Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nędznicy łączą elementy powieści realistycznej z silnymi elementami romantycznymi, ale także fragmentami o charakterze eseistycznym. Można wręcz powiedzieć, że jest to synteza gatunków: powieści przygodowej, obyczajowej, kryminału oraz umoralniającej „powieści o bohaterach”.
W planach Wiktora Hugo utwór miał być panoramicznym obrazem całego społeczeństwa francuskiego XIX wieku oraz wykładnią poglądów autora na kwestie sprawiedliwego porządku społecznego, walki z nędzą i wykluczeniem. Na kartach Nędzników, poprzez główne wątki fabularne oraz liczne dygresje o charakterze filozoficznym i historycznym, Hugo prezentuje swój program polityczny i społeczny, oparty na wierze w możliwość pozytywnej przemiany każdego człowieka oraz w ciągły, obejmujący wszystkie dziedziny życia postęp. Praca nad utworem trwała blisko dwadzieścia lat, jego szczegółowa koncepcja ulegała w tym okresie wielokrotnym zmianom i rozszerzeniom.
Akcja powieści rozpoczyna się w 1815 w prowansalskim miasteczku Digne opisem życia prowadzonego przez biskupa Myriel, zwanego przez mieszkańców diecezji Mile Widzianym (fr. Bienvenu). Biskup ten dobrowolnie zrezygnował z mieszkania w przeznaczonym dla siebie pałacu, oddając go na szpital. Dawał przykład skromności i dobroci, wspierał dobroczynność.
Któregoś dnia w miasteczku zjawił się wypuszczony z więzienia galernik Jean Valjean. Jedyną osobą, która przyjęła go przychylnie, był biskup. Valjean ucieka jednak w nocy, kradnąc srebrną zastawę stołową Myriela. Zostaje zatrzymany przez policję i zawrócony, jednak biskup zapewnia, że sam podarował mu srebra. Po odejściu policjantów stwierdza, że w ten sposób wykupił duszę Valjeana od sił zła i oddał Bogu. Opuszczając Digne, zszokowany minionymi wydarzeniami Valjean spotyka na gościńcu nastoletniego kominiarza z Sabaudii i kradnie mu monetę 40 sous, po czym pojmując swój błąd, woła „Jestem nędznikiem!” i postanawia zmienić swoje życie.
Akcja przenosi się do Paryża, dwa lata później czterech młodzieńców żyje w wolnych związkach z czterema dziewczętami, z których jedna, Fantyna, zostaje porzucona z małą córeczką. Kobieta postanawia opuścić Paryż i szukać pracy. Nie chcąc, aby wyszła na jaw historia jej romansu, zostawiła córeczkę Kozetę u przypadkowo spotkanej rodziny oberżystów z Montfermeil koło Paryża.
Fantyna trafiła do miasta przeżywającego prawdziwy rozkwit. Stało się tak za sprawą nieznanego nikomu przemysłowca, Madeleine'a. Dzięki wprowadzeniu nowinek technologicznych do zakładów produkujących sztuczne szkło mógł nie tylko wzbogacić się sam, ale i sfinansować budowę szkół, ochronek i przytułków. Otoczony powszechnym szacunkiem został wreszcie merem miasta. W Montreuil tylko inspektor policji Javert mu nie ufa. Jego podejrzenia zwiększyły się jeszcze po tym, gdy Madeleine, chcąc ratować woźnicę Faucheleventa, podniósł na barkach ciężki wóz. Javert stwierdził wówczas, że znał tylko jednego człowieka o takiej sile: galernika nazwiskiem Valjean…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ PIERWSZA
FANTYNA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ksiądz Myriel
W roku 1815 ksiądz Karol Franciszek Benvenuto Myriel był biskupem w Digne. Był to mężczyzna lat około siedemdziesięciu pięciu, a piastował tę godność od roku 1806.
Chociaż szczegół ten nie dotyczy w żadnym względzie istotnej treści naszego opowiadania, może jednak nie będzie bezużyteczne – choćby dla zachowania ścisłej we wszystkim dokładności – wspomnieć tu o pogłoskach i plotkach, jakie krążyły o nim wtedy, kiedy przybył do swej diecezji. To, co się mówi o człowieku – i prawda, i nieprawda – częstokroć w jego życiu, a zwłaszcza w losie, waży tyle co i własne czyny. Ksiądz Myriel był synem radcy parlamentu w Aix, pochodził więc z sądowniczej szlachty1. Mówiono, że ojciec, przeznaczając syna na swego następcę na urzędzie, ożenił go bardzo wcześnie, w osiemnastym czy też dwudziestym roku życia wedle zwyczaju dość rozpowszechnionego w rodzinach swego stanu, ale mimo tego małżeństwa Karol Myriel dostał się podobno na języki. Był przystojny, zgrabny, choć niewielkiego wzrostu, wytworny, miły, dowcipny; całą pierwszą część swego życia poświęcił światu i miłostkom. Nadeszła rewolucja, wypadki potoczyły się szybko, rodziny dygnitarzy sądowych, zdziesiątkowane, ścigane, wygnane, rozsypały się po świecie. Karol Myriel już w pierwszych dniach rewolucji wyemigrował do Włoch. Żona umarła mu tam na chorobę piersiową, która ją nękała od dawna. Dzieci nie mieli. Cóż się dalej działo z Karolem Myrielem? Czy rozsypanie się w gruzy dawnego społeczeństwa francuskiego i upadek jego własnej rodziny oraz tragiczne widowiska 93 roku2, okropniejsze może dla emigrantów, którzy na nie patrzyli z daleka przez powiększające szkła przerażenia, sprawiły, że kiełkować w nim poczęła myśl o odsunięciu się od świata, o samotności? Czy też może wśród rozrywek i uciech, wypełniających mu całe życie, uderzył weń nagle jeden z tych ciosów tajemnych a okrutnych, co trafiając w serce, obalają nieraz człowieka, którego nie wzruszyły kląski publiczne, pozbawiające go znaczenia i majątku? Nikt tego nie mógłby powiedzieć; wiedziano tylko, że kiedy powrócił z Włoch, był już księdzem. W roku 1804 ksiądz Myriel był proboszczem w Brignolles. Był już stary i żył samotnie, z dala od świata.
Tuż po koronacji musiał pojechać do Paryża w sprawach parafii, nie wiadomo już nawet jakich. Kołatał tam do różnych możnych osób, poszedł też w interesie swoich parafian do kardynała Fescha3. Pewnego razu, kiedy cesarz przyszedł w odwiedziny do swego wuja, zacny proboszcz, oczekujący w przedpokoju, zwrócił na siebie uwagę najjaśniejszego pana. Napoleon, widząc, że starzec przypatruje mu się ciekawie, odwrócił się i rzekł szorstko:
– Cóż to za poczciwina tak mi się przygląda?
– Najjaśniejszy panie – rzekł ksiądz Myriel – wasza cesarska mość widzi poczciwego człowieka, a ja wielkiego. Każdy z nas może na tym zyskać.
Tegoż wieczoru cesarz spytał kardynała o nazwisko proboszcza, a wkrótce potem ksiądz Myriel dowiedział się z wielkim zdziwieniem, że mianowano go biskupem w Digne.
Ile zresztą było prawdy w plotkach krążących o pierwszej części życia księdza Myriela? Nikt tego nie wiedział. Niewiele rodzin znało przed rewolucją rodzinę Myrielów.
Ksiądz Myriel dzielił los wszystkich nowych przybyszów w małych miasteczkach, gdzie wiele jest ust lubiących mówić, a mało głów lubiących myśleć. Musiał ulec mu, chociaż był biskupem, a po części też właśnie dlatego. A opowieści, w których się spotykało jego imię, były to zresztą tylko opowieści, puste gadaniny, mniej nawet niż gadaniny, gadki, jak mówi zwięzły język ludu.
Jakkolwiek by tam zresztą było, wszystkie te bałamuctwa, przedmiot rozmów, który zajmował w pierwszej chwili małą mieścinę i małych ludzi – po dziewięciu latach rezydencji na biskupstwie w Digne zostały zupełnie zapomniane. Nikt nie śmiałby ich powtórzyć, nikt nie śmiałby nawet przypomnieć ich sobie.
Ksiądz Myriel przybył do Digne w towarzystwie starej panny imieniem Baptystyna; była to jego siostra, młodsza od niego o dziesięć lat.
Służącą mieli jedną tylko, w wieku panny Baptystyny. Pani Magloire – bo tak się nazywała – przedtem była gospodynią proboszcza, teraz używała podwójnego tytułu: pokojowej siostry biskupa i gospodyni jego ekscelencji.
Panna Baptystyna była osobą wysoką, bladą, chudą i łagodną; wcielała w sobie ideał tego, co zowią zwykle „szanowną”, wydaje się bowiem, że „czcigodną” kobieta stać się może tylko przez macierzyństwo. Nigdy nie była ładna, życie jej snuło się jednym pasmem miłosiernych uczynków i oblekło ją w końcu jakąś światłością i bielą; na starość więc ozdobiło ją to, co nazwać by można „pięknem dobroci”. Szczupła w młodości, z czasem stała się aż przezroczysta, a spoza tej przejrzystości przeglądał anioł. Była bardziej jeszcze duszą niż dziewicą. Postać jej wydawała się cieniem; zaledwie tyle miała ciała, ile go potrzeba, aby uwydatnić jej płeć; odrobina materii zawierająca światło; wielkie oczy zawsze spuszczone, pretekst, po to tylko potrzebny, aby dusza mogła pozostawać na ziemi.
Pani Magloire była małą staruszką, siwą, tłustą, zażywną, wiecznie zajętą, wiecznie zadyszaną, gdyż była z natury ruchliwa, a poza tym miała astmę.
Wprowadzono księdza Myriela do pałacu biskupiego z wszelkimi honorami, jakie przepisywały dekrety cesarskie, stawiające biskupów w stopniu tuż po marszałkach polnych. Mer i prezydent pierwsi pośpieszyli z odwiedzinami, on zaś ze swej strony złożył pierwszą wizytę generałowi i prefektowi.
Nowy biskup objął więc swą stolicę i miasto oczekiwało ciekawie, jak zacznie rządzić.
Ksiądz Myriel zostaje biskupem Benvenuto
Pałac biskupi w Digne przylegał do szpitala.
Był to pałac piękny i rozległy, zbudowany z kamienia na początku zeszłego stulecia przez księdza Henryka Pugeta, doktora teologii fakultetu paryskiego, opata w Simore i biskupa w Digne w 1712 r. Pałac ten był siedzibą prawdziwie pańską. Wszystko tu było wspaniałe: pokoje biskupie, salony, pokoje gościnne, rozległy dziedziniec z podcieniami na starą modłę florencką, ogrody pełne przepysznych drzew. W jadalni, długiej i świetnej galerii, znajdującej się na parterze, z drzwiami otwierającymi się na ogrody, ksiądz Henryk Puget wyprawił ceremonialną ucztę 29 lipca 1714 r. dla księdza Karola Brûlart de Genlis, księcia arcybiskupa Embrun, Antoniego Mesgrigny, kapucyna, biskupa Grasse, Filipa Vendôme, wielkiego jałmużnika4 Francji, opata z St. Honoré de Lerins, Franciszka de Berton de Grillon, biskupa barona Vence, Cezara Sabran de Forcalquier, biskupa, pana na Glandève, i Jana Soanen, kapelana i kaznodziei królewskiego, biskupa, pana na Senez; portrety tych siedmiu dostojników kościoła ozdabiały salę, a pamiętna data 29 lipca 1714 r. wyryta była złotymi literami na białej marmurowej tablicy.
Szpital był wąskim i niskim domem, z jednym tylko piętrem i małym ogródkiem.
Trzy dni po przyjeździe biskup zwiedził szpital. Po skończonej wizytacji kazał poprosić do siebie dyrektora.
– Panie dyrektorze – zapytał – ilu w tej chwili macie chorych?
– Dwudziestu sześciu, ekscelencjo.
– Właśnie tylu naliczyłem – zauważył biskup.
– Łóżka – dodał dyrektor – stoją bardzo blisko siebie.
– To właśnie mnie uderzyło.
– Sale są właściwie izbami i bardzo trudno je przewietrzyć.
– Tak i mnie się zdaje.
– Prócz tego, kiedy słońce zaświeci, ogród jest za mały dla rekonwalescentów.
– To samo mówiłem sobie.
– Z chorób epidemicznych mieliśmy w tym roku tyfus, a przed dwoma laty ospę, zdarza się po stu chorych i nie wiadomo, co robić z nimi.
– Tak też sobie pomyślałem.
– Cóż robić, ekscelencjo, trzeba się poddać losowi.
Rozmowa toczyła się w wielkiej sali jadalnej, owej wspaniałej galerii na parterze.
Biskup milczał przez chwilę, potem nagle obrócił się ku dyrektorowi szpitala.
– Jak pan sądzi – rzekł – ile pomieściłoby się łóżek tu, w tej sali?
– W sali jadalnej waszej ekscelencji? – zawołał osłupiały dyrektor.
Biskup przebiegł oczyma po sali, zdawał się mierzyć i obliczać.
– Pomieściłoby się całkiem dobrze dwadzieścia łóżek – rzekł z cicha, jakby mówił do siebie, po czym dodał głośniej:
– Tak, panie dyrektorze, najwyraźniej zaszła pomyłka. Macie dwadzieścia sześć osób w pięciu czy sześciu izdebkach. Nas tu jest troje, a mamy miejsca na sześćdziesiąt; zaszła pomyłka, powiadam panu; to jest wasz dom, a tamten jest mój. Oddajcie mi moje mieszkanie, bo przecież to jest wasze mieszkanie.
Nazajutrz dwudziestu sześciu biednych chorych przeniosło się do biskupiego pałacu, a biskup zamieszkał w szpitalu.
Ksiądz Myriel nie miał majątku; rodzina jego wszystko straciła podczas rewolucji. Siostra miała dożywocie pięćset franków rocznie, co wystarczało na jej osobiste wydatki na plebanii. Ksiądz Myriel jako biskup otrzymywał ze skarbu państwa piętnaście tysięcy franków pensji. W dniu, w którym zamieszkał w szpitalu, ksiądz Myriel ustalił raz na zawsze, w jaki sposób używana ma być ta suma. Przepisujemy tu jego własnoręczne obliczenie.
Podział wydatków na mój dom:
Na seminarium duchowne 1500 fr.
Kongregacja misyjna 100 fr.
Misjonarze w Montdidier 100 fr.
Seminarium misji zagranicznych w Paryżu 200 fr.
Kongregacja św. Ducha 150 fr.
Zakłady religijne w Ziemi św. 100 fr.
Towarzystwo opieki nad macierzyństwem w Arles 300 fr.
Takież towarzystwa 50 fr.
Towarzystwo reformy więzień 400 fr.
Towarzystwo pomocy więźniom 500 fr.
Na wykup ojców rodzin, uwięzionych za długi 1000 fr.
Dodatek do pensji biednych nauczycieli w diecezji 2000 fr.
Spichrze zapasowe w Departamencie Górnych Alp 100 fr.
Stowarzyszenia dam w Digne, Monosque i Sisteron
nauczających bezpłatnie ubogie dziewczęta 1500 fr.
Dla biednych 6000 fr.
Moje wydatki osobiste 1000 fr.
Razem: 13500 fr.
Przez cały czas zajmowania stolicy biskupiej w Digne ksiądz Myriel w niczym nie zmienił tego postanowienia. Nazywał je, jak widzimy, podziałem wydatków na swój dom.
Panna Baptystyna przyjęła to postanowienie z całkowitą uległością. Dla świętej tej niewiasty biskup w Digne był zarazem i bratem, i biskupem, jej przyrodzonym przyjacielem i duchowym zwierzchnikiem. Po prostu kochała go i czciła. Gdy mówił, pochylała głowę, gdy czynił coś, godziła się z tym. Tylko gospodyni, pani Magloire, szemrała nieco. Ksiądz biskup zostawił sobie tylko tysiąc franków, co wraz z pensją panny Baptystyny wynosiło tysiąc pięćset franków rocznie. Z tego tysiąca pięciuset franków utrzymywali się wszyscy.
A kiedy któryś z wiejskich proboszczów przyjechał do Digne, ksiądz biskup mógł go jeszcze ugościć dzięki surowej oszczędności pani Magloire i rozumnemu zarządowi panny Baptystyny.
Pewnego dnia – po trzech miesiącach pobytu w Digne – biskup powiedział:
– Wszystko to bardzo pięknie, ale brakuje mi trochę pieniędzy.
– Spodziewam się – zawołała pani Magloire. – Wasza ekscelencja nie upominał się nawet w departamencie o pensję na koszty utrzymania powozu w mieście i na objazdy po diecezji. Taki był zwyczaj dawnych biskupów.
– A rzeczywiście – rzekł biskup – masz słuszność, pani Magloire.
I upomniał się o te pieniądze.
Wkrótce potem rada główna, wziąwszy pod rozwagę to żądanie, przyznała mu trzy tysiące franków rocznie pod rubryką: Dodatek dla księdza biskupa na koszt powozu, poczty i objazdów pasterskich.
Pani Magloire wielce się ucieszyła.
– No – rzekła do panny Baptystyny – jego ekscelencja zaczął od innych, ale jednak w końcu i o sobie pomyślał. Pozałatwiał swoje miłosierne uczynki. A teraz trzy tysiące franków dla nas. Nareszcie!
Tego samego wieczoru biskup napisał i oddał swej siostrze takie oto rozliczenie:
Koszty powozu i objazdów:
Na rosół dla chorych w szpitalu 1500 fr.
Na towarzystwo opieki nad macierzyństwem w Aix 250 fr.
Na towarzystwo opieki nad macierzyństwem w Draguignan 250 fr.
Na podrzutków 500 fr.
Dla sierot 500 fr.
Razem: 3000 fr.
Taki oto był budżet biskupa Myriela.
Co do dochodów kościelnych z ławek kolatorskich, indultów5, dyspens, chrztów, kazań, poświęcania kościołów i kaplic, ślubów itp., biskup tym skwapliwiej brał dary od bogatych, że wszystko oddawał biednym.
Wkrótce obficie wpływać zaczęły pieniężne ofiary. Ci, co mieli, i ci, co nie mieli, stukali do drzwi księdza Myriela; jedni, by złożyć datek, drudzy, by wziąć wsparcie. Nie upłynął rok, a biskup stał się powiernikiem wszystkich dobrodziejstw i kasjerem wszelakiego niedostatku. Przez ręce jego przechodziły znaczne sumy, nic jednak nie mogło skłonić go do zmiany sposobu życia i dodania odrobiny zbytku do najkonieczniejszych swoich potrzeb.
Odwrotnie, ponieważ zawsze więcej jest nędzy na dole niż miłosierdzia w górze, wszystko, żeby tak rzec, rozchodziło się, nim jeszcze otrzymane zostało: była to jakby woda lana na suchą ziemię; chociaż ciągle brał pieniądze, nigdy ich nie miał. Wobec tego odejmował sobie.
Jest w zwyczaju, że biskupi znaczą chrzestnym imieniem swoim posłania i listy pasterskie: ubodzy mieszkańcy okoliczni, wiedzeni serdecznym instynktem, wybrali z imion biskupa to, którego znaczenie rozumieli, i nazywali go księdzem Benvenuto6. Pójdziemy za ich przykładem i tak samo go nazywać będziemy, jeśli to będzie potrzebne. Zresztą imię to podobało się i jemu. „Lubię je – mawiał. – Benvenuto poprawia ekscelencję”.
Nie o to nam chodzi, by stworzony tu przez nas portret był prawdopodobny; tyle tylko powiemy, że jest on podobny do oryginału.
W rozmowie był przystępny i wesoły. Dopasował się do kobiet, które z nim mieszkały, a kiedy śmiał się, był to śmiech młody, chłopięcy.
Pani Magloire zwykle mówiła do niego: wasza wysokość. Pewnego dnia, wstawszy z fotela, biskup poszedł do biblioteki po jakąś książkę. Książka leżała na jednej z wyższych półek. Biskup był niski, nie mógł jej dosięgnąć:
– Pani Magloire – rzekł – proszę mi przynieść krzesło. Moja wysokość nie sięga do tamtej półki.
Jedna z dalekich krewnych jego, hrabina de Lo, szczególnie chętnie w jego obecności wyliczała to, co nazywała nadziejami swoich trzech synów. Miała wielu bliskich krewnych starych i już nad grobem stojących, których spadkobiercami w prostej linii byli jej synowie. Najmłodszy miał odziedziczyć po ciotecznej babce okrągłe sto tysięcy franków rocznego dochodu, drugi po stryju otrzymywał tytuł księcia, najstarszy miał być parem po swym dziadzie. Biskup słuchał zwykle w milczeniu tych niewinnych i wybaczalnych przechwałek macierzyńskich. Pewnego razu jednak, kiedy pani de Lo któryś tam raz już opowiadała mu szeroko o tych sukcesjach i swoich nadziejach, wydawał się bardziej niż zwykle zamyślony. Przerwała nie bez zniecierpliwienia:
– O Boże, kuzynie, o czym tak myślisz?
– Myślę – odpowiedział biskup – o pewnej osobliwej rzeczy, którą, jeśli się nie mylę, znajdziesz w świętym Augustynie: „Nadzieje swoje pokładajcie w tym, po którym nikt nie jest spadkobiercą”.
Innym razem, otrzymawszy zawiadomienie o pogrzebie pewnego miejscowego szlachcica, gdzie prócz godności nieboszczyka wyliczono każdy tytuł feudalny i szlachecki wszystkich jego krewnych, zawołał:
– Potężny tłumek kładą na grzbiet śmierci! Każą mu radośnie dźwigać taki ciężar tytułów. Doprawdy, cóż za pomysłowość trzeba mieć, aby tak użytkować grób dla próżności!
Lubił przy sposobności rzucić nieszkodliwy żart, który prawie zawsze ukrywał myśl poważną. W czasie postu pewien młody wikary przyjechał do Digne i miał kazanie w katedrze. Był dość wymowny. Tematem jego kazania było miłosierdzie. Upominał bogatych, aby pomagali biednym, jeśli chcą uniknąć piekła, które odmalował najgroźniej, jak tylko potrafił, i dostać się do nieba, które słowa jego wyposażyły we wszelakie rozkosze i ponęty. Wśród słuchaczy znajdował się pewien bogaty kupiec, co już wycofał się z handlu, lichwiarz po trosze, nazwiskiem Géborand, który zarobił dwa miliony na wyrabianiu grubych sukien, samodziałów i sukman wieśniaczych. Przez całe swoje życie pan Géborand nigdy nie dał jałmużny biedakowi. Po owym kazaniu zauważono, że co niedzielę rzuca monetę pięciocentymową starym żebraczkom, siedzącym pod portalem katedry. Do podziału było ich sześć. Razu jednego biskup zobaczył, jak pan Géborand daje jałmużnę i z uśmiechem rzekł do siostry:
– Spójrz, pan Géborand kupuje sobie za pięć centymów nieba.
Gdy chodziło o miłosierdzie, nie zrażała go żadna odmowa i zawsze potrafił znaleźć słowa, które niejednemu głęboko kazały się zastanowić. Kwestował raz na biednych w jednym z salonów w mieście; był tam wówczas margrabia Champtercier, stary, bogaty, skąpy, który potrafił być zarazem i ultrarojalistą, i ultrawolterianinem. Zdarza się bowiem i takie połączenie. Biskup podszedł do niego i dotknął jego ramienia.
– Panie margrabio – powiedział – daj mi, proszę, cokolwiek.
Margrabia odwrócił się i odparł sucho:
– Mam swoich biednych, ekscelencjo.
– Oddaj mi ich – rzekł biskup.
Pewnego dnia takie miał kazanie w katedrze:
„Kochani bracia moi i przyjaciele, jest we Francji milion trzysta dwadzieścia tysięcy domów włościańskich, które mają tylko po trzy otwory; jest milion osiemset siedemnaście tysięcy takich, które mają po dwa otwory, czyli jedno okno i drzwi, i wreszcie trzysta czterdzieści sześć tysięcy chat, w których jest tylko jeden otwór, to jest drzwi. A to z powodu tego, co nazywają podatkiem od drzwi i okien. Pomyślcie, że w takich chatach mieszkają ubogie rodziny, staruszki, dzieci, zastanówcie się, ile tam gorączek i chorób! Niestety! Bóg daje ludziom powietrze, prawo je im sprzedaje. Nie oskarżam prawa, ale czczę wolę Boga. W Isère, w Var, w Alpach górnych i dolnych wieśniacy nie mają nawet taczek: nawóz noszą na plecach; nie mają świec: palą łuczywa i postronki maczane w żywicy. To samo jest w całym Górnym Delfinacie7. Pieką zapas chleba na pół roku na ogniu z suszonego krowiego gnoju. W zimie rąbią siekierą ten chleb i przez dwadzieścia cztery godziny moczą w wodzie, aby można to było jeść. Bracia, miejcie litość, spójrzcie, jakie są cierpienia dookoła was!”.
Prowansalczyk rodem, łatwo przyswoił sobie wszystkie narzecza południowe. Często wtrącał wyrażenia używane w Dolnej Langwedocji czy w Górnym Delfinacie, czy też u podnóża Alp. Podobało się to chłopom i ułatwiało mu przystęp do prostych umysłów. W górach i w chacie wieśniaczej był jak u siebie w domu. Umiał największe rzeczy wyrazić w najpospolitszym narzeczu. Znając wszystkie języki, przenikał do wszystkich dusz.
Taki sam był zresztą dla bogaczy i dla ubogich, dla ludzi „z towarzystwa” i dla prostaczków.
Niczego nie potępiał pochopnie, bez uwzględnienia okoliczności. Mawiał: „Trzeba zobaczyć, którędy wcisnął się błąd”.
Kiedy widział, że wszyscy się na coś głośno i łatwo oburzali:
– Och! Och! – mawiał z uśmiechem. – Widać, że tej wielkiej zbrodni wszyscy się dopuszczają. Patrzcie, jak przestraszona obłuda zawczasu protestuje, żeby się zasłonić od podejrzeń!
Był pobłażliwy dla kobiet i ubogich, na których ciąży brzemię społeczeństwa. Mówił: „Błędy kobiet, dzieci, sług, słabych, ubogich i ciemnych są błędami mężów, ojców, panów, możnych, bogatych i uczonych”.
Mówił jeszcze: „Tych, co nie wiedzą, nauczajcie, ile tylko możecie najwięcej: społeczeństwo grzeszy tym, że nie daje nauki bezpłatnie; odpowiedzialne jest za ciemnotę, którą szerzy. Dusza pełna cienia łatwo rodzi grzech. Winny jest nie ten, kto grzeszy, lecz ten, kto roztacza ciemnotę”.
Jak widzimy, miał on dziwny i sobie tylko właściwy sposób osądzania zjawisk tego świata. Podejrzewam, że go zaczerpnął z ewangelii.
Pewnego dnia opowiadano w salonie o sprawie kryminalnej, w której przeprowadzano właśnie śledztwo i która wkrótce miała być rozpatrywana.
Jakiś ubogi człowiek, z miłości dla kobiety i dziecka, które z nią miał, przygnieciony niedostatkiem, wziął się do fałszowania monet. W owym czasie fałszerstwo pieniędzy karano śmiercią. Kobietę uwięziono, gdy puszczała w obieg pierwszą sztukę sfabrykowaną przez mężczyznę. Trzymano ją w areszcie, lecz dowody miano tylko przeciwko niej. Ona jednak mogła obwinić kochanka i zgubić go tym wyznaniem. Zaprzeczała. Nalegano. Przeczyła uporczywie. Prokurator królewski wpadł wówczas na pomysł. Udał, jakoby dowiedział się o niewierności kochanka, i zręcznie zestawiwszy kawałki różnych listów, wmówił w nieszczęśliwą, że miała rywalkę i że ten mężczyzna ją zdradził. Wówczas, rozjątrzona zazdrością, oskarżyła swego kochanka, wyznała wszystko i wszystkiego dowiodła. Był zgubiony. Wkrótce miano go sądzić w Aix wraz ze wspólniczką. Opowiadano ten wypadek i wszyscy podziwiali przebiegłość urzędnika sądowego. Poruszywszy sprężynę zazdrości, z gniewu wydobył prawdę, z zemsty – sprawiedliwość. Biskup słuchał w milczeniu. Gdy skończono, zapytał:
– Gdzie będą sądzić tych ludzi?
– W sądzie przysięgłych – odpowiedziano mu.
A on zapytał z kolei:
– A gdzie będą sądzić pana prokuratora królewskiego?
O każdej godzinie można było wezwać księdza Myriela do łoża chorych i umierających. Wiedział, że jest to jedna z jego najważniejszych prac, jeden z największych obowiązków. Owdowiałe i osierocone rodziny nie musiały prosić go, sam do nich przychodził. Umiał siedzieć w milczeniu przez długie godziny przy mężu, który utracił ukochaną żonę, przy matce, która straciła dziecko. Wiedział, kiedy milczeć trzeba, wiedział również, kiedy należy przemówić. O, pocieszycielu niezwykły! Nie starał się zetrzeć boleści zapomnieniem, nie – podnosił ją i udostojniał nadzieją! Mówił: „Zważ pilnie, jak też się zwracasz ku zmarłym. Nie myśl o tym, co gnije, ale patrz uważnie. Ujrzysz w głębi nieba światło żywe – to twój ukochany zmarły”. Wiedział, że wiara jest zdrowa. Starał się uspokoić człowieka zrozpaczonego, ukazując mu palcem człowieka zrezygnowanego; starał się przekształcić boleść spoglądającą w grób, ukazując boleść patrzącą w gwiazdy.
Biskup Benvenuto zbyt długo nosił swe sutanny
Życie prywatne księdza Myriela wypełnione było tymi samymi myślami co i jego życie publiczne. Kto miał sposobność przypatrzyć mu się z bliska, podziwiał i wielbił dobrowolne ubóstwo, w którym żył ksiądz biskup z Digne.
Jak wszyscy starzy ludzie i jak wielu myślicieli, sypiał mało. Ten krótki sen był głęboki. Rano rozmyślał godzinę, potem odprawiał mszę w katedrze lub w domu. Po mszy jadł śniadanie składające się z razowego chleba maczanego w mleku od własnych krów. Później pracował.
Biskup jest bardzo zajętym człowiekiem; co dzień przyjmuje sekretarza diecezji, którym jest zwykle jeden z kanoników, i prawie co dzień wikariuszy generalnych. Kontroluje zgromadzenia, daje przywileje, przegląda całą księgarnię duchowną: mszaliki, katechizmy diecezjalne, książki do nabożeństwa itp., pisze listy pasterskie, cenzuruje kazania, godzi proboszczów z merami, prowadzi korespondencję kościelną, korespondencję administracyjną, tu rząd, tam stolica apostolska: tysiące spraw.
Czas pozostały od tych spraw tysiąca, od brewiarza i odprawiania nabożeństwa poświęcał naprzód ubogim, chorym i nieszczęśliwym, czas, który mu zostawiali ubodzy, nieszczęśliwi i chorzy, oddawał pracy. To kopał w ogrodzie, to czytał i pisał. Dwa te rodzaje pracy określał jednym wyrazem: nazywał je „ogrodnictwem”. „Umysł jest ogrodem” – tak powiadał.
W południe jadł obiad. Obiad podobny był do śniadania.
Koło drugiej, jeśli pogoda była ładna, wychodził i przechadzał się pieszo po wsiach lub po mieście, często zaglądając do najnędzniejszych domków. Zwykle szedł sam, zamyślony, ze spuszczonymi oczyma, opierając się na wysokiej lasce, odziany w ciepłą pelerynkę watowaną, fioletowego koloru, w fioletowych pończochach, grubych trzewikach i w płaskim kapeluszu trójgraniastym z trzema złotymi chwastami.
Gdzie się ukazał, radość była wielka. Rzekłbyś, że jego przyjście miało w sobie coś rozgrzewającego i rozjaśniającego. Dzieci i chorzy wychodzili przed progi domów do biskupa jak do słońca. Błogosławił i jego błogosławiono. Pokazywano jego dom każdemu, kto był w potrzebie.
Tu i ówdzie zatrzymał się, zagadywał chłopców i dziewczynki, uśmiechał się do matek. Odwiedzał biednych, dopóki miał pieniądze; gdy mu ich zbrakło, odwiedzał bogatych.
Ponieważ nosił sutanny przez czas bardzo długi, a nie chciał, żeby to było spostrzeżone, wychodząc na miasto, kładł zwykle na wierzch fioletową pelerynkę. Podczas lata było mu w tym trochę za ciepło.
Wieczorem o wpół do dziewiątej jadł kolację z siostrą, a pani Magloire usługiwała im przy stole. Nic skromniejszego nad ten posiłek. Jeżeli jednak biskup miał na kolacji którego z proboszczów, pani Magloire korzystała z tego, by podać jego ekscelencji wyborną rybę z jeziora lub delikatną górską zwierzynę. Każdy proboszcz był pretekstem do lepszej wieczerzy; biskup pozwalał na wszystko, lecz kiedy gości nie było, kolacja składała się zwykle z gotowanych jarzyn i zupy na oliwie. Mówiono też na mieście: „Kiedy biskup nie je jak proboszcz, to je jak trapista8”.
Około dziewiątej wieczór kobiety szły do swoich pokoi na pierwszym piętrze, a on sam zostawał na parterze aż do rana.
I tu należy opisać dokładnie mieszkanie księdza biskupa Digne.
Kto strzegł domu biskupa
Dom, w którym mieszkał, jak powiedzieliśmy, miał tylko parter i jedno piętro. Na parterze znajdowały się trzy pokoje, trzy pokoje na piętrze, a nad tym poddasze. Za domem – ćwierćmorgowy ogród. Kobiety zajmowały pierwsze piętro. Biskup mieszkał na dole. Pierwszy pokój od ulicy był jadalnią, drugi sypialnią, trzeci kapliczką. Żeby wyjść z kapliczki, trzeba było przechodzić przez sypialnię, a z sypialni nie można było wyjść, nie przechodząc przez jadalnię. W głębi kapliczki znajdował się zamykany alkierzyk z łóżkiem dla gościa. Ksiądz biskup zwykł był zapraszać tu na nocleg wiejskich proboszczów, których pilne sprawy lub interesy parafii sprowadzały do Digne.
Aptekę szpitalną, mały budynek przyległy do domu od strony ogrodu, zamieniono na kuchnię i spiżarnię.
Prócz tego stała w ogrodzie obora, niegdyś kuchnia szpitalna i tu biskup pomieścił swoje dwie krowy. Jakąkolwiek dały ilość mleka, ksiądz biskup niezmiennie, co rano, wysyłał połowę dla chorych w szpitalu. „Płacę moją dziesięcinę” – mawiał.
Jego pokój był dość obszerny i dość trudny do ogrzania w chłodnej porze roku. Ponieważ drzewo w Digne jest bardzo drogie, wpadł na myśl urządzenia izdebki w obórce, przedzielając ją przepierzeniem z desek.
W tej izdebce spędzał wieczory w czasie mrozów. Nazywał ją swym „salonem zimowym”.
W tym salonie zimowym, podobnie jak w jadalni, jedynymi meblami był kwadratowy stół z surowego drzewa i cztery krzesła wyplatane słomą. Prócz tego w pokoju jadalnym stał stary kredens malowany na czerwono olejną farbą. Z drugiego podobnego kredensu, godnie nakrytego białym ręcznikiem obszytym lichą koronką, biskup zrobił ołtarz w swej kapliczce.
Jego bogate penitentki i pobożne kobiety z Digne często zbierały między sobą składkę na piękny nowy ołtarz do kaplicy jego ekscelencji; biskup brał składkowe pieniądze i za każdym razem oddawał je ubogim. „Najpiękniejszym ołtarzem – mawiał – jest dusza pocieszonego biedaka, który dziękuje Bogu”.
W kapliczce stały dwa krzesła-klęczniki wyplatane słomą, a w pokoju sypialnym taki sam fotel z poręczami. Gdy zdarzyło się biskupowi przyjmować u siebie siedem lub osiem osób równocześnie – prefekta lub generała, lub sztab stacjonującego w mieście garnizonu, lub kilku kleryków z seminarium – musiano przynosić krzesła z obory, z salonu zimowego, klęczniki z kaplicy i fotel z sypialni, i tym sposobem można było zgromadzić aż jedenaście siedzeń dla gości. Z przybyciem nowych osób ogołacano z mebli jeden pokój.
Niekiedy zeszło się osób dwanaście, wówczas biskup ukrywał kłopotliwą sytuację, stojąc przed kominkiem, jeśli była zima lub proponując przechadzkę po ogrodzie, jeśli było lato.
W zamkniętym alkierzu było także krzesło, ale z plecionką na wpół podartą i o trzech nogach, służyć więc mogło tylko oparte o ścianę. Panna Baptystyna miała co prawda u siebie szeroką kanapę z drzewa niegdyś złoconego, okrytą jedwabną materią w kwiaty, ale że schody były za wąskie, musiano ją wciągnąć na górę przez okno, nie można jej więc było wykorzystać w tej potrzebie.
Panna Baptystyna marzyła dawniej o sprawieniu kanapy i krzeseł mahoniowych, o linii wygiętej w kształt łabędziej szyi, obitych żółtym aksamitem utrechckim w różyczki. Ale to kosztowałoby co najmniej pięćset franków; kiedy stwierdziła, że przez pięć lat udało jej się na ten cel zaoszczędzić zaledwie czterdzieści dwa franki i dziesięć centymów, wyrzekła się wreszcie tego marzenia. Zresztą któż na świecie urzeczywistnił swój ideał?
Trudno byłoby wyobrazić sobie coś skromniejszego od sypialni biskupa. Drzwi szklane wychodziły na ogród, naprzeciw nich łóżko, jedno ze szpitalnych, żelaznych łóżek, osłonione zieloną płócienną kotarą; obok łóżka, za firanką, umywalnia z różnymi przyborami zdradzającymi dawne, wytworne przyzwyczajenia człowieka światowego; dwoje drzwi: jedne przy kominku, prowadzące do kapliczki, drugie przy szafie z książkami, prowadzące do jadalni. Wielka oszklona szafa pełna książek, kominek z malowanego drzewa, imitującego marmur, bez ognia, zazwyczaj w kominku dwa wilki żelazne9, ozdobione girlandami i żłobieniem niegdyś posrebrzanym, co było rodzajem biskupiego zbytku; nad kominkiem krucyfiks miedziany, też niegdyś posrebrzany, przybity na wypłowiałym, czarnym aksamicie, w ramach drewnianych z wytartą pozłotą; przy drzwiach od ogrodu duży stół, na nim kałamarz, wiele rozrzuconych papierów i grube księgi. Przed stołem fotel wyplatany słomą. Przed łóżkiem klęcznik pożyczony z kaplicy.
Wszystkie pokoje, na parterze i na piętrze, bez wyjątku bielone były wapnem, jak zwykle w szpitalach i koszarach. W ostatnich latach jednak pani Magloire, jak to później zobaczymy, odkryła pod bielonym papierem malowidła zdobiące apartament panny Baptystyny. Dom ten, nim został szpitalem, był salą posiedzeń Rady Miejskiej. Stąd ta dekoracja. Posadzki izb były z czerwonej cegły, którą szorowano co tydzień. Przed łóżkami leżały maty słomiane. Mieszkanie to, o które dbały dwie kobiety, było od góry do dołu nieskazitelnie czyste. Był to jedyny zbytek, na jaki biskup zezwalał, mawiając: „To niczego nie odbiera ubogim”.
Przyznać jednak trzeba, że z dawnych czasów pozostało mu sześć nakryć srebrnych i łyżka wazowa, która ku co dzień świeżej radości pani Magloire świetnie błyszczała na białym, grubym, płóciennym obrusie.
A że malujemy tu biskupa Digne takim, jakim był naprawdę, powinniśmy dodać, iż nieraz zdarzyło mu się przyznać: „Z trudnością odzwyczaiłbym się od jedzenia na srebrze”.
Do tych sreber dodać należy dwa masywne lichtarze, które odziedziczył po ciotecznej babce. Lichtarze te z woskowymi świecami stały zwykle na kominku biskupa. Gdy miał kogoś na obiedzie, pani Magloire zapalała obie świece i stawiała lichtarze na stole.
W pokoju biskupa, nad łóżkiem, znajdowała się szafka w murze, do której co wieczór pani Magloire chowała sześć nakryć srebrnych i wazową łyżkę. Trzeba dodać, że z zamka szafki nigdy nie wyjmowano klucza.
Ogród, nieco oszpecony brzydkimi budynkami, o których mówiliśmy już, składał się z czterech alei krzyżujących się pod kątem prostym przy studzience; inna aleja szła wzdłuż białego muru, którym ogród był otoczony. Między alejami znajdowały się cztery kwatery obsadzone bukszpanem. W trzech pani Magloire sadziła warzywa; w czwartej biskup sadził kwiaty. Rosło tu też kilka drzew owocowych. Razu jednego pani Magloire rzekła do biskupa z łagodną złośliwością:
– Wasza wielebność ze wszystkiego umie wyciągnąć pożytek, a ta kwatera jest nieużyteczna. Lepiej byłoby hodować tu jarzyny, a nie kwiaty.
– Myli się pani, pani Magloire – odpowiedział biskup. – Rzecz piękna równie jest potrzebna jak rzecz użyteczna. – I dodał po chwili milczenia: – Może nawet i więcej.
W całym domu ani jedne drzwi nie były zamykane na klucz. Drzwi jadalni, wychodzące wprost na plac katedralny, dawniej zaopatrzone były w rygle i zamki, niby więzienne wrota. Biskup kazał wyrzucić to żelastwo i drzwi dniem i nocą zamknięte były tylko na klamkę. O każdej godzinie każdy mógł wejść do biskupa, dość było pchnąć je tylko. Z początku te drzwi, nigdy nie zamknięte, były przyczyną wielu niepokoi obu kobiet, ale biskup Digne powiedział im:
– Jeżeli chcecie, każcie pozakładać rygle w waszych pokojach. – W końcu zaczęły podzielać jego ufność, a przynajmniej tak postępowały, jakby ją podzielały. Tylko pani Magloire bała się czasem. Co do biskupa, myśl jego wyjaśniona została w słowach, które napisał na marginesie Biblii: „Ta jest różnica: drzwi lekarza nie powinny nigdy być zamknięte, drzwi kapłana powinny być zawsze otwarte”.
Na innej książce pod tytułem: Filozofia nauki lekarskiej napisał taką uwagę: „Czyż nie jestem lekarzem jak oni? Ja także mam swoich chorych: naprzód mam ich chorych, których oni nazywają pacjentami, a dalej mam swoich, których nazywam nieszczęśliwymi”.
Na innej znowu książce napisał: „Nie pytajcie o nazwisko człowieka, który was prosi o nocleg. Ten właśnie potrzebuje schronienia, co się własnego nazwiska lęka…”.
Pewien zacny proboszcz, nie pamiętam już z jakiej parafii, z Couloubroux czy z Pompierry, pewnego dnia, za namową pani Magloire zapewne, zapytał jego ekscelencji, czy naprawdę jest pewien, że nie popełnia nieostrożności, zostawiając drzwi dniem i nocą otwarte dla każdego, i czy nie obawia się, że w domu tak mało strzeżonym może się w końcu przytrafić jakieś nieszczęście. Biskup poważnie i łagodnie położył mu rękę na ramieniu i rzekł: „Nisi Dominus custodierit domum, in vanum vigilant qui custo diunt earn”10.
I zaczął mówić o czym innym.
Chętnie mawiał: „Istnieje odwaga księdza, tak samo jak i odwaga pułkownika dragonów. Ale – dodawał – nasza odwaga powinna być spokojna”.
Siostra opowiada o bracie
Chcąc dać wyobrażenie o życiu domowym biskupa Digne i o tym, jak obie zacne kobiety dostosowały swe czyny, myśli, nawet trwożliwe instynkty niewieście do zwyczajów i zamiarów biskupa, których nie musiał nawet wyrażać słowami – najlepiej będzie, jeśli przepiszemy tu list panny Baptystyny do wicehrabiny de Boischevron, przyjaciółki jej z dziecinnych lat. List ten wpadł nam w ręce.
Digne, 16 grudnia 18…
Dobra, kochana pani, nie ma dnia, żebyśmy o tobie nie mówiły. Jest to już w naszym zwyczaju, a teraz przybył nowy powód. Wyobraź sobie, że pani Magloire, myjąc i okurzając sufity i ściany, dokonała niezwykłych odkryć; dziś dwa nasze pokoje, obite starym bielonym papierem, nie oszpeciłyby pałacu choćby i takiego jak twój. Pani Magloire zdarła cały papier. I cóż się spod obicia ukazało! Salon mój, bez żadnych mebli, w którym zwykle suszymy bieliznę, jest na piętnaście stóp wysoki, a szeroki i długi na osiemnaście; sufit ma malowany po staroświecku ze złoceniami, a belki takie jak u ciebie. Kiedy był tu szpital, wszystko to zakryto płótnem. I na koniec – boazerie z czasów naszychprababek. Ale najładniejszy jest mój pokój. Pani Magloire, zdarłszy z dziesięć naklejonych papierów, odkryła wcale niezgorsze malowidła: Telemak pasowany na rycerza przez Minerwę, znów Telemak, w ogrodach – zapomniałam, jak się zwały. Wiesz, tam gdzie damy rzymskie udawały się na jedną noc w roku. Słowem, mam Rzymian, Rzymianki (tu wyraz nieczytelny) z całym orszakiem. Pani Magloire oczyściła wszystko, tego lata naprawi małe uszkodzenia, odnowi i mój pokój będzie prawdziwym muzeum. Znalazła także na strychu dwie drewniane konsole staroświeckiej roboty. Żądano dwa talary za odnowienie, lepiej jednak dać je ubogim; zresztą – to brzydkie, wolałabym okrągły mahoniowy stół.
Wciąż jestem bardzo szczęśliwa. Mój brat jest taki dobry. Wszystko, co ma, oddaje ubogim i chorym. Odczuwamy wielkie braki. Zima bywa tu ostra i trzeba wiele pomagać tym, co są w biedzie. My przynajmniej mamy światła i opału prawie pod dostatkiem. Jak widzisz, są to wielkie wygody.
Mój brat ma swe przyzwyczajenia. Mówi, że biskup powinien być taki właśnie. Wyobraź sobie, że drzwi domu nigdy nie są zamykane. Kto chce, wchodzi i zaraz jest u brata. On nie boi się niczego, nawet w nocy. Jak powiada, taka właśnie jest jego odwaga.
Nie życzy sobie, abyśmy lękały się o niego z panią Magloire. Naraża się na wszelkie niebezpieczeństwa i nie chce, żebyśmy dały poznać po sobie, że to widzimy. Trzeba umieć go zrozumieć.
Wychodzi podczas deszczu, brnie po wodzie, podróżuje w zimie. Nie boi się nocy, niebezpiecznych dróg ani napaści.
Już się do tego przyzwyczaiłam. Daję tylko znak pani Magloire, żeby mu się nie sprzeciwiała. Naraża się, jak tylko chce. Ja zabieram panią Magloire, idę do swojego pokoju, modlę się za niego i usypiam. Jestem spokojna, gdyż wiem. Że gdyby go spotkało nieszczęście, byłby to koniec i dla mnie. Poszłabym do Boga wraz z moim bratem i biskupem. Pani Magloire trudniej przywykła do tej, jak powiada, jego nierozwagi, ale dziś uległa i ona. Modlimy się obie, lękamy obie i obie zasypiamy. Choćby diabeł wszedł do mieszkania, nikt mu nie przeszkodzi. A zresztą, czego mamy się lękać w tym domu? Zawsze przebywa z nami ktoś, to jest najmocniejszy. Diabeł może tu wejść, ale Pan Bóg tu mieszka.
To mi wystarcza. Brat nie potrzebuje mi mówić ani słowa. Odgaduję go i bez tego i zdajemy się na łaskę Opatrzności.
Tak to należy żyć z człowiekiem, który jest wielki duchem.
Prosiłam brata o szczegóły dotyczące rodziny Faux, których żądasz. Wiadomo ci, że on wie wszystko i troskliwie przechowuje wspomnienia, bo zawsze jest dobrym rojalistą. Rzeczywiście jest to bardzo starożytna rodzina normandzka z okręgu Caen. Już pięćset lat temu znane było szlachectwo Raula, Jana i Tomasza de Faux, jeden z nich był panem na Rochefort. Ostatni z nich, Iwo-Stefan-Aleksander, był kwatermistrzem i czymś tam jeszcze w lekkiej jeździe bretońskiej. Córka jego, Maria Ludwika, poślubiła Adriana Karola de Gramont, syna księcia Ludwika de Gramont, para Francji, pułkownika gwardii francuskiej i generała-porucznika armii. Piszą się: Faux, Fauq i Faouq.
Kochana pani, poleć nas modlitwom swego świątobliwego krewnego, księdza kardynała. Kochana twoja Sylwania dobrze robi, że nie traci na pisanie do mnie krótkich chwil swego pobytu przy tobie. Jest zdrowa, pracuje według twojej woli, kocha mnie zawsze. Więcej mi nie trzeba. Cieszy mnie, że jak donosisz, pamięta o mnie. Zdrowie moje niezgorsze, tyle że co dzień bardziej chudnę. Bądź zdrowa, zabrakło mi papieru, muszę Cię więc pożegnać. Wszelkiego szczęścia i pomyślności życzę.
Baptystyna
Jak widzimy z tego listu, dwie kobiety umiały się dostosować do sposobu życia biskupa ze zdolnością właściwą kobietom, dzięki której lepiej rozumieją one mężczyzn niż oni sami siebie. Biskup, zawsze tak łagodny, tak prosty, nieraz dokonywał czynów wielkich i odważnych, wspaniałych i jakby sam się tego nie domyślał. Kobiety drżały o niego, ale nie sprzeciwiały się. Niekiedy pani Magloire próbowała upominać go przedtem – nigdy jednak wtedy, gdy czynił coś, ani też potem. Nigdy nie wtrącały się ani słówkiem, ani najmniejszym znakiem do rozpoczętego dzieła. Były chwile, że chociaż im nie mówił – bo może i sam nie wiedział o tym, tak prostota jego była doskonała – czuły instynktownie, że postępuje, jak przystało na biskupa; a wtedy nie słychać ich było nawet w domu: rzekłbyś – dwa cienie. Służyły mu biernie, a gdy posłuszeństwo wymagało, by zniknąć, znikały. Przedziwną delikatnością instynktu wiedzione rozumiały, że niekiedy troskliwość jest natrętna. Toteż i wtedy nawet, kiedy czuły, że grozi mu niebezpieczeństwo, odgadywały, nie powiem – myśl jego, lecz naturę, i potrafiły nie czuwać nad nim zupełnie. Polecały go Bogu.
Zresztą Baptystyna, jak wyczytaliśmy z listu, mówiła, że śmierć brata byłaby jej śmiercią. Pani Magloire nie rzekła tego, lecz również to wiedziała.
Biskup w obliczu nieznanego światła
W epoce nieco późniejszej od daty listu, który zacytowaliśmy na poprzednich stronicach, biskup dokonał dzieła, które w przekonaniu miasta było daleko niebezpieczniejsze od wycieczki w góry opanowane przez rozbójników.
Niedaleko od Digne, na wsi, żył samotnie pewien człowiek. Był on, powiedzmy to od razu, dawnym członkiem Konwentu11. Nazywał się G.
O członku Konwentu G. w małym światku miasteczka mówiono z oburzeniem i ze zgrozą. Członek Konwentu, czyż możecie sobie wyobrazić? Postać z tych czasów, kiedy to wszyscy się tykali i mówili sobie: obywatelu. Człowiek ten był czymś na kształt potwora. Wprawdzie nie głosował za śmiercią króla, ale prawie. Był to więc niemal królobójca. Był okrutnikiem. Dlaczego po powrocie prawych panów Francji nie pozwano go przed sąd? Niechby mu byli nie ścinali głowy, jeśli chcecie; trzeba być miłosiernym, słusznie; ale należało mu się dożywotnie wygnanie. Choćby dla przykładu! Był to zresztą ateusz, jak ci wszyscy ludzie. Tak gęsi gęgają o jastrzębiu.
Czy G. był zresztą jastrzębiem? Zapewne, jeśli go sądzić będziemy wedle tego, jak dzikie i całkowite było jego odosobnienie. Ponieważ nie głosował za śmiercią króla, nie podpadał pod wyrok wygnania i mógł pozostać we Francji.
Mieszkał o trzy kwadranse drogi od miasta, z dala od wszelkiej osady, z dala od wszelkiej drogi, w zapadłym zakątku dzikiej doliny. Powiadano, że miał tam jakieś pólko, lepiankę, legowisko. Żadnych sąsiadów, nikt nawet nie przechodził tamtędy. Odkąd mieszkał w tej dolinie, ścieżka wiodąca do niej zarosła trawą. O tym miejscu mówiono jak o domu kata.
Biskup jednak zastanawiał się i od czasu do czasu spoglądał w tę stronę, gdzie kępka drzew oznaczała dolinę, w której mieszkał stary członek Konwentu, i szeptał sobie: „Tam jest samotna dusza”.
W głębi myśli dodawał: „Powinienem go odwiedzić”.
Przyznajemy jednak, że myśl ta, zrazu naturalna, po chwili rozwagi wydała mu się dziwaczna, niemożliwa, nawet odpychająca. Bo w gruncie rzeczy podzielał mniemanie ogólne, a członek Konwentu, choć sobie z tego nie zdawał jasno sprawy, budził w nim uczucie, które graniczyło z nienawiścią, a które najlepiej wyraża słowo „oddalenie”.
Czy mimo wszystko zapowietrzona owca powinna działać odpychająco na pasterza? Nie. Ale taka owca!…
Poczciwy biskup trwał w niepewności. Czasami kierował się w tamtą stronę i zawracał.
Wreszcie dnia pewnego rozeszła się wieść, że pastuch, chłopak, który posługiwał członkowi Konwentu G. w jego lepiance, przyszedł po doktora, że stary złoczyńca umiera, że go tknął paraliż i że nocy nie przeżyje. „Chwała Bogu!”, dodawali niektórzy.
Biskup wziął kij, włożył pelerynę na swą zbyt wytartą sutannę, jakeśmy to już mówili, a także i dla ochrony przed wiatrem wieczornym, który mógł się wkrótce zerwać, i poszedł.
Słońce chyliło się i już prawie dotykało widnokręgu, gdy biskup przybył do wyklętego zakątka. Z bijącym sercem spostrzegł, że kryjówka starca jest blisko. Przekroczył rów, przeszedł przez żywopłot, podniósł poziomą żerdź zamykającą opuszczone podwórko, postąpił dosyć odważnie kilka kroków i nagle, na skraju ugoru, za kępą krzaków, ujrzał tę jaskinię lwa.
Była to niska chata, nędzna, mała, ale czysta, obrośnięta z przodu winem.
Przed drzwiami, w starym krześle na kółkach, prostej, wiejskiej roboty, siedział siwy człowiek i uśmiechał się do słońca.
Obok starca stał chłopiec, pastuszek. Podawał właśnie staremu miskę mleka.
Kiedy biskup tak mu się przypatrywał, starzec odezwał się dość głośno:
– Dziękuję, już mi nic nie trzeba. – I uśmiech jego od słońca zwrócił się ku dziecku.
Biskup zbliżył się. Słysząc jego kroki, starzec odwrócił głowę, a twarz jego wyraziła tyle zdziwienia, ile tylko oblicze ludzkie po długim życiu może jeszcze wyrazić.
– Od kiedy tu jestem, pierwszy to raz ktoś do mnie przyszedł. Kim ksiądz jest?
Biskup odpowiedział:
– Nazywam się Benvenuto Myriel.
– Benvenuto Myriel! Gdzieś słyszałem to imię. Czy to księdza lud nazywa biskupem Benvenuto?
– Tak, mnie.
Starzec mówił dalej z półuśmiechem.
– A więc jest ksiądz moim biskupem?
– Trochę.
– Proszę, niech ksiądz wejdzie.
Członek Konwentu wyciągnął rękę do biskupa, ale ten jej nie wziął. Rzekł tylko:
– Miło mi jest przekonać się, że mnie wprowadzono w błąd. Nie wygląda pan na chorego.
– Wkrótce wyzdrowieję – odparł starzec. Przerwał, po czym dodał: – Za trzy godziny umrę.
I mówił dalej:
– Jestem trochę lekarzem; wiem, jak przychodzi ostatnia godzina. Wczoraj tylko nogi miałem zimne, dziś chłód doszedł do kolan; teraz czuję, jak postępuje aż do pasa; kiedy dojdzie do serca, przyjdzie kres. Słońce świeci, prawda? Więc kazałem się wytoczyć przed chatę, żeby jeszcze raz popatrzeć na świat. Może pan mówić, to mnie wcale nie męczy. Dobrze ksiądz zrobił, że przyszedł popatrzeć na umierającego człowieka. Trzeba, by ta godzina miała świadków. Miewa się czasem śmieszne zachcianki. Chciałem dociągnąć do świtu. Ale wiem, że więcej niż trzy godziny nie pożyję. Będzie właśnie noc. A zresztą, co tam! Koniec to prosta sprawa. Nie trzeba na to koniecznie poranka. Niech i tak będzie. Umrę pod gwiazdami.
Starzec obrócił się do pastuszka.
– A ty idź spać. Siedziałeś całą przeszłą noc. Zmęczyłeś się.
Dziecko weszło do chaty.
Stary śledził je oczami i jakby sam do siebie dorzucił:
– Kiedy on będzie spał, ja umrę. Dwa sny mogą trwać w zgodzie obok siebie.
Biskup nie był tak bardzo wzruszony, jakby się można było spodziewać. Zdawało mu się, że w tym sposobie umierania nie czuje obecności Boga; powiedzmy wszystko, bo drobne sprzeczności wielkich serc też wyznać należy: on, co zawsze uśmiechał się żartobliwie, kiedy go nazywano jego wysokością, trochę się czuł dotknięty tym, że starzec nie nazywa go ekscelencją, i prawie że chciał mu odpowiadać – obywatelu. Chęć go brała, by potraktować go z szorstką poufałością, dość zwykłą u księży i lekarzy, ale która jemu była dotychczas obca. Ten mimo wszystko człowiek, ten członek Konwentu, ten przedstawiciel ludu był niegdyś jednym z możnych tego świata. Po raz pierwszy w życiu swoim biskup poczuł potrzebę surowości.
Członek Konwentu przypatrywał mu się tymczasem ze skromną serdecznością, w której odnaleźć można było odrobinę pokory, jaka przystoi człowiekowi mającemu za chwilę obrócić się w proch.
Biskup ze swej strony, choć zazwyczaj wystrzegał się ciekawości, która według niego graniczyła z obrazą, nie mógł się powstrzymać od przypatrywania się temu człowiekowi z uwagą, która jako że nie płynęła z sympatii – w każdym innym wypadku obudziłaby w nim zapewne wyrzuty sumienia. Członek Konwentu wydawał mu się trochę istotą wyłączoną spod prawa, nawet spod prawa miłosierdzia.
G. spokojny, prawie wyprostowany, z silnym, dźwięcznym głosem, był jednym z tych osiemdziesięcioletnich starców, którzy zadziwiają fizjologów. Rewolucja wielu miała takich ludzi, stworzonych na miarę epoki. Wyczuwałeś w nim człowieka, który przetrwał wiele prób. Choć tak bliski śmierci, miał jeszcze wszystkie ruchy zdrowego człowieka. W jego jasnym wejrzeniu, w wyraźnej mowie, w silnym ruchu ramion dość było życia, by śmierć zawahała się, niepewna swego. Azrael, mahometański anioł grobów, byłby się cofnął, sądząc, że się omylił, że wszedł nie w te drzwi. G. zdawał się umierać dlatego tylko, że sam tego chciał; w agonii jego była jakby jakaś swoboda; tylko nogi miał nieruchome. Ciemność już go za nie objęła. Nogi były zimne i umarłe, a głowa jeszcze żyła całą potęgą życia i zdawała się jaśnieć pełnią światła. G., w tej poważnej chwili, podobny był do owego króla ze wschodniej bajki, który od góry był ciałem, a od dołu – marmurem.
Niedaleko leżał kamień. Biskup siadł na nim. Bez żadnych wstępów zaczął rozmowę.
– Winszuję panu – rzekł tonem wymówki. – Nie głosował pan jednak za śmiercią króla.
Członek Konwentu jakby nie zauważył gorzkiej przymówki ukrytej w słowie „jednak”. Odpowiedział. Na twarzy jego nie było uśmiechu.
– Nie winszuj mi nadmiernie, księże, głosowałem za końcem tyranii.
Surowo brzmiała ta odpowiedź na surowe słowa.
– Co pan przez to rozumie? – spytał biskup.
– Rozumiem przez to, że człowiek ma jednego tyrana, ciemnotę. Głosowałem przeciwko temu tyranowi. Z tego to tyrana zrodziła się władza królewska; władza oparta na kłamstwie, tak jak wiedza jest władzą opartą na prawdzie. Tylko wiedza rządzić powinna człowiekiem.
– I sumienie – dodał biskup.
– To jedno i to samo. Sumienie to suma wiedzy wrodzonej, którą każdy z nas ma w sobie.
Ksiądz Benvenuto słuchał, trochę zdziwiony, tej mowy, tak dlań nowej.
Członek Konwentu mówił dalej:
– Co do Ludwika XVI, powiedziałem – nie. Nie przyznaję sobie prawa zabijania człowieka, ale wiem, że obowiązkiem moim jest tępienie zła. Więc głosowałem przeciwko tyranii. Czyli przeciwko prostytucji kobiety, przeciwko niewoli mężczyzny, przeciwko ciemnocie dziecka. Głosując za republiką, głosowałem przeciw temu. Głosowałem za zgodą, za braterstwem, za świtem nowych dni! Przyłożyłem się do obalenia przesądów i błędów. Ruina błędów i przesądów sprowadza światło. Przewróciliśmy stary świat, my właśnie, i przewrócony stary świat, naczynie wszelakich nędz, stał się urną radości.
– Radości mieszanej – powiedział biskup.
– Mógłby ksiądz rzec: radości zamąconej, a dziś, po tym nieszczęsnym powrocie przeszłości, który zwą rokiem 1814, radości, która znikła. Niestety, dzieło było niepełne, przyznaję, obaliliśmy dawny porządek w faktach, nie mogliśmy całkowicie skruszyć go w umysłach. Nie wystarczy zniszczenie wyzysku; trzeba zmienić obyczaje. Młyna nie ma, ale wieje wiatr, co go obracał.
– Niszczyliście; i zniszczenie może być użyteczne, ale nie ufam zniszczeniu, któremu towarzyszy gniew.
– Prawo ma także swój gniew, księże biskupie, a gniew prawa jest czynnikiem postępu. Mniejsza o to; cokolwiek by powiedziano, rewolucja francuska jest największym krokiem naprzód, jaki ludzkość uczyniła od urodzenia Chrystusa. Niepełnym, zgoda, ale wielkim. Rozwiązała ona wszystkie społeczne niewiadome. Złagodziła umysły, uspokoiła, uśmierzyła, oświeciła; spłynęły z niej na świat rzeki cywilizacji, rewolucja francuska to ukoronowanie ludzkości!
Biskup nie mógł się wstrzymać od mruknięcia:
– Tak? Rok 1793!
Członek Konwentu wyprostował się na krześle z posępną nieomal powagą i o ile umierający krzyknąć może, krzyknął:
– Aha! Właśnie rok 93! Czekałem na to słowo! Chmura zbierała się przez półtora tysiąca lat. I po piętnastu stuleciach – pękła. Wytaczacie sprawę uderzeniu pioruna.
Biskup uczuł, choć się sam do tego nie przyznawał, że coś w nim zostało poruszone. Opanował się jednak. Odrzekł:
– Sędzia przemawia w imię sprawiedliwości; kapłan w imię miłosierdzia, które nie jest niczym innym, jak wyższą formą sprawiedliwości. Piorun nie powinien się mylić.
I dodał, wpatrując się bacznie w członka Konwentu:
– A Ludwik XVII12?
Starzec wyciągnął rękę i schwycił biskupa za ramię.
– Ludwik XVII! Właśnie! Po kim płaczecie! Czy po niewinnym dziecku? Słusznie, płaczę z wami. Czy po dziecku królewskim? Zastanówmy się. Dla mnie brat Kartusza13, dziecko niewinne, powieszone za ręce na placu Grève14 i umęczone na śmierć za tę jedyną zbrodnię, że było bratem Kartusza, jest czymś równie bolesnym jak wnuk Ludwika XV, niewinne dziecko, zamęczone w wieży Tempie za to tylko, że było wnukiem Ludwika XV.
– Panie – rzekł biskup – nie podoba mi się takie zestawienie imion.
– Kartusz? Ludwik XV? Za którym z nich się ksiądz ujmuje?
Nastąpiła chwila milczenia. Biskup żałował prawie, że przyszedł, a jednak czuł, że jest poruszony w jakiś dziwny, nieokreślony sposób.
Członek Konwentu mówił dalej:
– Tak, mości księże, nie lubisz surowej prawdy. Ale Chrystus ją miłował. Brał rózgę w rękę i oczyszczał świątynię. Jego bicz, siejący błyskawice, głosił wszelką, najbardziej gorzką prawdę. Księże, niewinność jest sama sobie koroną. Niewinności tytułów nie trzeba. Jest równie dostojna w łachmanach i w purpurze.
– To prawda – rzekł biskup cicho.
– Proszę mnie posłuchać uważnie – mówił dalej starzec. – Wyrzekł ksiądz imię Ludwika XVII. Porozumiejmy się. Czy opłakujemy wszystkich niewinnych, wszystkich męczenników, wszystkie dzieci, wysoko i nisko urodzone? Zgoda, czynię to razem z wami. Ale jeżeli tak, mówiłem już, sięgnijmy dalej niż rok 93; płacz nasz powinien się zacząć na długo przed Ludwikiem. Będę z księdzem chętnie płakał nad dziećmi królewskimi, ale zapłaczcie ze mną razem nad dziećmi ludu.
– Ja płaczę nad wszystkimi – powiedział biskup.
– Jednakowo! – zawołał G. – A jeżeli ma się przechylić szala, to na stronę ludu. On dawniej cierpi.
Znowu nastało milczenie. Przerwał je członek Konwentu. Podźwignął się na łokciu, ujął w dwa palce ręki policzek, jak się machinalnie czyni, zastanawiając się i sądząc, i zapytał biskupa, przeszywając go wzrokiem pełnym całej energii ostatniej godziny życia. Był to wybuch nieledwie:
– Tak, księże, lud cierpi już od dawna. A zresztą, to przecież nie dlatego przychodzisz mnie badać i mówisz mi o Ludwiku XVII? Ja księdza nie znam. Odkąd jestem w tej okolicy, żyję tu, w tym ustroniu, sam, nigdzie nie wychodząc i nie widując nikogo prócz tego dziecka, które mi pomaga. Imię księdza, to prawda, doszło aż do mnie, i to, przyznać muszę, życzliwie wspominane, ale to nic nie znaczy. Zręczni ludzie tak dobrze potrafią zwodzić ten poczciwy lud. A właśnie, nie słyszałem turkotu księdza powozu; pewnie pozostał za laskiem, u rozstajnej drogi. Powtarzam, nie znam księdza. Powiedział mi ksiądz, że jest biskupem, ale mnie to o moralnej wartości księdza nic nie mówi. Powtarzam więc pytanie: Kim ksiądz jest? Jest ksiądz biskupem, czyli księciem kościoła, jednym z tych ludzi pozłoconych, zdobnych w herby, zasobnych w renty, którzy mają tłuste dochody – biskupstwo Digne: piętnaście tysięcy dochodu stałego, dziesięć tysięcy dochodów ubocznych, razem dwadzieścia pięć tysięcy franków – co mają kuchnie, liberie, stół wyśmienity, którzy w piątek zajadają kurki wodne i paradują z lokajami na przedzie, z lokajami z tyłu, w galowych powozach, mają pałace i rozjeżdżają karetami w imię Jezusa Chrystusa, który chodził boso. Jest ksiądz prałatem: dochody, pałace, konie, lokaje, dobry stół, wszystkie uciechy życia, ma je ksiądz jak inni i jak inni ich używa, bardzo to pięknie, ale to za mało jeszcze albo za wiele; nie mówi mi to nic o wartości osobistej, istotnej księdza, który przychodzi do mnie prawdopodobnie po to, żeby mi przynieść mądrość. Z kim mówię? Kim ksiądz jest?
Biskup schylił głowę i rzekł:
– Vermis sum15.
– Robakiem w karecie! – mruknął członek Konwentu.
Zmieniły się role i teraz członek Konwentu przemawiał wyniośle, a biskup odpowiadał mu z pokorą.
Biskup rzekł cicho:
– Tak, panie. Ale wytłumacz mi, jakim to sposobem moja kareta, która tam stoi, o dwa kroki stąd, za drzewami, mój dobry stół i owe kurki wodne, które jadam w piątek, jakim to sposobem moje dwadzieścia pięć tysięcy franków dochodu, mój pałac i moi lokaje dowodzą, że litość nie jest cnotą, że miłosierdzie nie jest obowiązkiem i że 93 rok nie był bezlitosny?
Członek Konwentu przesunął dłonią po czole, jakby zeń chciał odsunąć chmurę.
– Nim odpowiem – rzekł – proszę, niech mi ksiądz przebaczy. Zbłądziłem, wyznaję. Jest ksiądz moim gościem; winienem księdzu uprzejmość. Ksiądz roztrząsa moje poglądy, ja powinienem ograniczyć się do zbijania jego rozumowań. Bogactwo i używanie życia są to argumenty, które mam przeciw księdzu, ale dobry smak zakazuje mi używania ich. Przyrzekam, że nie będę się już nimi posługiwał.
– Dziękuję panu – rzekł biskup.
G. mówił dalej:
– Wróćmy do wyjaśnienia, którego ksiądz żąda ode mnie. Na czym żeśmy stanęli? Co mi ksiądz mówił? Że 93 rok był bezlitosny?
– Bezlitosny, tak! – powtórzył biskup. – Cóż sądzi pan o Maracie16 oklaskującym gilotynę?
– A co pan sądzi o Bossuecie17 celebrującym Te Deum po zwycięstwie prześladowań religijnych?
Odpowiedź była twarda, ale uderzała w cel jak stalowe ostrze miecza. Biskup zadrżał, nie przyszła mu na myśl żadna odpowiedź, ale uczuł się obrażony takim sposobem wyrażania się o Bossuecie. Najlepsze umysły też miewają swoje bożki i nieraz czują się boleśnie dotknięte brakiem szacunku, jaki właściwy jest logice.
Członek Konwentu zaczynał ciężko dyszeć; astma konania, która utrudnia oddech ostatnich chwil, przerywała mu głos, lecz oczy jego wyrażały całkowitą jasność myśli. Mówił dalej:
– Powiedzmy sobie jeszcze słów kilka o tym i o owym; tak, chcę jeszcze porozmawiać. Odłożywszy na bok rewolucję, która wzięta w całości jest olbrzymim potwierdzeniem człowieczeństwa, rok 93, niestety, był tylko odpowiedzią. Uważa go ksiądz za bezlitosny? A cała monarchia? Żal mi Marii Antoniny, arcyksiężniczki i królowej, ale żal mi również tej biednej hugenotki18 karmiącej dziecko, którą w roku 1685, za Ludwika Wielkiego19, przywiązano do słupa nagą po pas, a dziecko trzymano z daleka… Pierś jej wzdymała się pokarmem, serce wypełniało boleścią; niemowlę wygłodniałe i blade widziało pierś matki, konało i krzyczało… a kat mówił do kobiety, matki, karmicielki: Wyrzecz się! – dając jej do wyboru albo śmierć dziecka, albo zabicie własnego sumienia. Co ksiądz mówi o tej męce Tantala, zastosowanej do matki? Niech ksiądz to sobie dobrze zapamięta: Rewolucja francuska miała swe przyczyny; przyszłość uniewinni jej gniew. A skutek jej – to lepszy świat. Z jej najstraszliwszych uderzeń powstaje pieszczota dla ludzkości. Streszczam się. Kończę już, bo mam zbyt wielką przewagę. A zresztą umieram.
I odwróciwszy oczy od biskupa, członek Konwentu dokończył swoje myśli kilkoma spokojnymi słowami:
– Tak, gwałty postępu noszą nazwę rewolucji. A gdy ustaną, oto co stwierdzić można: że ludzkością potrząśnięto, aby poszła naprzód.
Starzec nie domyślał się, że zdobywał po kolei wszystkie szańce, którymi się biskup we wnętrzu swoim obwarował; pozostał wszakże jeszcze jeden i spoza tego ostatniego okopu biskupa Benvenuto padło słowo, w którym znów zadźwięczały wszystkie ostre zgrzyty początku ich rozmowy:
– Postęp musi wierzyć w Boga. Dobro mieć nie może bezbożnego sługi. Ateusz złym jest przewodnikiem rodzaju ludzkiego.
Sędziwy przedstawiciel ludu nic nie odpowiedział. Zadrżał tylko. Spojrzał w niebo i łza powoli narodziła się w jego spojrzeniu. Gdy powieki napełniły się, łza spłynęła po jego bladym policzku i starzec przemówił, zająkując się nieco, cicho i jakby do siebie, z okiem zatopionym w głębinach:
– O Ty! Doskonałości! Ty jedna istniejesz!
Biskup doznał niedającego się opisać wzruszenia.
Po chwili milczenia starzec podniósł palec ku niebu i rzekł:
– Nieskończoność istnieje. Jest tam! Gdyby nieskończoność nie miała swojej indywidualności, moja indywidualność byłaby jej granicą. Nie byłaby nieskończona, czyli że nie istniałaby… lecz ona istnieje! Więc nieskończoność ma swoje ja, którym jest Bóg.
Umierający wyrzekł te ostatnie wyrazy głosem donośnym, drżącym z zachwyconego uniesienia, jak gdyby kogoś widział. A gdy dokończył, zamknęły mu się powieki. Wysiłek wyczerpał go. Widocznym było, że w tej jednej chwili przeżył kilka godzin, które mu jeszcze pozostały. To, co wyrzekł, zbliżyło go do Tego, który jest w śmierci. Zbliżała się chwila ostatnia.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
1 Tzn. z zamożnej burżuazji, która nabywając za pieniądze stanowiska w parlamencie, uzyskiwała jednocześnie szlachectwo, tworząc w ten sposób uprzywilejowaną warstwę trzeciego stanu, bliską starej szlachcie feudalnej.
2 Nieustępliwa walka z siłami feudalnej i burżuazyjnej reakcji, jaką prowadzili jakobini, najbardziej radykalnie demokratyczne stronnictwo okresu rewolucji francuskiej, które zdobyło władzę w r. 1793.
3 Józef Fesch – kardynał francuski pochodzący z Korsyki; jako wuj Napoleona odgrywał poważną rolę w życiu politycznym Cesarstwa.
4 Tytuł dworski nadawany dostojnikom kościelnym (pierwotnie kapelan, który w imieniu króla rozdzielał jałmużnę).
5 Indult (łac.) – zwolnienie od obowiązujących przepisów kościelnych.
6 „mile widziany”
7 Dawna nazwa alpejskiej prowincji francuskiej, której głównym miastem jest Grenoble.
8 Zakonnik z klasztoru cystersów la Trappe, słynącego z ascezy.
9 Ruchome podpórki do podtrzymywania płonących w kominku głowni; bywały niekiedy bogato zdobione.
10 Jeśli Pan Bóg nie ustrzeże domu, na próżno czuwają ci, co go strzegą (łac.).
11 Parlament rewolucyjny, który w roku 1792 ogłosił Francję republiką i następnie skazał na śmierć Ludwika XVI.
12 Ludwik XVII – nigdy nie panował we Francji; zwolennicy monarchii burbońskiej tak nazywali zmarłego w więzieniu Temple syna Ludwika XVI.
13 Bandyta słynny w pierwszych latach XVIII w.
14 Plac paryski, na którym odbywały się egzekucje przestępców.
15 Robakiem jestem (łac.).
16 Marat (Jan Paweł) – publicysta i działacz polityczny okresu francuskiej rewolucji burżuazyjnej; niezłomny rzecznik interesów mas ludowych. Padł ofiarą kontrrewolucyjnego zamachu w 1793 r.
17 Bossuet (Jakub Benigiusz) – teolog i kaznodzieja z XVII w., zaciekle zwalczał protestantyzm.
18 Hugenotami nazywano we Francji protestantów.
19 Ludwik XIV, za którego panowania (druga połowa XVII i początek XVIII w.) feudalny absolutyzm przeżył we Francji swój największy rozkwit; po początkowym okresie tolerancji religijnej zaczęto bezwzględnie prześladować innowierców.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZECI
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
CZĘŚĆ DRUGA
KOZETA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ DRUGI
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ TRZECI
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Les Misérables
Przekład „Biblioteki Arcydzieł Literatury” z 1931 r.
Wydanie skrócone (zgodnie z wydaniem Iskier z 1954 r.).
Copyright © 2022, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-860-7
Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Studio
Ilustracje: Émile Bayard
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz