Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagroda HUGO 2017.
Ursula K. Le Guin o absurdzie, jakim jest zaprzeczanie własnej starości: Jeśli mam dziewięćdziesiąt lat, a wierzę, że mam czterdzieści pięć, sama proszę o trudne chwile przy wychodzeniu z wanny.
O kulturowej percepcji fantasy: Kierunkiem ucieczki zawsze jest wolność. A zatem, o co właściwie oskarża ‘eskapizm’?
O śniadaniu: Jedzenie jajka ze skorupki wymaga nie tylko praktyki, ale i stanowczości, nawet odwagi, być może gotowości popełnienia przestępstwa.
Ursula K. Le Guin od dziesięcioleci prowadziła czytelników do wyobrażonych światów. Teraz stanęła na ostatnej wielkiej granicy życia: starości. Bada nowe terytorium literackie: blog, forum, gdzie jej opinie błyszczą pełnym blaskiem - ostre, inteligentne, równie krytyczne co pełne współczucia. "Nie ma czasu" to zbiór najlepszych sieciowych tekstów Le Guin, prezentujących perfekcyjnie krystaliczne przemyślenia o tym, co teraz jest dla niej istotne, jej troski, jej niegasnący zachwyt i zadziwienie naszym światem: Jak bogaci jesteśmy w tę wiedzę, i we wszystko wokół nas, czego jeszcze możemy się nauczyć. Jesteśmy miliarderami, co do jednego.
(...) nigdzie w swoim życiu nie mogę znaleźć czasu, jakiegokolwiek czasu, który nie byłby zajęty. Ja jestem wolna, ale mój czas nie. Jest w pełni, żywotnie zajęty snem, marzeniami, załatwianiem interesów i e-mailową korespondencją z przyjaciółmi i rodziną, czytaniem, pisaniem poezji, pisaniem prozy, myśleniem, zapominaniem, haftowaniem, przygotowaniem i zjadaniem posiłków, sprzątaniem w kuchni, analizą Wergiliusza, spotkaniami z przyjaciółmi, rozmowami z mężem, chodzeniem po zakupy, spacerowaniem, jeśli mogę spacerować i podróżowaniem, jeśli podróżujemy, niekiedy siedzeniem w vipassanie, niekiedy oglądaniem filmu, wykonywaniem Ośmiu Bezcennych Chińskich Ćwiczeń, kiedy potrafię, leżeniem po południu z tomem Krazy Kata do czytania i moim własnym zwariowanym kotem, który zajmuje obszar między górą ud i środkiem łydek, gdzie układa się i natychmiast głęboko zasypia. Żadna z tych czynności nie dzieje się w czasie wolnym. Nie mogę go marnować. (...) W przyszłym tygodniu kończę osiemdziesiąt jeden lat. Nie mam wolnego czasu.
Jako konstruktorka światów, literacka stylistka, krytyk społeczny i gawędziarka, Ursula K. Le Guin nie ma sobie równych.
Michael Chabon, pisarz
To, co osobiste i codzienne, stanowi główną przyjemność lektury tego zbioru.... Stronice aż skrzą się od tekstów, po których czytelnik unosi głowę i szuka dostępnego ucha, by się nimi podzielić....
"The New York Times Book Review"
Ta cudowna książka jest w równiej mierze dociekliwa, co męcząco pewna siebie... Nawet w błahostkach pomijających ważkie problemy, zdania są perfekcyjnie wyważone, a język starannie dobrany. [Le Guin] pisze przecież "Słowa są moim tworzywem - moim surowcem". I to poprzez ich nieskończone aranżacje... niezwykłe wyobrażone światy pani Le Guin zostały zbudowane i pokazane.
"Wall Street Journal"
Błyskotliwe, często głębokie obserwacje... Le Guin posiada dobrze uporządkowany umysł... Jeśli osiągnęła "zrzędliwą starość", jak to określa, zainspirowała ją tylko do zaciekawienia i świadomości wszystkiego wokół.
"USA Today"
"Nie ma czasu", wybór internetowych esejów Le Guin, dotyczy właściwie wszystkiego, co przeszło jej przez myśl, od kwestii literackich, poprzez koty, po krajobraz Oregonu... Może jest sporo prawdy w oklepanym powiedzeniu, że pisarze science fiction są prorokami?... Rok temu przekonywaliśmy, że Le Guin zasługuje na Nagrodę Nobla z literatury. Prawdę mówiąc... cóż za fantazja... powinna rządzić krajem.
"The Washington Post"
Błyskotliwe obserwacje i ostry, lekki język otwierają nam okno do wewnętrznego życia wielokrotnie nagradzanej pisarki.
"Harper’s Bazaar"
Le Guin jest urodzoną gawędziarką i te skrawki jej życia są bezdyskusyjnie czarujące. Z całą pewnością jest tutaj niczym lwica w zimie, skoncentrowana jak nigdy na wszystkim, co dla niej najbardziej istotne. Starość nie jest dla młodych, stwierdza - i to zdanie nie ma być skargą, ale okrzykiem bojowym. Jeśli spędzicie trochę czasu z osiemdziesięcioletnią Ursulą K. Le Guin, perspektywa starości stanie się mniej przytłaczająca.
"BookPage"
Lektura najnowszej książki portlandzkiej pisarki Ursuli K. Le Guin [...] przypomina trochę jednostronną konwersację z zabawną, trochę zwariowaną i bystrą starą przyjaciółką... Nawet jeśli chcesz się z nią spierać, jej słowa wciąż przyciągają twoją uwagę... To może być zabawne. Może być zaskakujące. Może być irytujące... Jak można się spodziewać po autorce, której poświęciła życie wyobrażaniu sobie ze szczegółami światów alternatywnych, ma zdolność, by spojrzeć z dystansu na ziemskie życie i dostrzec w nim rzeczy niezwykłe.
"The Oregonian"
To książka, która naprawdę mówi o tym, co ważne.
"The Houston Chronicle"
Pełna niezwykłych spostrzeżeń i humoru.
"The Columbus Dispatch"
Wie, co myśli, a pisze tak dobrze, że człowiek ma ochotę wracać do tych szczerych wyznań... jak do starszej, mądrzejszej przyjaciółki.
"Omnivoracious"
"Nie ma czasu" prezentuje to, co najlepsze u Le Guin: bystre spostrzeżenia, wielkie serce, indywidualność i rozkosz lektury... Jej wyczulenie na detale i ironiczny żart są tu widoczne w całej pełni... Czytelnicy znajdą w tych mądrych i elokwentnych tekstach wiele materiału do przemyśleń...
"Shelf Awareness"
Pełne wigoru, a niekiedy cierpkie refleksje o starości, literaturze, moralności Ameryki... Niezwykły zbiór... Głębokie rozważania wprawnej i przenikliwej autorki.
"Kirkus"
Zwięzłe, dowcipne i pełne sympatii medytacje o starości, literaturze i kotach... [Le Guin] oferuje swym licznym fanom szansę zapoznania się z jej bystrymi obserwacjami dnia codziennego.
"Publishers Weekly"
Ursula K. Le Guin urodziła się w Berkeley (Kalifornia, USA) w roku 1929. Jest laureatką National Book Award, siedem razy otrzymała nagrodę Hugo (w tym również za niniejszą książkę, nagrodzoną podczas Worldconu 2017 w Helsinkach) i pięć razy Nebulę. Zostałą przyjęta do Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury (American Academy of Arts and Letters). Do śmierci mieszkała w Portland (Oregon, USA). Zmarła w styczniu 2018 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Copyright © 2017 by Ursula K. Le Guin
Introduction copyright © 2017 by Karen Joy Fowler
All rights reserved
Projekt okładki
Piotr Cieśliński
Redaktor prowadzący
Joanna Maciuk
Magdalena Gołdanowska
Redakcja
Beata Kołodziejska
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8169-626-5
Warszawa 2019
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Vondzie N. McIntyre, z miłością
Wstęp
Pamiętam, że wiele lat temu widziałam w „New Yorkerze” rysunek. Dwaj ludzie, poszukujący prawdy i mędrzec, siedzą na skale przed wejściem do jaskini, otoczeni przez koty. „Sensem życia są koty”, mówi mędrzec poszukującemu. Dzięki magii internetu mogę określić rok publikacji na 1996, a rysownikiem był Sam Gross.
Przypomniałam sobie rysunek, kiedy czytałam ten zbiór. Pomyślałam, że gdybym wspięła się na szczyt, aż do groty mądrej Ursuli Le Guin, i zadała jej przewidywalne pytanie, mogłabym otrzymać tę samą odpowiedź. Albo nie. Le Guin nie jest przewidywalna. Mogłaby zamiast tego odpowiedzieć: „Starość jest dla wszystkich, którzy do niej dotrą”. Albo: „Strach rzadko jest rozsądny i nigdy łagodny”. Mogłaby mi też powiedzieć, że „w grobie nie ma jajka”.
Dla poszukującego odpowiedź jest mniej ważna niż to, co z nią zrobi. Nie wiem, co jest najważniejsze dla mędrca. Le Guin sugeruje, że może to być śniadanie.
Dzisiaj wyprawa do groty Le Guin jest mniej żmudna, ale nie mniej ryzykowna od archetypicznej wspinaczki na górski szczyt. Wędrowiec musi przebrnąć przez Wikipedyjskie Bagna z ich niepewnym gruntem. Przemknąć cicho przez wszelkie sekcje komentarzy, by nie obudzić trolli. Pamiętajcie, jeśli je widzicie, one widzą was także. Musi uniknąć potwora YouTube’a, wielkiego pożeracza godzin. Musi dotrzeć do tunelu podprzestrzennego zwanego Google’em i przewijać go, wylądować na stronie Ursuli Le Guin i przejść prosto do bloga, by zobaczyć jej najnowsze wpisy.
Najpierw jednak warto przeczytać tę książkę.
Znajdziecie tutaj archiwum medytacji nad wieloma sprawami: starością, egzorcyzmami, potrzebą rytuałów, zwłaszcza dopełnianych bez szczególnej wiary, jak nigdy nie da się poprawić pomyłki w internecie, muzyką na żywo i czytającymi dziećmi, Homerem, Sartre’em i Świętym Mikołajem. Le Guin nie należy do tych mędrców, którzy wymagają zgody i posłuszeństwa – wie o tym każdy, kto czytał jej książki. Rozważania, jakie tu znajdziecie, pokazują tylko, nad czym ona sama myślała.
Wszystkie jednak znakomicie służą przejściu do własnych myśli. Czasami tabliczka przy grocie informuje, że mędrzec wyszła. Przy tych okazjach temat na dany dzień wyznacza Kot. „Myśl o chrząszczach”, proponuje Kot, a ja to robię. Myślenie o chrząszczach okazuje się obejmować bardzo szeroki zakres spraw, zwłaszcza kiedy zalecone jest przez dobrego kota o złych łapach. Myślę więc o kotach i ich uroczo zabójczych instynktach. Myślę o niełatwym interfejsie człowiek/inny. Gdzieś w głębi siebie, myślę, wszyscy nosimy marzenie Mowgliego: że inne zwierzęta zobaczą nas i zaakceptują jako jedno z nich. A potem sami nie realizujemy tego marzenia, gdy niewłaściwe zwierzęta proszą nas właśnie o to. Sądzimy, że chcemy dołączyć do dzikich zwierząt w dżungli, ale nie tolerujemy dzikich zwierząt w swojej kuchni. Za dużo jest mrówek, myślimy, sięgając po spray, kiedy równie prawdziwie można stwierdzić, że za dużo jest ludzi.
W innym eseju, w innej książce, Le Guin zauważa, że tak zwany realizm stawia w centrum człowieka. Jedynie literatura fantastyczna zajmuje się nieludźmi jako równie interesującymi i ważnymi. W tym, a także pod wieloma innymi względami, fantastyka jest bardziej wywrotowa, wszechstronna, intrygująca.
Te dwie kwestie łącznie – niezdolność radzenia sobie z własną liczebnością i uparte przekonanie, że jesteśmy tym, co ważne – mogą się stać naszym końcem. I z takimi myślami docieram do końca świata, gdzie wreszcie męczę się myśleniem o chrząszczach i powracam do myślenia o Le Guin.
Przez dziesięciolecia swojej kariery Le Guin broniła wyobraźni i wszelkich opowieści, jakie się z niej rodzą. Ja sama przez całe dorosłe życie odnajdywałam drogę na szczyt góry, by wysłuchać jej odpowiedzi na pytania, o których nie wiedziałam nawet, że je zadaję. Teraz zbliżam się już do siedemdziesiątki, a to bardzo dużo. I do największych darów, jakie otrzymałam od świata, zaliczam fakt, że znam ją osobiście, że wiele godzin spędziłam w jej towarzystwie. Ale gdybym tylko (tylko! ha!) miała jej książki, ten dar nadal byłby wspaniały.
Sądzę, że w tej chwili przeżywa swoją chwilę – moment uznania i podziwu. W tej szczególnej chwili (bo były i inne) chodzi w części o głęboki, fundamentalny wpływ na pokolenie pisarek, takich jak ja. Na początku tego zbioru opowiada, jak odkryła blog José Saramago i pomyślała: Och, zrozumiałam! Też tak mogę? I dokładnie w taki sposób jej dzieła funkcjonowały dla wielu z nas: jako przykład, jako uwolnienie z konwencji i oczekiwań, jako zaproszenie do świata większego niż ten, który widzimy.
Ale moim zdaniem wszystkie chwile Le Guin, całe uznanie i podziw, nie dorównują jej rzeczywistym osiągnięciom. Nie przychodzi mi do głowy żaden autor, w całej historii, który stworzyłby tyle światów co ona, nie wspominając już o ich złożoności i zawiłościach. Gdy inni autorzy zabezpieczają swoją pozycję jedną książką, ona napisała dziesięć wartych chwały. A ostatnia powieść, Lavinia, z pewnością należy do jej wybitnych utworów. Le Guin była jednocześnie płodna i przekonująca. Żartobliwa i poważna. W całym swoim życiu i pracy zawsze stanowiła siłę dobra, była przenikliwym krytykiem społecznym, niezbędnym teraz bardziej niż kiedykolwiek, gdy widzimy, jak świat skręca w stronę zła. My, którzy podążaliśmy jej śladami zarówno jako czytelnicy, jak i pisarze, mamy szczęście. Nie tylko ją kochamy, ale jej potrzebujemy.
To, co znajdziecie na stronach tej książki, to bardziej swobodna Le Guin, Le Guin domowa. Niektóre z kwestii, jakie dręczyły ją przez cały okres kariery – fatalny kapitalistyczny model wzrostu, siostrzeństwo i cechy, jakimi różnimy się od braterstwa mężczyzn, krytyka i niezrozumienie gatunku, nauka i wiara – nadal się tu pojawiają, ale zeszlifowane do absolutnego minimum. Szczególną przyjemność sprawia obserwowanie, w jakim ożywieniu działa jej umysł albo jak wpis na pozór żartobliwy staje się głęboko istotny.
Le Guin zawsze zachwycała się światem natury. Jest jedną z najbardziej spostrzegawczych osób, jakie znam; zawsze zwraca uwagę na śpiew ptaka w tle czy liść na drzewie. Jej załączone tu eseje o grzechotniku, a potem o rysiu działają na mnie jak poezja, rozpalają głębokie emocje, jakie nie do końca umiem zidentyfikować ani nie mam dla nich słów.
Powinnam stworzyć te słowa! Le Guin by to zrobiła (wygooglujcie „Fibble. Gra w”). Powinnam więc powiedzieć, że kiedy czytam Le Guin piszącą o ptakach czy zwierzętach, o konkretnych zwierzętach mających swoje historie, osobowości, szczególne zachowania, albo kiedy czytam ją piszącą o drzewach, rzekach i znikającym pięknie świata, czuję się transprzestrzenna. Czuję się przezadziwiona. Czuję się językorozdziawiona.
Z językorozdziawieniem
Karen Joy Fowler
Notka na początek
Październik 2010
Zainspirowały mnie niezwykłe wpisy blogowe José Saramago, które zamieszczał, kiedy miał osiemdziesiąt pięć i osiemdziesiąt sześć lat. W tym roku zostały wydane po angielsku jako The Notebooks. Czytałam je zdumiona i zachwycona.
Nigdy wcześniej nie chciałam blogować. Nigdy nie lubiłam słowa „blog” – przypuszczam, że powinno oznaczać „bio-log”, ale brzmi jak nasiąknięty pień drzewa w trzęsawisku, albo może zator w zatokach (Och, mówi w taki sposób, bo ma okropne blogi w nosie). Zniechęca mnie także pomysł, że blog powinien być „interaktywny”, że bloger powinien czytać komentarze innych, aby im odpowiadać i prowadzić nieskończone dyskusje z obcymi ludźmi. Jestem zbyt introwertyczna, by mieć na to ochotę. Z obcymi wytrzymuję tylko wtedy, kiedy mogę napisać opowiadanie albo wiersz i ukryć się za nim, pozwolić, by mówił zamiast mnie.
Choć więc wysłałam kilka obiektów blogopodobnych na Book View Café, nie podobały mi się. W końcu, mimo zmiany nazwy, nadal były to tylko prezentacje czy eseje. A pisanie esejów zawsze stanowiło dla mnie ciężką, z rzadka tylko satysfakcjonującą pracę.
Ale to, co zrobił Saramago, było formą objawienia.
Och! Jasne! Zrozumiałam! Też tak mogę?
Moje próby/starania/wysiłki (tyle znaczy „esej”) jak dotąd mają o wiele mniejszą polityczną i moralną wagę niż teksty Saramago, są też bardziej trywialnie osobiste. Może się to zmieni, kiedy dopracuję formę, a może nie. Może wkrótce się przekonam, że to jednak nie dla mnie, i zrezygnuję. Jeszcze zobaczymy.
To, co podoba mi się w tej chwili, to poczucie wolności. Saramago nie rozmawiał bezpośrednio ze swoimi czytelnikami (tylko raz zrobił wyjątek). Tę wolność także biorę od niego.
CZĘŚĆ 1
Przekraczając osiemdziesiątkę
W czasie wolnym
Październik 2010
W związku ze zjazdem na sześćdziesiątą rocznicę dyplomu rocznika 1951 Uniwersytet Harvarda przysłał mi kwestionariusz. Oczywiście mój college to Radcliffe, wtedy stowarzyszony, ale nieuznawany za część Harvardu, ze względu na różnice płci. Harvard jednak często pomija takie szczegóły w swoim wyniosłym dostojeństwie, gdzie wiele spraw okazuje się poniżej jego godności. W każdym razie kwestionariusz jest anonimowy, czyli zapewne płciowo obojętny, i ciekawy.
Ludzie, którzy powinni go wypełniać, mają lub wkrótce będą mieli po osiemdziesiąt kilka lat, a sześćdziesiąt lat to dość długo, by wiele mogło się zdarzyć młodemu absolwentowi o błyszczących oczach. Zamieszczono więc uprzejmą prośbę do wdów i wdowców, by odpowiedzieli w imieniu zmarłego. A pytanie 1c. „Jeśli rozwiedziony/a” podsuwa interesujący zestaw małych kratek do zaznaczenia: Raz, Dwukrotnie, Trzykrotnie, Cztery razy lub więcej, Obecnie ponownie w małżeństwie, Obecnie ponownie w związku z partnerem, Żadne z powyższych. Ostatnia opcja to zagadka. Próbuję sobie wyobrazić, jak mogłabym być rozwiedziona, a jednak żadne z powyższych.
W każdym razie to raczej mało prawdopodobne, by któraś z tych kratek znalazła się w kwestionariuszu z 1951 roku. Daleko zaszłaś, dziecinko, jak głosiła reklama papierosów z jakąś lalunią…
Pytanie 12: „Ogólnie, według twoich oczekiwań, jak poradziły sobie w życiu twoje wnuki?”. Najmłodszy z moich wnuków właśnie skończył cztery lata. Jak sobie poradził w życiu? Ogólnie dobrze. Zastanawiam się, jakie oczekiwania można mieć wobec czterolatka. Że dalej będzie grzecznym chłopcem i że szybko nauczy się czytać i pisać... nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Pewnie powinnam się spodziewać, że pójdzie na Harvard albo przynajmniej na Columbia University, jak jego ojciec i pradziadek. Ale bycie grzecznym razem z nauką czytania i pisania na razie chyba całkiem wystarczy.
Prawdę mówiąc, nie mam oczekiwań. Mam nadzieje i obawy. Ostatnio to raczej obawy dominują. Kiedy moje dzieci były młode, wciąż mogłam mieć nadzieję, że może nie rozpieprzymy tak całkiem środowiska. Dziś jednak już to zrobiliśmy, dziś jesteśmy bardziej niż kiedykolwiek zaprzedani spekulacyjnemu industrializmowi z horyzontem czasowym rzędu kilku miesięcy w przyszłość. Wszelkie nadzieje, że przyszłe pokolenia mogą mieć życie szczęśliwe i spokojne, stały się bardzo wątłe i muszą sięgać daleko, bardzo daleko w mrok.
Pytanie 13: „Co poprawi jakość życia przyszłych pokoleń Twojej rodziny?” – z kratkami, by ocenić wagę wpływu, od 1 do 10. Pierwszy wybór to Lepsze możliwości edukacyjne – jasna sprawa, Harvard to placówka edukacyjna. Daję mu 10. Drugi to Stabilizacja i wzrost gospodarczy Stanów Zjednoczonych. To mnie totalnie wkurzyło – cudowny przykład kapitalistycznego myślenia czy raczej bezmyślności: uznać wzrost i stabilizację za to samo! W końcu wpisałam na marginesie: „Nie można mieć obu”, i nie zaznaczyłam kratki.
Pozostałe możliwości to: Redukcja długu USA, Redukcja uzależnienia od zagranicznej energii, Poprawa jakości i obniżka kosztów opieki zdrowotnej, Wprowadzenie skutecznej polityki imigracyjnej, Eliminacja terroryzmu, Wzmocnienie stosunków dwustronnych w polityce USA, Eksport demokracji.
Ponieważ w założeniu powinnam myśleć o życiu przyszłych pokoleń, lista wydaje się dość dziwaczna, ograniczona do całkiem współczesnych problemów i przefiltrowana przez takie obsesje współczesnej prawicy, jak „terroryzm”, „skuteczna” polityka imigracyjna i „eksportowanie demokracji” (zakładam, że to eufemizm dla naszej polityki napadania na kraje, których nie lubimy, i niszczenia ich społeczeństwa, kultury i religii). Dziewięć możliwości do wyboru, ale nic o destabilizacji klimatu, o polityce międzynarodowej, o wzroście populacji, nic o zatruciu środowiska przez przemysł, o wpływie korporacji na rząd, nic o prawach człowieka, niesprawiedliwości czy ubóstwie...
Pytanie 14: „Czy realizujesz swoje ukryte pragnienia?”. Znowu mnie poraziło. W końcu nie zaznaczyłam Tak, Częściowo ani Nie, tylko dopisałam: „Nie mam takich; moje pragnienia są rażąco widoczne”.
Ale to Pytanie 18 naprawdę mnie powaliło: „W czasie wolnym czym się zajmujesz? (zaznacz wszystkie pasujące odpowiedzi)”. A lista zaczyna się od Golf...
Siódme na liście dwudziestu siedmiu możliwych zajęć, za Sportami rakietowymi, ale przed Zakupami, Telewizją i Brydżem umieszczono Zajęcia kreatywne (malarstwo, pisarstwo, fotografia itp.).
W tym miejscu przestałam czytać i zastanawiałam się przez dłuższą chwilę. Kluczowe słowa to „w czasie wolnym”. O co może im chodzić?
Dla człowieka pracującego – kasjera w supermarkecie, prawniczki, strażnika na autostradzie, gospodyni domowej, skrzypka, serwisantki komputerów, nauczyciela, kelnerki – czas wolny to czas niespędzony w pracy ani na ogólnym utrzymywaniu się przy życiu, gotowaniu, sprzątaniu, naprawach samochodu czy wożeniu dzieci do szkoły. Dla ludzi w środkowym okresie życia czas wolny to czas dla siebie i dlatego ceniony.
Ale dla ludzi po osiemdziesiątce? Co mają emeryci oprócz „czasu wolnego”?
Właściwie nie przeszłam na emeryturę, ponieważ nigdy nie miałam pracy, z której mogłabym odejść. Nadal więc pracuję, choć nie tak ciężko jak dawniej. Jak zawsze i z nieodmienną dumą uważam się za kobietę pracującą. Jednak dla autorów kwestionariusza Harvardu całe dzieło mojego życia to „zajęcia kreatywne”, hobby, coś, czym wypełnia się czas wolny. Może gdyby wiedzieli, że w ten sposób się utrzymywałam, przesunęliby to do bardziej godnej szacunku kategorii, choć raczej wątpię.
Pytanie pozostaje otwarte: Kiedy cały nasz czas jest czasem wolnym, co z nim robimy?
I jaka właściwie jest różnica między nim a czasem, który mieliśmy w wieku lat pięćdziesięciu, trzydziestu czy piętnastu? Dzieci dysponowały zwykle mnóstwem wolnego czasu – w każdym razie dzieci klasy średniej. Poza szkołą, jeśli nie uprawiały sportu, większość ich czasu była wolna i mniej czy bardziej udanie wymyślały, co z nim począć. Jako nastolatka miałam wolne całe trzy letnie miesiące. Żadnych określonych zajęć, w ogóle. Po lekcjach też miałam czas wolny. Czytałam, pisałam, spotykałam się z Jean, Shirley i Joyce, włóczyłam się ze swoimi przemyśleniami i emocjami albo – wielkie nieba – głębokimi przemyśleniami i głębokimi emocjami... Mam nadzieję, że dzieciaki wciąż mają takie chwile. Te, które znam, sprawiają wrażenie, jakby były w kołowrotku umówionych terminów, bezustannie pędząc do następnego punktu w rozkładzie: trening piłkarski, spotkanie, cokolwiek. Mam nadzieję, że znajdują szczeliny i się w nie wciskają. Bywa, że nastolatka w grupie rodzinnej jest na miejscu ciałem – uśmiechnięta, grzeczna, pozornie uważna – ale nieobecna. Myślę, mam nadzieję, że znalazła właśnie szczelinę, wyrwała nieco wolnego czasu, wtuliła się w nią i jest tam w głębi sama, myśląc i czując.
Przeciwieństwem czasu wolnego jest, jak zakładam, czas zajęty. W moim przypadku nadal nie wiem, czym jest czas wolny, ponieważ cały mój czas jest zajęty. Zawsze tak było i tak samo jest teraz. Jest zajęty życiem. Coraz większa część życia, w tym wieku, to zwykła obsługa ciała, raczej męcząca. Ale nigdzie w swoim życiu nie mogę znaleźć czasu, jakiegokolwiek czasu, który nie byłby zajęty. Ja jestem wolna, ale mój czas nie. Jest w pełni, żywotnie zajęty snem, marzeniami, załatwianiem interesów i e-mailową korespondencją z przyjaciółmi i rodziną, czytaniem, pisaniem poezji, pisaniem prozy, myśleniem, zapominaniem, haftowaniem, przygotowaniem i zjadaniem posiłków, sprzątaniem w kuchni, analizą Wergiliusza, spotkaniami z przyjaciółmi, rozmowami z mężem, chodzeniem po zakupy, spacerowaniem, jeśli mogę spacerować, i podróżowaniem, jeśli podróżujemy, niekiedy siedzeniem w vipassanie, niekiedy oglądaniem filmu, wykonywaniem Ośmiu Bezcennych Chińskich Ćwiczeń, kiedy potrafię, leżeniem po południu z tomem Krazy Kata do czytania i moim własnym zwariowanym kotem, który zajmuje obszar między górą ud i środkiem łydek, gdzie układa się i natychmiast głęboko zasypia. Żadna z tych czynności nie dzieje się w czasie wolnym. Nie mogę go marnować. Co oni sobie myślą w tym Harvardzie? W przyszłym tygodniu kończę osiemdziesiąt jeden lat. Nie mam wolnego czasu.
Mięczak kontratakuje
Listopad 2010
Odkąd zrobiłam się stara, straciłam wiarę w powiedzenie „Człowiek ma tyle lat, ile uważa”.
To powiedzenie mające piękną historię. Sięga aż do idei Potęgi Pozytywnego Myślenia, tak popularnej w Ameryce, ponieważ dobrze pasuje do Potęgi Kampanii Reklamowych i Potęgi Pobożnych Życzeń, znanej też jako Amerykański Sen. To jasna strona purytanizmu. Dostajesz to, na co zasługujesz. (Chwilowo nie myślmy o ciemnej stronie). Dobre rzeczy zdarzają się dobrym ludziom, a młodość trwa wiecznie dla młodych sercem.
No tak...
Rzeczywiście, pozytywne myślenie może silnie oddziaływać. Ma istotny efekt placebo. W wielu przypadkach, nawet ciężkich, rzeczywiście działa. Większość starych ludzi chyba wie o tym i wielu z nas stara się myśleć raczej pozytywnie – to instynkt samozachowawczy, a także kwestia godności, chęć, by nie kończyć życia długim jęczeniem. Niekiedy naprawdę ciężko uwierzyć, że ma się już osiemdziesiąt lat, ale – jak to mówią – lepiej uwierz.
Znałam ludzi po dziewięćdziesiątce o sprawnych umysłach i czystych sercach. Nie uważali, że są młodzi. Wiedzieli, z cierpliwą i mądrą pewnością, jak bardzo są starzy. Jeśli mam dziewięćdziesiąt lat, a wierzę, że mam czterdzieści pięć, sama proszę o trudne chwile przy wychodzeniu z wanny. Nawet jeśli mam siedemdziesiąt, a uważam, że czterdzieści, oszukuję się aż do poziomu zachowania jak kompletna idiotka.
Prawdę mówiąc, nie słyszałam jeszcze, by ktoś po siedemdziesiątce mówił, że człowiek ma tyle lat, ile uważa, że ma. Młodzi powtarzają to samym sobie albo sobie nawzajem, dla dodania otuchy. Kiedy przekonują o tym kogoś starego, nie zdają sobie sprawy, jakie to niemądre, a bywa, że okrutne. Ale przynajmniej nie ma plakatów z tym hasłem.
Jest za to plakat „Starość nie jest dla mięczaków” – może to właśnie było źródłem wspomnianego powiedzenia. Mężczyzna i kobieta po siedemdziesiątce. O ile sobie przypominam, oboje prezentują to, co w lotnictwie nazywano „orlim spojrzeniem”, noszą bardzo obcisłe skąpe sportowe stroje i są najwyraźniej ogólnie sprawni. Ich pozy sugerują, że właśnie przebiegli maraton, nawet nie są zdyszani i wypoczywają, podnosząc ośmiokilowe hantle. Spójrz na nas, zdają się mówić. Starość nie jest dla mięczaków.
Spójrzcie na mnie, odwarkuję im. Nie mogę biegać, nie mogę podnieść hantli, a sama myśl o mnie w obcisłym i skąpym sportowym kostiumie jest przerażająca pod każdym względem. Jestem mięczakiem. Zawsze byłam. Kim jesteście, osiłki, by mi mówić, że starość nie jest dla mnie?
Starość jest dla wszystkich, którzy do niej dotrą. Wojownicy starzeją się tak samo jak mięczaki. Właściwie mięczaki mają większą od wojowników szansę, by się zestarzeć. Starość jest dla zdrowych, twardych, dzielnych, chorych, słabych, tchórzliwych, niekompetentnych. Dla ludzi, którzy co rano przebiegają piętnaście kilometrów, i dla takich, którzy żyją na wózku. Dla tych, którzy krzyżówkę z londyńskiego „Timesa” rozwiązują długopisem w dziesięć minut, i takich, którzy nie bardzo pamiętają, kto jest obecnie prezydentem. Starość mniej jest kwestią sprawności i odwagi, a bardziej szczęścia, czyli długowieczności.
Jeśli ktoś je sardynki i warzywa, używa mocnego filtra słonecznego, rozwija swoje sześciopaki, ratraki i kołpaki, czymkolwiek by były, aby żyć dłużej, to świetnie; może będzie skuteczny. Jednak im dłuższe jest życie, tym większą jego częścią będzie starość.
Warzywa i ćwiczenia mogą sprawić, że starość przeżyje się w zdrowiu, ale choć to niesprawiedliwe, nic nie gwarantuje zdrowia w podeszłym wieku. Ciała zużywają się po długim przebiegu, niezależnie od starannego serwisowania. Nieważne, co człowiek je i jak świetnie wyglądają jego sześciopaki i kołpaki, kości nadal mogą zawieść, serce zmęczy się niesamowitymi, bezustannymi atletycznymi wyczynami, a w całym okablowaniu i reszcie w środku mogą występować zwarcia. Jeśli ktoś całe życie trudnił się ciężką, fizyczną pracą i nie miał okazji, by spędzać dużo czasu na siłowni, jeśli żywił się śmieciowym jedzeniem, bo nie znał innego i na inne nie mógł sobie pozwolić czasowo i finansowo, jeśli nie miał lekarza, bo nie stać go było na ubezpieczenie, stojące między nim a konieczną opieką medyczną i lekami, może się zestarzeć w marnej formie. Albo jeśli zwyczajnie po drodze miał pecha, zdarzyła mu się choroba czy wypadek, efekt będzie taki sam. Może mieć problem z wejściem po schodach. Może mieć problem nawet ze wstawaniem z łóżka. Może mieć problem z nieustannym bólem. I raczej mu się nie poprawi z biegiem lat.
Rekompensaty starzenia się, o ile istnieją, nie należą do dziedziny fizycznej sprawności. Myślę, że właśnie dlatego i samo powiedzenie, i wspomniany plakat tak bardzo mnie irytują. Nie są obraźliwe dla mięczaków, są po prostu zupełnie nietrafne.
Podobałby mi się plakat ukazujący dwoje ludzi, przygarbionych, z artretycznymi dłońmi i pomarszczonymi twarzami, rozmawiających, głęboko pogrążonych w dyskusji. A hasło powinno brzmieć: „Starość nie jest dla młodych”.
Czegoś ubywa
Maj 2013
Nie chcieć nic wiedzieć o byciu starym (to nie znaczy „starszym” – mówię o starości, o wieku siedemdziesięciu, osiemdziesięciu i więcej lat), to prawdopodobnie dla ludzi czynnik przetrwania. Po co wiedzieć o tym cokolwiek przed czasem? Człowiek dowie się aż nadto, kiedy już tam dotrze.
Jedna z tych rzeczy, które się wtedy odkrywa, to że młodzi nie chcą o tym słyszeć. Dlatego szczere rozmowy o zgredowości toczą się zwykle między zgredami.
A kiedy młodsi mówią zgredom, czym jest starość, zgredy mogą się nie zgadzać, ale rzadko się spierają.
Ja chciałabym się pospierać, choć trochę.
Leśny ptak z wiersza Roberta Frosta zadaje kluczowe pytanie: „Jak to rozumieć, że czegoś ubywa1”.
Amerykanie głęboko wierzą w pozytywne myślenie. Pozytywne myślenie jest świetne. Działa najlepiej, kiedy oparte jest na realistycznej ocenie i uznaniu istniejącej sytuacji. Pozytywne myślenie oparte na zaprzeczeniu może nie być tak skuteczne.
* * *
Każdy, kto się zestarzał, musi ocenić swoją bezustannie zmienną, ale rzadko się poprawiającą sytuację, i jakoś się w niej odnaleźć. Myślę, że większość godzi się z faktem, że są starzy – nie słyszałam jeszcze, by ktokolwiek po osiemdziesiątce powiedział: „Nie jestem stary”. I próbują jak najlepiej sobie z tym radzić. Jak mówi stare powiedzonko: A mają inny wybór?
Wielu młodych, uznając realia podeszłego wieku za całkowicie negatywne, widzi też jako negatywną akceptację tego wieku. Starając się rozmawiać w duchu pozytywnym, często negują rzeczywistość starych.
Z czystymi, dobrymi intencjami mówią do mnie: „Och, nie jesteś jeszcze stara”.
A papież nie jest katolikiem.
„Masz tylko tyle lat, ile uważasz”.
Czy naprawdę sądzą, że przeżycie osiemdziesięciu trzech lat to kwestia opinii?
„Mój wujek ma dziewięćdziesiątkę i maszeruje po dziesięć kilometrów dziennie”.
Wujo szczęściarz. Mam nadzieję, że nigdy nie spotka starego drania Arta Retyzma ani jego wrednej żony Rwy Kulszowej.
„Moja babcia jest całkiem samodzielna i wciąż prowadzi samochód, a ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat!”.
Brawa dla babci, ma dobre geny. Daje znakomity przykład – ale jednak większość nie będzie w stanie jej naśladować.
Starość to nie stan umysłu. To sytuacja egzystencjalna. Czy rozmawiając z kimś sparaliżowanym od pasa w dół, powiedzielibyśmy: „Och, wcale nie jesteś kaleką! Jesteś tylko tak sparaliżowany, jak sam uważasz! Moja kuzynka złamała kiedyś kręgosłup, ale wzięła się w garść i teraz trenuje do maratonu!”?
* * *
Otucha przez zaprzeczenie, niezależnie od dobrych intencji, zwykle przynosi odwrotny skutek. Strach rzadko jest rozsądny i nigdy łagodny. Zresztą, kogo właściwie pocieszają? Naprawdę chodzi im o zgreda?
Tłumaczyć mi, że moja starość nie istnieje, to tłumaczyć, że ja sama nie istnieję. Wymażesz mój wiek, to wymażesz moje życie – mnie.
Oczywiście wielu naprawdę młodych ludzi to właśnie nieodmiennie robi. Dzieciaki, które nie żyły obok starych zgredów, nie wiedzą, co to za jedni. W efekcie starzy ludzie muszą się uczyć niewidzialności, jaką kobiety poznały dwadzieścia czy trzydzieści lat wcześniej. Dzieciaki na ulicy cię nie widzą. A jeśli już muszą zobaczyć, patrzą zwykle z obojętnością, nieufnością lub wrogością, jaką zwierzęta czują wobec zwierząt innego gatunku.
Zwierzęta mają swoje instynktowne kodeksy etykiety, pozwalające unikać i rozbrajać ten bezmyślny strach i wrogość. Psy ceremonialnie obwąchują swoje odbyty, koty ceremonialnie miauczą na granicach swojego terytorium. Społeczności ludzkie dostarczają nam innych, bardziej złożonych rozwiązań.
Jednym z najskuteczniejszych jest szacunek. Można nie lubić obcego, ale starannie okazywany mu szacunek także u niego wywołuje podobne zachowania, pozwalając uniknąć bezproduktywnego tracenia czasu i krwi na agresję i obronę.
W społecznościach mniej skierowanych na zmiany niż nasze starcy nauczają młodych przyswajania znacznej części użytecznych kulturowych informacji, w tym norm zachowania. Jedną z tych norm, niezbyt zaskakująco, jest tradycja szacunku dla wieku.
W naszym coraz bardziej niestabilnym, skierowanym ku przyszłości i popychanym technologią społeczeństwie to właśnie młodzi są często tymi, którzy otwierają drogę, którzy uczą starszych, co robić. Kto więc powinien szanować kogo i za co? Zgredy raczej zginą, niż pokłonią się przed młodymi durniami – i odwrotnie.
Kiedy nie stoi za tym nacisk społeczny, okazywanie szacunku staje się decyzją, wyborem indywidualnym. Amerykanie, choć głośno chwalą reguły moralne cywilizacji judeochrześcijańskiej, zwykle moralne zachowania traktują jako decyzję osobistą, ponad regułami, a nawet ponad prawem.
To kwestia moralnie problematyczna, kiedy osobista decyzja mylona jest z osobistą opinią. Decyzja godna tej nazwy oparta jest na obserwacji, informacji o faktach, na intelektualnej i moralnej ocenie. Opinia – tak kochana przez prasę, polityków i sondaże – wcale nie musi się opierać na informacji. W najgorszym przypadku, niekontrolowana ani przez osąd, ani tradycję moralną, osobista opinia może nie odzwierciedlać niczego oprócz ignorancji, zazdrości i lęku.
Jeśli więc „zdecyduję” – jeśli taka jest moja opinia – że życie przez długi czas to tylko stawanie się brzydką, słabą, bezużyteczną i przeszkadzającą, nie marnuję szacunku na starych ludzi. Podobnie, jeśli w mojej opinii młodzi są straszni, bezczelni, niesolidni i niczego nie da się ich nauczyć, nie marnuję na nich szacunku.
Szacunek był często wymuszany i niemal powszechnie błędnie skierowany (biedni powinni szanować bogatych, wszystkie kobiety powinny szanować wszystkich mężczyzn itd.). Jednak stosowane z umiarem i rozsądkiem społeczne wymaganie szacunku dla innych, tłumiąc agresję i wzmacniając samokontrolę, otwiera przestrzeń dla zrozumienia. Tworzy miejsce, gdzie mogą się rozwijać uznanie i uczucie.
Opinie aż nazbyt często nie pozostawiają miejsca na nic oprócz siebie.
Ludzie, których społeczność nie uczy szacunku dla dzieciństwa, mają szczęście, jeśli potrafią zrozumieć, docenić czy choćby polubić własne dzieci. Dzieci, których nie nauczono szacunku dla starszego wieku, będą się go obawiały i odkryją zrozumienie i afekt dla starych ludzi tylko przypadkiem, dzięki szczęściu.
Sądzę, że tradycja okazywania szacunku starości jako takiej ma pewne uzasadnienie. Samo codzienne życie, czynności, które zawsze były tak łatwe, że niezauważalne, z wiekiem stają się trudniejsze, aż trzeba prawdziwej odwagi, by w ogóle je wykonać. Starość na ogół łączy się z bólem i zagrożeniami i nieuchronnie kończy się śmiercią. Pogodzenie się z tym wymaga odwagi. A odwaga zasługuje na szacunek.
* * *
Tyle o szacunku. Wracajmy do tego, czego ubywa.
Dzieciństwo jest wtedy, kiedy wciąż się zyskuje; starość wtedy, kiedy człowiek ciągle traci. Złote Lata, o których tak nas przekonują ludzie od reklamy, są złote, ponieważ taki kolor ma światło o zachodzie słońca.
Oczywiście starość to nie tylko strata i ubywanie. To dalece nie wszystko. Życie poza wyścigiem szczurów, ale wciąż w strefie komfortu, może dać szansę rozkoszowania się chwilą, przynieść prawdziwy spokój ducha.
Jeśli pamięć pozostała pewna, a myślący umysł zachował swój wigor, inteligencja starości może okazać niezwykły rozmach i głębię zrozumienia. Miała więcej czasu na gromadzenie informacji, ma więcej praktyki w porównywaniu i ocenie. Nieważne, czy wiedza ta jest intelektualna, praktyczna czy emocjonalna. Czy dotyczy ekosystemów alpejskich, natury Buddy czy sposobu pocieszania przerażonego dziecka. Kiedy człowiek spotka się z taką wiedzą, a ma choć tyle rozsądku co kiełek fasoli, pojmuje, że stanął wobec czegoś niezwykłego i niepowtarzalnego.
To samo dotyczy starych ludzi, którzy zachowali swoje umiejętności w dowolnym rzemiośle czy sztuce, jakie praktykowali przez wszystkie te lata. Ćwiczenie rzeczywiście czyni mistrza. Oni po prostu wiedzą jak, wiedzą wszystko, a piękno spływa gładko z tego, co robią.
Jednak taki egzystencjalny rozkwit, wynikający z długiego życia, zagrożony jest przez utratę siły i wytrzymałości. Jakkolwiek dobrze byłyby rekompensowane przez inteligentne sposoby radzenia sobie, drobne lub poważne usterki tego czy innego fragmentu ciała zaczynają ograniczać aktywność, gdy pamięć cierpi od przeciążenia i poślizgów. Egzystencja w starości więdnie bezustannie wskutek tych strat i ograniczeń. Nie warto zapewniać, że tak nie jest, ponieważ tak jest. Nie warto też robić wokół tego zamieszania czy się tego obawiać, ponieważ nikt nie jest w stanie nic zmienić.
Tak, wiem: w tej chwili jesteśmy w Ameryce i żyjemy dłużej. Dziewięćdziesiąt to nowe siedemdziesiąt i tak dalej. Powszechnie uważa się, że to dobrze.
Jak dobrze? Pod jakimi względami?
Proponuję, by przestudiować pytanie leśnego ptaka, zastanowić się nad nim długo i poważnie.
Ma wiele odpowiedzi. Wiele można począć z tym, co zwiędło, jeśli tylko się przyłożyć. Wielu ludzi (młodych i starych) się przykłada. Proszę tylko tych, którzy nie są jeszcze naprawdę starzy, by także rozważyli pytanie ptaka – i starali się nie pomniejszać samej starości. Niech wiek pozostanie wiekiem. Niech wasz stary krewny czy stary przyjaciel będzie tym, kim jest. Zaprzeczenie niczemu nie służy, nie prowadzi donikąd.
* * *
Zrozumcie, proszę, że mówię we własnym imieniu, o własnej zrzędliwej starości. Mogą mnie objechać hordy oburzonych osiemdziesięciolatków, którzy lubią słuchać, jacy to są „dziarscy” i „przebojowi”. Nie żałuję baśni tym, którzy chcą w nią wierzyć. A jeśli pożyję dłużej, niż sądzę, że bym chciała, może także zapragnę to usłyszeć: Nie jesteś stara! Nikt nie jest stary. Wszyscy żyjemy długo i szczęśliwie.
1Robert Frost, Oven Bird (Lasówka), przełożył Stanisław Barańczak (przyp. tłum.).
Nadganiam, ha, ha!
Październik 2014
Minęły dwa miesiące od mojego ostatniego wpisu. Biorąc pod uwagę, że zbliżają się już moje osiemdziesiąte piąte urodziny, a każdy, kto skończył lat siedemdziesiąt pięć i nie jest demonstracyjnie i bezustannie aktywny, zapewne zostanie uznany za zmarłego, pomyślałam, że powinnam dać jakiś znak życia. Pomachać z trumny, że tak powiem. Halo, na zewnątrz! Jak idą sprawy w Krainie Młodości? Tutaj, w Krainie Wieku, wyglądają raczej dziwnie.
Ta dziwność obejmuje bycie nazwanym kłamcą przez Hugh Woolly’ego, słynnego self-publishera How, ponieważ byłam nieuprzejma wobec amazondotcom, słynnej organizacji dobroczynnej, skupionej na pomocy dla wydawców, zachęcaniu autorów i smarowaniu płóz Amerykańskiego Snu. Wiele innych dziwnych zjawisk wystąpiło w moim życiu jako pisarki, niektóre całkiem przyjemne. Ale ważny i dominujący dziwny element życia tej jesieni polega na nieposiadaniu samochodu – stan, który dla wielu osób jest Amerykańskim Koszmarem.
Owszem, mamy nasze sympatyczne subaru, ale nie możemy nim jeździć. Ja sama nigdy nie prowadziłam. Nauczyłam się tego w 1947 roku, ale nie dostałam prawa jazdy, za co ja i wszyscy mnie znający są wdzięczni. Należę do tych pieszych, którzy zaczynają przechodzić przez ulicę, bez żadnego powodu cofają się na chodnik, a potem nagle wyskakują wam przed samą maskę, kiedy zbliżacie się do skrzyżowania. Jestem przyczyną wielu o mało co wypadków i licznych straszliwych przekleństw. Strach pomyśleć, do czego byłabym zdolna uzbrojona w samochód. W każdym razie nie prowadzę. A od sierpnia bóle ischiasowe, będące skutkiem stenozy, nie pozwalają Charlesowi prowadzić, a także chodzić gdzieś dalej. Ja mogę chodzić (cierpię na to samo co on, ale na szczęście mniej dotkliwie), ale po kilku przecznicach zaczynam utykać na lewą nogę. Mieszkamy dziesięć stromych przecznic od marketu Co-Op. Utraciliśmy więc swobodę, jaką dawały nam nogi albo samochód, by wyskoczyć tam i kupić co trzeba, kiedy trzeba.
To wspaniała możliwość i bardzo nam jej brakuje. Musiałam wrócić do zwyczajów z dzieciństwa, kiedy robiliśmy zakupy raz na tydzień. Żadnego zaglądania do sklepu, żeby sprawdzić, co wygląda świeżo i nada się na obiad, albo żeby kupić karton mleka – wszystko musi być wcześniej zaplanowane i zapisane. Jeśli nie kupisz żwirku dla kota we wtorek, to cóż, nie masz żwirku do następnego wtorku, a kot może mieć do ciebie kilka trudnych pytań.
Kupowanie w ten sposób to nie kłopot; szczerze mówiąc, lubię je, odkąd zabiera mnie mój przyjaciel Moe, a jest znakomitym, ostrym klientem, który zauważa przeceny i okazje. A jednak to męczące, że muszę myśleć o tym, zamiast po prostu to robić. Just do it! – motto tych, którzy każdego ranka przebiegają po dwadzieścia mil w butach ze znakiem swoosha, mantra natychmiastowej satysfakcji. No cóż... Charlesowi i mnie bardziej odpowiada Sí, se puede. Czy też, w galijskiej filozofii, On y arrive.
Co do wizyt u lekarza, jednym z paradoksów starości jest fakt, że im częściej chodzisz do lekarza, tym trudniej ci tam dotrzeć. A fryzjer... Teraz wiem, jak wygląda świat dla tych małych piesków z grzywkami nad oczami. Wygląda włochato.
Tak ogólnie, główny skutek bycia niepomiernie starą i niestaranną to ten, że jest jeszcze mniej niż kiedyś czasu na rzeczy inne od tych, które trzeba wykonać. Bycie na bieżąco z odpowiadaniem na listy, pisaniem postów na bloga, układaniem książek w piwnicy i całe mnóstwo podobnych spraw trzeba odsunąć na tylny palnik kuchenki – który zresztą nie wiadomo, czy działa, bo mamy tę kuchenkę od 1960.
I wiecie, nie robią już takich kuchenek.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Wstęp
Notka na początek
CZĘŚĆ 1. Przekraczając osiemdziesiątkę
W czasie wolnym
Mięczak kontratakuje
Czegoś ubywa
Nadganiam, ha, ha!
Kroniki Parda
Wybieranie kota
Wybrana przez kota
CZĘŚĆ 2. Sprawy literackie
Moglibyście, kurwa, przestać?
Pytania od czytelników
Listy dzieci
Mieć swoje ciastko
Dziadzio H
Bardzo potrzebna nagroda literacka
WPA i GG
WPA raz jeszcze
Dar narracji i moralna zagwozdka
Nie musi być tak, jak jest
Utopiyin i utopiyang
Kroniki Parda
Kłopoty
Pard i Machina Czasu
CZĘŚĆ 3. Próbując zrozumieć
Kompania braci, rzeka sióstr
Egzorcyści
Mundury
Rozpaczliwie trzymając się metafory
Zakłamać wszystko
Wewnętrzne dziecko i nagi polityk
Skromna propozycja: wegempatia
Wiara w wiarę
O gniewie
Kroniki Parda
Niedokończona edukacja
Niedokończona edukacja, ciąg dalszy
CZĘŚĆ 4. Radości
Krążące gwiazdy, morze wokół: Philip Glass i John Luther Adams
Próba
Ktoś imieniem Delores
Bez jajka
Nôtre-Dame de la Faim
Choinka
Koniki na strychu
Pierwszy kontakt
Ryś
Notatki z tygodnia spędzonego na ranczu na pustyni w Oregonie