Nędznicy - Wiktor Hugo - ebook + audiobook

Nędznicy audiobook

Victor Hugo

0,0

Opis

Powieść w planach Wiktora Hugo miała być panoramicznym obrazem całego społeczeństwa francuskiego XIX wieku oraz wykładnią poglądów autora na kwestie porządku społecznego, walki z nędzą i wykluczeniem. Na kartach Nędzników, poprzez główne wątki fabularne oraz liczne dygresje, Hugo prezentuje swój program, oparty na wierze w możliwość pozytywnej przemiany każdego człowieka oraz w ciągły, obejmujący wszystkie dziedziny życia postęp. Praca nad tym epickim dziełem trwała blisko dwadzieścia lat. Powieść Nędznicy łączy elementy powieści realistycznej z silnymi elementami romantycznymi.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 56 godz. 0 min

Lektor: Marek Walczak
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
robert_gdansk

Z braku laku…

Strasznie przegadana, mało się dzieje, dłuży się. Ale jeśli ktoś lubi opisy ówczesnego życia, to znajdzie tu ich sporo. Plus dla wydawnictwa, że dźwiękowo oznaczyła części nie związane z akcją, żeby można je było pominąć 😉
05



Tom I

TOM I

Część I. Fantyna

CZĘŚĆ I

Fan­tyna

Dopóki w zgo­dzie z pra­wem i oby­cza­jami ist­nieć będzie potę­pie­nie spo­łeczne, które w cywi­li­zo­wa­nych kra­jach two­rzy pie­kło na ziemi i niwe­czy boskie prze­zna­cze­nie fata­li­zmem ludz­kim; dopóki nie zostaną roz­wią­zane trzy naj­więk­sze pro­blemy naszego wieku, to jest bieda, głód i nie­uc­two, dopóty szko­dli­wość spo­łeczna będzie moż­liwa, mówiąc zaś jesz­cze dosad­niej: ciem­nota i nędza dopóty będą na świe­cie, dopóki książki takie jak ta nie staną się uży­teczne.

Księga I: Fantyna

KSIĘGA I: FAN­TYNA

Rozdział I. Myriel

Roz­dział I

Myriel

W roku 1815 bisku­pem w Digne był Karol Fran­ci­szek Ludo­mił Myriel, sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­letni sta­rzec, który owo sta­no­wi­sko zaj­mo­wał od 1806 roku.

Cho­ciaż szcze­gół ten w zasa­dzie nie doty­czy tego, co zamie­rzam tu opo­wie­dzieć, należy się mimo wszystko – dla samej tylko dokład­no­ści – wspo­mnieć o pogło­skach i plot­kach, które krą­żyły o bisku­pie w chwili, kiedy ten przy­był do swo­jej die­ce­zji. To bowiem, co ludzie mówią o innych – nie­za­leż­nie od tego, czy jest prawdą, czy też fał­szem – czę­sto tyle samo zna­czy w ich życiu i taki sam ma wpływ na ich losy, jak ich czyny.

Myriel był synem radcy par­la­mentu w Aix, nale­żał zatem do szlachty urzęd­ni­czej. Powia­dano, że ojciec, który prze­zna­czył go na swego spad­ko­biercę, bar­dzo młodo go oże­nił, bowiem już w osiem­na­stym czy też dwu­dzie­stym roku życia, zgod­nie zresztą ze zwy­cza­jem upo­wszech­nio­nym mię­dzy rodzi­nami urzęd­ni­ków par­la­mentu. Pomimo tego mał­żeń­stwa wiele mówiono o Karolu Myrielu: choć nie­zbyt wysoki, pozo­sta­wał jed­nak przy­stojny, ubie­rał się wykwint­nie, a przy tym był dow­cipny i uprzejmy, całą zaś pierw­szą część swego życia poświę­cił światu i miłost­kom. Kiedy jed­nak nade­szła rewo­lu­cja i wypadki szybko po sobie nastę­po­wały, dzie­siąt­ko­wane i prze­śla­do­wane rodziny urzęd­ni­cze roz­pierz­chły się na wszyst­kie strony. Karol Myriel rów­nież wyemi­gro­wał w pierw­szych dniach rewo­lu­cji do Włoch. Tam na suchoty, na które cier­piała zresztą od dawna, umarła jego żona. Dzieci nie mieli, Myriel został więc sam. Jakie koleje losu prze­cho­dził? Skąd zro­dziło się w nim pra­gnie­nie samot­no­ści, izo­la­cji od świata? Czy jego powo­dem był upa­dek daw­nego spo­łe­czeń­stwa fran­cu­skiego, roz­pad wła­snej rodziny, czy też tra­giczne zda­rze­nia 93 roku, okrop­niej­sze jesz­cze może dla emi­gran­tów dla­tego, że oglą­dali je z daleka, przez zwięk­szone szkła stra­chu? Czy wśród tych roz­ry­wek i kon­tak­tów, które dotąd wypeł­niały jego życie, nagle został ugo­dzony jed­nym z tych tajem­ni­czych, strasz­nych cio­sów, które tra­fia­jąc w samo serce, oba­lają czło­wieka, nawet takiego, któ­rym nie zdo­ła­łyby wstrzą­snąć ani kata­strofy spo­łeczne, ani utrata majątku? Nikt nie potra­fiłby chyba na te pyta­nia odpo­wie­dzieć – jak­kol­wiek by jed­nak nie było, kiedy Myriel wró­cił z Włoch, był już księ­dzem.

W 1804 roku był już pro­bosz­czem w Bri­gno­les. Był stary i pro­wa­dził życie bar­dzo odosob­nione.

Pew­nego razu jakaś nie­znana bli­żej sprawa pro­bo­stwa spro­wa­dziła go do Paryża, gdzie aku­rat odby­wała się koro­na­cja. Oprócz innych zna­ko­mi­tych osób, do któ­rych uda­wał się z proś­bami od swych para­fian, Myriel gościł także u kar­dy­nała Fescha. Któ­re­goś dnia, kiedy cesarz odwie­dzał swego wuja, zastał w jego przed­po­koju zacnego pro­bosz­cza, ocze­ku­ją­cego tutaj na audien­cję. Napo­leon, widząc, że sta­rzec przy­gląda mu się z nie­ukry­waną cie­ka­wo­ścią, odwró­cił się i gwał­tow­nie spy­tał:

– Cóż to za poczci­wiec tak mi się przy­pa­truje?

– Naj­ja­śniej­szy panie – rzekł Myriel – wy patrzy­cie na poczciwca, ja zaś na boha­tera. Każdy z nas może na tym sko­rzy­stać.

Tego samego wie­czoru cesarz wypy­tał kar­dy­nała o nazwi­sko pro­bosz­cza i wkrótce potem Myriel – z wiel­kim zresztą zdzi­wie­niem – dowie­dział się, że mia­no­wano go bisku­pem w Digne.

Nie wia­domo, ile było prawdy w tym, co roz­po­wia­dano o pierw­szej poło­wie życia Myriela. Nikt nie mógł tym infor­ma­cjom zaprze­czyć lub ich potwier­dzić, ponie­waż mało osób znało jego rodzinę przed rewo­lu­cją.

Myriela spo­tkał więc taki los, jaki czeka każ­dego nowego przy­by­łego do mia­steczka, w któ­rym wiele jest ust do mówie­nia, nato­miast mało głów do myśle­nia. Nie unik­nął tego prze­zna­cze­nia pomimo faktu, że był bisku­pem – a może raczej dla­tego wła­śnie, że był bisku­pem. Inna sprawa, że plotki, z któ­rymi łączono jego imię, były tylko plot­kami, sło­wami, wyra­zami, a nawet mniej niż sło­wami, jak powiada ener­giczny język połu­dnia.

Bądź co bądź, po dzie­wię­ciu latach biskup­stwa i rezy­den­cji w Digne wszyst­kie te opo­wie­ści i tematy roz­mów, które począt­kowo zaj­mują małe mia­steczka i małych ludzi, poszły wresz­cie w głę­bo­kie zapo­mnie­nie. Nikt nie śmiałby już nie tylko o nich mówić, lecz nawet i o nich pamię­tać.

Myriel przy­był do Digne w towa­rzy­stwie swej młod­szej o dzie­sięć lat sio­stry Bap­ty­sty, pozo­sta­ją­cej starą panną. Oboje mieli tylko jedną słu­żącą, w tym samym wieku co i Bap­ty­sta. Pani Maglo­ire, która daw­niej słu­żyła tylko pro­bosz­czowi, teraz speł­niała więc podwójną funk­cję: słu­żą­cej panienki i gospo­dyni Jego Wie­leb­no­ści.

Bap­ty­sta była kobietą wysoką, bladą, szczu­płą, o łagod­nym uspo­so­bie­niu: sta­no­wiła ide­alny przy­kład tego, co rozu­miemy przez okre­śle­nie „godna sza­cunku”. Okre­śle­nie czci­godna nie paso­wało do niej jedy­nie dla­tego, że aby zasłu­żyć na miano czci­god­nej, trzeba chyba koniecz­nie być matką.

Nie była ładna, ale całe jej życie – będące jed­nym cią­giem dobrych uczyn­ków – rzu­ciło na jej postać pewien blask, spe­cy­ficzną jasność, i sta­rze­jąc się, sta­wała się piękna pięk­no­ścią swo­jej dobroci. To, co w mło­do­ści nazy­wało się chu­do­ścią, teraz zamie­niło się w pew­nego rodzaju prze­zro­czy­stość, z któ­rej prze­glą­dał już tylko anioł. Istota jej zda­wała się stwo­rzona z cie­nia – tyle tylko zawie­rała ciała, by zazna­czyć w nim płeć; ot tro­chę mate­rii zawie­ra­ją­cej świa­tło. Wiel­kie jej oczy zawsze były spusz­czone, zapewne z tego powodu, by dusza pozo­stała na ziemi.

Pani Maglo­ire była nato­miast małą sta­ruszką, białą, tłu­stą i pulchną, zawsze zajętą i zawsze zdy­szaną – to ostat­nie zarówno przez jej bez­u­stanny ruch, jak i z powodu astmy, na którą od dawna cier­piała.

Kiedy Myriel wraz z nimi przy­był do mia­steczka, uro­czy­ście objął w posia­da­nie swój biskupi pałac, zewsząd zaś odda­wano mu honory, zgod­nie zresztą z cesar­skim dekre­tem, który wyzna­cza bisku­powi miej­sce bez­po­śred­nio po gene­rale. Mer i pre­zy­dent zło­żyli mu pierw­szą wizytę, on z kolei zło­żył swoją pierw­szą wizytę gene­ra­łowi i pre­fek­towi.

Po całej cere­mo­nii Myrie­lowi pozo­sta­wało jedy­nie dać się poznać miesz­kań­com ze swo­ich czy­nów.

Rozdział II. Myriel zostaje Jego Wielebnością Ludomiłem

Roz­dział II

Myriel zostaje Jego Wie­leb­no­ścią Ludo­mi­łem

Pałac biskupi był pięk­nym, obszer­nym gma­chem z kamie­nia, wznie­sio­nym na początku ostat­niego stu­le­cia przez Hen­ryka Pugeta, dok­tora teo­lo­gii fakul­tetu pary­skiego, księ­dza Simore, który był tutaj bisku­pem w 1712 roku. Pałac ten był praw­dzi­wym pała­cem pań­skim, wszystko w nim bowiem po pań­sku wyglą­dało: apar­ta­menty biskupa, salony, pokoje, główny, bar­dzo sze­roki dzie­dzi­niec z arka­dami, zapro­jek­to­wa­nymi według daw­nej mody flo­ren­tyń­skiej; ogrody, w któ­rych rosły piękne drzewa. Była tu także sala jadalna, długa i wspa­niała kom­nata, znaj­du­jąca się na dol­nym pię­trze i wycho­dząca na wspo­mniane ogrody. W niej to wła­śnie 29 lipca 1714 roku Hen­ryk Puget oso­bi­ście podej­mo­wał wielu zna­mie­ni­tych gości: Karola Brûlart de Gen­lis, księ­cia arcy­bi­skupa d’Embrun; Anto­niego de Mes­gri­gni, kapu­cyna, biskupa w Grasse; Filipa de Vendôme, wiel­kiego prze­ora Fran­cji, opata św. Hono­rego z Lérins; Fran­ciszka Ber­tona z Gril­lon, biskupa barona z Vence; Ceza­rego de Sabran de For­cal­gnier, biskupa pana na Glandère i Jana Soanen, księ­dza ora­to­rium, zwy­kłego kazno­dzieję kró­lew­skiego, biskupa pana na Senez; por­trety tych sied­miu wie­leb­nych osób zdo­biły tę salę, a pamiętna data 29 lipca 1714 roku wyryta była zło­tymi lite­rami na stole z bia­łego mar­muru.

Do pałacu przy­le­gał szpi­tal: niski, cia­sny jed­no­pię­trowy domek z małym ogro­dem.

Do niego wła­śnie w trzy dni po swoim przy­by­ciu do mia­sta w zstą­pił biskup. Po skoń­czo­nych odwie­dzi­nach zapro­sił dyrek­tora do sie­bie:

– Panie dyrek­to­rze, ilu cho­rych ma pan teraz u sie­bie? – zapy­tał.

– Dwu­dzie­stu sze­ściu.

– Tak, wła­śnie tylu ich nali­czy­łem – potwier­dził Myriel.

– Jest cia­sno, dla­tego też łóżka stoją bar­dzo bli­sko sie­bie.

– To rów­nież zauwa­ży­łem – zgo­dził się biskup.

– W dodatku są to bar­dziej pokoje niż sale i trudno odświe­żać w nich powie­trze – wyja­śniał dalej dyrek­tor.

– To samo i ja sobie powta­rza­łem.

– Pod­czas zarazy nie wia­domo, co począć, kiedy mamy stu cho­rych naraz… Tym­cza­sem tego roku mie­li­śmy tu tyfus, a dwa lata temu febrę.

– To także przy­szło mi na myśl.

– Ale cóż począć, Wasza Wie­leb­ność? – reto­rycz­nie spy­tał dyrek­tor – trzeba robić, co się da.

Roz­mowa, która miała miej­sce w sali jadal­nej, została na moment zawie­szona. Po chwili jed­nak biskup prze­rwał mil­cze­nie i zwró­cił się do swego roz­mówcy:

– Jak pan myśli: ile łóżek zmie­ści­łoby się w tej tutaj tylko sali?

– W jadal­nej sali Waszej Wie­leb­no­ści!? – zawo­łał dyrek­tor w osłu­pie­niu. Biskup tym­cza­sem prze­bie­gał pomiesz­cze­nie wzro­kiem, zda­jąc się coś liczyć i mie­rzyć.

– Zmie­ści­łoby się dwa­dzie­ścia łóżek – rzekł jak gdyby do sie­bie, a potem, pod­no­sząc głos, dodał:

– Wie­cie, co wam powiem, panie dyrek­to­rze szpi­tala? Zaszła tu widoczna pomyłka: wy w licz­bie dwu­dzie­stu sze­ściu osób mie­ści­cie się tam w pię­ciu czy sze­ściu poko­jach, a nas troje tutaj miej­sca mamy tyle, że star­czy­łoby i dla sześć­dzie­się­ciu osób. Tak, zaszła tu pomyłka, powia­dam panu: pan ma moje miesz­ka­nie, a ja pana. Oddaj­cie mi mój dom, ten bowiem do was należy.

Naza­jutrz dwu­dzie­stu sze­ściu bied­nych cho­rych prze­nio­sło się do bisku­piego pałacu, a biskup zajął szpi­tal.

Myriel nie posia­dał wła­snego majątku, rodzina jego została bowiem zruj­no­wana przez rewo­lu­cję. Jego sio­stra pobie­rała doży­wot­nią pen­sję w wyso­ko­ści pię­ciu­set fran­ków, które wystar­czały jej na oso­bi­ste wydatki. Myrie­lowi zaś, z racji spra­wo­wa­nej funk­cji, przy­słu­gi­wało od pań­stwa pięt­na­ście tysięcy fran­ków. Tego dnia, kiedy prze­niósł się do szpi­tala, Myriel raz na zawsze prze­zna­czył tę sumę na nastę­pu­jący uży­tek. Przy­ta­czamy tutaj notatkę, skre­śloną jego wła­sną ręką:

Małe semi­na­rium: tysiąc pięć­set fran­ków

Kon­gre­ga­cja myśli: sto fran­ków

Na laza­ry­stów Mont­di­dier: sto fran­ków

Semi­na­rium misji zagra­nicz­nych w Paryżu: dwie­ście fran­ków

Kon­gre­ga­cja św. Ducha: sto pięć­dzie­siąt fran­ków

Duchowne zakłady w Ziemi Świę­tej: sto fran­ków

Sto­wa­rzy­sze­nie miło­ści macie­rzyń­skiej: trzy­sta fran­ków

Takież sto­wa­rzy­sze­nie w Arles: pięć­dzie­siąt fran­ków

Na sprawę polep­sze­nia warun­ków życia w wię­zie­niach: czte­ry­sta fran­ków

Na sprawę pomocy i oswo­bo­dze­nia więź­niów: pięć­set fran­ków

Na uwol­nie­nie ojców rodzin wię­zio­nych za długi: tysiąc fran­ków

Doda­tek do pen­sji nauczy­cieli szkó­łek w die­ce­zji: dwa tysiące fran­ków

Maga­zyny pań­stwowe w gór­nych Alpach: sto fran­ków

Kon­gre­ga­cja dam w D. w Mano­sque i Siste­ron dla bez­płat­nej nauki ubo­gich dziew­cząt: tysiąc pięć­set fran­ków

Na ubo­gich: sześć tysięcy fran­ków:

Mój oso­bi­sty wyda­tek: tysiąc fran­ków

W swym posta­no­wie­niu nie zmie­nił niczego przez cały czas spra­wo­wa­nia swego urzędu. Nazy­wał je ure­gu­lo­wa­niem wydat­ków domu swego.

Bap­ty­sta przy­jęła roz­po­rzą­dze­nie brata z naj­więk­szą ule­gło­ścią. Dla niej Myriel był zresztą nie tylko bra­tem, ale i bisku­pem; przy­ja­cie­lem przez zwią­zek krwi, lecz i zwierzch­ni­kiem przez Kościół. Kochała go i czciła zara­zem. Kiedy mówił, potwier­dzała jego słowa, kiedy dzia­łał, dopo­ma­gała mu w czy­nach. Jedy­nie słu­żąca, pani Maglo­ire, tro­chę szem­rała, że biskup prze­zna­czył dla sie­bie tylko tysiąc fran­ków, co razem z pen­sją Bap­ty­sty dawało zale­d­wie tysiąc pięć­set fran­ków. Z tej sumy musiały utrzy­mać się dwie stare kobiety i jeden sta­rzec. Dzięki mądrej admi­ni­stra­cji Bap­ty­sty i suro­wej oszczęd­no­ści słu­żą­cej biskup miał jed­nak w dodatku jesz­cze na tyle zapa­sów, że zawsze mógł ugo­ścić jakie­goś przy­by­łego do mia­sta, wiej­skiego pro­bosz­cza.

Pew­nego dnia, mniej wię­cej po trzech mie­sią­cach od przy­by­cia całej trójki do Digne, biskup oznaj­mił:

– Mimo wszystko, wiele mi bra­kuje!

– Spo­dzie­wam się! – zawo­łała pani Maglo­ire – Wasza Wie­leb­ność nie dopo­mi­nała się nawet o to, co się jej należy na koszt powozu w mie­ście i objaz­dów po die­ce­zji. Tym­cza­sem było to w zwy­czaju daw­nych bisku­pów.

– A prawda! – zgo­dził się biskup – Macie słusz­ność, pani Maglo­ire.

I rze­czy­wi­ście upo­mniał się o swoje pie­nią­dze.

W jakiś czas póź­niej rada główna, czy­niąc zadość tej proś­bie, zapi­sała sumę trzech tysięcy fran­ków pod nastę­pu­jącą rubryką: suma wyzna­czona na koszta powozu, koszta poczty i koszta objaz­dów po die­ce­zji.

Miej­scowa bur­żu­azja pod­nio­sła z tego powodu wielki krzyk, przy tej oka­zji pewien sena­tor cesar­stwa, dawny czło­nek Rady Pię­ciu­set, przy­chylny osiem­na­stemu Bru­ma­ire’owi i posia­da­jący nie­opo­dal mia­sta Digne wspa­niałą posia­dłość, napi­sał do odpo­wied­niego mini­stra, Bigot’a de Préameneu, poufny list, z któ­rego zacy­tu­jemy parę słów:

Koszta powo­zowe? Po co to w mie­ście, liczą­cym nie­spełna cztery tysiące miesz­kań­ców? Koszta objaz­dów? Po pierw­sze: po co te objazdy? I jakim spo­so­bem jeź­dzić wozem w tych górach? Nie ma dróg. Może doje­chać tylko konno. Nawet po moście na Durance pod Château-Arnoux zale­d­wie wózki zaprzę­gnięte wołami prze­cho­dzić mogą. Wszy­scy ci księża podobni są do sie­bie: chciwi i skąpi. Ten z początku uda­wał apo­stoła. Teraz jed­nak robi się jak inni, trzeba mu karety. Trzeba mu prze­py­chu, jak daw­nym bisku­pom! Och, wszy­scy ci popi! Panie hra­bio, dotąd nie będzie dobrze, dokąd cesarz nie uwolni nas od tych kle­chów. Precz z papie­żem! Co do mnie, jestem za samym ceza­rem, itd.

Pani Maglo­ire prze­ciw­nie, bar­dzo się z pomy­słu ucie­szyła:

– Dobrze – rze­kła do panny Bap­ty­sty – Jego Wie­leb­ność zaczął od innych, musiał zatem skoń­czyć na sobie. Wszyst­kie swe potrzeby pły­nące z miło­sier­dzia zaspo­koił. Te trzy tysiące fran­ków to już dla nas! Naresz­cie!

Tego samego wie­czoru biskup napi­sał nastę­pu­jący rachu­nek, po czym prze­ka­zał go sio­strze:

Na bulion mię­sny dla pacjen­tów szpi­tala: tysiąc pięć­set fran­ków

Na sto­wa­rzy­sze­nie macie­rzyń­skiej opieki w Aix: dwie­ście pięć­dzie­siąt fran­ków

Na pod­rzut­ków: pięć­set fran­ków

Na sie­roty: pięć­set fran­ków

Ogó­łem: trzy tysiące fran­ków

Takie były posta­no­wie­nia Myriela.

Jeśli cho­dzi o dodat­kowe dochody biskupa, te uzy­ski­wane z zapo­wie­dzi, dys­pens, chrztów, kazań, świę­ceń kościo­łów i kaplic oraz ślu­bów, biskup pobie­rał je od boga­tych z tak wiel­kim zapa­łem, z jakim póź­niej roz­da­wał je bied­nym.

W krót­kim cza­sie zaczęły napły­wać rów­nież pie­niężne ofiary. Ci, któ­rzy mieli, i ci, któ­rym bra­ko­wało, uda­wali się do Myriela: jedni z jał­mużną, inni po jał­mużnę. W nie­spełna rok biskup stał się skarb­ni­kiem wszyst­kich dobro­dziejstw i kasje­rem wszyst­kich nie­szczęść. Przez jego ręce prze­cho­dziły znaczne sumy, lecz on sam ni­gdy nie zmie­nił niczego w swoim spo­so­bie życia, ni­gdy nie spra­wił sobie żad­nej zby­tecz­nej rze­czy, jedy­nie te, które uwa­żał za konieczne.

Prze­ciw­nie nawet: ponie­waż zawsze wię­cej jest nędzy u dołu niż bra­ter­stwa u góry, wszystko było roz­dane – jeśli można się tak wyra­zić – zanim zostało otrzy­mane. Było to tro­chę jak lanie wody na suchą zie­mię: na próżno odbie­rał pie­nią­dze, bo i tak ni­gdy ich nie miał. Wów­czas obdzie­rał z nich sie­bie.

Ist­nieje zwy­czaj, że biskupi wymie­niają swoje chrzestne imię na czele swych roz­ka­zów lub listów paster­skich. Biedni miej­scowi ludzie, wie­dzieni instynk­tem i uczu­ciem, spo­śród imion biskupa wybrali te, które jako jedyne miało dla nich jakieś zna­cze­nie: nie nazy­wali go więc ina­czej, jak bisku­pem Ludo­mi­łem. My rów­nież tak będziemy go nazy­wać, tym bar­dziej że nazwa ta podo­bała się i jemu.

– Lubię to imię – powta­rzał – Ludo­mił łago­dzi Wie­leb­ność.

Nie utrzy­mu­jemy jed­nak, że por­tret, który tutaj nakre­śli­li­śmy, jest zupeł­nie zgodny z prawdą; na pewno jest jed­nak do niej zbli­żony.

Rozdział III. Dobremu biskupowi ciężkie jest biskupstwo

Roz­dział III

Dobremu bisku­powi cięż­kie jest biskup­stwo

Biskup wpraw­dzie prze­zna­czył powo­zowe pie­nią­dze na jał­mużnę dla bied­nych, nie­mniej i tak objeż­dżał swoje biskup­stwo. Tym­cza­sem objazd po die­ce­zji w tym mie­ście rze­czy­wi­ście bar­dzo był męczący: mało w nim płasz­czyzn, za to mnó­stwo gór, zaś wła­ści­wych dróg, jak widzie­li­śmy, nie ma pra­wie wcale. Zwie­dzić zaś trzeba było trzy­dzie­ści dwa pro­bo­stwa, czter­dzie­ści jeden wika­ria­tów i dwie­ście osiem­dzie­siąt filii. Biskup Ludo­mił dawał jed­nak temu wszyst­kiemu radę. Jeżeli miej­sco­wość znaj­do­wała się bli­sko, szedł pie­chotą, jeżeli cho­dziło o płasz­czyznę, jechał kariolką, jeśli zaś prze­być miał płasz­czyznę, uda­wał się tam spe­cjal­nym gór­skim powo­zem. Obie kobiety prze­waż­nie mu towa­rzy­szyły, w przy­padku jed­nak, kiedy podróż była zbyt uciąż­liwa, jechał sam.

Pew­nego dnia wje­chał na ośle do Senez, sta­ro­żyt­nego bisku­piego mia­sta. Finanse jego, zupeł­nie w tej chwili wyczer­pane, nie pozwa­lały mu na inny spo­sób podró­żo­wa­nia. Mer mia­sta wyszedł na jego spo­tka­nie i zgor­szo­nym wzro­kiem patrzył na biskupa zła­żą­cego z osła. Kilku miesz­kań­ców mia­sta śmiało się zaś, spo­glą­da­jąc na ten widok.

– Panie merze – rzekł tym­cza­sem biskup – widzę, że gor­szę tak was, jak i tych panów, wydaje się wam, że biedny ksiądz grze­szy wielką pychą, pozwa­la­jąc sobie na spo­sób jazdy, któ­rego uży­wał sam Chry­stus. Zapew­niam was jed­nak, że zro­bi­łem to z koniecz­no­ści, nie zaś przez żadną próż­ność.

Dla tych, któ­rych odwie­dzał, zawsze był zresztą łagodny i pobłaż­liwy, wię­cej mówił, niż nauczał, zaś w swo­ich wywo­dach posłu­gi­wał się naj­prost­szymi, zro­zu­mia­łymi dla wszyst­kich przy­kła­dami. Miesz­kań­com jed­nej oko­licy sta­wiał za wzór oko­licę sąsied­nią. Tam gdzie widział brak współ­czu­cia dla potrze­bu­ją­cych, powta­rzał na przy­kład:

– Spójrz­cie na miesz­kań­ców Brian­con. Ubo­gim, sie­ro­tom i wdo­wom pozwo­lili kosić łąki o trzy dni wcze­śniej niż innym. Odbu­do­wują rów­nież bez­płat­nie ich zruj­no­wane domy. Toteż Bóg im bło­go­sławi, od stu lat nie było tam ani jed­nego mor­dercy.

We wsiach, któ­rych miesz­kańcy byli chciwi na zysk i żniwo, mówił z kolei tak:

– Patrz­cie na Embrun. Tam jeśli pod­czas żniw jakiś ojciec rodziny ma swo­ich synów na służ­bie lub w woj­sku, sam zaś jest chory lub zatrud­niony u kogoś innego, wów­czas pro­boszcz poleca go para­fia­nom pod­czas kaza­nia: w nie­dzielę, po mszy, wszy­scy miesz­kańcy wio­ski, męż­czyźni, kobiety i dzieci udają się na pole owego bie­daka, koszą zboże i odwożą do jego sto­doły ziarno oraz słomę.

Do rodzin, żyją­cych ze sobą w nie­zgo­dzie, kłó­cą­cych się o pie­nią­dze oraz spadki, prze­ma­wiał tak:

– Patrz­cie na górali w Devolny… Kraj to dziki, nie usły­szysz tam sło­wika nawet raz na pięć­dzie­siąt lat. A gdy tam w jakiejś rodzi­nie umrze ojciec, chłopcy zaraz idą w świat za zarob­kiem, mają­tek swój pozo­sta­wia­jąc dziew­czę­tom, by te mogły zna­leźć sobie mężów.

W okrę­gach, któ­rych miesz­kańcy wyka­zy­wali upodo­ba­nie do pro­ce­sów, ruj­nu­jąc się tym samym przez coraz to nowe sprawy sądowe, biskup mówił:

– Patrz­cie na poczci­wych chłop­ców doliny Quey­ras. Jest ich tam trzy tysiące dusz! Mój Boże, to tak, jakby jakieś małe pań­stewko! Tym­cza­sem nie znają tam ani sędziego, ani woź­nego, wszystko bowiem zała­twia mer. On nakłada podatki, on każ­dego sumien­nie roz­li­cza, on też bez­płat­nie roz­są­dza kłót­nie, roz­dziela ojco­wi­zny, nie pobie­ra­jąc za to opłaty, wydaje wyroki – rów­nież bez żad­nych kosz­tów. Słu­chają go tam, ponie­waż jest czło­wie­kiem spra­wie­dli­wym, ludzie zaś są szcze­rzy i pro­ści.

Tam, gdzie nie znaj­do­wał nauczy­ciela szkółki, wska­zy­wał na miesz­kań­ców Quey­rasu:

– Wie­cie, jak oni robią? – pytał – Ponie­waż mała wio­ska nie może wyży­wić nauczy­ciela, mają więc nauczy­cieli, któ­rych opłaca cała dolina i któ­rzy obcho­dzą wio­ski, pozo­sta­jąc przez tydzień w jed­nej, a w dru­giej, na przy­kład, przez dzie­sięć dni. I uczą. Nauczy­ciele ci cho­dzą po jar­mar­kach, gdzie sam ich widzia­łem; można ich poznać po pió­rach do pisa­nia, które noszą przy kape­lu­szach. Ci, co uczą jedy­nie czy­tać, mają tylko jedno pióro, ci, co uczą jesz­cze licze­nia, mają dwa pióra, ci wresz­cie, któ­rzy uczą czy­ta­nia, licze­nia i łaciny, mają trzy pióra. I ci są już bar­dzo uczeni. A jaki to prze­cież wstyd nic nie umieć! Zrób­cie tak jak miesz­kańcy Quey­rasu.

Wszystko to mówił poważ­nie, po ojcow­sku, jako przy­kłady wybie­rał para­bole idące wprost do celu. Mało przy tym uży­wał pojęć, a wię­cej obra­zów, co przy­po­mi­nało naukę samego Chry­stusa, pły­nącą z głę­bo­kiego prze­ko­na­nia i tym samym prze­ko­nu­jącą.

Rozdział IV. Dzieła podobne do słów

Roz­dział IV

Dzieła podobne do słów

W roz­mo­wie biskup Ludo­mił był uprzejmy i wesoły. Dosto­so­wy­wał się do umy­słów dwóch sta­rych kobiet, które przy nim żyły: kiedy się śmiał, był to śmiech stu­denta.

Pani Maglo­ire chęt­nie nazy­wała go Jego Wiel­ko­ścią. Pew­nego dnia biskup wstał z fotela i udał się po znaj­du­jącą się w biblio­teczce książkę, która jed­nak leżała na jed­nej z gór­nych pó­łek i któ­rej nie mógł przez to dosię­gnąć.

– Pani Maglo­ire, podaj­cie mi krze­sło – popro­sił – Jego Wiel­kość nie sięga tej półki.

Innym razem biskup gościł swoją daleką krewną, hra­binę de Lô, która nie zanie­dby­wała żad­nej spo­sob­no­ści, by wyli­czać – jak je nazy­wała – nadzieje zwią­zane z trzema jej synami. Miała kilku bar­dzo sta­rych i sto­ją­cych już nad gro­bem krew­nych, któ­rych naj­bliż­szymi spad­ko­bier­cami byli wła­śnie jej syno­wie. Naj­młod­szy z nich miał po jed­nej z babć wziąć dobre sto tysięcy fran­ków, dru­giemu miał się dostać tytuł księ­cia po wuju, trzeci zaś był spad­ko­biercą paro­stwa po dziadku. Biskup zwy­kle słu­chał w mil­cze­niu tych nie­win­nych, macie­rzyń­skich prze­chwa­łek. Tego razu zda­wał się jed­nak bar­dziej niż zwy­kle zamy­ślony, pod­czas kiedy pani Lô szcze­gó­łowo wyli­czała wszyst­kie te poten­cjalne suk­cesy i nadzieje. Spo­strze­gł­szy to, prze­rwała i rze­kła z pewną nie­cier­pli­wo­ścią:

– Mój Boże, kuzy­nie, nad czym ty tak myślisz?

– Myślę – odparł biskup – o czymś szcze­gól­nym, a co, jak mi się wydaje, znaj­duje się u św. Augu­styna: „Nadzieje swoje pokła­daj­cie w tym, po któ­rym nie obej­mie­cie spadku”.

Jesz­cze innym razem, otrzy­maw­szy zawia­do­mie­nie o śmierci pew­nego szlach­cica w oko­licy, przy któ­rym znaj­do­wała się nie tylko lista god­no­ści zmar­łego, ale także lista tytu­łów feu­dal­nych i szla­chec­kich wszyst­kich jego krew­nych, biskup Ludo­mił zawo­łał:

– Jaki mocny kark ma śmierć! Co za cię­żar tytu­łów potrafi udźwi­gnąć! Ileż to sprytu mają ludzie, że potra­fią tak zużyt­ko­wać grób na korzyść próż­no­ści!

Przy odpo­wied­niej spo­sob­no­ści zawsze potra­fił łagod­nie zażar­to­wać, zaś żart jego pra­wie za każ­dym razem niósł ze sobą jakieś głęb­sze zna­cze­nie. Kie­dyś, pod­czas postu, do mia­sta przy­był pewien młody wika­riusz i wygło­sił kaza­nie w kate­drze. Był przy tym dość wymowny. Przed­mio­tem jego mowy było miło­sier­dzie. Wzy­wał więc boga­tych, by wspie­rali ubo­gich w celu unik­nię­cia pie­kła, które przed­sta­wił, jak tylko umiał naj­strasz­li­wiej, i dla zasłu­że­nia na niebo, które odma­lo­wał jako miej­sce zachwy­ca­jące i przez wszyst­kich pożą­dane. Mię­dzy słu­cha­czami znaj­do­wał się także pewien dawny kupiec – a tro­chę także i lichwiarz – znany wszyst­kim Géborand, który na swoim han­dlu zaro­bił dwa miliony. Mimo to ni­gdy jesz­cze nie obda­rzył on jał­mużną żad­nego ubo­giego. Po tym kaza­niu zauwa­żono jed­nak, że co nie­dzielę dawał jed­nego sous sta­rym żebracz­kom, sie­dzą­cym przed kościo­łem. Sousem tym dzie­liło się ich sześć. Pew­nego dnia biskup spo­strzegł kupca dają­cego ową jał­mużnę i z uśmie­chem rzekł do sio­stry:

– Pan Géborand kupuje raj za sousa.

Jeżeli cho­dziło o miło­sier­dzie, biskup nie cofał się nawet przed odmową i potra­fił mówić wów­czas rze­czy, które dawały do myśle­nia. Pew­nego razu kwe­sto­wał na rzecz ubo­gich w jed­nym z salo­nów, w któ­rym znaj­do­wał się także mar­kiz Champ­ter­cier, stary, bogaty ską­piec, który miał być ultra­ro­ja­li­stą, a zatem wol­te­ria­ni­nem. Biskup pod­szedł do niego i dotknął jego ramie­nia:

– Panie mar­ki­zie, musi mi pan dać cokol­wiek.

Mar­kiz odwró­cił się i odpo­wie­dział sucho:

– Wasza Wie­leb­ność, ja mam wła­snych ubo­gich.

– Oddaj mi zatem ich – odparł biskup.

Kie­dyś znów wygło­sił takie kaza­nie w kate­drze:

„Moi dro­dzy bra­cia, moi dobrzy przy­ja­ciele: jest we Fran­cji trzy­sta dwa­dzie­ścia tysięcy domów chłop­skich, które mają tylko po trzy otwory, osiem­set sie­dem­na­ście tysięcy takich, które mają tylko po dwa otwory – drzwi i jedno okno – i na koniec trzy­sta czter­dzie­ści sześć tysięcy takich, które mają tylko jeden otwór, mia­no­wi­cie same drzwi. Przy­czyną tego jest rzecz zwana podat­kiem od drzwi i okien. Wyobraź­cie sobie wszyst­kich tych ludzi tam żyją­cych, stare kobiety i małe dzieci, a poj­mie­cie, ile to cho­rób, jakie gorączki! Nie­stety! Bóg daje ludziom powie­trze, ale prawo im je sprze­daje! Nie oskar­żam prawa, ale chwalę Boga. W depar­ta­men­cie Izery, Var, w Alpach, wyż­szych i niż­szych, chłopi nie posia­dają nawet taczek i na wła­snych grzbie­tach prze­wożą nawóz, nie mają świec i palą smolne łuczywa oraz kawałki sznu­rów, uma­czane w żywicy. Tak się dzieje w całym gór­nym Del­fi­na­cie. Chlub pieką raz na pół roku, za pomocą wysu­szo­nego kro­wieńca. W zimie ten chlub rąbią sie­kierą i przez całą dobę moczą, by uczy­nić go jadal­nym. Bra­cia moi, miej­cie litość i zauważ­cie, jak dookoła was cier­pią ludzie!”.

Z pocho­dze­nia Pro­wan­sal­czyk, biskup Ludo­mił z łatwo­ścią wyuczył się wszyst­kich regio­na­li­zmów połu­dnio­wych i posłu­gi­wał się nimi przy każ­dej oka­zji. Bar­dzo podo­bało się to ludowi, a tym samym w dużym stop­niu uła­twiło mu dostęp do umy­słów wier­nych. W cha­cie i w górach czuł się jak u sie­bie, bo umiał mówić naj­szczyt­niej­sze rze­czy w naj­po­spo­lit­szym języku. Mówiąc wszyst­kimi narze­czami, wcho­dził do wszyst­kich dusz. W obej­ściu był zresztą taki sam dla ludzi wykształ­co­nych i świa­to­wych jak i dla pospól­stwa. Ni­gdy też nikogo pochop­nie nie potę­piał, zawsze brał pod uwagę oko­licz­no­ści, powta­rza­jąc przy tym:

– Zoba­czymy, jaką drogą poszedł błąd.

Będąc, jak sam powia­dał, eks­grzesz­ni­kiem, nie miał w sobie owej wiel­kiej suro­wo­ści dla innych i swoje prze­ko­na­nia w tej kwe­stii wypowia­dał gło­śno, cho­ciaż zło­śliwi okrut­nicy marsz­czyli na to brwi.

„Czło­wiek – powia­dał tym­cza­sem biskup Ludo­mił – ma na sobie ciało, które jest jego cię­ża­rem i zara­zem pokusą. Cią­gnie je za sobą i cza­sem mu ustę­puje. Musi czu­wać nad nim, powstrzy­my­wać je, hamo­wać i jedy­nie w osta­tecz­no­ści mu ule­gać. W tej ule­gło­ści też zresztą może być jesz­cze błąd, ale taki błąd jest już tylko małym błę­dem. Jest upad­kiem, ale upad­kiem na kolana, upad­kiem, który może zakoń­czyć się modli­twą.

Być świę­tym, to być wyjąt­kiem, być spra­wie­dli­wym – to już jed­nak zasada. Błądź­cie, upa­daj­cie, grzesz­cie, ale bądź­cie spra­wie­dliwi.

Sta­rać się jak naj­mniej grze­chów popeł­nić, powinno być pra­wem dla czło­wieka. Życie bez grze­chu żad­nego jest jed­nak marze­niem anioła. Wszystko, co bowiem jest ziem­skie, ulega grze­chowi. Grzech jest siłą cią­że­nia”.

Jeżeli sły­szał, że ludzie bar­dzo krzy­czą i bar­dzo się na coś obu­rzają, mówił, uśmie­cha­jąc się przy tym:

– Ho! ho! Musi to być jakaś wielka zbrod­nia, któ­rej wszy­scy się dopusz­czają: prze­stra­szona hipo­kry­zja śpie­szy więc z gło­śnym pro­te­stem, chcąc sama ukryć się za nim.

Był pobłaż­liwy dla kobiet i ubo­gich, któ­rych jed­na­kowo mocno przy­gnia­tały spo­łeczne zasady. Twier­dził, że błędy kobiet, dzieci, sług, sła­bych, ubo­gich i nie­świa­do­mych są błę­dami mężów, ojców, panów, sil­nych, boga­tych i uczo­nych.

Powia­dał przy tym:

– Tych, któ­rym bra­kuje wie­dzy, uczcie, jak tylko może­cie naj­wię­cej, spo­łe­czeń­stwo popeł­nia błąd, nie ofe­ru­jąc nauki bez­płat­nej, ono samo odpo­wiada za ciem­notę, którą stwa­rza. W nie­uczo­nej duszy jest ciemno i grzech się rodzi. Win­nym jest nie ten, co popeł­nia grzech, ale ten, który spra­wie ciem­ność.

Jak widać, miał spe­cy­ficzny i wła­ściwy dla sie­bie spo­sób osą­dza­nia rze­czy, praw­do­po­dob­nie zaczerp­nął go z Ewan­ge­lii.

Pew­nego dnia roz­po­wia­dano w jed­nym salo­nie o kry­mi­nal­nym pro­ce­sie, który się wów­czas toczył, i o wyroku, jaki miał wkrótce zapaść. Sprawa doty­czyła nie­szczę­śnika, który pozba­wiony wszel­kich środ­ków do życia, a mający uko­chaną kobietę i dziecko na utrzy­ma­niu, zajął się fał­szo­wa­niem pie­nię­dzy. Fał­szer­stwo jesz­cze wtedy było karane śmier­cią. Zatrzy­mano rów­nież kobietę, która zmie­niała pierw­szą sztukę, wyko­naną przez męż­czy­znę. Tak się zło­żyło, że dowody świad­czyły jedy­nie prze­ciwko niej i tylko ona jedna mogła też obcią­żyć swo­jego kochanka i tym samym go zgu­bić. Pomimo tego, że bar­dzo na nią naci­skano, zaparła się jed­nak. Wów­czas pro­ku­ra­tor wpadł na pewien pomysł: za pomocą uryw­ków listów zręcz­nie pod­su­wa­nych oskar­żo­nej, wmó­wiono nie­szczę­śli­wej, że miała rywalkę i że uko­chany ją zdra­dzał. Unie­siona sza­łem zazdro­ści, wydała wów­czas męż­czy­znę, wszystko wyznała i wszyst­kiemu też dowio­dła. Fał­szerz był więc zgu­biony: wkrótce miał zostać ska­zany w Aix, razem zresztą ze swoją wspól­niczką. Teraz w salo­nie opo­wia­dano o tym zda­rze­niu, jed­no­cze­śnie chwa­ląc zręcz­ność urzęd­nika. Biskup słu­chał tej histo­rii w mil­cze­niu, a na koniec zapy­tał:

– Gdzie będą sądzić tych ludzi?

– W sądzie kry­mi­nal­nym – odpo­wie­dział mu ktoś.

– A gdzie sądzić będą pro­ku­ra­tora?

Innym razem zda­rzył się w mie­ście tra­giczny wypa­dek. Pewien czło­wiek został ska­zany na śmierć za zabój­stwo. Nie­zu­peł­nie uczony, ale też nie cał­ko­wity nieuk, był kugla­rzem na jar­mar­kach i jed­no­cze­śnie publicz­nym pisa­rzem. Jego pro­ces mocno wszyst­kich zaj­mo­wał. W wigi­lię dnia prze­zna­czo­nego na egze­ku­cję, wię­zień zacho­ro­wał. Ponie­waż potrzebny był ksiądz, który przy­go­to­wałby ska­za­nego na śmierć, wezwano do niego pro­bosz­cza. Ten jed­nak odmó­wił w takich sło­wach:

– To do mnie nie należy. Po co mi ta pańsz­czy­zna i ten kuglarz? Ja także jestem chory, a wię­zie­nie nie jest miej­scem dla mnie.

Biskup dowie­dział się o tym i rzekł:

– Ksiądz pro­boszcz ma słusz­ność. To nie miej­sce dla niego, tylko dla mnie.

Natych­miast też udał się do wię­zie­nia; zaszedł do izby kugla­rza, zwró­cił się do niego po imie­niu, wziął go za rękę i długo do niego prze­ma­wiał. Cały dzień tam spę­dził, zapo­mi­na­jąc o jedze­niu i odpo­czynku, modląc się do Boga za duszę ska­za­nego i modląc się do ska­za­nego za jego wła­sną duszę. Mówił mu naj­więk­sze prawdy, czyli te, które są zara­zem naj­prost­szymi praw­dami. Był dla niego ojcem, bra­tem i przy­ja­cie­lem, bisku­pem zaś tylko o tyle, by go pobło­go­sła­wić. Nauczył go wszyst­kiego, uspo­ka­ja­jąc i pocie­sza­jąc zara­zem. Gdyby nie on, kuglarz umarłby w roz­pa­czy, śmierć była bowiem dla niego prze­pa­ścią. Stał nad nią, drżąc cały i ze wstrę­tem się przed nią cofa­jąc. Był na tyle świa­domy swej sytu­acji, że nie mógł zacho­wać spo­koju. Wyrok śmierci wstrzą­snął nim do głębi i nie­jako roze­rwał tu i ówdzie ową zasłonę, która oddziela nas od tajem­nicy rze­czy, a którą nazy­wamy życiem. Przez te okropne szpary wciąż patrzył poza ten świat i widział tylko ciem­ność: biskup nato­miast uka­zał mu świa­tło.

Naza­jutrz, kiedy straż­nicy przy­szli po nie­szczę­śliwca, biskup też tam był. Wyszedł za nim i uka­zał się tłu­mowi w swoim fio­le­to­wym płasz­czyku, z krzy­żem bisku­pim na szyi, obok ska­zańca skrę­po­wa­nego wię­zami.

Wraz z nim wszedł na wózek, wraz z nim w zstą­pił rów­nież na rusz­to­wa­nie. Kuglarz, który poprzed­niego dnia tak bar­dzo był przy­bity i przy­gnę­biony, teraz miał twarz roz­pro­mie­nioną, czuł bowiem, że jego dusza pojed­nała się z nie­bem i spo­dzie­wał się ujrzeć Boga. Biskup poca­ło­wał go i w chwili, kiedy miało już paść ostrze, rzekł jesz­cze:

– Bóg wskrze­sza tego, kogo czło­wiek zabija, ten, kogo bra­cia zabi­jają, odnaj­duje Boga. Módl się, wierz i wstąp do życia! Bóg tam jest!

Kiedy zszedł z rusz­to­wa­nia, w spoj­rze­niu jego było coś takiego, co kazało tłu­mowi roz­stą­pić się przed nim. Nie wia­domo było, co bar­dziej podzi­wiać: jasność jego obli­cza czy też jego spo­kój. Wró­ciw­szy do swo­jego skrom­nego miesz­ka­nia, który z uśmie­chem nazy­wał swoim pała­cem, rzekł do sio­stry:

– Pon­ty­fi­kal­nie odpra­wi­łem nabo­żeń­stwo.

Ponie­waż rze­czy naj­szczyt­niej­sze są zawsze naj­mniej rozu­miane, zna­leźli się przeto ludzie, któ­rzy uwa­żali postę­pek biskupa za prze­sadę. Opi­nie takie krą­żyły jed­nak tylko po salo­nach – lud, który w świę­tych czy­nach nie doszu­kuje się niczego złego, pełen był wdzięcz­no­ści i podziwu.

Co do biskupa, to widok gilo­tyny stał się jed­nak dla niego cio­sem, po któ­rym długo nie mógł dojść do sie­bie.

Rze­czy­wi­ście, owa kon­struk­cja, która wznie­siona roz­ciąga się przed widzem, ma w sobie coś, co u każ­dego może wywo­łać halu­cy­na­cje. Można obo­jęt­nie pod­cho­dzić do kary śmierci, nie usto­sun­ko­wu­jąc się do niej, dopóki na wła­sne oczy nie ujrzy się gilo­tyny: jeśli zaś już raz się ją ujrzy, nastę­puje gwał­towny wstrząs i wtedy już trzeba na coś się zde­cy­do­wać – za albo prze­ciw. Jedni ją wychwa­lają, jak Joseph de Maistre, inni zaś potę­piają, jak Cezare Bec­ca­ria. Gilo­tyna, która jest uświę­ce­niem suro­wego prawa, sama z natury nie jest bierna i nie pozwala zacho­wać bier­no­ści wobec sie­bie. Kto ją zoba­czy, musi poczuć dresz­cze. Dookoła jej ostrza usta­wiły się wszyst­kie wąt­pli­wo­ści i nie­wia­dome, doty­ka­jące spo­łecz­nych zagad­nień. Rusz­to­wa­nie nie jest tylko budyn­kiem, nie jest tylko maszyną, zro­bioną z drzewa, żelaza i sznu­rów. Wydaje się, że jest to jakiś osobny gatu­nek istoty, wyka­zu­ją­cej jakąś ponurą ini­cja­tywę: można by powie­dzieć, że ta maszyna widzi, sły­szy i rozu­mie, że to drzewo, żelazo i sznury posia­dają wła­sną wolę. Na jej widok dusza wpada w straszną zadumę i gilo­tyna przed­sta­wia się wów­czas jako coś ohyd­nego, coś bio­rą­cego czynny udział w tym, co robi. Rusz­to­wa­nie jest rodza­jem potwora, który wycho­dzi z rąk sędziego i cie­śli; wid­mem, które zdaje się żyć strasz­nym rodza­jem życia, na który skła­dają się wszyst­kie zadane prze­zeń śmierci.

Toteż wra­że­nie było okropne i głę­bo­kie – naza­jutrz po egze­ku­cji i przez wiele następ­nych dni, biskup zda­wał się być przy­gnę­biony. Zni­kła pogoda, która w owej posęp­nej chwili jaśniała na jego twa­rzy: teraz widmo spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej zaczęło go prze­śla­do­wać. On, co zwy­kle po speł­nie­niu każ­dego swo­jego obo­wiązku wra­cał roz­pro­mie­niony, teraz wyglą­dał tak, jak gdyby czy­nił sobie jakieś wyrzuty. Chwi­lami roz­ma­wiał sam ze sobą, pół­gło­sem pro­wa­dząc jakieś ponure mono­logi. Oto, co pew­nego dnia usły­szała i zapa­mię­tała jego sio­stra:

– Nie przy­pusz­cza­łem, że to jest tak potworne. Źle jest zagłę­biać się w prawo boskie do takiego stop­nia, by nie spo­strze­gać prawa ludz­kiego. Śmierć tylko do Boga należy. Jakim pra­wem ludzie ośmie­lają się doty­kać tej rze­czy nie­zna­nej?

Z cza­sem jed­nak wra­że­nie osła­bło i powoli się zacie­rało. Zauwa­żono mimo wszystko, że biskup sta­rał się odtąd omi­jać plac egze­ku­cji.

O każ­dej godzi­nie można było nato­miast wzy­wać Myriela do łóżek cho­rych i umie­ra­ją­cych. Wie­dział on o tym, że jest to jego naj­waż­niej­szy obo­wią­zek i naj­po­trzeb­niej­sza praca. Rodziny wdów i sie­rot nie potrze­bo­wały go nawet wzy­wać, sam przy­cho­dził. Potra­fił całymi godzi­nami sie­dzieć w mil­cze­niu obok czło­wieka, który utra­cił uko­chaną żonę, czy też obok matki, która opła­ki­wała swe dzie­cię. Tak jak wie­dział, kiedy powi­nien mil­czeć, tak też wie­dział, kiedy zacząć mówić. Był nie­oce­nio­nym przy­ja­cie­lem, który nie tyle sta­rał się osła­biać boleść przez zapo­mnie­nie, ile usi­ło­wał nawet zwięk­szyć ją, dając jed­no­cze­śnie nadzieję. Powta­rzał zawsze:

– Miej­sce się na bacz­no­ści, byście w fał­szywy spo­sób nie zwra­cali się ku waszym umar­łym: nie myśl­cie o tym, co gnije. Patrz­cie wytrwale, a w głębi nieba ujrzy­cie świa­tełko bijące od waszego uko­cha­nego zmar­łego.

Biskup wie­dział, że taka wiara uzdra­wia. Sta­rał się uspo­koić czło­wieka zroz­pa­czo­nego, poka­zu­jąc mu pal­cem czło­wieka zre­zy­gno­wa­nego; tym samym prze­kształ­ca­jąc boleść, która patrzy w grób, w boleść, która patrzy w gwiazdy.

Rozdział V. Biskup Ludomił za długo nosił sutannę swoją

Roz­dział V

Biskup Ludo­mił za długo nosił sutannę swoją

W życiu pry­wat­nym Myriel kie­ro­wał się takimi samymi zasa­dami, co w życiu publicz­nym. Dobro­wolne ubó­stwo, w jakim żył, uka­za­łoby całą swoją powagę i wdzięk temu, kto mógłby przy­pa­try­wać mu się z bli­ska.

Jak wszy­scy sta­rzy ludzie i więk­sza część uczo­nych, biskup mało sypiał; krótki jego sen był za to głę­boki. Rano naj­pierw przez godzinę roz­my­ślał, potem zaś odpra­wiał mszę: albo w kate­drze, albo w swoim domu. Po mszy jadł śnia­da­nie, skła­da­jące się z żyt­niego chluba oraz mleka. Potem pra­co­wał.

Biskup tym­cza­sem ma wiele zajęć: codzien­nie przyj­muje sekre­ta­rza biskup­stwa, który zwy­kle jest kano­ni­kiem, pra­wie codzien­nie gości też swo­ich wika­rych. Musi rów­nież kon­tro­lo­wać kon­gre­ga­cje, roz­da­wać przy­wi­leje, prze­glą­dać całą biblio­tekę duchowną: książki do nabo­żeń­stwa, kate­chi­zmy die­ce­zjalne, cho­rały itd.; pisać roz­po­rzą­dze­nia, udzie­lać przy­zwo­leń na kaza­nia, godzić ze sobą pro­bosz­czów i merów. Poza tym odpo­wiada za całą kore­spon­den­cję duchowną i admi­ni­stra­cyjną – z jed­nej więc strony sto­lica apo­stol­ska, z dru­giej pań­stwo. Jed­nym sło­wem: tysiące spraw naraz.

Czas, jaki mu pozo­sta­wał, w pierw­szej kolej­no­ści poświę­cał potrze­bu­ją­cym, cho­rym i stra­pio­nym, a czas, który mu pozo­sta­wał po udzie­le­niu pomocy potrze­bu­ją­cym, cho­rym i stra­pio­nym, poświę­cał pracy. Cza­sem kopał w swoim ogro­dzie, cza­sem zaś czy­tał i pisał. Na wszyst­kie te zaję­cia miał tylko jedno okre­śle­nie: ogrod­nic­two, jak bowiem powta­rzał, umysł także jest ogro­dem.

Koło połu­dnia, jeżeli była ładna pogoda, wycho­dził z domu i pie­szo prze­cha­dzał się po mie­ście lub po wsiach, czę­sto zaglą­da­jąc do cha­łup. Szedł tak sam, głę­boko zamy­ślony, ze spusz­czo­nym wzro­kiem, opie­ra­jąc się na swej dłu­giej lasce. Zazwy­czaj ubrany był w swój fio­le­towy, cie­pły płaszcz, fio­le­towe poń­czo­chy i grube trze­wiki. Na gło­wie miał zaś pła­ski kape­lusz o trzech rogach, z któ­rego zwie­szały się trzy kutasy z bulio­nami.

Tam gdzie się poja­wił, natych­miast dało się sły­szeć wielką radość. Można powie­dzieć, że przej­ście jego miało w sobie coś ogrze­wa­ją­cego i oświe­ca­ją­cego. Dzieci i starcy sta­wali w swych drzwiach, wycho­dząc do biskupa jak do słońca. Albo on sam bło­go­sła­wił, albo bło­go­sła­wiono jego. Kto­kol­wiek i cze­go­kol­wiek potrze­bo­wał, zawsze wska­zy­wano bisku­powi jego dom.

Tu i ówdzie zatrzy­my­wał się, prze­ma­wiał do chłop­czy­ków i dziew­czy­nek, lub też uśmie­chał się do matek. Odwie­dzał ubo­gich, dopóki tylko miał pie­nią­dze, jak tylko mu ich zabra­kło, szedł do boga­tych.

Swoje sutanny nosił bar­dzo długo, a ponie­waż nie chciał, by to spo­strze­żono, nie wycho­dził z domu ina­czej, jak tylko w swej różo­wej pele­ry­nie. Nie­wy­godne było to zwłasz­cza latem.

Wró­ciw­szy ze spa­ceru, jadł obiad, skład­ni­kami swymi bar­dzo przy­po­mi­na­jący śnia­da­nie.

Wie­czo­rem, o wpół do dzie­wią­tej, zasia­dał do wie­cze­rzy z sio­strą – pani Maglo­ire stała za nimi i im usłu­gi­wała. Nic skrom­niej­szego od tej wie­cze­rzy nie mogło już być. Jeżeli jed­nak biskup przyj­mo­wał u sie­bie któ­re­goś z pro­bosz­czów, wów­czas pani Maglo­ire, korzy­sta­jąc z oka­zji, poda­wała na stół jakąś dosko­nałą rybę z jeziora lub deli­katną gór­ską zwie­rzynę. Każdy pro­boszcz słu­żył zatem za pre­tekst do dobrej wie­cze­rzy, biskup w takim przy­padku bowiem nie opo­no­wał. Nor­mal­nie codzienne jego jedze­nie skła­dało się jed­nak z goto­wa­nych na wodzie jarzyn i zupy na oli­wie. Dla­tego też w mie­ście powia­dano, że jeżeli biskup nie jada jak pro­boszcz, to jada jak tra­pi­sta.

Po wie­cze­rzy Myriel jakieś pół godziny roz­ma­wiał z panną Bap­ty­stą oraz z panią Maglo­ire, potem wra­cał do swego pokoju i znowu pisał: albo na luź­nych kart­kach, albo na mar­gi­ne­sie jakie­goś tek­stu. Był nie tylko uczo­nym, lecz po czę­ści i eru­dytą. Zosta­wił po sobie pięć czy sześć dość cie­ka­wych ręko­pi­sów, mię­dzy innymi roz­prawkę o wier­szu Genezy Na początku duch Boży uno­sił się ponad wodami. Kon­fron­tuje w niej ten wiersz z trzema innymi tek­stami: wier­szem arab­skim, który zawiera słowa „wiatr Boży dął”, Fla­wiu­szem Józe­fem, który mówił, że „wiatr z góry pędzi na zie­mię”, oraz z para­frazą chal­dej­ską Onke­losa, który powiada, „że wiatr pocho­dzący od Boga dął na powierzch­nię wód”.

W innej z kolei roz­pra­wie roz­trzą­sał teo­lo­giczne dzieła Hugo, biskupa Pto­le­ma­idy, a zara­zem pra­dziada tego, który pisze tę książkę, i utrzy­muje jed­no­cze­śnie, że bisku­powi temu należy przy­pi­sać także roz­ma­ite dziełka, które wyszły w ostat­nim wieku pod pseu­do­ni­mem Bar­ley­co­urta.

Nie­kiedy pod­czas czy­ta­nia jakieś książki, Myriel nagle wpa­dał w głę­boką zadumę, która zwy­kle koń­czyła się tym, że na tejże książce zapi­sy­wał kilka lini­jek. Zapi­sane słowa czę­sto nie mają naj­mniej­szego związku z książką, w któ­rej się znaj­dują. Tak jest cho­ciażby z notatką, którą napi­sał na mar­gi­ne­sie książki, opa­trzo­nej takim tytu­łem: Kore­spon­den­cja lorda Ger­main’a z gene­ra­łami Clin­to­nem i Corn­wal­li­sem oraz admi­ra­łami sta­cjo­nu­ją­cymi na wybrze­żach Ame­ryki. W Wer­salu, u Poin­cot, księ­ga­rza, i w Paryżu, u Pis­sot, wybrzeże Augu­stia­nów.

Oto słowa tej notatki: „O Ty, który jesteś! Ekle­zja­sta nazywa Cię Wszech­po­tęgą. Macha­be­usze okre­ślają Cię Stwo­rzy­cie­lem, Epi­stoła do Efe­zjan nazywa Cię Wol­no­ścią, Baruch nazywa Cię Ogro­mem, a Psalmy Mądro­ścią i Prawdą. Jan nazywa Cię Świa­tłem, kró­lo­wie Panem, Księga Wyj­ścia nazywa Cię Opatrz­no­ścią, Lewi­tyk Świę­to­ścią, Ezdrasz Spra­wie­dli­wo­ścią, stwo­rze­nie nazywa Cię Bogiem, czło­wiek nazywa Cię Ojcem, ale Salo­mon nazywa Cię Miło­sier­dziem i to jest naj­pięk­niej­sze z imion Two­ich”.

Zazwy­czaj koło godziny dzie­wią­tej obie kobiety szły do swo­ich poko­jów na pierw­szym pię­trze, zosta­wia­jąc Myriela samego na dole aż do następ­nego rana. Tutaj nastał czas na dokładny opis miesz­ka­nia biskupa.

Rozdział VI. Kto miał strzec domu jego?

Roz­dział VI

Kto miał strzec domu jego?

Dom, w któ­rym miesz­kał biskup, skła­dał się, jak już zazna­czy­li­śmy, z dol­nego i gór­nego pię­tra: trzy pokoje były na dole, trzy na pierw­szym pię­trze, do tego zaś strych. Za domem znaj­do­wał się ogród, obej­mu­jący pół morga ziemi. Obie kobiety zaj­mo­wały pierw­sze pię­tro, Myriel zaś miesz­kał na dole. Tutaj pierw­szy pokój, który wycho­dził na ulicę, słu­żył mu za jadal­nię, drugi za sypial­nię, a trzeci prze­zna­czony był na modli­twy. Z tego ostat­niego nie można było wyjść, nie prze­cho­dząc przez sypial­nię, z sypialni zaś było tylko jedno wyj­ście pro­wa­dzące do jadal­nego pokoju. W głębi modli­tewni znaj­do­wała się zamy­kana alkowa z łóż­kiem gościn­nym. Biskup ofia­ro­wy­wał to łóżko wiej­skim pro­bosz­czom, któ­rych potrzeby lub inte­resy para­fii spro­wa­dzały do jego mia­sta.

Do domu przy­le­gał mały budy­nek, który kie­dyś peł­nił funk­cję apteki szpi­tal­nej, teraz zaś zamie­niony został na kuch­nię i spi­żar­nię. Prócz tego w ogro­dzie znaj­do­wała się jesz­cze obora, przed zamianą słu­żąca za kuch­nię szpi­talną, teraz zaś miesz­cząca dwie krowy biskupa. Bez względu na ilość mleka, którą mu one dawały, biskup co rano połowę z tej ilo­ści odsy­łał do cho­rych w szpi­talu.

– Płacę moją dzie­się­cinę – powia­dał przy tym.

Jego pokój, cał­kiem spo­rych roz­mia­rów, w porze zimo­wej dość trudno było ogrzać. Ponie­waż drzewo było w tych stro­nach bar­dzo dro­gie, Myriel kazał urzą­dzić w obo­rze prze­grodę, zamkniętą prze­pie­rze­niem z desek. Tam wła­śnie spę­dzał wie­czory pod­czas naj­gor­szych chło­dów. Nazy­wał to swoim zimo­wym salo­nem.

W salo­nie tym, tak jak i w pokoju sypial­nym, nie było niczego poza kwa­dra­to­wym krze­słem z bia­łego drzewa oraz czte­rech wypla­ta­nych słomą krze­seł. Dodat­kowo w pokoju jadal­nym znaj­do­wał się jesz­cze stary kre­dens, poma­lo­wany farbą z kle­jem. Taki sam kre­dens, sto­sow­nie nakryty, ozdo­biony bia­łymi ser­wet­kami i sztucz­nymi koron­kami, słu­żył bisku­powi za ołtarz w jego modli­tewni.

Jego bogate peni­tentki i bogo­bojne nie­wia­sty z mia­sta nie­jed­no­krot­nie urzą­dzały mię­dzy sobą składkę na nowy, piękny ołtarz modli­tewny dla Jego Wie­leb­no­ści: ten zawsze brał od nich pie­nią­dze, po czym roz­da­wał je ubo­gim.

– Naj­pięk­niej­szym ołta­rzem – powia­dał – jest dusza nie­szczę­śli­wego, któ­remu udzie­lono wspar­cia i który dzię­kuje za to Bogu.

Myriel miał w swo­jej modli­tewni rów­nież dwa wypla­tane słomą klęcz­niki i jeden fotel z porę­czami – także wypla­tany słomą – znaj­du­jący się w jego sypialni. Jeżeli przy­pad­kiem zebrało się tutaj sie­dem lub osiem osób naraz, na przy­kład pre­fekt albo gene­rał, sztab pułku gar­ni­zo­no­wego, albo kilku uczniów z małego semi­na­rium, trzeba było przy­no­sić z obory krze­sła salonu zimo­wego, z modli­tewnika klęcz­niki, a z sypialni fotel – takim spo­so­bem zbie­rało się dla gości jede­na­ście krze­seł. Za każ­dym nowym przy­by­szem wyno­szono meble z jed­nego pokoju.

Cza­sem tra­fiało się jed­nak i dwa­na­ście osób. Wów­czas biskup dla ukry­cia swego kło­po­tli­wego poło­że­nia sta­wał przed komin­kiem, jeżeli była zima, lub też prze­cha­dzał się po ogro­dzie, jeżeli było lato.

W zamknię­tej alko­wie znaj­do­wało się jesz­cze jedno krze­sło, ale trzy­mało się tylko na trzech nogach, toteż nie można było go uży­wać ina­czej, jak tylko sta­wiać przy ścia­nie. Panna Bap­ty­sta rów­nież miała w swoim pokoju wielką ber­żerkę z drzewa nie­gdyś zło­co­nego, pokrytą mate­ria­łem zdo­bio­nym w kwiaty. Fotel ten jed­nak wnie­siono oknem na pierw­sze pię­tro, bo schody były na to za wąskie, teraz więc nie­moż­liwe było wyko­rzy­sta­nie ber­żerki w przy­padku licz­nych gości.

Marze­niem panny Bap­ty­sty było kupić do salonu maho­niowe meble pokryte żół­tym aksa­mi­tem. Kosz­to­wa­łoby to jed­nak co naj­mniej pięć­set fran­ków: spo­strze­gł­szy zatem, że w ciągu pię­ciu lat zdo­łała zaosz­czę­dzić na ten cel zale­d­wie czter­dzie­ści dwa franki i dzie­sięć sous, wyrze­kła się wresz­cie tego pra­gnie­nia. Zresztą, któż może osią­gnąć swój ideał?

Pokój sypialny biskupa był tak pro­sty, jak tylko można to sobie wyobra­zić. Okno wycho­dzące na ogród, naprze­ciw szpi­talne, żela­zne łóżko z zie­loną kotarą; w cie­niu łóżka, za firanką, znaj­do­wały się zaś przy­bory, zdra­dza­jące nawyk ele­gan­cji cha­rak­te­ry­styczny dla świa­to­wego czło­wieka. Przy komi­nie znaj­do­wały się drzwi pro­wa­dzące do modli­tewni, dru­gie zaś umiej­sco­wione były przy biblio­teczce – te z kolei pro­wa­dziły do sali jadal­nej. Biblio­teczka była nato­miast wielką, oszkloną szafą, w któ­rej znaj­do­wało się pełno ksią­żek. We wspo­mnia­nym komi­nie – wyko­na­nym z drewna, lecz poma­lo­wa­nym tak, że przy­po­mi­nało ono mar­mur – znaj­do­wała się para wil­ków żela­znych z wień­cami i ozdo­bami nie­gdyś posre­brza­nymi, co było przy­kła­dem bisku­piego zbytku. W komi­nie tym jed­nak zazwy­czaj bra­ko­wało ognia. Nad komi­nem, zawie­szony na czar­nym aksa­mi­cie, widoczny był kru­cy­fiks z posre­brza­nej mie­dzi. Przy fra­mu­dze okna stał wielki stół, na któ­rym leżał kała­marz, roz­ma­ite papiery oraz grube księgi; przed sto­łem zaś stał sło­miany fotel. Przed łóż­kiem leżał klęcz­nik poży­czony z modli­tewni.

Po obu stro­nach łóżka wisiały dwa por­trety w owal­nych ramach. Małe napisy zło­żone na pustym tle płótna obok wize­run­ków wska­zy­wały, że jeden z obra­zów przed­sta­wiał księ­dza Cha­liota, biskupa z Saint-Claude, a drugi księ­dza Tour­teau, gene­ral­nego wika­riu­sza z Agde. Biskup, kiedy zajął ten pokój po cho­rych szpi­tala, zna­lazł już por­trety, kazał je więc zosta­wić. Byli to prze­cież księża, w dodatku praw­do­po­dob­nie dona­to­rzy, a zatem podwój­nie zasłu­gi­wali na jego sym­pa­tię. Wie­dział jed­nak o nich tylko tyle, że obaj byli w tym samym dniu, mia­no­wi­cie 27 kwiet­nia 1785 roku, mia­no­wani przez króla – jeden na biskup­stwo, a drugi na swoje bene­fi­cjum. Myriel dowie­dział się o tym fak­cie wtedy, kiedy pani Maglo­ire zdjęła obrazy w celu oczysz­cze­nia ich z kurzu – zda­rze­nie to ktoś wypi­sał bia­ła­wym atra­men­tem na małym, pożół­kłym kawałku papieru, który przy­kle­jony był czte­rema opłat­kami do tyl­nej strony por­tretu księ­dza Grand­champs.

Biskup Ludo­mił miał też przy swoim oknie sta­ro­żytną firankę z gru­bej weł­nia­nej mate­rii, tak bar­dzo już sta­rej, że kie­dyś pani Maglo­ire, chcąc unik­nąć nowego wydatku, musiała zszyć ją na samym jej środku. Biskup czę­sto zwra­cał na to uwagę:

– Jak dobrze to wypa­dło! – chwa­lił za każ­dym razem.

Wszyst­kie pokoje – tak te na dole, jak i na górze – pobie­lone były wap­nem, jak to się zwy­kle robi w szpi­ta­lach bądź w kosza­rach.

Pew­nego razu pani Maglo­ire odkryła jed­nak, że pod bie­lo­nym papie­rem znaj­dują się malo­wi­dła, które zdo­biły kie­dyś obecny apar­ta­ment Bap­ty­sty. Dom ten, zanim został szpi­ta­lem, nale­żał do miesz­czan, stąd też owo obi­cie. Pokoje były wyło­żone czer­woną cegłą, którą co tydzień czysz­czono; przed wszyst­kimi łóż­kami znaj­do­wały się zaś ple­cionki ze słomy. Całe miesz­ka­nie było zresztą przez obie kobiety utrzy­my­wane w nie­zwy­kłej czy­sto­ści. Był to jedyny zby­tek, na który biskup pozwa­lał:

– To aku­rat nic nie ujmuje ubo­gim – twier­dził.

Z tego, co kie­dyś posia­dał, pozo­stało mu jed­nak jesz­cze sześć srebr­nych sztuć­ców oraz wazowa łyżka: błysz­czały one wspa­niale na gru­bym bia­łym obru­sie i pani Maglo­ire z wiel­kim zado­wo­le­niem codzien­nie na nie patrzyła. Ponie­waż przed­sta­wiamy tutaj pełną syl­wetkę biskupa, musimy też dodać, że nie­raz powta­rzał:

– Trudno byłoby mi zaprze­stać jadać na sre­brze.

Do tego trzeba jesz­cze dodać dwa wiel­kie lich­ta­rze z masyw­nego sre­bra, które Myriel dostał w spadku po babci. W lich­ta­rzach tych, które zwy­kle stały na kominku biskupa, znaj­do­wały się dwie woskowe świece. Jeżeli aku­rat gościli kogoś na obie­dzie, pani Maglo­ire zapa­lała owe świece i sta­wiała lich­ta­rze na stole.

Sztućce co wie­czór pani Maglo­ire zamy­kała w małej ścien­nej szafce, znaj­du­ją­cej się przy łóżku biskupa. Trzeba zazna­czyć, że ni­gdy jed­nak nie wyj­mo­wano z niej klu­cza.

Ogród, tro­chę oszpe­cony dość brzyd­kimi zabu­do­wa­niami, o któ­rych już wspo­mi­na­li­śmy, skła­dał się z czte­rech alei na krzyż, zbie­ga­ją­cych się koło małej sadzawki do ścieku wód; aleja prze­cho­dziła także dookoła ogrodu i wzdłuż ota­cza­ją­cego go bia­łego muru. Mię­dzy tymi dro­gami znaj­do­wały się cztery kwa­draty ozdo­bione buksz­pa­nem. Na trzech z tych pole­tek słu­żąca sadziła jarzyny, na czwar­tym zaś biskup pie­lę­gno­wał kwiaty, tu i ówdzie znaj­do­wało się też parę drzew owo­co­wych.

Pew­nego razu pani Maglo­ire rze­kła do biskupa z pew­nego rodzaju łagod­nym przy­ty­kiem:

– Wasza Wie­leb­ność ze wszyst­kiego pra­gnie wycią­gnąć korzyść, tym­cza­sem ta część ziemi nie przy­nosi prze­cież żad­nego pożytku. Lepiej byłoby tutaj mieć sałatę niż bukiety.

– Myli się pani, pani Maglo­ire – odparł na to biskup. – Piękno jest rów­nie uży­teczne, jak sama uży­tecz­ność. – Po chwili zaś dodał. – A może nawet bar­dziej.

Ten kwia­towy ogró­dek, skła­da­jący się z trzech czy czte­rech grzą­dek, tyle pra­wie zaj­mo­wał biskupa, co i jego książki. Chęt­nie spę­dzał tam po parę godzin, obci­na­jąc, pie­ląc, tu czy tam kopiąc zie­mię, sadząc lub zasie­wa­jąc. Nie był jed­nak takim wro­giem owa­dów, jakim powi­nien być ogrod­nik; nie miał zresztą żad­nej skłon­no­ści do bota­niki, nie znał się na gatun­kach i rodza­jach roślin, nie myślał doko­ny­wać wyboru mię­dzy metodą bota­nika Tour­ne­forta a metodą natu­ralną, nie trzy­mał ani strony komó­rek prze­ciw liściom, ani strony Jus­sieu’ego prze­ciwko Lin­ne­uszowi. On nie stu­dio­wał kwia­tów: po pro­stu je kochał. Bar­dzo sza­no­wał uczo­nych, ale jesz­cze bar­dziej sza­no­wał nieuczo­nych, i nic nie ujmu­jąc tym dwóm sza­cun­kom, co wie­czór pod­le­wał grządki swoją bla­szaną, poma­lo­waną na zie­lono konewką.

W domu biskupa nie było ani jed­nych drzwi, które zamy­kane byłyby na klucz. Drzwi od pokoju jadal­nego – które, jak wia­domo, wycho­dzą wprost na plac kate­dralny – były kie­dyś wypo­sa­żone w zamki i w rygle niczym bramy wię­zie­nia. Biskup kazał jed­nak zdjąć wszyst­kie te żelaza i od tej pory drzwi te dniem i nocą zamknięte były jedy­nie na klamkę. Pierw­szy lep­szy prze­cho­dzień, o któ­rej­kol­wiek godzi­nie, bez pro­blemu mógł je otwo­rzyć. Na początku obie kobiety mocno przej­mo­wały się tym fak­tem, biskup uspo­koił je jed­nak:

– Jeżeli chce­cie, może­cie kazać przy­bić rygiel do swo­ich poko­jów.

Skoń­czyło się na tym, że zaczęły chyba podzie­lać jego zaufa­nie, jeśli go zaś nie podzie­lały, przy­naj­mniej nie dawały tego po sobie poznać. Jedy­nie pani Maglo­ire od czasu do czasu ule­gała stra­chowi. Jeśli cho­dzi o Myriela, to wyja­śnił on swoje sta­no­wi­sko w tej kwe­stii w sło­wach, które napi­sał kie­dyś na mar­gi­ne­sie biblii: „Oto jest mała róż­nica: drzwi dok­tora nie powinny być ni­gdy zamknięte, drzwi księ­dza powinny być zawsze otwarte”.

Na innej książce, noszą­cej tytuł Filo­zo­fia nauki medycz­nej, napi­sał inną z kolei notę: „Czyż ja nie jestem dok­to­rem jak oni? Ja także mam moich cho­rych: przede wszyst­kim mam tych, któ­rzy fak­tycz­nie do nich należą i któ­rych nazy­wają cho­rymi, a potem mam tych, któ­rych nazy­wam nie­szczę­śliw­cami”.

Gdzie indziej napi­sał znowu: „Nie pytaj o imię tego, który cię prosi o przy­tu­łek. Ten wła­śnie, któ­remu imię zawa­dza, naj­bar­dziej potrze­buje schro­nie­nia”.

Zda­rzyło się pew­nego razu, że pewien zacny pro­boszcz – nie pamię­tam już, czy to był pro­boszcz z Colo­ubroux, czy z Pom­pierre – praw­do­po­dob­nie za namową pani Maglo­ire, zapy­tał biskupa, czy nie jest do pew­nego stop­nia nie­ostroż­no­ścią zosta­wiać tak w dzień i w noc drzwi otwarte przed każ­dym, kto chciałby wejść, i czy nie oba­wia się jakie­goś nie­szczę­ścia w domu tak źle strze­żo­nym. Biskup dotknął jego ramie­nia z łagodną powagą i rzekł:

– Nisi domi­nus custo­die­rit domum, In vanum vigi­lont qui custo­diunt eam.

Potem zmie­nił temat roz­mowy.

Dosyć chęt­nie powta­rzał:

– Tak jak ist­nieje odwaga puł­kow­nika dra­go­nów, tak i ist­nieje odwaga księ­dza. Tyle że nasza odwaga powinna być spo­kojna.

Rozdział VII. Cravatte

Roz­dział VII

Cra­vatte

Teraz należy wspo­mnieć o fak­cie, któ­rego nie można pomi­nąć, bo należy on do tych, które naj­le­piej poka­zują, jakiego rodzaju czło­wie­kiem był biskup.

Histo­ria ta doty­czy bandy Gasparda Besa, która od pew­nego czasu siała postrach w wąwo­zie Ollio­ules, a którą teraz udało się roz­pro­szyć. Jeden z jej człon­ków zdo­łał wraz z kil­koma towa­rzy­szami schro­nić się w górach; następ­nie przez jakiś czas ukry­wał się w hrab­stwie Nicei, potem z kolei dostał się do Pie­montu i wresz­cie poja­wił się we Fran­cji od strony Bar­ce­lon­nette. Naj­pierw ujrzano go w Jau­siers, a potem w Tuiles. Ukrył się w jaski­niach Jong de l’Aigle i stam­tąd przez wąwozy Ubaye oraz Ubay­ette zapusz­czał się do oko­licz­nych wio­sek.

Udał się nawet do Embrun, wdarł się nocą do kate­dry i zra­bo­wał zakry­stię. Jego roz­boje pusto­szyły oko­lice, a żan­dar­me­ria nie mogła go zła­pać – prze­waż­nie umy­kał, ale zda­rzało się, że cza­sem sta­wiał też zbrojny opór, a trzeba przy­znać, że był śmia­łym łotrem. Do ogar­nię­tego stra­chem mia­sta przy­był aku­rat biskup Ludo­mił, który objeż­dżał wów­czas Cha­ste­lar. Mer przy­szedł do niego i nama­wiał do zanie­cha­nia dal­szej podróży, Cra­vatte gra­so­wał bowiem w górach i podróż dalej, nawet w towa­rzy­stwie eskorty, była bar­dzo nie­bez­pieczna. Na próżno tylko nara­żano by życie trzech czy czte­rech żan­dar­mów.

– Dla­tego też nie myślę brać eskorty – stwier­dził biskup.

– Wasza Wie­leb­ność myśli zro­bić to na serio?

– Tak daleko na serio, że sta­now­czo nie przyjmę żan­dar­mów, a za godzinę chcę wyje­chać.

– Wyje­chać?

– Wyje­chać – potwier­dził biskup.

– Sam?

– Sam.

– Wasza Wie­leb­ność nie zrobi tego.

– Jest tam w górach mała gmina, któ­rej nie widzia­łem od trzech lat. Są to moi dobrzy przy­ja­ciele, uczciwi i łagodni paste­rze. Na trzy­dzie­ści kóz, które pasą, na wła­sność posia­dają tylko jedną; robią też ładne, róż­no­ko­lo­rowe sznury z wełny i wygry­wają gór­skie melo­die na fle­tach o sze­ściu otwo­rach. Potrze­bują też jed­nak od czasu do czasu usły­szeć coś o Bogu. Cóżby powie­dzieli, gdy­bym nie przy­był?

– Ale, Wasza Wie­leb­ność, co z roz­bój­ni­kami?

– A, prawda – rzekł biskup – przy­szło mi to na myśl… Macie słusz­ność. Mogę i ich spo­tkać. Oni także potrze­bują, by im mówiono o Bogu.

– Wasza Wie­leb­ność! Prze­cież to banda! Stado wil­ków!

– Panie merze, może to wła­śnie mnie prze­zna­czył Chry­stus na paste­rza tego stada? Kto wie, jakie są drogi Opatrz­no­ści?

– Ogra­bią Waszą Wiel­moż­ność.

– Nic nie mam.

– Zabiją was.

– Sta­rego księ­dza, który prze­cho­dząc, mru­czy swoje pacie­rze? Ba! Po co?

– Ach, mój Boże! Jeżeli naprawę ich spo­tka­cie?

– Popro­szę o jał­mużnę dla moich ubo­gich.

– Nie jedź­cie, Wasza Wie­leb­ność. Na miłość boską, nara­ża­cie swe życie!

– Panie merze, czy rze­czy­wi­ście o to tylko cho­dzi? Nie tylko po to jestem na świe­cie, bym strzegł swego życia, lecz rów­nież dla­tego, bym pil­no­wał dusz.

Nie było rady, musiano mu ustą­pić. Poje­chał w towa­rzy­stwie dziecka, które ofia­ro­wało się być jego prze­wod­ni­kiem. Wieść o jego upo­rze szybko się roze­szła i wzbu­dziła wielki strach.

Myriel nie chciał ze sobą zabrać ani swej sio­stry, ani słu­żą­cej. Prze­je­chał góry na mule, nikogo nie spo­tkał i cały zdrów przy­był do swo­ich przy­ja­ciół paste­rzy. Zaba­wił tam dwa tygo­dnie, naucza­jąc, mora­li­zu­jąc i admi­ni­stru­jąc. Przed odjaz­dem posta­no­wił uro­czy­ście odśpie­wać Te Deum. Powie­dział o tym pro­bosz­czowi, oka­zało się jed­nak, że bra­kuje bisku­pich stro­jów. W ubo­giej, wiej­skiej zakry­stii znaj­do­wało się tylko kilka sta­rych, posi­wia­łych orna­tów z ada­maszku, zdo­bio­nych fał­szy­wymi galo­nami.

– Ba! – rzekł biskup – bądź co bądź, zapo­wiedzmy nasze Te Deum na nie­dziel­nym kaza­niu. Urzą­dzi się to jakoś, księże pro­bosz­czu.

Zor­ga­ni­zo­wano poszu­ki­wa­nia w oko­licz­nych kościo­łach. Wszyst­kie rze­czy zebrane z tych skrom­nych pro­bostw nie wystar­czy­łyby jed­nak nawet na odpo­wied­nie ubra­nie dla kan­tora kate­dral­nego.

Kiedy tak się zamar­twiano, nie­spo­dzie­wa­nie zja­wili się na pro­bo­stwie dwaj nie­zna­jomi jeźdźcy, zło­żyli tam jakąś wielką skrzy­nię dla księ­dza biskupa i natych­miast odje­chali. Po otwar­ciu skrzyni zna­le­ziono w niej kapę ze zło­to­gło­wiu, mitrę ozdo­bioną dia­men­tami, arcy­bi­skupi krzyż oraz piękny pasto­rał: wszyst­kie pon­ty­fi­kalne stroje, skra­dzione mie­siąc wcze­śniej ze skarbca kate­dry w Embrum. W skrzyni znaj­do­wała się kartka z nastę­pu­ją­cymi sło­wami: Cra­vatte – Jego Wie­leb­no­ści Ludo­mi­łowi.

– A mówi­łem, że się to jakoś urzą­dzi! – rzekł biskup. Potem dodał, uśmie­cha­jąc się – Kto się zado­wala komżą pro­bosz­cza, temu Bóg zsyła kapę arcy­bi­skupa.

– Bóg albo sza­tan, Wasza Wie­leb­ność – wyszep­tał pro­boszcz, kiwa­jąc głową z uśmie­chem.

Biskup popa­trzył ostro na pro­bosz­cza i odpo­wie­dział z powagą:

– Bóg!

W Cha­ste­lar, kiedy wró­cił, i przez całą drogę potem, przy­pa­try­wano mu się z cie­ka­wo­ścią. Na pro­bo­stwie zastał pannę Bap­ty­stę i panią Maglo­ire, które tu na niego ocze­ki­wały.

– A co? – rzekł do sio­stry – czy nie mia­łem racji? Biedny ksiądz udał się do bied­nych górali z pustymi rękami, a wraca od nich z peł­nymi. Poje­cha­łem, wio­ząc ze sobą tylko ufność w Boga, przy­wożę zaś skar­biec kate­dry.

Wie­czo­rem, zanim się poło­żył, powie­dział jesz­cze:

– Nie lękajmy się ni­gdy zło­dzie­jów i zabój­ców. Są to nie­bez­pie­czeń­stwa zewnę­trze, a więc nie­bez­pie­czeń­stwa małe. Prze­sądy, oto są zło­dzieje, występki, oto zabójcy. Wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwa są w nas. Mniej­sza o to, co zagraża gło­wie bądź kie­szeni. Myślmy tylko o tym, co grozi naszej duszy.

Następ­nie, zwra­ca­jąc się do sio­stry, dodał:

– Moja sio­stro, ze strony księ­dza nie powinno być ni­gdy żad­nej ostroż­no­ści wzglę­dem bliź­niego. Co bliźni robi, na to Bóg zezwala. Módlmy się tylko do Boga, kiedy nam się zdaje, że zagraża nam nie­bez­pie­czeń­stwo. Módlmy się nie za sie­bie, ale o to, by brat nasz nie popeł­nił grze­chu z naszego powodu.

Zresztą wypadki zda­rzały się rzadko w jego życiu. Opo­wia­damy, co wiemy, lecz zwy­kle przez cały czas robił jedno i to samo w tych samych godzi­nach. Każdy mie­siąc jego roku podobny był do każ­dej godziny jego dnia.

Co do tego, co się stało ze skarb­cem kate­dry d’Embrun, byli­by­śmy w kło­po­cie, gdyby ktoś nas o to zapy­tał. Były tam piękne rze­czy, bar­dzo kuszące i bar­dzo nada­jące się do kra­dzieży na korzyść nie­szczę­śli­wych. Ukra­dzione i tak już zresztą raz zostały. Połowa awan­tury była już fak­tem speł­nio­nym, pozo­sta­wało więc tylko zmie­nić kie­ru­nek kra­dzieży i kazać jej zmie­nić mały kawa­łek drogi w stronę bied­nych. Niczego w tym wzglę­dzie jed­nak nie stwier­dzamy. Jedy­nie w papie­rach biskupa zna­le­ziono dosyć nie­ja­sną notkę, która może się odno­sić do tej sprawy, a brzmi, jak nastę­puje: „pyta­nie leży w tym, czy to ma pro­wa­dzić do kate­dry, czy do szpi­tala”.

Rozdział VIII. Filozofia po kieliszku

Roz­dział VIII

Filo­zo­fia po kie­liszku

Pewien sena­tor, o któ­rym wcze­śniej była już mowa, był czło­wie­kiem roz­trop­nym, który prze­był swą drogę bez zwra­ca­nia uwagi na te wszyst­kie prze­szkody, które nazy­wają sumie­niem, zaprzy­się­żoną wiarą, spra­wie­dli­wo­ścią i obo­wiąz­kiem: szedł pro­sto do celu, nie potknąw­szy się ani razu na dro­dze awansu i oso­bi­stego inte­resu. Był to dawny pro­ku­ra­tor, roz­czu­lony swym powo­dze­niem; wcale nie­zły czło­wiek, odda­jący wszel­kie moż­liwe przy­sługi swoim synom, zię­ciom, krew­nym, nawet przy­ja­cio­łom; mądrze korzy­sta­jący z dobrych stron życia, dobrych spo­sob­no­ści i dobrych zabaw. Reszta zda­wała mu się dość głu­pia. Był dow­cipny i wykształ­cony na tyle, by uwa­żać się za ucznia Epi­kura, choć w rze­czy­wi­sto­ści był tylko pło­dem Pigault-Lebruna. Żar­to­wał chęt­nie i z przy­jem­no­ścią z rze­czy nie­skoń­czo­nych i wie­ku­istych, i z „nie­do­rzecz­no­ści” tego sta­ro­winy biskupa. Żar­to­wał z nich nie­kiedy z uprzejmą wyż­szo­ścią, nawet w obec­no­ści samego Myriela, który tego słu­chał.

Kie­dyś z powodu jakiejś pół­ofi­cjal­nej cere­mo­nii, ów hra­bia i Myriel gościli razem na obie­dzie u pre­fekta. Przy dese­rze sena­tor, tro­chę pod­ocho­cony, choć zawsze pełen god­no­ści, zawo­łał:

– Do licha, panie bisku­pie, poroz­ma­wiajmy! – rzekł, a trzeba wie­dzieć, że sena­tor i biskup z trud­no­ścią patrzą na sie­bie bez zmru­że­nia oka. – Jeste­śmy jak dwaj augu­rzy. Uczy­nię wam wyzna­nie. Mam moją filo­zo­fię.

– I ma pan słusz­ność – odpo­wie­dział biskup. – Jaką ma się filo­zo­fię, tak się śpi. Pan spo­czywa na łożu z pur­pury, panie sena­to­rze.

Ośmie­lony sena­tor rzekł:

– Bądźmy dobro­duszni.

– Nawet lek­ko­myślni – odrzekł biskup.

– Oświad­czam – mówił dalej sena­tor – że mar­kiz d’Argens, Tho­mas Hob­bes i Jacques-André Naigeon nie są osłami. Mam w biblio­tece wszyst­kich moich filo­zo­fów, opra­wio­nych, ze zło­co­nymi brze­gami.

– Jak pan sam, panie sena­to­rze – wtrą­cił biskup.

Sena­tor pra­wił dalej:

– Nie­na­wi­dzę Dide­rota; to ide­olog, dekla­ma­tor i rewo­lu­cjo­ni­sta, w grun­cie rze­czy wie­rzący w Boga i będący więk­szym bigo­tem niż Wol­ter. Wol­ter drwił z Needhama; i nie miał racji, bo argu­menty Needhama dowo­dzą, że Bóg jest nie­po­trzebny. Kro­pla octu w łyżce cia­sta zastę­puje wyra­że­nie fiat lux. Wyobraźmy sobie więk­sze kro­ple i łyżkę, a będziemy mieli świat. Czło­wiek, to argu­ment. A więc po cóż Ojciec Wie­ku­isty? Panie bisku­pie, kon­cep­cja Jehowy męczy mnie. Zdolna jest ona jedy­nie wytwa­rzać ludzi chu­dych, któ­rzy głę­boko myślą. Precz to wiel­kie Wszystko, które mi prze­szka­dza! Wiwat Zero, które zosta­wia mnie w spo­koju! Tak mię­dzy nami, żeby się zwie­rzyć i żeby się wyspo­wia­dać przed moim paste­rzem tak jak należy: muszę wyznać, że mam zdrowy rozum. Nie prze­pa­dam za waszym Jezu­sem, który na każ­dym kroku głosi zapar­cie się i poświę­ce­nie. Rada skąpca i żebraka. Zapar­cie się: dla czego? Poświę­ce­nie się: na co? Nie widzę, żeby jeden wilk zamo­rzył się dla szczę­ścia dru­giego. Pozo­stańmy więc w natu­rze. Jeste­śmy u szczytu, miejmy więc wyż­szą filo­zo­fię. Na co zda się stać u góry, jeżeli nie widzi się wię­cej jak koniec nosa innych? Żyjmy wesoło! Życie to wszystko! A żeby czło­wiek miał inną przy­szłość, gdzie indziej, tam wysoko, nie wie­rzę ani tro­chę. Ach! Zale­cają mi zapar­cie i poświę­ce­nie, mam zwa­żać na wszystko, co tylko robię, mam sobie łamać głowę nad złem i dobrem, nad spra­wie­dli­wo­ścią i niespra­wie­dli­wo­ścią, nad fas et nefas. Dla­czego? Bo będę skła­dał rachu­nek ze swo­ich czy­nów. Kiedy? Po śmierci. Co za piękne marze­nie. Po mojej śmierci ten będzie mądry, kto mi co zrobi. Każże pan ręce cie­nia uchwy­cić garść popiołu! Powiedzmy prawdę, my, co jeste­śmy wta­jem­ni­czeni i co uchy­li­li­śmy zasłonę Izydy: nie ma dobra ani zła, jest wege­ta­cja. Szu­kajmy rze­czy­wi­sto­ści. Zgłę­biajmy wszystko. Idźmy do głębi, do dia­ska! Należy dążyć do prawdy, szu­kać pod zie­mią i zna­leźć ją. Wtedy daje ona wyszu­kane roz­ko­sze. Wtedy sta­jesz się moc­nym i możesz drwić. Masz silną pod­stawę. Panie bisku­pie, nie­śmier­tel­ność czło­wieka jest nasłu­chi­wa­niem, czy deszcz nie pada. Och, co za cudowna obiet­nica. Ufaj­cie jej. Jest się duszą, będzie się anio­łem, będzie się miało nie­bie­skie skrzy­dła przy łopat­kach. Pomóżże mi, pan: czy to nie Ter­tul­lien mówi, że bło­go­sła­wieni prze­cho­dzić będą z jed­nej gwiazdy na drugą? Zgoda. Będziemy sza­rań­czą gwiazd. A potem zoba­czymy Boga. Ta ta ta. Ten cały raj to bred­nie. Bóg jest olbrzy­mią dzie­ci­nadą. Nie powiem tego, do licha, w „Moni­to­rze”, ale szep­czę to cicho mię­dzy przy­ja­ciółmi. Inter pocula. Poświę­cać zie­mię dla raju, to jak pusz­czać zdo­bycz dla jej cie­nia. Być igraszką nie­skoń­czo­no­ści! Nie jestem głupi. Jestem nico­ścią, nazy­wam się pan hra­bia Nicość, sena­tor. Czy ist­nia­łem przed uro­dze­niem się? Nie. Czymże jestem? Gar­ścią pro­chu uję­tego w orga­nizm. Co mam do zro­bie­nia na ziemi? Mam wybór; cier­pieć albo uży­wać. Dokąd mnie zapro­wa­dzi cier­pie­nie? Do nico­ści. Ale będę cier­piał. Dokąd mnie zapro­wa­dzi uży­wa­nie? Do nico­ści. Ale użyję. Wybór uczy­niony. Trzeba jeść albo być zje­dzo­nym. Więc jem. Lepiej jest być zębem niż trawą. Taka jest moja mądrość. Po czym, ruszaj, jak cię popchną­łem, gra­barz tam jest; Pan­teon dla nas, wszystko wpada do wiel­kiego dołu. Koniec. Likwi­da­cja zupełna. Jest to chwila uni­ce­stwie­nia. Śmierć umiera, wierz mi pan. Nie­chaj się znaj­dzie taki, co by w tym wzglę­dzie miał coś do powie­dze­nia; śmieję się na samą myśl o tym. Wymy­sły nia­niek. Grze­chotka dla dzieci, Jehowa dla ludzi. Nie, nasze jutro to noc. Poza gro­bem są tylko równe nico­ści. Byłeś Sar­da­na­pa­lem, byłeś Win­cen­tym à Paulo, jed­na­kowa nicość. Oto jest prawda. Więc żyjże ponad tym wszyst­kim. Korzy­staj z two­jego „ja”, póki je masz. Doprawdy, powia­dam panu, panie bisku­pie, mam moją filo­zo­fię i mam moich filo­zo­fów. Nie daję się oba­ła­mu­cić bred­niami. Dalej, potrzeba cze­goś i dla tych, co na dole, dla bosych, ubo­gich, nędza­rzy. Daje się im do połknię­cia legendy, chi­mery, duszę, nie­śmier­tel­ność, raj, gwiazdy. Żują to. Kładą to na swój suchy chlub. Kto nic nie ma, ma dobrego Boga. To jest przy­naj­mniej. Nie prze­szka­dzam temu, ale dla sie­bie zacho­wuję pana Naigeon Dobry Bóg jest dobry dla ludu.

Biskup kla­snął w dło­nie.

– Oto, co się nazywa mówić! – zawo­łał – Wyborna i praw­dzi­wie cudowna rzecz ten mate­ria­lizm! Nie każdy ma go na zawo­ła­nie. Ach, gdy się go ma, nie jest się ofiarą, nie da się tak głu­pio wygnać jak Katon ani uka­mie­no­wać jak Ste­fan, ani spa­lić żyw­cem jak Joanna d’Arc. Ci, któ­rym udało się zdo­być ten cudowny mate­ria­lizm, mają tę roz­kosz, że się nie czują za nic odpo­wie­dzialni, że myślą, iż mogą pochło­nąć wszystko bez obawy: posady, syne­kury, god­no­ści, wła­dzę, uczci­wie lub nie zdo­bytą, mogą dowol­nie zmie­niać prze­ko­na­nia, zdra­dzać, kiedy się to opłaca, pozwa­lać na kapi­tu­la­cję sumie­nia, a i tak zejdą do grobu po skoń­czo­nym tra­wie­niu. Jakie to przy­jemne! Nie mówię tego do pana, panie sena­to­rze. Jest jed­nak dla mnie nie­po­do­bień­stwem nie pogra­tu­lo­wać panu. Wy, wielcy pano­wie, wy macie, jak mówi­cie, filo­zo­fię waszą, dla was wykwintną, wyra­fi­no­waną, dostępną jedy­nie boga­tym, dobrą we wszel­kich sosach, wyborną przy­prawę życio­wych roz­koszy. Filo­zo­fia ta wzięta jest z głę­bin i wygrze­bana przez spe­cjal­nych wyszu­ki­wa­czy. Jeste­ście jed­nak dobrymi ksią­żę­tami i nie macie za złe, ażeby wiara w dobrego Boga pozo­stała filo­zo­fią ludu, na tej mniej wię­cej zasa­dzie, jak gęś kasz­ta­nami nadziana jest indy­kiem z tru­flami ubo­giego.

Rozdział IX. Brat opisany przez siostrę

Roz­dział IX

Brat opi­sany przez sio­strę

Aby dać wyobra­że­nie o domo­wym życiu biskupa z Digne oraz o spo­so­bie, w jaki owe dwie święte nie­wia­sty pod­da­wały swe czyny, myśli, a nawet swój lękliwy, kobiecy instynkt i przy­zwy­cza­je­nia celom biskupa, tak że nie musiał nawet o nich uprze­dzać, nie można chyba postą­pić lepiej, jak przy­to­czyć tutaj jeden z listów Bap­ty­sty do pani wiceh­ra­biny de Boise­he­vron, jej przy­ja­ciółki jesz­cze z lat dzie­cin­nych. List ten jest w naszych rękach.

Digne, 16 grud­nia 18…

Moja dobra pani, ani jeden dzień nie minie, aby­śmy o tobie nie mówili. Jest to naszym zwy­cza­jem, zresztą mamy ku temu jesz­cze jedną przy­czynę. Wyobraź sobie pani, że myjąc i odku­rza­jąc sufity, pani Maglo­ire doko­nała odkry­cia: obec­nie nasze dwa obite bia­łym papie­rem pokoje, nie oszpe­ci­łyby nawet takiego jak wasz zamku. Kiedy pani Maglo­ire zdarła wszyst­kie papiery, uka­zały się pod nimi różne rze­czy. Mój salon, który nie ma mebli i któ­rego uży­wamy do susze­nia bie­li­zny po pra­niu, ma pięt­na­ście stóp wyso­ko­ści, osiem­na­ście sze­ro­ko­ści, sufit nie­gdyś malo­wany ze zło­ce­niami oraz belki takie jak u was. Wszystko było pokryte płót­nem za cza­sów szpi­tala, a także boaze­rią z cza­sów naszych pra­ba­bek. A co było w moim gabi­ne­cie, to trzeba zoba­czyć! Pod co naj­mniej dzie­się­cioma papie­rami, nakle­jo­nymi jeden na drugi, pani Maglo­ire odkryła malo­wi­dła, które nie będąc może dobrymi, są jed­nak zno­śne. Tele­mak przyj­mo­wany jako rycerz przez Minerwę, potem on w ogro­dach… zapo­mnia­łam nazwy. Także damy rzym­skie spa­ce­ru­jące pod­czas nocy. Cóż pani powiem? Mam Rzy­mian, mam Rzy­mianki (tutaj wyraz nie­czy­telny) i całą świtę. Pani Maglo­ire umyła to wszystko, tego lata naprawi też parę uszko­dzeń, odświeży wszystko i mój pokój będzie praw­dzi­wym muzeum. Zna­la­zła także na stry­chu dwie kon­sole dębowe w stylu sta­ro­żyt­nym. Żądano dwóch sze­ścio­fran­ko­wych duka­tów za ich ozło­ce­nie, lepiej jed­nak dać je ubo­gim: zresztą są bar­dzo brzyd­kie i wola­ła­bym okrą­gły stół maho­niowy.

Zawsze jestem bar­dzo szczę­śliwa. Mój brat jest taki dobry. Wszystko, co ma, daje potrze­bu­ją­cym i cho­rym. Jeste­śmy w bar­dzo przy­krym poło­że­niu, bo kli­mat jest tu ostry w cza­sie zimy, a trzeba prze­cież zro­bić coś dla tych, któ­rzy cier­pią nie­do­sta­tek. A nam star­cza pra­wie na świa­tło i opał. Prawda, że są to wiel­kie przy­jem­no­ści?

Mój brat ma zwy­czaje. Gdy roz­ma­wia, powiada, że biskup taki powi­nien być. Niech pani sobie wyobrazi, że drzwi naszego domu ni­gdy nie pozo­stają zamknięte. Wcho­dzi sobie, kto chce i zaraz jest u mojego brata. Nie lęka się on niczego, nawet w nocy. Jest to, jak mówi, jego odwaga.

Nie chce, żebym się o niego bała ani też żeby bała się pani Maglo­ire. Wysta­wia się na wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa i nie chce nawet, żeby­śmy dawały po sobie poznać, iż to zauwa­żamy. Trzeba umieć go zro­zu­mieć.

Wycho­dzi w deszcz, bro­dzi w wodzie, podró­żuje w zimie. Nie lęka się ani nocy, ani nie­bez­piecz­nych dróg, ani podej­rza­nych spo­tkań.

W poprzed­nim roku sam jeden udał się w oko­licę sły­nącą z napa­dów zło­dziei. Nie chciał nas ze sobą zabrać. Nie­obecny był przez pięt­na­ście dni. Miano już go za umar­łego, tym­cza­sem on wró­cił cały i zdrów i oznaj­mił: „Oto, jak mnie okra­dziono”. I otwo­rzył paku­nek pełen klej­no­tów kate­dry Embrun – zło­dzieje oddali mu je.

Tym razem, kiedy wra­ca­li­śmy, nie mogłam się powstrzy­mać od poła­ja­nia go tro­chę, sta­ra­łem się jed­nak mówić tylko wtedy, kiedy huk powozu zagłu­szał moje słowa, tak żeby nikt obcy nie mógł ich usły­szeć.

Z początku mówi­łam sobie: nie ma nie­bez­pie­czeń­stwa, które mogłoby go zatrzy­mać. Prze­ra­żał mnie. Teraz już się przy­zwy­cza­iłam. Daję znaki pani Maglo­ire, żeby rów­nież mu się nie sprze­ci­wiała. Naraża się, jak chce. Ja wtedy zabie­ram panią Maglo­ire do swego pokoju, modlę się i zasy­piam. Jestem spo­kojna, bo dobrze wiem, że nie prze­ży­ła­bym, gdyby coś złego mu się stało. Poszła­bym do Boga z moim bra­tem i bisku­pem. Pani Maglo­ire trud­niej było przy­zwy­czaić się do tego, co nazywa nie­ostroż­no­ścią biskupa. Teraz się już jed­nak przy­zwy­czaja. Razem się modlimy, razem się boimy, razem wresz­cie usy­piamy. Nawet gdyby sam sza­tan wszedł do domu, nie zna­la­złby oporu. Zresztą, czego się mamy oba­wiać? Zawsze jest z nami ktoś, kto jest sil­niej­szy. Zły duch może przejść przez ten dom, Bóg tym­cza­sem mieszka w nim zawsze.

I to mi wystar­cza. Teraz już brat nie musi mi nic mówić. Rozu­miem go bez słów i razem zda­jemy się na Opatrz­ność.

Tak to trzeba postę­po­wać z czło­wie­kiem wiel­kiego ducha.

Wypy­ta­łam brata o rodzinę Faux, o któ­rej pra­gniesz się cze­goś dowie­dzieć. Wiesz, że ma dobrą pamięć i wie o wszyst­kim, bo zawsze jest dobrym roja­li­stą. Jest to bar­dzo stara, nor­mandzka rodzina. Pięć­set lat temu żyli Raul Faux, Jan Faux i Tomasz Faux, wszy­scy szlach­cice, a jeden z nich był panem Roche­fortu. Ostatni, Guy Ste­fan Alek­san­der, był dowódcą jazdy w Bre­ta­nii. Jego córka, Maria Ludwika, poślu­biła Adriana Karola Gram­monta, syna księ­cia Ludwika Gram­monta, para Fran­cji, puł­kow­nika gwar­dii fran­cu­skiej i gene­rała lejt­nanta wojsk. Pisze się to Faux, Fauq i Faoug.

Dobra pani, pole­camy się za twoim pośred­nic­twem modli­twom two­jego świą­to­bli­wego kuzyna kar­dy­nała. Co do dro­giej Syl­wii, uwa­żam, że bar­dzo dobrze zro­biła, że krót­kich chwil, jakie może przy tobie spę­dzić, nie traci na pisa­nie do mnie. Zdrowa jest, pra­cuje zgod­nie z two­imi życze­niami, a mnie zawsze kocha. Cze­góż wię­cej mogę chcieć? Star­czy mi to, że przez cie­bie prze­słała mi słówko pamięci. Jeśli cho­dzi o moje zdro­wie, jest nie­źle, tyle że coraz bar­dziej chudnę. Bądź zdrowa, papier już się koń­czy i muszę się poże­gnać. Załą­czam tysiąc życzeń.

Bap­ty­sta

PS Twój bra­ta­nek jest prze­śliczny. Wiesz, że wkrótce będzie już miał pięć lat? Wczo­raj, ujrzaw­szy konia, któ­remu nało­żono uprząż, wciąż pytał: co on ma na kola­nach? Milut­kie dziecko. Jego mały brat zaś cią­gnie mio­tłę po pokoju zamiast powozu i woła: hu!