie!
– Tak samo jak ja.
– Ale ty z obowiązku, a on z rozpusty.
– O, do diaska! – rzekł Teodul.
W tym momencie wydarzyło się pannie Gillenormand coś niezwykłego. Przyszła jej do głowy myśl. Gdyby była mężczyzną, uderzyłaby się w czoło. Zapytała Teodula:
– Czy wiesz, że twój kuzyn nie zna ciebie?
– Tak. Ja go widziałem, ale on nigdy nie raczył zwrócić na mnie uwagi.
– Posłuchaj, Teodulu.
– Słucham, ciociu.
– Otóż Mariusz znika z domu.
– He, he!
– Podróżuje.
– Aaa!...
– Sypia nie wiadomo gdzie.
– Ooo!
– Chcielibyśmy wiedzieć, co w tym jest.
Teodul odpowiedział z monumentalnym spokojem:
– Jakaś spódniczka.
– Zrób nam przyjemność. Miej na oku Mariusza. On cię nie zna, więc to będzie łatwe. Skoro tu chodzi o dziewczynę, postaraj się ją zobaczyć. Napiszesz nam o tej awanturce. To zabawi dziadka.
Teodul nie miał nadmiernych skłonności do służby tego rodzaju, ale był bardzo wzruszony dziesięcioma luidorami i spodziewał się, że może będą miały ciąg dalszy. Przyjął zlecenie i powiedział:
– Do usług cioci.
Mariusz wieczorem tego dnia, w którym odbył się ten dialog, wsiadł do dyliżansu, nie przypuszczając nawet, że jest pod obserwacją. Co do obserwatora, to zaczął on podróż od zaśnięcia. Jego sen był mocny i sumienny.
O świcie woźnica zawołał:
– Vernon! Przystanek w Vernon! Podróżni do Vernon wysiadają! – Porucznik Teodul obudził się.
– Aha – wymamrotał jeszcze w półśnie – to ja tu wysiadam.
Jednocześnie czarne spodnie, schodzące z imperialu, ukazały się w oknie dyliżansu.
Czy to Mariusz? – pomyślał porucznik.
Był to istotnie Mariusz.
Obok pojazdu dziewczyna wiejska, wmieszana w ciżbę koni i pocztylionów, sprzedawała kwiaty.
– Kupujcie kwiaty dla waszych pań! – wołała.
Mariusz podszedł do niej i kupił najpiękniejsze kwiaty, jakie miała.
To już mnie zaczyna intrygować – pomyślał Teodul, zeskakując z dyliżansu na ziemię. – Komuż, u licha, on zaniesie te kwiaty? Taki piękny bukiet to chyba dla jakiejś ślicznej kobiety. Muszę ją zobaczyć.
I teraz już nie z polecenia, ale dla własnej ciekawości, jak psy polujące na swój rachunek, ruszył krok w krok za Mariuszem.
Mariusz skierował się w stronę kościoła. Nie wszedł jednak do środka, ale okrążył absydę i zniknął za jedną z przypór, które ją podtrzymywały.
Spotkanie jest na zewnątrz – pomyślał Teodul. – Zobaczmy tę dziewczynę.
I poszedł na czubkach butów ku narożnikowi, za który Mariusz skręcił.
Przybywszy na miejsce, zatrzymał się zdumiony.
Mariusz z czołem ukrytym w dłoniach klęczał w trawie przed grobem, na który rozsypał swój bukiet. Na krańcu grobu, gdzie lekkie podwyższenie wskazywało głowę, stał krzyż z czarnego drzewa, a na nim białe litery: „Pułkownik baron Pontmercy”. Słychać było płacz Mariusza.
Dziewczynka okazała się grobem.
MARMUR PRZECIWKO GRANITOWI
Tu właśnie przybył Mariusz, gdy po raz pierwszy wyjechał z Paryża. Tu wracał za każdym razem, gdy pan Gillenormand mówił: Nocna eskapada.
Mariusz wrócił z Vernon na trzeci dzień, wczesnym rankiem. Zmęczony dwiema nocami spędzonymi w dyliżansie, czuł się niewyspany i chciał się odświeżyć godziną pływania; wbiegł więc szybko do siebie, zrzucił surdut podróżny i czarną tasiemkę, którą miał na szyi, po czym poszedł się kąpać.
Pan Gillenormand, który wstawał rano, jak wszyscy zdrowi starcy, usłyszawszy, że Mariusz jest u siebie i chcąc go uścisnąć, a i trochę wybadać, skąd przybywa, zaczął wspinaczkę po schodach, tak pośpieszną, jak mu tylko pozwalały jego stare nogi. Ale młodzieńcowi mniej zajęło czasu zejście ze schodów, niż osiemdziesięcioletniemu starcowi wejście po nich na górę, i kiedy pan Gillenormand dostał się na pięterko, Mariusza już nie było.
Łóżko stało nietknięte, a na łóżku leżał podróżny surdut i czarna tasiemka.
– Tym lepiej – powiedział pan Gillenormand.
I chwilę później wszedł do salonu, gdzie panna Gillenormand siedziała już, haftując swoje kabrioletowe koła.
Wejście było triumfalne.
Pan Gillenormand w jednej ręce trzymał surdut podróżny, w drugiej tasiemkę i wołał:
– Zwycięstwo! Zbadamy tajemnicę! Dowiemy się najważniejszej rzeczy, poznamy miłostkę naszego mruka! Jesteśmy w samym środku romansu! Mam portret!
Rzeczywiście, na tasiemce wisiało pudełeczko z czarnego jaszczuru, dosyć podobne do medalionu.
Starzec wziął to pudełko i nie otwierając, patrzył na nie z wyrazem rozkoszy, zachwytu i gniewu głodomora, który widzi, jak przed jego nosem niosą smaczny obiad dla innego.
– Bo na pewno jest to portret. Znam się na tym. To się właśnie nosi czule, na sercu. Jacy oni głupi! Zapewne jakaś pokraka, na którą nie można patrzyć bez dreszczu obrzydzenia! Młodzież ma dzisiaj taki zły gust.
– Zobaczmy, ojcze – powiedziała stara panna.
Pudełeczko otworzyło się za naciśnięciem sprężyny. Znaleźli w nim tylko kawałek troskliwie złożonego papieru.
– Od tej samej do tegoż! – zawołał pan Gillenormand, wybuchając śmiechem. – Wiem, co to znaczy. Bilecik miłosny!
– Ach! Przeczytajmy! – powiedziała ciotka.
I włożyła okulary. Rozłożyli papier i przeczytali, co następuje:
Dla mego syna. Cesarz mianował mnie baronem na polu bitwy pod Waterloo. Ponieważ Restauracja odmawia mi prawa do tego tytułu, który opłaciłem własną krwią, syn mój przyjmie ten tytuł i będzie go używał. Jest rzeczą oczywistą, że będzie tego godny.
Jakiego uczucia doznali ojciec i córka, nie da się wypowiedzieć. Przeszył ich zimny dreszcz, jakby od tchnienia trupiej głowy. Nie zamienili ani słowa. Tylko pan Gillenormand szepnął cicho, jakby sam do siebie:
– To pismo tego rębajły.
Ciotka obejrzała kartkę, obróciła ją na wszystkie strony i włożyła z powrotem do pudełeczka. W tej samej chwili z kieszeni surduta wypadł mały, prostokątny pakiecik, zawinięty w błękitny papier. Panna Gillenormand podniosła go i rozwinęła. Była to setka wizytowych biletów Mariusza. Podała jeden z nich panu Gillenormandowi, a ten przeczytał: „Baron Mariusz Pontmercy”.
Starzec zadzwonił.
Przyszła Nikoletta. Pan Gillenormand wziął tasiemkę, pudełeczko i surdut; rzucił to wszystko na posadzkę, na środek salonu, i powiedział:
– Odnieś te rupiecie.
Godzina cała upłynęła wśród najgłębszego milczenia. Starzec i stara panna siedzieli, odwróceni do siebie plecami, i myśleli, każde ze swej strony, o tym samym zapewne. Pod koniec tej godziny ciotka Gillenormand powiedziała:
– To ładnie!
Kilka minut później zjawił się Mariusz. Zanim przestąpił próg salonu, zobaczył dziadka trzymającego w ręku jego bilet wizytowy. Ujrzawszy go, starzec zawołał z wyrazem mieszczańskiej pewności siebie, pełnej szyderstwa i druzgocącej:
– Patrzcie! Patrzcie! Jesteś teraz baronem. Winszuję ci. Co to ma znaczyć?
Mariusz poczerwieniał z lekka i odpowiedział:
– To znaczy, że jestem synem mego ojca.
Pan Gillenormand przestał się śmiać i rzekł ostro:
– Twój ojciec to ja!
– Mój ojciec – odrzekł Mariusz ze spuszczonymi oczami i z surowym wyrazem twarzy – był człowiekiem skromnym i bohaterskim, który chlubnie służył republice i Francji, który był wielki w największym epizodzie historii, na jaki zdobyła się ludzkość, który przez ćwierć wieku żył w obozie, w dzień pod gradem kul i kartaczy, w nocy w śniegu, w błocie, pod deszczem, który zdobył dwa sztandary pułkowe, który otrzymał dwadzieścia ran, który umarł w zapomnieniu i opuszczeniu i który tym jedynie zawinił, że za bardzo kochał dwóch niewdzięczników: swój kraj i mnie.
Było to więcej, aniżeli pan Gillenormand mógł znieść. Przy słowie „republika” podniósł się z krzesła albo, dokładniej mówiąc, stanął prosto. Każdy wyraz, wypowiedziany przez Mariusza, wywoływał na twarzy starego rojalisty taki skutek jak dmuchnięcie miecha kowalskiego na rozpalonej głowni. Z ponurej stała się czerwona, z czerwonej purpurowa, z purpurowej – płomienista!
– Mariuszu! – zawołał. – Szkaradne dziecko! Nie wiem, kim był twój ojciec! Nie chcę wiedzieć! Nic nie wiem zgoła i nie znam go! Ale to wiem, że ci wszyscy ludzie byli nędznikami! Że to byli wszystko oberwańcy, zbóje, czerwone czapki, złodzieje! Powiadam: wszyscy! Powiadam: wszyscy! Nie znam nikogo! Powiadam: wszyscy! Słyszysz, Mariuszu? Wiedz, że jesteś takim baronem jak mój pantofel! Byli to wszystko bandyci, co służyli Robespierre’owi! Rabusie, co służyli Bu-o-na-partemu! Zdrajcy, którzy zdradzili, zdradzili, zdradzili swego prawowitego króla! Tchórze, co uciekli przed Prusakami i Anglikami pod Waterloo! Oto, co wiem. Czy ojciec pański był jednym z nich, nie wiem, bardzo mi przykro, tym gorzej, sługa pański!
Z kolei Mariusz teraz był głownią, a pan Gillenormand kowalskim miechem. Mariusz drżał cały, nie wiedział, co począć, głowa mu pałała.
Był jak ksiądz, który widzi, jak wyrzucają na wiatr jego wszystkie hostie; jak fakir, któremu przechodzień plwa na jego bóstwo. Nie mógł dopuścić, ażeby takie rzeczy bezkarnie mówiono przy nim. Lecz co miał uczynić? Jego ojciec został oto skopany i podeptany w jego obecności, ale przez kogo? Przez jego dziadka. Jak pomścić jednego, nie obrażając drugiego? Było niepodobieństwem obrazić dziadka i było również niepodobieństwem nie pomścić ojca. Z jednej strony święty grób, z drugiej siwe włosy. Przez kilka chwil był jak pijany i chwiał się, a w głowie wirowały mu te wszystkie myśli równocześnie; później podniósł oczy, utkwił je w dziadku i grzmiącym głosem zawołał:
– Precz z Burbonami! Precz z grubym wieprzem, Ludwikiem XVIII!
Ludwik XVIII nie żył już od czterech lat, ale to było mu wszystko jedno.
Starzec, który był przedtem szkarłatny, stał się nagle bielszy od swoich włosów. Zwrócił się do popiersia księcia de Berry18, które stało na kominku, i ukłonił mu się nisko, jakoś szczególnie uroczyście. Później przeszedł się dwa razy, powoli i milcząc, od kominka do okna i od okna do kominka, przez całą salę, aż posadzka trzeszczała, jakby stąpał po niej kamienny posąg. Za drugim razem nachylił się do swojej córki, która patrzyła się na to starcie ze zdumieniem starej owcy, i uśmiechając się prawie spokojnym uśmiechem, rzekł do niej:
– Taki baron, jak ten pan, i taki mieszczanin, jak ja, nie mogą pozostawać pod jednym dachem. – I nagle, wyprostowawszy się, blady, drżący, straszny, z czołem, na którym srożyła się burza gniewu, wyciągnął ramię w kierunku Mariusza i krzyknął mu:
– Precz!
Mariusz opuścił dom.
Na drugi dzień pan Gillenormand powiedział do córki:
– Co sześć miesięcy pośle pani sześćdziesiąt pistolów temu ludożercy i proszę mi nigdy o nim nie wspominać!
Mając do zużycia ogromną siłę pozostałej wściekłości i nie wiedząc, co z nią zrobić, więcej niż przez trzy miesiące mówił do córki „pani”.
Mariusz również wyszedł oburzony. Pewna okoliczność, o której wspomnieć trzeba, powiększyła jego rozdrażnienie. Zawsze zbieg małych, fatalnych wypadków komplikuje podobne domowe dramaty. Odnosząc prędko, na rozkaz dziadka, „rupiecie” Mariusza do jego pokoju, Nikoletta zgubiła prawdopodobnie na schodach, które były ciemne, medalion z czarnego jaszczuru, w którym była kartka pisana przez pułkownika. Ani tej kartki, ani tego medalionu nie udało się odszukać. Mariusz był przekonany, że „pan Gillenormand” – inaczej go nie nazywał od tego dnia – rzucił do ognia „testament jego ojca”. Mariusz umiał na pamięć tych kilka wierszy napisanych przez pułkownika, nic więc nie zginęło bezpowrotnie.
Lecz ten papier, to pismo, ta święta relikwia, wszystko to było jego własnym sercem. Co się z tym stało?
Mariusz wyszedł, nie mówiąc i nie wiedząc, dokąd się udaje, z trzydziestoma frankami, z zegarkiem i z niewielką ilością manatków w podróżnej torbie. Na ulicy wsiadł do dorożki, wziął ją na godzinę i na chybił trafił kazał wieźć się do dzielnicy łacińskiej.
Co się stanie z Mariuszem?
9 Bonald (Ludwik) – jeden z najgłośniejszych wówczas publicystów reakcji katolicko-monarchistycznej; Bengy-Puy-Valée – polityk i publicysta z tego samego obozu.
10 Popularny w tej epoce szarlatan Fryderyk Mesmer leczył swoich naiwnych pacjentów, używając balii napełnionej butelkami z wodą, z której miała promieniować na chorych jakaś rzekomo cudotwórcza siła, zwana przez Mesmera „magnetyzmem zwierzęcym”.
11 Dytyrambiczny – natchniony, pełen żywiołowego entuzjazmu jak dytyramby – pieśni religijne, którymi starożytni Grecy czcili boga Dionizosa.
12 W pierwszych latach panowania Ludwika XVIII skrajna reakcja, która nie ujęła jeszcze całkowicie rządów w swoje ręce i skupiła się przy następcy tronu, późniejszym Karolu X, oskarżała króla, że sam przesiąkł ideami rewolucyjnymi i w karcie konstytucyjnej dał zbyt wiele swobód burżuazji.
13 Przezwisko to nawiązywało do momentu szczególnie upokarzającego dla żołnierzy Napoleona, kiedy po klęsce pod Waterloo niedobitki armii cesarskiej zostały zgromadzone przez zwycięzców w obozie nad Loarą i tam zdemobilizowane.
14 W ówczesnej Francji świecki urzędnik parafii, załatwiający sprawy administracyjne.
15 Ławka w kościele zarezerwowana tylko dla bogatych opiekunów parafii.
16 Hrabia H. – ojciec Victora Hugo, Leopold, generał napoleoński; Józef Bonaparte jako król Hiszpanii nadał mu tytuł hrabiego.
17 skrajnie monarchistyczną
18 Zabity w zamachu politycznym bratanek Ludwika XVIII, czczony w obozie monarchistycznym jako ofiara opozycji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
GRUPA, KTÓRA OMAL NIE PRZESZŁA DO HISTORII
Przez tę epokę, pozornie obojętną, przebiegał jakiś rewolucyjny dreszcz. W powietrzu czuć było powiewy, które wracały z głębin 1789 i 1792 roku. Młodzież opierzała się, jeśli wolno nam użyć tu tego wyrazu. Młodzi ludzie zmieniali się, prawie nie dostrzegając tego, przez samo posuwanie się naprzód czasu. Wskazówka, która się obraca na tarczy zegarowej, obraca się również i w ludzkich duszach. Każdy robił ten krok naprzód, który należało uczynić. Rojaliści stawali się liberałami, liberałowie stawali się demokratami.
Przekonania postępowe miały podwójne dno. Coś, co rozpoczynało się potajemnie, groziło „ustalonemu porządkowi”, który był podejrzliwy i skryty. Znak to w najwyższym stopniu rewolucyjny. Ukryta myśl władzy spotyka się w podziemnym podkopie z ukrytą myślą narodu. Dojrzewające powstanie jest odpowiedzią na zamierzony zamach stanu.
Nie było jeszcze wówczas we Francji tak wielkich organizacji podziemnych jak Tugendbund niemiecki i karbonaryzm włoski, ale tu i ówdzie rozgałęziały się już tajemne drążenia. Cougourda powstawała w Akwizgranie; w Paryżu, prócz innych tego rodzaju związków, istniało Towarzystwo Przyjaciół Abecadła19.
Kim byli Przyjaciele Abecadła? Stowarzyszeniem pozornie mającym na celu wychowanie dzieci, w rzeczywistości zaś – podnoszenie z upodlenia ludzi. Występowało ono jako propagator elementarza, prawdziwa jednak jego nazwa brzmiała: Towarzystwo Przyjaciół Abecadła Wolności.
Przyjaciele Abecadła była to grupa nieliczna, stanowiła ona stowarzyszenie tajne w stanie zaczątkowym; prawie koterię, powiedzielibyśmy, gdyby koterie wydawały bohaterów. Zbierali się w dwóch miejscach: koło targowiska, w szynku zwanym „Korynt”, o którym później będzie mowa, i w pobliżu Panteonu, na placu św. Michała, w małej kawiarni, „Café Musain”, dziś zburzonej; pierwsze z tych miejsc zebrań było wygodniejsze dla robotników, drugie dla studiującej młodzieży.
Zwykłe schadzki Przyjaciół Abecadła odbywały się w tylnej sali kawiarni Musain. Sala ta, dość oddalona od frontu, z którym łączyła się bardzo długim korytarzem, miała dwa okna i wyjście z ukrytymi schodami na uliczkę des Gres. Paliło się tam i piło wśród zabaw i śmiechu. Rozmawiano bardzo głośno o wszystkim i po cichu o innych rzeczach. Na ścianie była przybita dawna mapa Francji z czasów republiki, dostateczna wskazówka dla obudzenia czujności agenta policji.
Większość Przyjaciół Abecadła stanowili studenci, pozostający w serdecznych stosunkach z kilkoma robotnikami. Oto nazwiska głównych osób. W pewnej mierze należą już one do historii: Enjolras, Combeferre, Jan Prouvaire, Feuilly, Courfeyrac, Bahorel, Lesgle, czyli Laigle, Joly, Grantaire.
Ci młodzi ludzie tworzyli razem rodzaj rodziny, opartej na przyjaźni. Wszyscy, z wyjątkiem Laigle’a, pochodzili z południa.
Grupa ta godna była uwagi. Zniknęła ona w niewidzialnych głębiach, które są poza nami. W tym punkcie dramatu, do którego doszliśmy, nie jest może rzeczą zbyteczną rzucenie światła na te młode głowy, zanim czytelnik ujrzy, jak zapadają się w ciemność tragicznej przygody.
Enjolras, którego wymieniliśmy na pierwszym miejscu – a dlaczego, to zobaczymy później – był bogatym jedynakiem. Był to czarujący młodzieniec, który potrafił stawać się straszny. Był anielsko piękny. Rzekłbyś – srogi i dziki Antinous20. Widząc zadumany blask jego spojrzenia, można by powiedzieć, że w jakimś poprzednim istnieniu przeszedł apokalipsę rewolucji. Miał jej tradycje w sobie, jakby był jej świadkiem. Znał najdrobniejsze szczegóły tej wielkiej sprawy. Natura kapłańska i żołnierska, niezwykła u młodzieńca. Był on wierzący i wojujący; z bezpośredniego punktu widzenia – żołnierz demokracji; patrząc z punktu wyniesionego ponad ruch współczesny – kapłan ideału. Miał jedną namiętność – prawo; jedną myśl – obalenie przeszkody. Był surowy w uciechach. Przed wszystkim, co nie było republiką, skromnie spuszczał oczy. Kochał się w marmurze Wolności. Słowo jego było cierpko natchnione i drżało hymnem. Niespodziewanie rozpościerał skrzydła. Biada zalotom, które by zwróciły się ku niemu! Gdyby któraś gryzetka z placu Cambrai lub z ulicy Saint-Jean-de-Beauvais, widząc tę postać świeżo upieczonego maturzysty, tę postać pazia, długie, jasne rzęsy, szafirowe oczy, gęste i rozrzucone włosy, różowe policzki, świeże usta, ładne zęby, skusiła się na te uroki jutrzenki i popróbowała wpływu swej piękności na Enjolrasie – zdumiony i groźny wzrok wskazałby jej nagle przepaść i nauczyłby ją nie mylić strasznego cherubina ezechielowego21 z zalotnym Cherubinem Beaumarchais’go22.
Obok Enjolrasa, który reprezentował logikę rewolucji, Combeferre reprezentował jej filozofię. Pomiędzy logiką rewolucji i filozofią jej jest ta różnica, że jej logika może doprowadzić do wojny, filozofia jej zaś może prowadzić tylko do pokoju. Combeferre uzupełniał i prostował Enjolrasa. Był niższy i tęższy. Chciał, ażeby w umysły wpajano rozległe zasady ogólnych idei; mówił: Rewolucja, ale i cywilizacja – i dokoła stromej góry odsłaniał szeroki widnokrąg błękitu. Stąd we wszystkich poglądach Combeferre’a było coś przystępnego i dającego się urzeczywistnić. Łatwiej było oddychać rewolucją z Combeferre’em aniżeli z Enjolrasem. Enjolras wyrażał jej prawo boskie, Combeferre – jej prawo przyrodzone. Pierwszy pochodził od Robespierre’a, drugi zbliżał się do Condorceta23. Combeferre bardziej aniżeli Enjolras żył tak jak inni ludzie. Gdyby tym dwóm młodzieńcom dane było przejść do historii, pierwszy zwałby się sprawiedliwym, drugi mądrym. Enjolras był bardziej męski, Combeferre bardziej ludzki. Homo i vir24, oto różnica odcienia w ich osobowości; Combeferre był łagodny, jak Enjolras był surowy, przez wrodzoną czystość. Lubił wyraz: obywatel, lecz wolał wyraz: człowiek. Twierdził, iż przyszłość znajduje się w ręku nauczyciela ludowego, zajmował się wiele zagadnieniami wychowania i nauczania. Wierzył we wszystkie marzenia: w koleje żelazne, w usunięcie bólu przy operacjach chirurgicznych, w utrwalenie obrazu camery obscury, w telegraf elektryczny, w kierowanie balonami. I nie lękał się zbytnio cytadel, które wszędzie pobudowały przeciwko rodzajowi ludzkiemu zabobony, despotyzmy i przesądy. Należał do tych, którzy są przekonani, że dzięki nauce układ sił w końcu się zmieni. Enjolras był wodzem. Combeferre był przewodnikiem. Z pierwszym pragnąłbyś walczyć, z drugim – posuwać się naprzód krok za krokiem. Nie znaczyło to, żeby Combeferre nie był zdolny do walki, żeby odmawiał zmierzenia się z przeszkodą, natarcia na nią siłą i gwałtem, ale że czuł więcej upodobania do tego, by przez nauczanie rzeczy pewnych i ogłaszanie praw pozytywnych godzić rodzaj ludzki z jego losami; wybierając z dwóch jasności, skłaniał się raczej ku światłu niż pożarowi. Pożar niewątpliwie może zastąpić jutrzenkę, ale dlaczego nie zaczekać na świt? Wulkan rozświetla, lecz świt rozświetla jeszcze lepiej. Combeferre wolałby może białość piękna od płomieni wzniosłości. Jasność zamącona dymem, postęp opłacony gwałtem zadowalały tylko połowicznie ten umysł czuły i poważny. Rzucenie się ludu w prawdę z krawędzi urwiska, jak w roku 1793, przerażało go; lecz bierność jeszcze bardziej była mu wstrętna, czuł w niej zgniliznę i śmierć; a więc ostatecznie wolał pianę niż miazmaty, potok niż kloakę, wodospad Niagary niż jezioro Montfaucon25. Nie chciał ani postoju, ani pośpiechu. Combeferre byłby skłonny klęknąć i złożyć ręce, błagając, żeby przyszłość nadeszła w całej swojej czystości, żeby nic nie zamąciło wielkiej moralnej ewolucji ludów.
Jan Prouvaire to odcień jeszcze łagodniejszy niż Combeferre. Jan Prouvaire kochał się, hodował kwiatek w doniczce, grał na flecie, pisał wiersze, miłował lud, litował się nad kobietą, płakał nad losem dziecka, w tym samym uczuciu ufności łączył przyszłość z Bogiem i potępiał rewolucję za to, że ścięła królewską głowę Andrzeja Chénier26