Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najczęściej komentowanych książek w historii literatury
Wszystko zaczyna się od kradzieży bochenka chleba!
Zdesperowany i ubogi Jan Valjean, pragnąc nakarmić głodujące dzieci swojej siostry, narusza prawo i zostaje skazany na drakońską karę – galery. Gdy po 19 latach, złamany przez okrutne traktowanie, wychodzi na wolność, jedynie skromny biskup Myriel nie traktuje go jak trędowatego. Jego miłosierny gest zasiewa w skazańcu nadzieję, że możliwe jest wyjście ze społecznej otchłani.
Historia walczącego z własnym sumieniem byłego galernika Jana Valjeana, tropiącego go inspektora Javera, Fantyny, Kozety i bojowników z paryskiej barykady to wielowątkowa powieść rozgrywająca się na tle wydarzeń historycznych w XIX-wiecznej Francji. Stanowi zarówno wnikliwe spojrzenie na mechanizmy rządzące społeczeństwem, jak i zadziwiająco trafną analizę natury ludzkiej. Wzbudza ogromne emocje nie tylko u dorosłego, ale i u młodego odbiorcy. Jest syntezą powieści przygodowej, obyczajowej, kryminału oraz powieści umoralniającej.
Do dziś Nędznicy królują na listach bestsellerów.
O ich niesłabnącej popularności świadczą liczne musicale, adaptacje filmowe i teatralne.
Wersja skrócona książki pomija fragmenty tekstu o charakterze eseistycznym i rozległe dygresje w wypowiedziach postaci nie mające wpływu na fabułę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1666
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Les Misérables
Język oryginału: francuski
Tłumaczenie: Wincenta Limanowska
Redakcja: Tomasz Rabsztyn
I korekta oraz tłumaczenie wierszy i piosenek: Helena Motyl
II korekta i skład: Emilia Domańska
Ilustracje: British Library/flickr.com
Wersja skrócona książki pomija fragmenty tekstu ocharakterze eseistycznym i rozległe dygresje w wypowiedziachpostaci nie mające związku z fabułą.
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Aleksandria, 2023
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67501-53-8
Aleksandria Media Sp. z o.o.
al. Wojciecha Korfantego 138, 40-156 Katowice
www.aleksandria.net.pl
Dopóki w zgodzie z prawem i obyczajami istnieć będzie potępienie społeczne, które w cywilizowanych krajach tworzy piekło na ziemi i niweczy boskie przeznaczenie fatalizmem ludzkim; dopóki nie zostaną rozwiązane trzy największe problemy naszego wieku, to jest bieda, głód i nieuctwo, dopóty szkodliwość społeczna będzie możliwa; mówiąc zaś jeszcze dosadniej: dopóki ciemnota i nędza będą na świecie, dopóty książki takie jak ta będą potrzebne.
W roku 1815 biskupem w Digne był Karol Franciszek Ludomił Myriel, siedemdziesięciopięcioletni starzec, który zajmował to stanowisko od 1806 roku.
Chociaż ten szczegół w zasadzie nie dotyczy tego, o czym zamierzam tu opowiedzieć, należy mimo wszystko – dla samej tylko dokładności – wspomnieć o pogłoskach i plotkach, które krążyły o biskupie w chwili, kiedy przybył do swojej diecezji. To bowiem, co ludzie mówią o innych – niezależnie od tego, czy jest prawdą, czy też fałszem – często tyle samo znaczy w ich życiu i ma taki sam wpływ na ich losy, jak ich czyny.
Myriel był synem radcy parlamentu w Aix, należał zatem do szlachty urzędniczej. Powiadano, że ojciec, który przeznaczył go na swojego spadkobiercę, bardzo młodo go ożenił – już w osiemnastym czy też dwudziestym roku życia, zgodnie zresztą ze zwyczajem upowszechnionym między rodzinami urzędników parlamentu. Pomimo tego małżeństwa wiele mówiono o Karolu Myrielu: choć niezbyt wysoki, pozostawał jednak przystojny, ubierał się wykwintnie, a przy tym był dowcipny i uprzejmy, całą zaś pierwszą część swego życia poświęcił światu i miłostkom. Kiedy jednak nadeszła rewolucja i wypadki szybko po sobie następowały, dziesiątkowane i prześladowane rodziny urzędnicze rozpierzchły się na wszystkie strony. Również Karol Myriel w pierwszych dniach rewolucji wyemigrował do Włoch. Tam na suchoty, na które cierpiała zresztą od dawna, umarła jego żona. Dzieci nie mieli, Myriel został więc sam. Jakie koleje losu przechodził? Skąd zrodziło się w nim pragnienie samotności, izolacji od świata? Czy jego powodem był upadek dawnego społeczeństwa francuskiego, rozpad własnej rodziny, czy też tragiczne zdarzenia 1793 roku, może jeszcze okropniejsze dla emigrantów dlatego, że oglądali je z daleka, przez zwiększone szkła strachu? Czy wśród tych rozrywek i kontaktów, które dotąd wypełniały jego życie, nagle został ugodzony jednym z tych tajemniczych, strasznych ciosów, które trafiając w samo serce, obalają człowieka, nawet takiego, którym nie zdołałyby wstrząsnąć ani katastrofy społeczne, ani utrata majątku? Nikt nie potrafiłby chyba na te pytania odpowiedzieć – jakkolwiek by jednak nie było, kiedy Myriel wrócił z Włoch, był już księdzem.
W 1804 roku był już proboszczem w Brignoles. Był stary i prowadził bardzo odosobnione życie.
Pewnego razu jakaś nieznana bliżej sprawa probostwa sprowadziła go do Paryża, gdzie akurat odbywała się koronacja. Oprócz innych znakomitych osób, do których udawał się z prośbami od swych parafian, Myriel gościł także u kardynała Fescha. Któregoś dnia, kiedy cesarz odwiedzał swojego wuja, zastał w jego przedpokoju zacnego proboszcza, oczekującego na audiencję. Napoleon, widząc, że starzec przygląda mu się z nieukrywaną ciekawością, odwrócił się i gwałtownie spytał:
— Cóż to za poczciwiec tak mi się przypatruje?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Myriel — wy patrzycie na poczciwca, ja zaś na bohatera. Każdy z nas może na tym skorzystać.
Tego samego wieczoru cesarz wypytał kardynała o nazwisko proboszcza i wkrótce potem Myriel – z wielkim zresztą zdziwieniem – dowiedział się, że mianowano go biskupem w Digne.
Nie wiadomo, ile było prawdy w tym, co rozpowiadano o pierwszej połowie życia Myriela. Nikt nie mógł tym informacjom zaprzeczyć lub ich potwierdzić, ponieważ mało osób znało jego rodzinę przed rewolucją.
Myriela spotkał więc taki los, jaki czeka każdego nowego przybyłego do miasteczka, w którym jest wiele ust do mówienia, natomiast mało głów do myślenia. Nie uniknął tego przeznaczenia, pomimo że był biskupem – a może raczej dlatego właśnie, że był biskupem. Inna sprawa, że plotki, z którymi łączono jego imię, były tylko plotkami, słowami, wyrazami, a nawet mniej niż słowami, jak powiada energiczny język południa.
Bądź co bądź, po dziewięciu latach biskupstwa i rezydencji w Digne wszystkie te opowieści i tematy rozmów, które początkowo zajmują małe miasteczka i małych ludzi, poszły wreszcie w głębokie zapomnienie. Nikt nie śmiałby już nie tylko o nich mówić, lecz nawet i o nich pamiętać.
Myriel przybył do Digne w towarzystwie swojej młodszej o dziesięć lat siostry Baptysty, pozostającej starą panną. Oboje mieli tylko jedną służącą, w tym samym wieku co i Baptysta. Pani Magloire, która dawniej służyła tylko proboszczowi, teraz spełniała więc podwójną funkcję: pokojówki siostry biskupa i gospodyni Jego Wielebności.
Baptysta była kobietą wysoką, bladą, szczupłą, o łagodnym usposobieniu: stanowiła idealny przykład tego, co rozumiemy przez określenie „godna szacunku”. Określenie czcigodna nie pasowało do niej jedynie dlatego, że żeby zasłużyć na miano czcigodnej, trzeba chyba koniecznie być matką.
Nie była ładna, ale całe jej życie – będące jednym ciągiem dobrych uczynków – rzuciło na jej postać pewien blask, specyficzną jasność, i starzejąc się, stawała się piękna pięknością swojej dobroci. To, co w młodości nazywało się chudością, teraz zamieniło się w pewnego rodzaju przezroczystość, z której przeglądał już tylko anioł. Jej istota zdawała się stworzona z cienia –zawierała tylko tyle ciała, by zaznaczyć w nim płeć. Ot, trochę materii zawierającej światło. Jej wielkie oczy zawsze były spuszczone, zapewne po to, by dusza pozostała na ziemi.
Pani Magloire była natomiast małą staruszką, białą, tłustą i pulchną, zawsze zajętą i zawsze zdyszaną – to ostatnie zarówno przez jej bezustanny ruch, jak i z powodu astmy, na którą od dawna cierpiała.
Kiedy Myriel wraz z nimi przybył do miasteczka, uroczyście objął w posiadanie swój biskupi pałac, zewsząd zaś oddawano mu honory, zgodnie zresztą z cesarskim dekretem, który wyznacza biskupowi miejsce bezpośrednio po generale. Mer i prezydent złożyli mu pierwszą wizytę, on z kolei złożył swoją pierwszą wizytę generałowi i prefektowi.
Po całej ceremonii Myrielowi pozostawało jedynie dać się poznać mieszkańcom ze swoich czynów.
Pałac biskupi był pięknym, obszernym gmachem z kamienia, wzniesionym na początku ostatniego stulecia przez Henryka Pugeta, doktora teologii fakultetu paryskiego, księdza Simore, który był tutaj biskupem w 1712 roku. Pałac ten był prawdziwym pańskim pałacem, i wszystko w nim po pańsku wyglądało: apartamenty biskupa, salony, pokoje, główny, bardzo szeroki dziedziniec z arkadami, zaprojektowanymi według dawnej mody florentyńskiej; ogrody, w których rosły piękne drzewa. Była tu także sala jadalna, długa i wspaniała komnata, znajdująca się na dolnym piętrze i wychodząca na wspomniane ogrody. W niej to właśnie 29 lipca 1714 roku Henryk Puget osobiście podejmował wielu znamienitych gości: Karola Brûlart de Genlis, księcia arcybiskupa d’Embrun; Antoniego de Mesgrigni, kapucyna, biskupa w Grasse; Filipa de Vendôme, wielkiego przeora Francji, opata świętego Honorego z Lérins; Franciszka Bertona z Grillon, biskupa barona z Vence; Cezarego de Sabran de Forcalquier, biskupa pana na Glandère i Jana Soanen, księdza oratorium, zwykłego kaznodzieję królewskiego, biskupa pana na Senez. Portrety tych siedmiu wielebnych osób zdobiły tę salę, a pamiętna data 29 lipca 1714 roku była wyryta złotymi literami na stole z białego marmuru.
Do pałacu przylegał szpital: niski, ciasny jednopiętrowy domek z małym ogrodem.
Do niego właśnie trzy dni po swoim przybyciu do miasta wstąpił biskup. Po skończonych odwiedzinach zaprosił dyrektora do siebie:
— Panie dyrektorze, ilu chorych ma pan teraz w szpitalu? — zapytał.
— Dwudziestu sześciu.
— Tak, właśnie tylu ich naliczyłem — potwierdził Myriel.
— Jest ciasno, dlatego też łóżka stoją bardzo blisko siebie.
— To również zauważyłem — zgodził się biskup.
— W dodatku są to bardziej pokoje niż sale i trudno odświeżać w nich powietrze — wyjaśniał dalej dyrektor.
— To samo i ja sobie powtarzałem.
— Podczas zarazy nie wiadomo, co począć, kiedy mamy stu chorych na raz… Tymczasem tego roku mieliśmy tu tyfus, a dwa lata temu febrę.
— To także przyszło mi na myśl.
— Ale cóż począć, Wasza Wielebność? — spytał retorycznie dyrektor. — Trzeba robić, co się da.
Rozmowa, która miała miejsce w sali jadalnej, została na moment zawieszona. Po chwili jednak biskup przerwał milczenie i zwrócił się do swego rozmówcy:
— Jak pan myśli: ile łóżek zmieściłoby się w tej tutaj tylko sali?
— W sali jadalnej Waszej Wielebności!? — zawołał dyrektor w osłupieniu. Biskup tymczasem przebiegał pomieszczenie wzrokiem, zdając się coś liczyć i mierzyć.
— Zmieściłoby się dwadzieścia łóżek — rzekł jak gdyby do siebie, a potem, podnosząc głos, dodał:
— Wiecie, co wam powiem, panie dyrektorze szpitala? Zaszła tu widoczna pomyłka: wy w liczbie dwudziestu sześciu osób mieścicie się tam w pięciu czy sześciu pokojach, a my troje mamy tutaj tyle miejsca, że starczyłoby i dla sześćdziesięciu osób. Tak, zaszła tu pomyłka, powiadam panu: pan ma moje mieszkanie, a ja pana. Oddajcie mi mój dom, ten bowiem należy do was.
Nazajutrz dwudziestu sześciu biednych chorych przeniosło się do biskupiego pałacu, a biskup zajął szpital.
Myriel nie posiadał własnego majątku, ponieważ jego rodzina została zrujnowana przez rewolucję. Jego siostra pobierała dożywotnią pensję w wysokości pięciuset franków, które wystarczały jej na osobiste wydatki. Myrielowi zaś, z racji sprawowanej funkcji, przysługiwało od państwa piętnaście tysięcy franków. Tego dnia, kiedy przeniósł się do szpitala, Myriel raz na zawsze przeznaczył tę sumę na następujący użytek. Przytaczamy tutaj notatkę, skreśloną jego własną ręką:
Małe seminarium: tysiąc pięćset frankówKongregacja misyjna: sto frankówNa misjonarzy w Montdidier: sto frankówSeminarium misji zagranicznych w Paryżu: dwieście frankówKongregacja Świętego Ducha: sto pięćdziesiąt franków Duchowne zakłady w Ziemi Świętej: sto frankówStowarzyszenie miłości macierzyńskiej: trzysta frankówTakie samo stowarzyszenie w Arles: pięćdziesiąt frankówNa sprawę polepszenia warunków życia w więzieniach: czterysta frankówNa sprawę pomocy i oswobodzenia więźniów: pięćset frankówNa uwolnienie ojców rodzin więzionych za długi: tysiąc frankówDodatek do pensji nauczycieli szkółek w diecezji: dwa tysiące frankówMagazyny państwowe w górnych Alpach: sto frankówKongregacja dam w Digne, Manosque i Sisteron dla bezpłatnej nauki ubogich dziewcząt: tysiąc pięćset frankówNa ubogich: sześć tysięcy franków Mój osobisty wydatek: tysiąc frankówW swoim postanowieniu nie zmienił niczego przez cały czas sprawowania urzędu. Nazywał je uregulowaniem wydatków swojego domu.
Baptysta przyjęła rozporządzenie brata z największą uległością. Dla niej Myriel był zresztą nie tylko bratem, ale i biskupem; przyjacielem przez związek krwi, lecz i zwierzchnikiem przez Kościół. Kochała go i czciła zarazem. Kiedy mówił, potwierdzała jego słowa, kiedy działał, dopomagała mu w czynach. Jedynie służąca, pani Magloire, trochę szemrała, że biskup przeznaczył dla siebie tylko tysiąc franków, co razem z pensją Baptysty dawało zaledwie tysiąc pięćset franków. Z tej sumy musiały utrzymać się dwie stare kobiety i jeden starzec. Dzięki mądrej administracji Baptysty i surowej oszczędności służącej biskup miał jednak w dodatku jeszcze na tyle zapasów, że zawsze mógł ugościć jakiegoś przybyłego do miasta, wiejskiego proboszcza.
Pewnego dnia, mniej więcej po trzech miesiącach od przybycia całej trójki do Digne, biskup oznajmił:
— Mimo wszystko, wiele mi brakuje!
— Spodziewam się! — zawołała pani Magloire. — Wasza Wielebność nie dopominał się nawet o to, co się mu należy na koszt powozu w mieście i objazdów po diecezji. Tymczasem było to w zwyczaju dawnych biskupów.
— A prawda! — zgodził się biskup. — Macie słuszność, pani Magloire.
I rzeczywiście upomniał się o swoje pieniądze.
W jakiś czas później rada główna, czyniąc zadość tej prośbie, zapisała sumę trzech tysięcy franków pod następującą rubryką: suma wyznaczona na koszta powozu, koszta poczty i koszta objazdów po diecezji.
Miejscowa burżuazja podniosła z tego powodu wielki krzyk, przy tej okazji pewien senator cesarstwa, dawny członek Rady Pięciuset, przychylny osiemnastemu Brumaire’owi i posiadający nieopodal miasta Digne wspaniałą posiadłość, napisał do odpowiedniego ministra, Bigot’a de Préameneu, poufny list, z którego zacytujemy parę słów:
Koszta powozowe? Po co to w mieście, liczącym niespełna cztery tysiące mieszkańców? Koszta objazdów? Po pierwsze: po co te objazdy? I jakim sposobem jeździć wozem w tych górach? Nie ma dróg. Może dojechać tylko konno. Nawet po moście na Durance pod Château-Arnoux zaledwie wózki zaprzęgnięte wołami przechodzić mogą. Wszyscy ci księża podobni są do siebie: chciwi i skąpi. Ten z początku udawał apostoła. Teraz jednak robi się jak inni, trzeba mu karety. Trzeba mu przepychu, jak dawnym biskupom! Oh, wszyscy ci popi! Panie hrabio, dotąd nie będzie dobrze, dokąd cesarz nie uwolni nas od tych klechów. Precz z papieżem! Co do mnie, jestem za samym cezarem.Pani Magloire przeciwnie, bardzo się z pomysłu ucieszyła:
— Dobrze — rzekła do panny Baptysty — Jego Wielebność zaczął od innych, musiał zatem skończyć na sobie. Wszystkie swoje potrzeby płynące z miłosierdzia zaspokoił. Te trzy tysiące franków to już dla nas! Nareszcie!
Tego samego wieczoru biskup napisał następujący rachunek, po czym przekazał go siostrze:
Na bulion mięsny dla pacjentów szpitala: tysiąc pięćset frankówNa stowarzyszenie macierzyńskiej opieki w Aix: dwieście pięćdziesiąt frankówNa podrzutków: pięćset frankówNa sieroty: pięćset frankówOgółem: trzy tysiące frankówTakie były postanowienia Myriela.
Jeśli chodzi o dodatkowe dochody biskupa, te uzyskiwane z zapowiedzi, dyspens, chrztów, kazań, święceń kościołów i kaplic oraz ślubów, biskup pobierał je od bogatych z tak wielkim zapałem, z jakim później rozdawał je biednym.
W krótkim czasie zaczęły napływać również ofiary pieniężne. Ci, którzy mieli, i ci, którym brakowało, udawali się do Myriela: jedni z jałmużną, inni po jałmużnę. W niespełna rok biskup stał się skarbnikiem wszystkich dobrodziejstw i kasjerem wszystkich nieszczęść. Przez jego ręce przechodziły znaczne sumy, lecz on sam nigdy nie zmienił niczego w swoim sposobie życia, nigdy nie sprawił sobie żadnej zbytecznej rzeczy, jedynie te, które uważał za konieczne.
Przeciwnie nawet: ponieważ zawsze więcej jest nędzy u dołu, niż braterstwa u góry, wszystko było rozdane – jeśli można się tak wyrazić – zanim zostało otrzymane. Było to trochę jak lanie wody na suchą ziemię: na próżno odbierał pieniądze, bo i tak nigdy ich nie miał. Wówczas obdzierał z nich siebie.
Istnieje zwyczaj, że biskupi wymieniają swoje chrzestne imię na czele swoich rozkazów lub listów pasterskich. Biedni miejscowi ludzie, wiedzieni instynktem i uczuciem, spośród imion biskupa wybrali to, które jako jedyne miało dla nich jakieś znaczenie: nie nazywali go więc inaczej, jak biskupem Ludomiłem. My również tak będziemy go nazywać, tym bardziej, że nazwa ta podobała się i jemu.
— Lubię to imię — powtarzał — Ludomił łagodzi Wielebność.
Nie utrzymujemy jednak, że portret, który tutaj nakreśliliśmy, jest zupełnie zgodny z prawdą; na pewno jest jednak do niej zbliżony.
Biskup wprawdzie przeznaczył powozowe pieniądze na jałmużnę dla biednych, niemniej i tak objeżdżał swoje biskupstwo. Tymczasem objazd po diecezji w tym mieście rzeczywiście był bardzo męczący: mało w nim płaszczyzn, za to mnóstwo gór, zaś właściwych dróg, jak widzieliśmy, prawie wcale nie ma. Zwiedzić zaś trzeba było trzydzieści dwa probostwa, czterdzieści jeden wikariatów i dwieście osiemdziesiąt filii. Biskup Ludomił dawał jednak temu wszystkiemu radę. Jeżeli miejscowość znajdowała się blisko, szedł piechotą, jeżeli chodziło o płaszczyznę, jechał kariolką, jeśli zaś przebyć miał płaszczyznę, udawał się tam specjalnym górskim powozem. Obie kobiety przeważnie mu towarzyszyły, w przypadku jednak, kiedy podróż była zbyt uciążliwa, jechał sam.
Pewnego dnia wjechał na ośle do Senez, starożytnego biskupiego miasta. Jego finanse, zupełnie w tej chwili wyczerpane, nie pozwalały mu na inny sposób podróżowania. Mer miasta wyszedł na jego spotkanie i zgorszonym wzrokiem patrzył na biskupa złażącego z osła. Kilku mieszkańców miasta śmiało się zaś, spoglądając na ten widok.
— Panie merze — rzekł tymczasem biskup — widzę, że gorszę zarówno was, jak i tych panów. Wydaje się wam, że biedny ksiądz grzeszy wielką pychą, pozwalając sobie na sposób jazdy, którego używał sam Chrystus. Zapewniam was jednak, że zrobiłem to z konieczności, nie zaś przez żadną próżność.
Dla tych, których odwiedzał, zawsze był zresztą łagodny i pobłażliwy, więcej mówił, niż nauczał, a w swoich wywodach posługiwał się najprostszymi, zrozumiałymi dla wszystkich przykładami. Mieszkańcom jednej okolicy stawiał za wzór okolicę sąsiednią. Tam, gdzie widział brak współczucia dla potrzebujących, powtarzał na przykład:
— Spójrzcie na mieszkańców Briancon. Ubogim, sierotom i wdowom pozwolili kosić łąki o trzy dni wcześniej niż innym. Odbudowują również bezpłatnie ich zrujnowane domy. Toteż Bóg im błogosławi: od stu lat nie było tam ani jednego mordercy.
We wsiach, których mieszkańcy byli chciwi na zysk i żniwo, mówił z kolei tak:
— Patrzcie na Embrun. Tam, jeśli podczas żniw jakiś ojciec rodziny ma swoich synów na służbie lub w wojsku, sam zaś jest chory lub zatrudniony u kogoś innego, wówczas proboszcz poleca go parafianom podczas kazania. W niedzielę, po mszy, wszyscy mieszkańcy wioski, mężczyźni, kobiety i dzieci, udają się na pole owego biedaka, koszą zboże i odwożą do jego stodoły ziarno oraz słomę.
Do rodzin, żyjących ze sobą w niezgodzie, kłócących się o pieniądze oraz spadki, przemawiał tak:
— Patrzcie na górali w Devolny… To dziki kraj, nie usłyszysz tam słowika nawet raz na pięćdziesiąt lat. A gdy tam w jakiejś rodzinie umrze ojciec, chłopcy zaraz idą w świat za zarobkiem, majątek swój pozostawiając dziewczętom, by te mogły znaleźć sobie mężów.
W okręgach, których mieszkańcy wykazywali upodobanie do procesów, rujnując się tym samym przez coraz to nowe sprawy sądowe, biskup mówił:
— Patrzcie na poczciwych chłopców doliny Queyras. Jest ich tam trzy tysiące dusz! Mój Boże, to tak, jakby jakieś małe państewko! Tymczasem nie znają tam ani sędziego, ani woźnego, wszystko bowiem załatwia mer. On nakłada podatki, on każdego sumiennie rozlicza, on też bezpłatnie rozsądza kłótnie, rozdziela ojcowizny, nie pobierając za to opłaty, wydaje wyroki – również bez żadnych kosztów. Słuchają go tam, ponieważ jest człowiekiem sprawiedliwym, ludzie zaś są szczerzy i prości.
Tam, gdzie nie znajdował nauczyciela szkółki, wskazywał na mieszkańców Queyrasu:
— Wiecie, jak oni robią? — pytał — Ponieważ mała wioska nie może wyżywić nauczyciela, mają więc nauczycieli, których opłaca cała dolina i którzy obchodzą wioski, pozostając przez tydzień w jednej, a w drugiej na przykład przez dziesięć dni. I uczą. Nauczyciele ci chodzą po jarmarkach, gdzie sam ich widziałem; można ich poznać po piórach do pisania, które noszą przy kapeluszach. Ci, co uczą jedynie czytać, mają tylko jedno pióro, ci, co uczą jeszcze liczenia, mają dwa pióra, ci wreszcie, którzy uczą czytania, liczenia i łaciny, mają trzy pióra. I ci są już bardzo uczeni. A jaki to przecież wstyd nic nie umieć! Zróbcie tak, jak mieszkańcy Queyrasu.
Wszystko to mówił poważnie, po ojcowsku, jako przykłady wybierał parabole idące wprost do celu. Mało przy tym używał pojęć, a więcej obrazów, co przypominało naukę samego Chrystusa, płynącą z głębokiego przekonania i tym samym przekonującą.
W rozmowie biskup Ludomił był uprzejmy i wesoły. Dostosowywał się do umysłów dwóch starych kobiet, które przy nim żyły: kiedy się śmiał, był to śmiech studenta.
Pani Magloire chętnie nazywała go Jego Wielkością. Pewnego dnia biskup wstał z fotela i udał się po znajdującą się w biblioteczce książkę, która jednak leżała na jednej z górnych półek i której nie mógł przez to dosięgnąć.
— Pani Magloire, podajcie mi krzesło — poprosił — Jego Wielkość nie sięga tej półki.
Innym razem biskup gościł swoją daleką krewną, hrabinę de Lô, która nie zaniedbywała żadnej sposobności, by wyliczać — jak je nazywała — nadzieje związane z trzema jej synami. Miała kilku bardzo starych i stojących już nad grobem krewnych, których najbliższymi spadkobiercami byli właśnie jej synowie. Najmłodszy z nich miał po jednej z babć wziąć dobre sto tysięcy franków, drugiemu miał się dostać tytuł księcia po wuju, trzeci zaś był spadkobiercą parostwa po dziadku. Biskup zwykle słuchał w milczeniu tych niewinnych, macierzyńskich przechwałek. Tego razu zdawał się jednak bardziej niż zwykle zamyślony, podczas kiedy pani Lô szczegółowo wyliczała wszystkie te potencjalne sukcesy i nadzieje. Spostrzegłszy to, przerwała i rzekła z pewną niecierpliwością:
— Mój Boże, kuzynie, nad czym ty tak myślisz?
— Myślę — odparł biskup — o czymś szczególnym, a co, jak mi się wydaje, znajduje się u świętego Augustyna: „Nadzieje swoje pokładajcie w tym, po którym nie obejmiecie spadku”.
Jeszcze innym razem, otrzymawszy zawiadomienie o śmierci pewnego szlachcica w okolicy, przy którym znajdowała się nie tylko lista godności zmarłego, ale także lista tytułów feudalnych i szlacheckich wszystkich jego krewnych, biskup Ludomił zawołał:
— Jaki mocny kark ma śmierć! Co za ciężar tytułów potrafi udźwignąć! Ileż to sprytu mają ludzie, że potrafią tak zużytkować grób na korzyść próżności!
Przy odpowiedniej sposobności zawsze potrafił łagodnie zażartować, zaś żart jego prawie za każdym razem niósł ze sobą jakieś głębsze znaczenie. Kiedyś, podczas postu, do miasta przybył pewien młody wikariusz i wygłosił kazanie w katedrze. Był przy tym dość wymowny. Przedmiotem jego mowy było miłosierdzie. Wzywał więc bogatych, by wspierali ubogich w celu uniknięcia piekła, które przedstawił, jak tylko umiał najstraszliwiej i dla zasłużenia na niebo, które odmalował jako miejsce zachwycające i przez wszystkich pożądane. Między słuchaczami znajdował się także pewien dawny kupiec – a trochę również lichwiarz – znany wszystkim Géborand, który na swoim handlu zarobił dwa miliony. Mimo to, nigdy jeszcze nie obdarzył on jałmużną żadnego ubogiego. Po tym kazaniu zauważono jednak, że co niedzielę dawał jednego sous1 starym żebraczkom, siedzącym przed kościołem. Sousem tym dzieliło się ich sześć. Pewnego dnia biskup spostrzegł kupca dającego ową jałmużnę i z uśmiechem rzekł do siostry:
— Pan Géborand kupuje raj za sousa.
Jeżeli chodziło o miłosierdzie, biskup nie cofał się nawet przed odmową i potrafił mówić wówczas rzeczy, które dawały do myślenia. Pewnego razu kwestował na rzecz ubogich w jednym z salonów, w którym znajdował się także markiz Champtercier, stary, bogaty skąpiec, który miał być ultrarojalistą, a zatem wolterianinem. Biskup podszedł do niego i dotknął jego ramienia:
— Panie markizie, musi mi pan dać cokolwiek.
Markiz odwrócił się i odpowiedział sucho:
— Wasza Wielebność, ja mam własnych ubogich.
— Oddaj mi zatem ich — odparł biskup.
Kiedyś znów wygłosił takie kazanie w katedrze:
„Moi drodzy bracia, moi dobrzy przyjaciele: jest we Francji trzysta dwadzieścia tysięcy domów chłopskich, które mają tylko po trzy otwory, osiemset siedemnaście tysięcy takich, które mają tylko po dwa otwory – drzwi i jedno okno – i na koniec trzysta czterdzieści sześć tysięcy takich, które mają tylko jeden otwór, mianowicie same drzwi. Przyczyną tego jest rzecz zwana podatkiem od drzwi i okien. Wyobraźcie sobie wszystkich tych ludzi tam żyjących, stare kobiety i małe dzieci, a pojmiecie, ile to chorób, jakie gorączki! Niestety! Bóg daje ludziom powietrze, ale prawo im je sprzedaje! Nie oskarżam prawa, ale chwalę Boga. W departamencie Izery, Var, w Alpach, wyższych i niższych, chłopi nie posiadają nawet taczek i na własnych grzbietach przewożą nawóz, nie mają świec i palą smolne łuczywa oraz kawałki sznurów, umaczane w żywicy. Tak się dzieje w całym górnym Delfinacie. Chleb pieką raz na pół roku, za pomocą wysuszonego krowieńca2. W zimie ten chleb rąbią siekierą i przez całą dobę moczą, by uczynić go jadalnym. Bracia moi, miejcie litość i zauważcie, jak dookoła was cierpią ludzie!
Z pochodzenia Prowansalczyk, biskup Ludomił z łatwością wyuczył się wszystkich regionalizmów południowych i posługiwał się nimi przy każdej okazji. Bardzo podobało się to ludowi, a tym samym w dużym stopniu ułatwiło mu dostęp do umysłów wiernych. W chacie i w górach czuł się jak u siebie, bo umiał mówić najszczytniejsze rzeczy w najpospolitszym języku. Mówiąc wszystkimi narzeczami, wchodził do wszystkich dusz. W obejściu był zresztą taki sam dla ludzi wykształconych i światowych, jak i dla pospólstwa. Nigdy też nikogo pochopnie nie potępiał, zawsze brał pod uwagę okoliczności, powtarzając przy tym:
— Zobaczymy, jaką drogą poszedł błąd.
Będąc, jak sam powiadał, eks-grzesznikiem, nie miał w sobie wielkiej surowości dla innych i swoje przekonania w tej kwestii wypowiadał głośno, chociaż złośliwi okrutnicy marszczyli na to brwi.
„Człowiek — powiadał tymczasem biskup Ludomił — ma na sobie ciało, które jest jego ciężarem i zarazem pokusą. Ciągnie je za sobą i czasem mu ustępuje. Musi czuwać nad nim, powstrzymywać je, hamować i jedynie w ostateczności mu ulegać. W tej uległości też zresztą może być jeszcze błąd, ale taki błąd jest już tylko małym błędem. Jest upadkiem, ale upadkiem na kolana, upadkiem, który może zakończyć się modlitwą.
Być świętym – to być wyjątkiem, być sprawiedliwym – to już jednak zasada. Błądźcie, upadajcie, grzeszcie, ale bądźcie sprawiedliwi.
Starać się popełnić jak najmniej grzechów, powinno być prawem dla człowieka. Życie bez żadnego grzechu jest jednak marzeniem anioła. Bowiem wszystko, co jest ziemskie, ulega grzechowi. Grzech jest siłą ciążenia”.
Jeżeli słyszał, że ludzie bardzo krzyczą i bardzo się na coś oburzają, mówił, uśmiechając się przy tym:
— Ho! ho! Musi to być jakaś wielka zbrodnia, której wszyscy się dopuszczają: przestraszona hipokryzja śpieszy więc z głośnym protestem, chcąc sama się za nim ukryć.
Był pobłażliwy dla kobiet i ubogich, których jednakowo mocno przygniatały społeczne zasady. Twierdził, że błędy kobiet, dzieci, sług, słabych, ubogich i nieświadomych są błędami mężów, ojców, panów, silnych, bogatych i uczonych.
Powiadał przy tym:
— Tych, którym brakuje wiedzy, uczcie, jak tylko możecie najwięcej. Społeczeństwo popełnia błąd, nie oferując nauki bezpłatnej, ono samo odpowiada za ciemnotę, którą stwarza. W nieuczonej duszy jest ciemno i rodzi się grzech. Winnym jest nie ten, co popełnia grzech, ale ten, który sprawia ciemność.
Jak widać, miał specyficzny i właściwy dla siebie sposób osądzania rzeczy, prawdopodobnie zaczerpnął go z Ewangelii.
Pewnego dnia rozpowiadano w jednym salonie o kryminalnym procesie, który się wówczas toczył i o wyroku, który miał wkrótce zapaść. Sprawa dotyczyła nieszczęśnika, który pozbawiony wszelkich środków do życia, a mający ukochaną kobietę i dziecko na utrzymaniu, zajął się fałszowaniem pieniędzy. Fałszerstwo było jeszcze wtedy karane śmiercią. Zatrzymano również kobietę, która zmieniała pierwszą sztukę, wykonaną przez mężczyznę. Tak się złożyło, że dowody świadczyły jedynie przeciwko niej i tylko ona jedna mogła też obciążyć swojego kochanka i tym samym go zgubić. Pomimo tego, że bardzo na nią naciskano, zaparła się jednak. Wówczas prokurator wpadł na pewien pomysł: za pomocą urywków listów zręcznie podsuwanych oskarżonej, wmówiono nieszczęśliwej, że miała rywalkę i że ukochany ją zdradzał. Uniesiona szałem zazdrości, wydała wówczas mężczyznę, wszystko wyznała i wszystkiemu też dowiodła. Fałszerz był więc zgubiony: wkrótce miał zostać skazany w Aix, razem zresztą ze swoją wspólniczką. Teraz w salonie opowiadano o tym zdarzeniu, jednocześnie chwaląc zręczność urzędnika. Biskup słuchał tej historii w milczeniu, a na koniec zapytał:
— Gdzie będą sądzić tych ludzi?
— W sądzie kryminalnym — odpowiedział mu ktoś.
— A gdzie będą sądzić prokuratora?
Innym razem zdarzył się w mieście tragiczny wypadek. Pewien człowiek został skazany na śmierć za zabójstwo. Niezupełnie uczony, ale też nie całkowity nieuk, był kuglarzem na jarmarkach i jednocześnie publicznym pisarzem. Jego proces mocno wszystkich zajmował. W wigilię dnia przeznaczonego na egzekucję, więzień zachorował. Ponieważ potrzebny był ksiądz, który przygotowałby skazanego na śmierć, wezwano do niego proboszcza. Ten jednak odmówił w takich słowach:
— To do mnie nie należy. Po co mi ta pańszczyzna i ten kuglarz? Ja także jestem chory, a więzienie nie jest miejscem dla mnie.
Biskup dowiedział się o tym i rzekł:
— Ksiądz proboszcz ma słuszność. To nie miejsce dla niego, tylko dla mnie.
Natychmiast też udał się do więzienia; wszedł do izby kuglarza, zwrócił się do niego po imieniu, wziął go za rękę i długo do niego przemawiał. Cały dzień tam spędził, zapominając o jedzeniu i odpoczynku, modląc się do Boga za duszę skazanego i modląc się do skazanego za jego własną duszę. Mówił mu największe prawdy, czyli te, które są zarazem najprostszymi prawdami. Był dla niego ojcem, bratem i przyjacielem, biskupem zaś tylko o tyle, by go pobłogosławić. Nauczył go wszystkiego, uspokajając i pocieszając zarazem. Gdyby nie on, kuglarz umarłby w rozpaczy, śmierć była bowiem dla niego przepaścią. Stał nad nią, drżąc cały i ze wstrętem się przed nią cofając. Był na tyle świadomy swej sytuacji, że nie mógł zachować spokoju. Wyrok śmierci wstrząsnął nim do głębi i niejako rozerwał tu i ówdzie ową zasłonę, która oddziela nas od tajemnicy rzeczy, a którą nazywamy życiem. Przez te okropne szpary wciąż patrzył poza ten świat i widział tylko ciemność. Biskup natomiast ukazał mu światło.
Nazajutrz, kiedy strażnicy przyszli po nieszczęśliwca, biskup też tam był. Wyszedł za nim i ukazał się tłumowi w swoim fioletowym płaszczyku, z krzyżem biskupim na szyi, obok skazańca skrępowanego więzami.
Wraz z nim wszedł na wózek, wraz z nim wstąpił również na rusztowanie. Kuglarz, który poprzedniego dnia tak bardzo był przybity i przygnębiony, teraz miał twarz rozpromienioną, czuł bowiem, że jego dusza pojednała się z niebem i spodziewał się ujrzeć Boga. Biskup pocałował go i w chwili, kiedy miało już paść ostrze, rzekł jeszcze:
— Bóg wskrzesza tego, kogo człowiek zabija, ten, kogo bracia zabijają, odnajduje Boga. Módl się, wierz i wstąp do życia! Bóg tam jest!
Kiedy zszedł z rusztowania, w jego spojrzeniu było coś takiego, co kazało tłumowi rozstąpić się przed nim. Nie wiadomo było, co bardziej podziwiać: jasność jego oblicza, czy też jego spokój. Wróciwszy do swojego skromnego mieszkania, który z uśmiechem nazywał swoim pałacem, rzekł do siostry:
— Pontyfikalnie odprawiłem nabożeństwo.
Ponieważ rzeczy najszczytniejsze są zawsze najmniej rozumiane, znaleźli się więc ludzie, którzy uważali postępek biskupa za przesadę. Opinie takie krążyły jednak tylko po salonach – lud, który w świętych czynach nie doszukuje się niczego złego, był pełen wdzięczności i podziwu.
Co do biskupa, to widok gilotyny stał się jednak dla niego ciosem, po którym długo nie mógł dojść do siebie.
Rzeczywiście, owa konstrukcja, która wzniesiona rozciąga się przed widzem, ma w sobie coś, co u każdego może wywołać halucynacje. Można obojętnie podchodzić do kary śmierci, nie ustosunkowując się do niej, dopóki na własne oczy nie ujrzy się gilotyny. Jeśli jednak już raz się ją ujrzy, następuje gwałtowny wstrząs i wtedy już trzeba na coś się zdecydować: za albo przeciw. Jedni ją wychwalają, jak Joseph de Maistre, inni zaś potępiają, jak Cezare Beccaria. Gilotyna, która jest uświęceniem surowego prawa, sama z natury nie jest bierna i nie pozwala zachować bierności wobec siebie. Kto ją zobaczy, musi poczuć dreszcze. Dookoła jej ostrza ustawiły się wszystkie wątpliwości i niewiadome, dotykające społecznych zagadnień. Rusztowanie nie jest tylko budynkiem, nie jest tylko maszyną, zrobioną z drzewa, żelaza i sznurów. Wydaje się, że jest to osobny gatunek istoty, wykazującej jakąś ponurą inicjatywę: można by powiedzieć, że ta maszyna widzi, słyszy i rozumie, że to drzewo, żelazo i sznury posiadają własną wolę. Na jej widok dusza wpada w straszną zadumę i gilotyna przedstawia się wówczas jako coś ohydnego, coś biorącego czynny udział w tym, co robi. Rusztowanie jest rodzajem potwora, który wychodzi z rąk sędziego i cieśli; widmem, które zdaje się żyć strasznym rodzajem życia, na który składają się wszystkie zadane przez nie śmierci.
Toteż wrażenie było okropne i głębokie – nazajutrz po egzekucji i przez wiele następnych dni, biskup zdawał się być przygnębiony. Znikła pogoda, która w owej posępnej chwili jaśniała na jego twarzy: teraz widmo sprawiedliwości społecznej zaczęło go prześladować. On, który zwykle po spełnieniu każdego swojego obowiązku wracał rozpromieniony, teraz wyglądał tak, jak gdyby czynił sobie jakieś wyrzuty. Chwilami rozmawiał sam ze sobą, półgłosem prowadząc jakieś ponure monologi. Oto, co pewnego dnia usłyszała i zapamiętała jego siostra:
— Nie przypuszczałem, że to jest tak potworne. Źle jest zagłębiać się w prawo boskie do takiego stopnia, by nie spostrzegać prawa ludzkiego. Śmierć należy tylko do Boga. Jakim prawem ludzie ośmielają się dotykać tej nieznanej rzeczy?
Z czasem jednak wrażenie osłabło i powoli się zacierało. Zauważono mimo wszystko, że biskup starał się odtąd omijać plac egzekucji.
O każdej godzinie można było natomiast wzywać Myriela do łóżek chorych i umierających. Wiedział on o tym, że jest to jego najważniejszy obowiązek i najpotrzebniejsza praca. Rodziny wdów i sierot nie potrzebowały go nawet wzywać, sam przychodził. Potrafił całymi godzinami siedzieć w milczeniu obok człowieka, który stracił ukochaną żonę, czy też obok matki, która opłakiwała swoje dziecko. Tak jak wiedział, kiedy powinien milczeć, tak też wiedział, kiedy zacząć mówić. Był nieocenionym przyjacielem, który nie tyle starał się osłabiać boleść przez zapomnienie, ile usiłował nawet zwiększyć ją, dając jednocześnie nadzieję. Powtarzał zawsze:
— Miejsce się na baczności, byście w fałszywy sposób nie zwracali się ku waszym umarłym. Nie myślcie o tym, co gnije. Patrzcie wytrwale, a w głębi nieba ujrzycie światełko bijące od waszego ukochanego zmarłego.
Biskup wiedział, że taka wiara uzdrawia. Starał się uspokoić człowieka zrozpaczonego, pokazując mu palcem człowieka zrezygnowanego; tym samym przekształcając boleść, która patrzy w grób w boleść, która patrzy w gwiazdy.
W życiu prywatnym Myriel kierował się takimi samymi zasadami, co w życiu publicznym. Dobrowolne ubóstwo, w jakim żył, ukazałoby całą swoją powagę i wdzięk temu, kto mógłby przypatrywać mu się z bliska.
Jak wszyscy starzy ludzie i większa część uczonych, biskup mało sypiał; jego krótki sen był za to głęboki. Rano najpierw przez godzinę rozmyślał, potem zaś odprawiał mszę: albo w katedrze, albo w swoim domu. Po mszy jadł śniadanie, składające się z żytniego chleba oraz mleka. Potem pracował.
Biskup ma wiele zajęć: codziennie przyjmuje sekretarza biskupstwa, który zwykle jest kanonikiem, prawie codziennie gości też swoich wikarych. Musi również kontrolować kongregacje, rozdawać przywileje, przeglądać całą bibliotekę duchowną: książki do nabożeństwa, katechizmy diecezjalne, chorały itd.; pisać rozporządzenia, udzielać przyzwoleń na kazania, godzić ze sobą proboszczów i merów. Poza tym odpowiada za całą korespondencję duchowną i administracyjną – z jednej więc strony Stolica Apostolska, z drugiej państwo. Jednym słowem: tysiące spraw naraz.
Czas, jaki mu pozostawał, w pierwszej kolejności poświęcał potrzebującym, chorym i strapionym, a czas, który mu pozostawał po udzieleniu pomocy potrzebującym, chorym i strapionym, poświęcał pracy. Czasem kopał w swoim ogrodzie, czasem zaś czytał i pisał. Na wszystkie te zajęcia miał tylko jedno określenie: ogrodnictwo, jak bowiem powtarzał, umysł także jest ogrodem.
Koło południa, jeżeli była ładna pogoda, wychodził z domu i pieszo przechadzał się po mieście lub po wsiach, często zaglądając do chałup. Szedł tak sam, głęboko zamyślony, ze spuszczonym wzrokiem, opierając się na swej długiej lasce. Zazwyczaj ubrany był w swój fioletowy, ciepły płaszcz, fioletowe pończochy i grube trzewiki. Na głowie miał zaś płaski kapelusz o trzech rogach, z którego zwieszały się trzy złote frędzle.
Tam, gdzie się pojawił, budził wielką radość. Można powiedzieć, że jego przejście miało w sobie coś ogrzewającego i oświecającego. Dzieci i starcy stawali w swoich drzwiach, wychodząc do biskupa jak do słońca. Albo on sam błogosławił, albo błogosławiono jego. Ktokolwiek i czegokolwiek potrzebował, zawsze wskazywano biskupowi jego dom.
Tu i ówdzie zatrzymywał się, przemawiał do chłopczyków i dziewczynek, lub też uśmiechał się do matek. Odwiedzał ubogich, dopóki tylko miał pieniądze, kiedy mu ich zabrakło, natychmiast szedł do bogatych.
Swoje sutanny nosił bardzo długo, a ponieważ nie chciał, by to spostrzeżono, nie wychodził z domu inaczej, jak tylko w swojej różowej pelerynie. Było to niewygodne , zwłaszcza latem.
Wróciwszy ze spaceru, jadł obiad, składnikami bardzo przypominający śniadanie.
Wieczorem, o wpół do dziewiątej, zasiadał do wieczerzy z siostrą — pani Magloire stała za nimi i im usługiwała. Nic skromniejszego od tej wieczerzy nie mogło już być. Jeżeli jednak biskup przyjmował u siebie któregoś z proboszczów, wówczas pani Magloire, korzystając z okazji, podawała na stół jakąś doskonałą rybę z jeziora lub delikatną górską zwierzynę. Każdy proboszcz służył zatem za pretekst do dobrej wieczerzy, biskup w takim przypadku bowiem nie oponował. Normalnie codzienne jego jedzenie składało się jednak z gotowanych na wodzie jarzyn i zupy na oliwie. Dlatego też w mieście powiadano, że jeżeli biskup nie jada jak proboszcz, to jada jak trapista3.
Po wieczerzy Myriel jakieś pół godziny rozmawiał z panną Baptystą oraz z panią Magloire, potem wracał do swego pokoju i znowu pisał: albo na luźnych kartkach, albo na marginesie jakiegoś tekstu. Był nie tylko uczonym, lecz po części i erudytą. Zostawił po sobie pięć czy sześć dość ciekawych rękopisów, między innymi rozprawkę na temat wersetu z Księgi Rodzaju „Na początku duch Boży unosił się ponad wodami”. Konfrontuje w niej ten werset z trzema innymi tekstami: wierszem arabskim, który zawiera słowa „wiatr Boży dął”, Flawiuszem Józefem, który mówił, że „wiatr z góry pędzi na ziemię”, oraz z parafrazą chaldejską Onkelosa, który powiada, „że wiatr pochodzący od Boga dął na powierzchnię wód”.
W innej z kolei rozprawie roztrząsał teologiczne dzieła Charlesa-Luisa Hugo, biskupa Ptolemaidy, a zarazem pradziada tego, który pisze tę książkę, i utrzymuje jednocześnie, że biskupowi temu należy przypisać także rozmaite dziełka, które wyszły w ostatnim wieku pod pseudonimem Barleycourta.
Niekiedy podczas czytania jakieś książki, Myriel nagle wpadał w głęboką zadumę, która zwykle kończyła się tym, że na tejże książce zapisywał kilka linijek. Zapisane słowa często nie mają najmniejszego związku z książką, w której się znajdują. Tak jest chociażby z notatką, którą napisał na marginesie książki, opatrzonej takim tytułem: „Korespondencja lorda Germain z generałami Clintonem i Cornwallisem oraz admirałami stacjonującymi na wybrzeżach Ameryki”, wydanej w Wersalu u księgarza Poincot i w Paryżu u księgarza Pissot, wybrzeże Augustianów.
Oto słowa tej notatki:
O Ty, który jesteś! Eklezjasta nazywa Cię Wszechpotęgą. Machabeusze określają Cię Stworzycielem, Epistoła do Efezjan nazywa Cię Wolnością, Baruch nazywa Cię Ogromem, a Psalmy Mądrością i Prawdą. Jan nazywa Cię Światłem, królowie Panem, Księga Wyjścia nazywa Cię Opatrznością, Księga Lewitów – Świętością, Ezdrasz – Sprawiedliwością, stworzenie nazywa Cię Bogiem, człowiek nazywa Cię Ojcem, ale Salomon nazywa Cię Miłosierdziem i to jest najpiękniejsze z Twoich imion.Zazwyczaj koło godziny dziewiątej obie kobiety szły do swoich pokojów na pierwszym piętrze, zostawiając Myriela samego na dole aż do następnego ranka.
Tutaj nastał czas na dokładny opis mieszkania biskupa.
Dom, w którym mieszkał biskup, składał się, jak już zaznaczyliśmy, z dolnego i górnego piętra: trzy pokoje były na dole, trzy na pierwszym piętrze, do tego zaś strych. Za domem znajdował się ogród, obejmujący pół morga4 ziemi. Obie kobiety zajmowały pierwsze piętro, Myriel zaś mieszkał na dole. Pierwszy pokój, który wychodził na ulicę, służył mu za jadalnię, drugi za sypialnię, a trzeci przeznaczony był na modlitwy. Z tego ostatniego nie można było wyjść, nie przechodząc przez sypialnię, z sypialni zaś było tylko jedno wyjście prowadzące do pokoju jadalnego. W głębi modlitewni znajdowała się zamykana alkowa z łóżkiem gościnnym. Biskup oferował to łóżko wiejskim proboszczom, których potrzeby lub interesy parafii sprowadzały do jego miasta.
Do domu przylegał mały budynek, który kiedyś pełnił funkcję apteki szpitalnej, teraz zaś został zamieniony na kuchnię i spiżarnię. Oprócz tego w ogrodzie znajdowała się jeszcze obora, przed zamianą służąca za kuchnię szpitalną, teraz zaś mieszcząca dwie krowy biskupa. Bez względu na ilość mleka, którą mu one dawały, biskup co rano połowę z tej ilości odsyłał do chorych w szpitalu.
— Płacę moją dziesięcinę — mówił przy tym.
Jego pokój, całkiem sporych rozmiarów, w porze zimowej dość trudno było ogrzać. Ponieważ drzewo było w tych stronach bardzo drogie, Myriel kazał urządzić w oborze przegrodę, zamkniętą przepierzeniem z desek. Tam właśnie spędzał wieczory podczas najgorszych chłodów. Nazywał to swoim zimowym salonem.
W tym salonie, tak jak i w pokoju sypialnym, jedyne umeblowanie stanowił kwadratowy stół z białego drzewa oraz cztery wyplatane słomą krzesła. Dodatkowo w pokoju jadalnym znajdował się jeszcze stary kredens, pomalowany na różowo farbą klejową. Taki sam kredens, stosownie nakryty, ozdobiony białymi serwetkami i sztucznymi koronkami, służył biskupowi za ołtarz w jego modlitewni.
Bogate penitentki i bogobojne niewiasty z miasta niejednokrotnie urządzały między sobą składkę na nowy, piękny ołtarz modlitewny dla Jego Wielebności: ten zawsze brał od nich pieniądze, po czym rozdawał je ubogim.
— Najpiękniejszym ołtarzem — powiadał — jest dusza nieszczęśliwego, któremu udzielono wsparcia i który dziękuje za to Bogu.
Myriel miał w swojej modlitewni również dwa słomiane klęczniki i jeden fotel z poręczami – także wyplatany słomą – znajdujący się w jego sypialni. Jeżeli przypadkiem zebrało się tutaj siedem lub osiem osób naraz, na przykład prefekt albo generał, sztab pułku garnizonowego, czy też kilku uczniów z małego seminarium, trzeba było przynosić z obory krzesła salonu zimowego, z modlitewnika klęczniki, a z sypialni fotel – takim sposobem zbierało się dla gości jedenaście krzeseł. Przy każdym nowym przybyszu wynoszono meble z jednego pokoju.
Czasem trafiało się jednak i dwanaście osób. Wówczas biskup dla ukrycia swojego kłopotliwego położenia stawał przed kominkiem, jeżeli była zima, lub też zapraszał na przechadzkę po ogrodzie, jeżeli było lato.
W zamkniętej alkowie znajdowało się jeszcze jedno krzesło, ale trzymało się tylko na trzech nogach, toteż nie można było go używać inaczej, jak tylko stawiać przy ścianie. Panna Baptysta również miała w swoim pokoju wielką berżerkę5 z niegdyś złoconego drzewa, pokrytą materiałem zdobionym w kwiaty. Fotel ten jednak wniesiono oknem na pierwsze piętro, bo schody były na to za wąskie, teraz więc niemożliwe było wykorzystanie berżerki w przypadku licznych gości.
Marzeniem panny Baptysty było kupić do salonu mahoniowe meble z żółtego aksamitu. Kosztowałoby to jednak co najmniej pięćset franków: spostrzegłszy zatem, że w ciągu pięciu lat zdołała zaoszczędzić na ten cel zaledwie czterdzieści dwa franki i dziesięć sous, wyrzekła się wreszcie tego pragnienia. Zresztą, któż może osiągnąć swój ideał?
Pokój sypialny biskupa był tak prosty, jak tylko można to sobie wyobrazić. Okno z widokiem na ogród, naprzeciw żelazne łóżko szpitalne z zieloną kotarą. W cieniu łóżka, za firanką, znajdowały się zaś przybory, zdradzające nawyk elegancji charakterystyczny dla światowego człowieka. Przy kominie znajdowały się drzwi prowadzące do modlitewni, drugie zaś umiejscowione były przy biblioteczce – te z kolei prowadziły do sali jadalnej. Biblioteczka była natomiast wielką, oszkloną szafą, na której znajdowało się pełno książek. We wspomnianym kominie – wykonanym z drewna, lecz pomalowanym tak, że przypominało ono marmur – znajdowała się para żelaznych wilków z wieńcami i ozdobami niegdyś posrebrzanymi, co było przykładem biskupiego zbytku. W kominie tym jednak zazwyczaj brakowało ognia. Nad kominem, zawieszony na czarnym aksamicie, widoczny był krucyfiks z posrebrzanej miedzi. Przy framudze okna stał wielki stół, na którym leżał kałamarz, rozmaite papiery oraz grube księgi; przed stołem zaś stał słomiany fotel. Przed łóżkiem leżał klęcznik pożyczony z modlitewni.
Po obu stronach łóżka wisiały dwa portrety w owalnych ramach. Małe napisy, umieszczone na pustym tle płótna obok wizerunków, wskazywały, że jeden z obrazów przedstawiał księdza Chaliota, biskupa z Saint-Claude, a drugi księdza Tourteau, generalnego wikariusza z Agde, opata klasztoru Grand-Champ. Biskup, kiedy zajął ten pokój po chorych szpitala, znalazł już portrety, kazał je więc zostawić. Byli to przecież księża, w dodatku prawdopodobnie donatorzy szpitala, a zatem podwójnie zasługiwali na jego sympatię. Wiedział jednak o nich tylko tyle, że obaj byli w tym samym dniu, mianowicie 27 kwietnia 1785 roku, mianowani przez króla – jeden na biskupstwo, a drugi na opactwo. Myriel dowiedział się o tym fakcie wtedy, kiedy pani Magloire zdjęła obrazy w celu oczyszczenia ich z kurzu – zdarzenie to ktoś wypisał białawym atramentem na małym, pożółkłym kawałku papieru, który przyklejony był czterema opłatkami do tylnej strony portretu opata z Grand-Champ.
Biskup Ludomił miał też przy swoim oknie starożytną firankę z grubej wełnianej materii, tak bardzo już starej, że kiedyś pani Magloire, chcąc uniknąć nowego wydatku, musiała zszyć ją na samym jej środku. Biskup często zwracał na to uwagę:
— Jak dobrze to wypadło! — chwalił za każdym razem.
Wszystkie pokoje – na dole i na górze – były pobielone wapnem, jak to się zwykle robi w szpitalach bądź koszarach.
Pewnego razu pani Magloire odkryła jednak, że pod bielonym papierem znajdują się malowidła, które zdobiły kiedyś obecny apartament Baptysty. Dom ten, zanim został szpitalem, należał do mieszczan, stąd też owo obicie. Pokoje były wyłożone czerwoną cegłą, którą co tydzień czyszczono; przed wszystkimi łóżkami znajdowały się zaś plecionki ze słomy. Całe mieszkanie było zresztą przez obie kobiety utrzymywane w niezwykłej czystości. Był to jedyny zbytek, na który biskup pozwalał:
— To akurat nic nie ujmuje ubogim — twierdził.
Z tego, co kiedyś posiadał, pozostało mu jednak jeszcze sześć srebrnych sztućców oraz wazowa łyżka: błyszczały one wspaniale na grubym białym obrusie i pani Magloire z wielkim zadowoleniem codziennie na nie patrzyła. Ponieważ przedstawiamy tutaj pełną sylwetkę biskupa, musimy też dodać, że nieraz powtarzał:
— Trudno byłoby mi przestać jadać na srebrze.
Do tego trzeba jeszcze dodać dwa wielkie lichtarze z masywnego srebra, które Myriel dostał w spadku po babci. W lichtarzach tych, które zwykle stały na kominku biskupa, znajdowały się dwie woskowe świece. Jeżeli akurat gościli kogoś na obiedzie, pani Magloire zapalała owe świece i stawiała lichtarze na stole.
Pani Magloire co wieczór zamykała sztućce w małej ściennej szafce, znajdującej się przy łóżku biskupa. Trzeba zaznaczyć, że nigdy jednak nie wyjmowano z niej klucza.
Ogród, trochę oszpecony dość brzydkimi zabudowaniami, o których już wspominaliśmy, przecinały na krzyż cztery alejki, zbiegające się koło małej sadzawki do ścieku wód. Piąta aleja biegła dookoła ogrodu i wzdłuż otaczającego go białego muru. Między tymi drogami znajdowały się cztery kwadratowe działki obsadzone bukszpanem. W trzech z tych poletek służąca sadziła jarzyny, w czwartym zaś biskup pielęgnował kwiaty, tu i ówdzie znajdowało się też parę drzew owocowych.
Pewnego razu pani Magloire rzekła do biskupa z pewnego rodzaju łagodnym przytykiem:
— Wasza Wielebność ze wszystkiego pragnie wyciągnąć korzyść, tymczasem ta część ziemi nie przynosi przecież żadnego pożytku. Lepiej byłoby tutaj mieć sałatę niż bukiety.
— Myli się pani, pani Magloire — odparł na to biskup. — Piękno jest równie użyteczne, jak sama użyteczność. — Po chwili zaś dodał: — A może nawet bardziej.
Ten kwiatowy ogródek, składający się z trzech czy czterech grządek, zajmował biskupa prawie tak bardzo jak jego książki. Chętnie spędzał tam po parę godzin, obcinając, pieląc, tu czy tam kopiąc ziemię, sadząc lub zasiewając. Nie był jednak takim wrogiem owadów, jakim powinien być ogrodnik; nie miał zresztą żadnej skłonności do botaniki, nie znał się na gatunkach i rodzajach roślin, nie myślał dokonywać wyboru między metodą botanika Tourneforta, a metodą naturalną, nie trzymał ani strony komórek przeciw liściom, ani strony Bernarda Jussieu przeciwko Linneuszowi. On nie studiował kwiatów: po prostu je kochał. Bardzo szanował uczonych, ale jeszcze bardziej szanował nieuczonych i niczego nie ujmując tym dwóm szacunkom, co wieczór podlewał grządki swoją blaszaną, pomalowaną na zielono konewką.
W domu biskupa nie było ani jednych drzwi, które zamykane byłyby na klucz. Drzwi od pokoju jadalnego – które, jak wiadomo, wychodzą wprost na plac katedralny – były kiedyś wyposażone w zamki i rygle niczym bramy więzienia. Biskup kazał jednak zdjąć wszystkie te żelaza i od tej pory drzwi te dniem i nocą zamknięte były jedynie na klamkę. Pierwszy lepszy przechodzień, o którejkolwiek godzinie, bez problemu mógł je otworzyć. Na początku obie kobiety mocno przejmowały się tym faktem, biskup uspokoił je jednak:
— Jeżeli chcecie, możecie kazać przybić rygiel do swoich pokojów.
Skończyło się na tym, że zaczęły chyba podzielać jego zaufanie, jeśli go zaś nie podzielały, przynajmniej nie dawały tego po sobie poznać. Jedynie pani Magloire od czasu do czasu ulegała strachowi. Jeśli chodzi o Myriela, to wyjaśnił on swoje stanowisko w tej kwestii w słowach, które napisał kiedyś na marginesie Biblii: „Taka jest różnica: drzwi doktora nie powinny być nigdy zamknięte, drzwi księdza powinny być zawsze otwarte”.
Na innej książce, noszącej tytuł: „Filozofia nauki medycznej”, napisał inną z kolei notę: „Czyż ja nie jestem doktorem jak oni? Ja także mam moich chorych: najpierw mam tych, którzy faktycznie do nich należą i których oni nazywają chorymi, a potem mam tych, których nazywam nieszczęśliwcami”.
Gdzie indziej napisał znowu: „Nie pytaj o imię tego, który cię prosi o przytułek. Ten właśnie, któremu imię zawadza, najbardziej potrzebuje schronienia”.
Zdarzyło się pewnego razu, że pewien zacny proboszcz – nie pamiętam już, czy to był proboszcz z Couloubroux czy z Pompierre – prawdopodobnie za namową pani Magloire, zapytał biskupa, czy nie jest do pewnego stopnia nieostrożnością zostawiać tak w dzień i w noc drzwi otwarte przed każdym, kto chciałby wejść, i czy nie obawia się jakiegoś nieszczęścia w domu tak źle strzeżonym. Biskup dotknął jego ramienia z łagodną powagą i rzekł:
— Nisi dominus custodierit domum, in vanum vigilant, qui custodiunt eam6.
Potem zmienił temat rozmowy.
Dosyć chętnie powtarzał:
— Tak jak istnieje odwaga pułkownika dragonów, tak i istnieje odwaga księdza. Tyle że nasza odwaga powinna być spokojna.
Teraz należy wspomnieć o fakcie, którego nie można pominąć, bo należy on do tych, które najlepiej pokazują, jakiego rodzaju człowiekiem był biskup.
Historia ta dotyczy bandy Gasparda Bèsa, która od pewnego czasu siała postrach w wąwozie Ollioules, a którą teraz udało się rozproszyć. Jeden z jej członków zdołał wraz z kilkoma towarzyszami schronić się w górach; następnie przez jakiś czas ukrywał się w hrabstwie Nicei, potem z kolei dostał się do Piemontu i wreszcie pojawił się we Francji od strony Barcelonnette. Najpierw ujrzano go w Jausiers, a potem w Tuiles. Ukrył się w jaskiniach Joug de l’Aigle i stamtąd przez wąwozy Ubaye oraz Ubayette zapuszczał się do okolicznych wiosek.
Udał się nawet do Embrun, wdarł się nocą do katedry i zrabował zakrystię. Jego rozboje pustoszyły okolice, a żandarmeria nie mogła go złapać – przeważnie umykał, ale zdarzało się, że czasem stawiał też zbrojny opór, a trzeba przyznać, że był śmiałym łotrem. Do ogarniętego strachem miasta przybył akurat biskup Ludomił, który objeżdżał wówczas Chastelar. Mer przyszedł do niego i namawiał do zaniechania dalszej podróży, Cravatte grasował bowiem w górach i podróż dalej, nawet w towarzystwie eskorty, była bardzo niebezpieczna. Naraziłoby się tylko niepotrzebnie życie trzech czy czterech żandarmów.
— Dlatego też nie zamierzam brać eskorty — stwierdził biskup.
— Wasza Wielebność myśli zrobić to na serio?
— Tak daleko na serio, że stanowczo nie przyjmę żandarmów, a za godzinę chcę wyjechać.
— Wyjechać?
— Wyjechać — potwierdził biskup.
— Sam?
— Sam.
— Wasza Wielebność nie zrobi tego.
— Jest tam w górach mała gmina, której nie widziałem od trzech lat. Są to moi dobrzy przyjaciele, uczciwi i łagodni pasterze. Na trzydzieści kóz, które pasą, na własność posiadają tylko jedną; robią też ładne, różnokolorowe sznury z wełny i wygrywają górskie melodie na fletach o sześciu otworach. Potrzebują też jednak od czasu do czasu usłyszeć coś o Bogu. Cóżby powiedzieli, gdybym nie przybył?
— Ale, Wasza Wielebność, co z rozbójnikami?
— A, prawda — rzekł biskup — przyszło mi to na myśl… Macie słuszność. Mogę i ich spotkać. Oni także potrzebują, by im mówiono o Bogu.
— Wasza Wielebność! Przecież to banda! Stado wilków!
— Panie merze, może to właśnie mnie przeznaczył Chrystus na pasterza tego stada? Kto wie, jakie są drogi Opatrzności?
— Ograbią Waszą Wielmożność.
— Nic nie mam.
— Zabiją Was.
— Starego księdza, który przechodząc, mruczy swoje pacierze? Ba! Po co?
— Ach, mój Boże! Jeżeli naprawę ich spotkacie?
— Poproszę o jałmużnę dla moich ubogich.
— Nie jedźcie, Wasza Wielebność. Na miłość boską, narażacie swoje życie!
— Panie merze, czy rzeczywiście o to tylko chodzi? Nie tylko po to jestem na świecie, bym strzegł swego życia, lecz również dlatego, bym pilnował dusz.
Nie było rady, musiano mu ustąpić. Pojechał w towarzystwie dziecka, które ofiarowało się być jego przewodnikiem. Wieść o jego uporze szybko się rozeszła i wzbudziła wielki strach.
Myriel nie chciał ze sobą zabrać ani swojej siostry, ani służącej. Przejechał góry na mule, nikogo nie spotkał i cały zdrów przybył do swoich przyjaciół pasterzy. Zabawił tam dwa tygodnie, nauczając, moralizując i administrując. Przed odjazdem postanowił uroczyście odśpiewać „Te Deum”. Powiedział o tym proboszczowi, okazało się jednak, że brakuje szat liturgicznych. W ubogiej, wiejskiej zakrystii znajdowało się tylko kilka starych, posiwiałych ornatów z adamaszku, zdobionych fałszywymi galonami.
— Ba! — rzekł biskup — bądź co bądź, zapowiedzmy nasze „Te Deum” na niedzielnym kazaniu. Urządzi się to jakoś, księże proboszczu.
Zorganizowano poszukiwania w okolicznych kościołach. Wszystkie rzeczy zebrane z tych skromnych probostw nie wystarczyłyby jednak nawet na odpowiednie ubranie dla kantora katedralnego.
Kiedy tak się zamartwiano, niespodziewanie zjawili się na probostwie dwaj nieznajomi jeźdźcy, złożyli tam jakąś wielką skrzynię dla księdza biskupa i natychmiast odjechali. Po otwarciu skrzyni znaleziono w niej kapę ze złotogłowiu, mitrę ozdobioną diamentami, arcybiskupi krzyż oraz piękny pastorał: wszystkie pontyfikalne stroje, skradzione miesiąc wcześniej ze skarbca katedry w Embrum. W skrzyni znajdowała się kartka z następującymi słowami: „Jego Wielebności Ludomiłowi – Cravatte”.
— A mówiłem, że się to jakoś urządzi! — rzekł biskup. Potem dodał, uśmiechając się — Kto się zadowala komżą proboszcza, temu Bóg zsyła kapę arcybiskupa.
— Bóg albo szatan, Wasza Wielebność — wyszeptał proboszcz, kiwając głową z uśmiechem.
Biskup popatrzył ostro na proboszcza i odpowiedział z powagą:
— Bóg!
W Chastelar, kiedy wrócił, a także przez całą drogę potem, przypatrywano mu się z ciekawością. Na probostwie zastał pannę Baptystę i panią Magloire, które tu na niego oczekiwały.
— A co? — rzekł do siostry — czy nie miałem racji? Biedny ksiądz udał się do biednych górali z pustymi rękami, a wraca od nich z pełnymi. Pojechałem, wioząc ze sobą tylko ufność w Boga, przywożę zaś skarbiec katedry.
Wieczorem, zanim się położył, powiedział jeszcze:
— Nie lękajmy się nigdy złodziei i zabójców. Są to niebezpieczeństwa zewnętrze, a więc niebezpieczeństwa małe. Przesądy – oto są złodzieje, występki – oto zabójcy. Wielkie niebezpieczeństwa są w nas. Mniejsza o to, co zagraża głowie bądź kieszeni. Myślmy tylko o tym, co grozi naszej duszy.
Następnie, zwracając się do siostry, dodał:
— Moja siostro, ze strony księdza nie powinno być nigdy żadnej ostrożności względem bliźniego. Co bliźni robi, na to Bóg zezwala. Módlmy się tylko do Boga, kiedy nam się zdaje, że zagraża nam niebezpieczeństwo. Módlmy się nie za siebie, ale o to, by brat nasz nie popełnił grzechu z naszego powodu.
Zresztą, wypadki zdarzały się rzadko w jego życiu. Opowiadamy, co wiemy, lecz zwykle przez cały czas robił jedno i to samo w tych samych godzinach. Każdy miesiąc jego roku podobny był do każdej godziny jego dnia.
Co do tego, co się stało ze skarbcem katedry d’Embrun, bylibyśmy w kłopocie, gdyby ktoś nas o to zapytał. Były tam piękne rzeczy, bardzo kuszące i bardzo nadające się do kradzieży na korzyść nieszczęśliwych. Ukradzione i tak już zresztą raz zostały. Połowa awantury była już faktem spełnionym, pozostawało więc tylko zmienić kierunek kradzieży i kazać jej zmienić mały kawałek drogi w stronę biednych.
Niczego w tym względzie jednak nie stwierdzamy. Jedynie w papierach biskupa znaleziono dosyć niejasną notkę, która może się odnosić do tej sprawy, a brzmi ona następująco: „Pytanie leży w tym, czy to ma prowadzić do katedry, czy do szpitala”.
Pewien senator, o którym wcześniej była już mowa, był człowiekiem roztropnym, który przebył swoją drogę bez zwracania uwagi na te wszystkie przeszkody, które nazywają sumieniem, zaprzysiężoną wiarą, sprawiedliwością i obowiązkiem: szedł prosto do celu, nie potknąwszy się ani razu na drodze awansu i osobistego interesu. Był to dawny prokurator, złagodzony swoim powodzeniem; wcale niezły człowiek, oddający wszelkie możliwe przysługi swoim synom, zięciom, krewnym, nawet przyjaciołom; mądrze korzystający z dobrych stron życia, dobrych sposobności i dobrych zabaw. Reszta zdawała mu się dość głupia. Był dowcipny i wykształcony na tyle, by uważać się za ucznia Epikura, choć w rzeczywistości był tylko płodem Pigault-Lebruna. Żartował chętnie i z przyjemnością z rzeczy nieskończonych i wiekuistych, i z „niedorzeczności” tego starowiny biskupa. Żartował z nich niekiedy z uprzejmą wyższością nawet w obecności samego Myriela, który tego słuchał.
Kiedyś, z powodu jakiejś półoficjalnej ceremonii, ów hrabia i Myriel gościli razem na obiedzie u prefekta. Przy deserze senator, trochę podochocony, choć zawsze pełen godności, zawołał:
— Do licha, panie biskupie, porozmawiajmy! — rzekł, a trzeba wiedzieć, że senator i biskup z trudnością patrzą na siebie bez zmrużenia oka — Jesteśmy jak dwaj augurzy. Uczynię wam wyzwanie. Mam moją filozofię.
— I ma pan słuszność — odpowiedział biskup — Jaką ma się filozofię, tak się śpi. Pan spoczywa na łożu z purpury, panie senatorze.
Ośmielony senator rzekł:
— Bądźmy dobroduszni.
— Nawet lekkomyślni — odrzekł biskup.
— Oświadczam — mówił dalej senator — że markiz d’Argens, Pyrrhon, Hobbes i Jacques-André Naigeon nie są osłami. Mam w bibliotece wszystkich moich filozofów, oprawionych, ze złoconymi brzegami.
— Jak pan sam, panie senatorze — wtrącił biskup.
Senator prawił dalej:
— Nienawidzę Diderota! To ideolog, deklamator i rewolucjonista, w gruncie rzeczy wierzący w Boga i będący większym bigotem niż Wolter. Wolter drwił z Needhama – i nie miał racji, bo argumenty Needhama dowodzą, że Bóg jest niepotrzebny. Kropla octu w łyżce ciasta zastępuje wyrażenie fiat lux7. Wyobraźmy sobie większe krople i łyżkę, a będziemy mieli świat. Człowiek, to argument. A więc po cóż Ojciec Wiekuisty? Panie biskupie, koncepcja Jehowy męczy mnie. Zdolna jest ona jedynie wytwarzać ludzi chudych, którzy głęboko myślą. Precz to wielkie Wszystko, które mi przeszkadza! Wiwat Zero, które zostawia mnie w spokoju! Tak między nami, żeby się zwierzyć i żeby się wyspowiadać przed moim pasterzem tak, jak należy: muszę wyznać, że mam zdrowy rozum. Nie przepadam za waszym Jezusem, który na każdym kroku głosi zaparcie się i poświęcenie. Rada skąpca i żebraka. Zaparcie się: dla czego? Poświęcenie się: na co? Nie widzę, żeby jeden wilk zamorzył się dla szczęścia drugiego. Pozostańmy więc w naturze. Jesteśmy u szczytu, miejmy więc wyższą filozofię. Na co zda się stać u góry, jeżeli nie widzi się więcej, jak koniec nosa innych? Żyjmy wesoło! Życie to wszystko! A żeby człowiek miał inną przyszłość, gdzie indziej, tam wysoko, nie wierzę ani trochę. Ach! Zalecają mi zaparcie i poświęcenie, mam zważać na wszystko, co tylko robię, mam sobie łamać głowę nad złem i dobrem, nad sprawiedliwością i niesprawiedliwością, nad fas et nefas8. Dlaczego? Bo będę składał rachunek ze swoich czynów. Kiedy? Po śmierci. Co za piękne marzenie. Po mojej śmierci ten będzie mądry, kto mi co zrobi. Niech pan każe ręce cienia uchwycić garść popiołu! Powiedzmy prawdę, my, co jesteśmy wtajemniczeni i co uchyliliśmy zasłonę Izydy: nie ma dobra ani zła, jest wegetacja. Szukajmy rzeczywistości. Zgłębiajmy wszystko. Idźmy do głębi, do diaska! Należy dążyć do prawdy, szukać pod ziemią i znaleźć ją. Wtedy daje ona wyszukane rozkosze. Wtedy stajesz się mocnym i możesz drwić. Masz silną podstawę. Panie biskupie, nieśmiertelność człowieka jest nasłuchiwaniem, czy deszcz nie pada. Och, co za cudowna obietnica. Ufajcie jej. Jest się duszą, będzie się aniołem, będzie się miało niebieskie skrzydła przy łopatkach. Pomóżże mi, pan: czy to nie Tertulian mówi, że błogosławieni przechodzić będą z jednej gwiazdy na drugą? Zgoda. Będziemy szarańczą gwiazd. A potem zobaczymy Boga. Tere-fere. Ten cały raj to brednie. Bóg jest olbrzymią dziecinadą. Nie powiem tego, do licha, w „Monitorze”, ale szepczę to cicho między przyjaciółmi. Inter pocula9. Poświęcać ziemię dla raju, to jak puszczać zdobycz dla jej cienia. Być igraszką nieskończoności! Nie jestem głupi. Jestem nicością, nazywam się pan hrabia Nicość, senator. Czy istniałem przed urodzeniem się? Nie. Czymże jestem? Garścią prochu ujętego w organizm. Co mam do zrobienia na ziemi? Mam wybór: cierpieć albo używać. Dokąd mnie zaprowadzi cierpienie? Do nicości. Ale będę cierpiał. Dokąd mnie zaprowadzi używanie? Do nicości. Ale użyję. Wybór uczyniony. Trzeba albo jeść, albo być zjedzonym. Więc jem. Lepiej jest być zębem niż trawą. Taka jest moja mądrość. Po czym: niech się dzieje co chce, grabarz tam jest, Panteon czeka, wszystko wpada do wielkiego dołu. Koniec. Likwidacja zupełna. Jest to chwila unicestwienia. Śmierć umiera, wierz mi pan. Niechaj się znajdzie taki, co by w tym względzie miał coś do powiedzenia; śmieję się na samą myśl o tym. Wymysły nianiek. Straszydła są dla dzieci, a Jehowa dla dorosłych. Nie, nasze jutro to noc. Poza grobem są tylko równe nicości. Byłeś Sardanapalem, byłeś Wincentym a Paulo, jednakowa nicość. Oto jest prawda. Więc żyj ponad tym wszystkim. Korzystaj z twojego „ja” póki je masz. Doprawdy, powiadam panu, panie biskupie: mam moją filozofię i mam moich filozofów. Nie daję się obałamucić bredniami. Ale potrzeba czegoś i dla tych, co na dole, dla bosych, ubogich, nędzarzy. Daje się im do połknięcia legendy, chimery, duszę, nieśmiertelność, raj, gwiazdy. Żują to. Kładą to na swój suchy chleb. Kto nic nie ma, ma dobrego Boga. To jest przynajmniej. Nie przeszkadzam temu, ale dla siebie zachowuję pana Naigeon. Dobry Bóg jest dobry dla ludu.
Biskup klasnął w dłonie.
— Oto, co się nazywa mówić! — zawołał. — Wyborna i prawdziwie cudowna rzecz ten materializm! Nie każdy ma go na zawołanie. Ach, gdy się go ma, nie jest się ofiarą, nie da się tak głupio wygnać jak Katon, ani ukamienować jak Stefan, ani spalić żywcem jak Joanna d’Arc. Ci, którym udało się zdobyć ten cudowny materializm, mają tę rozkosz, że się nie czują za nic odpowiedzialni, że myślą, iż mogą pochłonąć wszystko bez obawy: posady, synekury, godności, władzę – uczciwie lub nieuczciwie zdobytą – mogą dowolnie zmieniać przekonania, zdradzać, kiedy się to opłaca, pozwalać na kapitulację sumienia, a i tak zejdą do grobu po skończonym trawieniu. Jakie to przyjemne! Nie mówię tego do pana, panie senatorze. Jest jednak dla mnie niepodobieństwem nie pogratulować panu. Wy, wielcy panowie, wy macie, jak mówicie, filozofię waszą, dla was wykwintną, wyrafinowaną, dostępną jedynie bogatym, dobrą we wszelkich sosach, wyborną przyprawę życiowych rozkoszy. Filozofia ta wzięta jest z głębin i wygrzebana przez specjalnych wyszukiwaczy. Jesteście jednak dobrymi książętami i nie macie za złe, ażeby wiara w dobrego Boga pozostała filozofią ludu, na tej mniej więcej zasadzie, jak gęś kasztanami nadziana jest indykiem z truflami ubogiego.
Aby dać wyobrażenie o domowym życiu biskupa z Digne oraz sposobie, w jaki owe dwie święte niewiasty poddawały swoje czyny, myśli, a nawet swój lękliwy, kobiecy instynkt i przyzwyczajenia celom biskupa, tak, że nie musiał nawet o nich uprzedzać, nie można chyba postąpić lepiej, niż przytoczyć tutaj jeden z listów Baptysty do pani wicehrabiny de Boischevron, jej przyjaciółki jeszcze z lat dziecinnych. List ten jest w naszych rękach.
Digne, 16 grudnia 18…Moja dobra Pani, ani jeden dzień nie minie, abyśmy o Tobie nie mówili. Jest to naszym zwyczajem, zresztą mamy ku temu jeszcze jedną przyczynę. Wyobraź sobie, Pani, że myjąc i odkurzając sufity, pani Magloire dokonała odkrycia: obecnie nasze dwa obite białym papierem pokoje nie oszpeciłyby nawet takiego zamku jak Wasz. Kiedy pani Magloire zdarła wszystkie papiery, ukazały się pod nimi różne rzeczy. Mój salon, który nie ma mebli i którego używamy do suszenia bielizny po praniu, ma piętnaście stóp wysokości, osiemnaście szerokości, sufit niegdyś malowany ze złoceniami, oraz belki takie jak u Was. Wszystko było pokryte płótnem za czasów szpitala, a także boazerią z czasów naszych prababek. A co było w moim gabinecie, to trzeba zobaczyć! Pod co najmniej dziesięcioma papierami, naklejonymi jeden na drugi, pani Magloire odkryła malowidła, które nie będąc może dobrymi, są jednak znośne. Telemak pasowany na rycerza przez Minerwę, potem on w ogrodach… zapomniałam nazwy. Także damy rzymskie spacerujące podczas nocy. Cóż Pani powiem? Mam Rzymian, mam Rzymianki (tutaj wyraz nieczytelny) i całą świtę. Pani Magloire umyła to wszystko, tego lata naprawi też parę uszkodzeń, odświeży wszystko i mój pokój będzie prawdziwym muzeum. Znalazła także na strychu dwie konsole dębowe w stylu starożytnym. Żądano dwóch sześciofrankowych dukatów za ich ozłocenie, lepiej jednak dać je ubogim, zresztą są bardzo brzydkie i wolałabym okrągły stół mahoniowy. Zawsze jestem bardzo szczęśliwa. Mój brat jest taki dobry. Wszystko, co ma, daje potrzebującym i chorym. Jesteśmy w bardzo przykrym położeniu, bo klimat jest tu ostry w czasie zimy, a trzeba przecież zrobić coś dla tych, którzy cierpią niedostatek. A nam prawie starcza na światło i opał. Prawda, że są to wielkie wygody?Mój brat ma zwyczaje. Gdy rozmawia, powiada, że biskup taki powinien być. Niech Pani sobie wyobrazi, że drzwi naszego domu nigdy nie pozostają zamknięte. Wchodzi sobie, kto chce i zaraz jest u mojego brata. Nie lęka się on niczego, nawet w nocy. Jest to, jak mówi, jego odwaga. Nie chce, żebym się o niego bała, ani też żeby bała się pani Magloire. Wystawia się na wszystkie niebezpieczeństwa i nie chce nawet, żebyśmy dawały po sobie poznać, iż to zauważamy. Trzeba umieć go zrozumieć. Wychodzi w deszcz, brodzi w wodzie, podróżuje w zimie. Nie lęka się ani nocy, ani niebezpiecznych dróg, ani podejrzanych spotkań. W poprzednim roku sam jeden udał się w okolicę słynącą z napadów złodziei. Nie chciał nas ze sobą zabrać. Nieobecny był przez piętnaście dni. Miano już go za umarłego, tymczasem on wrócił cały i zdrów i oznajmił: „Oto, jak mnie okradziono”. I otworzył pakunek pełen klejnotów katedry Embrun – złodzieje oddali mu je.Tym razem, kiedy wracaliśmy, nie mogłam się powstrzymać od połajania go trochę, starałem się jednak mówić tylko wtedy, kiedy huk powozu zagłuszał moje słowa, tak żeby nikt obcy nie mógł ich usłyszeć. Z początku mówiłam sobie: nie ma niebezpieczeństwa, które mogłoby go zatrzymać. Przerażał mnie. Teraz już się przyzwyczaiłam. Daję znaki pani Magloire, żeby również mu się nie sprzeciwiała. Naraża się, jak chce. Ja wtedy zabieram panią Magloire do swego pokoju, modlę się i zasypiam. Jestem spokojna, bo dobrze wiem, że nie przeżyłabym, gdyby coś złego mu się stało. Poszłabym do Boga z moim bratem i biskupem. Pani Magloire trudniej było przyzwyczaić się do tego, co nazywa nieostrożnością biskupa. Teraz jednak też już przywykła. Razem się modlimy, razem się boimy, razem wreszcie usypiamy. Nawet gdyby sam szatan wszedł do domu, nie znalazłby oporu. Zresztą, czego się mamy obawiać? Zawsze jest z nami ktoś, kto jest silniejszy. Zły duch może przejść przez ten dom, Bóg tymczasem mieszka w nim zawsze. I to mi wystarcza. Teraz już brat nie musi mi nic mówić. Rozumiem go bez słów i razem zdajemy się na Opatrzność. Tak to trzeba postępować z człowiekiem wielkiego ducha.Wypytałam brata o rodzinę de Faux, o której pragniesz się czegoś dowiedzieć. Wiesz, że ma dobrą pamięć i wie o wszystkim, bo zawsze jest dobrym rojalistą. Jest to bardzo stara, normandzka rodzina. Pięćset lat temu żyli Raul de Faux, Jan de Faux i Tomasz de Faux, wszyscy szlachcice, a jeden z nich był panem Rochefortu. Ostatni, Guy Stefan Aleksander, był dowódcą jazdy w Bretanii. Jego córka, Maria Ludwika, poślubiła Adriana Karola de Gramont, syna księcia Ludwika de Gramont, para Francji, pułkownika gwardii francuskiej i generała lejtnanta wojsk. Nazwisko pisze się: Faux, Fauq i Faoucq.