Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Dziesięcioletnia Liza Barton przypadkowo zastrzeliła matkę. Chociaż została uniewinniona przez sąd, gazety zrobiły z niej bezwzględną młodocianą morderczynię. Wówczas przybrani rodzice zmienili dziewczynce imię na Celia, aby w przyszłości nie była kojarzona z zabójstwem. Po latach Alex Nolan, drugi mąż Celii, kupuje jej na urodziny dom w Mendham, w stanie New Jersey –, dziwnym zbiegiem okoliczności ten sam, w którym kiedyś doszło do tragedii. Nagle zaczynają pojawiać się znaki świadczące, że w pobliżu jest ktoś, kto zna tajemnicę młodej kobiety. A kiedy w okolicy zostaje popełnione brutalne morderstwo, pierwszą podejrzaną jest Celia.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka w Lesznowoli
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie ma jak w domu
W serii ukazały się m.in.:
CAROL HIGGINS CLARK Brylantowy legat MARY HIGGINS CLARK Pusta kołyska
Jesteś tylko moja Zatańcz z mordercą Sen o nożu Przyjdź i mnie zabij Najdłuższa noc Zanim się pożegnasz Gdy moja śliczna śpi Syndrom Anastazji Na ulicy, gdzie mieszkasz Milczący świadek Córeczka tatusia Udawaj, że jej nie widzisz Dom nad urwiskiem Krzyk pośród nocy Nie trać nadziei W pajęczynie mroku Noc jest moją porą MARY I CAROL HIGGINS CLARK Przybierz dom swój ostrokrzewem Bądź mi zawsze ku pomocy PATRICIA CORNWELL Kuba Rozpruwacz. Portret zabójcy Ostatni posterunek BARBARA ERSKINE Mroki dnia HILARY NORMAN Gra pozorów Ślepa trwoga
Pasierbice ANITA SHREVE Ostatni raz
•> ’< * -u < *
Przełożył Robert Bryk
Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału: NO PLACE LIKE HOME
Copyright © 2005 by Mary Higgins Clark All Rights Reserved
Ilustracja na okładce: Ali Over/East News
Redakcja: Ewa Witan
Redakcja techniczna: Elżbieta Urbańska
Korekta:
Grażyna Nawrocka
Łamanie: Ewa Wójcik
ISBN 83-7469-310-Х
Diament
Wydawca: Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl
Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Ku pamięci Annie Tryon Adams, drogiej przyjaciółki o radosnym duchu
Podziękowania
Moja przyjaciółka Dorothea Krusky, która jest agentką handlu nieruchomościami, w zeszłym roku spytała, czy wiem o istnieniu pewnego przepisu w prawie stanu New Jersey, a mianowicie, że pośrednicy muszą informować potencjalnego nabywcę o tym, czy z daną posiadłością nie jest związane wydarzenie mogące szkodliwie wpływać na psychikę przyszłych mieszkańców.
- To chyba dobry materiał na książkę - podsunęła.
Rezultatem jest „Nie majak w domu”. Dziękuję, Dorotheo.
Pragnę wyrazić ogromną wdzięczność cudownym ludziom, którzy zawsze służyli mi pomocą od chwili, gdy wystąpiłam z pomysłem napisania tej książki.
Michaelowi Kordzie, znakomitemu wydawcy moich książek i przyjacielowi od trzydziestu lat. Jego zastępcy, Chuckowi Adamsowi, od kilku lat członkowi naszego zespołu. Jestem wdzięczna im obu za wszystkie wskazówki w ciągu całej pracy nad książką.
Swoim agentom, Eugene’owi Winickowi i Samowi Pinkusowi, prawdziwym przyjaciołom i dobrym krytykom, wspaniale dbającym o moje sprawy finansowe. Uwielbiam ich.
Doktor Inie Winick, która znów mi pomagała swoją wiedzą psychologa w czasie pracy nad rękopisem.
Doktorowi Jamesowi Cassidy - za to, że odpowiadał na liczne pytania, jakie mu zadawałam w sprawie leczenia znerwicowanego dziecka i jego sposobu wyrażania emocji.
Lisi Cade, mojej rzeczniczce prasowej i drogiej przyjaciółce, która nieustannie mnie wspierała. Ponownie i jak zawsze oddaję cześć Gypsy da Silvie, zastępczyni kierownika redakcji książek. Bardzo wdzięczna jestem także redaktorowi Anthony’emu Newfieldowi.
Barbarze A. Barisonek z Turpin Real Estate Agency za to, że wielkodusznie poświęcała mi czas i dzieliła się ze mną swoją wiedzą, gdy szczegółowo zapoznawała mnie z historią Mendham i handlem nieruchomościami.
Agnes Newton, Nadine Petry i Irene Clark, które zawsze mi towarzyszą w podróżach literackich. Szczególne podziękowania kieruję do Jennifer Roberts z centrum biznesu The Breakers w Palm Beach na Florydzie.
W zgłębianiu wiedzy o domach w Mendham i jego mieszkańcach bardzo mi pomogły dwie książki: Images of America: The Mendhams Johna W. Rae oraz The Summerset Hills, New Jersey Country Homes Johna K. Turpina i W. Barry’ego Thomsona, ze wstępem Marka Allena Hewita.
Szczególna radość towarzyszy zakończeniu pracy nad książką, więc pora świętować z dziećmi, wnukami i oczywiście z Nim, moim zawsze idealnym mężem, Johnem Conheeneyem.
Mam nadzieję, że Moim Drogim Czytelnikom ta książka się spodoba, a po jej lekturze przyznają, że naprawdę nie majak w domu.
Lizzie Borden siekierę wzięła I swoją matkę nią trzasnęła.
Kiedy ujrzała, co zrobiła, Jeszcze raz jej przyłożyła!
Dziesięcioletnia Liza miała swój ulubiony sen - o dniu, kiedy w wieku sześciu lat poszła z tatusiem na plażę w Spring Lakę. Stojąc w morzu i trzymając się za ręce, podskakiwali za każdym razem, gdy blisko nich załamywała się fala. Później nadpłynęła znacznie większa i zaczęła się łamać nad nimi. Ojciec zdążył chwycić Lizę, krzyknął: „Trzymaj się!”, a po chwili fala zwaliła ich z nóg i miotała nimi pod wodą. Liza bardzo się bała.
Gdy fala wyrzuciła ich na brzeg, dziewczynka wciąż jeszcze czuła uderzenie głową o piasek na dnie. Opita wodą, krztusiła się i bardzo piekły ją oczy. Zaczęła płakać, a wtedy tatuś wziął ją na kolana.
- Ale to była fala! - powiedział, po czym, ocierając piasek z twarzy Lizy, dodał: - Jednak razem poradziliśmy sobie, prawda?
To najlepszy fragment snu - jak w objęciach tatusia czuła się taka bezpieczna.
Zanim nadeszło kolejne lato, tatuś umarł. Od tego czasu już nigdy więcej nie czuła się naprawdę bezpieczna. Zawsze się bała, ponieważ mama zmusiła Teda, ojczyma Lizy, do wyprowadzki. Ted nie chciał rozwodu i stale nachodził mamę, bo pragnął, by mu pozwoliła wrócić. Liza wiedziała, że nie tylko ona się boi - mama też.
Starała się nie słuchać krzyków dochodzących z głębi domu. Marzyła, by sen o tym, że jest w objęciach tatusia, jeszcze się nie skończył, jednak tamte głosy w dalszym ciągu ją budziły.
Ktoś płakał i krzyczał. Czyżby mama wołała tatusia? Co powiedziała? Dziewczynka usiadła, a potem zsunęła się z łóżka.
Mama zawsze zostawiała drzwi do jej sypialni niedomknięte, żeby Liza widziała światło w korytarzu. Dopóki przed rokiem nie wyszła za Teda, stale powtarzała córce, że jeśli obudzi się w nocy i będzie jej smutno, może przyjść do pokoju mamy i spać z nią. Od czasu, gdy wprowadził się Ted, już nigdy nie spała z matką.
Właśnie teraz usłyszała jego głos. Ted wrzeszczał na mamę, a ona krzyczała:
- Puść mnie!
Liza wiedziała, że mama bardzo się boi Teda i że od kiedy go zmusiła do wyprowadzki, w szufladzie nocnego stolika trzyma pistolet tatusia. Dziewczynka bezszelestnie popędziła korytarzem wysłanym miękkim dywanem. Przez otwarte drzwi pokoju dziennego zobaczyła, że Ted szarpie mamę, przyciskając ją do ściany. Liza pobiegła dalej, wpadła do sypialni matki i drżącymi rękami wyjęła broń z szuflady nocnego stolika. Pędem wróciła do pokoju dziennego.
Stojąc w drzwiach, wycelowała do Teda z pistoletu i krzyknęła:
- Puść moją mamę!
Ted raptownie się obrócił, wciąż ją trzymając. Patrzył na nią gniewnie, wytrzeszczając oczy, na czole wystąpiły mu żyły. Liza widziała łzy spływające po twarzy matki.
- Jasne! - ryknął i pchnął ją gwałtownie na dziewczynkę.
Kiedy Audrey na nią wpadła, pistolet wypalił. Wówczas Liza usłyszała dziwne ciche bulgotanie i mama osunęła się na podłogę. Dziewczynka spojrzała na matkę, potem na Teda, a gdy ten próbował się na nią rzucić, pociągnęła za spust. Pociągała kilkakrotnie, aż Ted się zwalił i zaczął do niej czołgać, by odebrać jej pistolet. Wystrzeliwszy ostatni nabój, rzuciła broń, przypadła do matki, objęła ją. Nie słysząc bicia serca, zrozumiała, że mama nie żyje.
To, co się działo potem, pamiętała jak przez mgłę - głos Teda rozmawiającego przez telefon, przyjazd policjantów, a potem chwilę, gdy ktoś oderwał jej ręce od szyi matki.
Kiedy Lizę zabrano, już nigdy więcej nie widziała mamy.
Dwadzieścia cztery lata później
Nie mogę uwierzyć, że stoję dokładnie w tym samym miejscu, w którym stałam, gdy zabiłam matkę. Zadaję sobie pytanie, czy to koszmarny sen, czy rzeczywistość. Początkowo, po tamtej strasznej nocy, ciągle śniły mi się koszmary. Rysowałam je doktorowi Moranowi, kiedy po procesie mieszkałam w Kalifornii. Ten pokój widniał na licznych moich rysunkach.
Lustro nad kominkiem wybrał ojciec, kiedy odnawiał dom. Wisi w niszy, oprawione w ramy. Widzę w nim swoje odbicie. Twarz mam śmiertelnie bladą. Moje oczy już nie są ciemnoniebieskie, tylko czarne - odbijają się w nich wszystkie straszne obrazy z przeszłości, które przelatują mi przez głowę.
Kolor oczu odziedziczyłam po ojcu. Matka miała jaśniejsze - szafiro-woniebieskie, idealnie pasujące do jej złotych włosów. Moje były ciemno-blond, jeśli ich nie farbowałam. Przyciemniałam je od czasu, gdy przed szesnastoma laty wróciłam na wschodnie wybrzeże, by studiować architekturę wnętrz na Uniwersytecie Nowojorskim. Jestem też wyższa od matki o trzynaście centymetrów. Mimo to z wiekiem coraz bardziej ją przypominam, ale próbuję się dystansować od tego podobieństwa. Zawsze się obawiałam, że ktoś powie: „Pani mi kogoś przypomina”... W tamtych czasach zdjęcie matki pokazywano we wszystkich mediach i jeszcze niekiedy odgrzebują okoliczności jej śmierci. Kiedy więc ktoś mówi, że kogoś mu przypominam, wiem, że na myśli ma moją matkę. Ja, Celia Foster Nolan, dawniej Liza Barton, przez brukowce nazywana „Małą Lizzie Borden”, prawdopodobnie jestem mniej rozpoznawalna jako tamta pucołowata dziewczynka ze złotymi lokami, której nie darowano winy, lecz ją uniewinniono, choć była oskarżona o zabicie własnej matki i próbę zamordowania ojczyma.
Z drugim mężem, Alexem Nolanem, wzięłam ślub pół roku temu. Dziś myślałam, że zabieramy mojego czteroletniego syna, Jacka, na pokaz koni do Peapack, ekskluzywnego miasta na północy stanu New Jersey, gdy Alex nagle skręcił do Mendham, sąsiedniej miejscowości. Dopiero wtedy oznajmił, że ma dla mnie wspaniały prezent urodzinowy, i podjechał pod ten dom. Zatrzymał samochód i weszliśmy.
Jack ciągnie mnie za rękę, a ja wrosłam w ziemię. Jak większość czterolatków jest pełen energii, chce natychmiast wszystko zobaczyć. Puszczam go. Wybiega z pokoju i pędzi korytarzem.
Alex stoi nieco za mną. Nie widzę go, jednak doskonale wiem, co czuje. Ma świadomość, że znalazł dla nas piękny dom i że dał mi taki wspaniały prezent urodzinowy.
- Złapię Jacka, kochanie - zapewnia mnie. - A ty się rozejrzyj i pomyśl, jak to urządzić.
Kiedy wychodzi z pokoju, słyszę, jak woła:
- Nie zbiegaj po schodach, Jack. Jeszcze nie skończyliśmy pokazywać mamusi nowego domu.
- Pani mąż powiedział, że jest pani dekoratorką wnętrz - mówi Henry Paley, agent handlu nieruchomościami. - Ten dom jest w bardzo dobrym stanie, ale oczywiście każda kobieta, zwłaszcza reprezentująca pani zawód, zechce mu nadać własny styl.
Patrzę na pośrednika, wciąż nie mogąc wykrztusić słowa. Ten niski mężczyzna około sześćdziesiątki ma rzadkie siwiejące włosy. Jest elegancko ubrany w granatowy garnitur w prążki. Zdaję sobie sprawę, że oczekuje ode mnie entuzjazmu, bo właśnie dostałam taki wspaniały prezent na urodziny.
- Być może, mąż pani mówił, że bezpośrednio nie zajmuję się sprzedażą - wyjaśnia Paley. - Moja szefowa, Georgetta Grove, pokazywała mu kilka domów w pobliżu, kiedy zauważył napis „Do sprzedania”.
W tym domu od razu się zakochał. To po prostu skarb architektury na czterech tysiącach metrów kwadratowych i jest w najlepszym miejscu, w eleganckiej miejscowości.
Wiem, że to skarb. Mój ojciec, który był architektem, odnowił tę walącą się osiemnastowieczną budowlę i przekształcił ją w piękny obszerny dom. Za plecami Paleya widzę kominek. Gzyms nad nim rodzice znaleźli we Francji, w starym zamku, przeznaczonym do rozbiórki. Tatuś mi opowiadał, co znaczą te płaskorzeźby przedstawiające cherubiny, ananasy i winogrona...
Ted przyciska mamę do ściany...
Mama płacze...
Celuję do niego z pistoletu. Pistoletu tatusia...
Puść moją mamę...
Jasne...
Ted pcha na mnie mamę...
Mama patrzy przerażonym wzrokiem...
Pistolet wypala...
Lizzie Borden siekierę wzięła...
- Dobrze się pani czuje? - pyta Paley.
- Tak, oczywiście - odpowiadam z trudem.
Język staje mi kołkiem. W głowie mam tylko jedną myśl - nie powinnam przysięgać pierwszemu mężowi, że nigdy nikomu nie zdradzę swojej przeszłości, nawet temu, za kogo wyjdę. W tym momencie jestem wściekła na Laurence’a za to, że mnie zmusił do złożenia tej przysięgi. Był taki dobry, kiedy przed ślubem powiedziałam mu prawdę o sobie, ale w końcu mnie zawiódł. Wstydził się mojej przeszłości, bał się, że nasz syn będzie nosił jej piętno. Ta obawa sprawiła, że teraz tu jesteśmy.
Moje kłamstwo wbiło klin między mnie i Alexa. Oboje to czujemy. Mówi, że chce mieć ze mną dzieci, a ja się zastanawiam, co by pomyślał, gdyby wiedział, że ich matką będzie Mała Lizzie Borden.
Minęły dwadzieścia cztery lata, lecz takich rzeczy łatwo się nie zapomina. Ciekawe, czy ktoś mnie tu rozpozna. Chyba nie. Jednak choć się zgodziłam mieszkać w tej okolicy, nie chciałam mieszkać ani w tej miejscowości, ani w tym domu. Nie mogę. Po prostu nie potrafię. Pragnąc uniknąć wzroku Paleya, który patrzy na mnie podejrzliwie, zbliżam się do kominka i udaję, że go oglądam.
- Piękny, prawda? - pyta agent z entuzjazmem charakterystycznym dla tego zawodu.
- Owszem, piękny.
- Sypialnia państwa domu jest bardzo duża i ma dwie łazienki, świetnie wyposażone.
Otwiera drzwi i patrzy na mnie wyczekująco. Wchodzę za nim niechętnie.
Wspomnienia wypełniają mi głowę. Poranki w weekendy - w tej sypialni. Lubiłam się kłaść między rodzicami. Tatuś przynosił mamie kawę, a mnie gorącą czekoladę.
Ich królewskiego łoża z pikowanym wezgłowiem już oczywiście nie ma. Ściany, poprzednio jasnobrzoskwiniowe, są teraz pomalowane na ciemnozielono. Wyglądam przez okno i widzę, że klon, który tatuś posadził tak dawno temu, dziś jest pięknym dużym drzewem.
Do oczu cisną mi się łzy. Chętnie bym stąd uciekła. W razie potrzeby złamię słowo i powiem Alexowi prawdę o sobie. Nie jestem Celią Foster, córką Kathleen i Martina Kelloggów, zamieszkałych w Santa Barbara, w Kalifornii. Jestem Liza Barton, która urodziła się w tym mieście i jako dziecko została przez sąd niechętnie uniewinniona, choć była oskarżona o zabójstwo i usiłowanie morderstwa.
- Mamo, mamo! - woła syn.
Z tupotem biegnie po deskach podłogi bez dywanu. Pędzi do mnie - energia rozsadza krzepkiego malca. Ten ładny chłopczyk to po prostu żywe srebro, moje oczko w głowie. Wieczorem zakradam się do jego pokoju, by posłuchać, jak równo oddycha. Jacka nie interesuje, co się stało przed laty. Wystarczy mu, że reaguję, gdy mnie woła.
Kiedy dobiega, schylam się i chwytam go w ramiona. Ma rudawe włosy i wysokie czoło Laurence’a oraz szafirowe oczy po mojej matce, ale przecież Laurence też był niebieskooki. Umierając, szepnął, że nie chce, by syn, gdy pójdzie do szkoły, czytał brukowce rozgrzebujące dawną historię. Znowu czuję gorycz dlatego, że mąż się mnie wstydził.
Ted Cartwright zeznaje pod przysięgą, że żona, z którą był w separacji, błagała go, by siępogodzili...
Psychołog stanowy stwierdza, że dziesięcioletnia Liza Barton mogła świadomie popełnić morderstwo...
Czy Laurence miał prawo wymagać ode mnie milczenia? W tym momencie nie jestem pewna niczego. Całuję Jacka w głowę.
- Ojej, naprawdę, naprawdę mi się tu podoba - mówi syn.
Do sypialni wchodzi Alex. Tak bardzo się starał i wszystko zaplanował, żeby mi zrobić niespodziankę. Podjazd do domu był ozdobiony balonikami, które kołysały się w ten wietrzny sierpniowy dzień - na wszystkich widniał napis: „Wszystkiego najlepszego, Celio!”. Niezmierna radość, z jaką wręczał ińi klucz i akt notarialny z tytułem własności, już znikła. Dobrze mnie zna i wie, że się nie cieszę. Jest rozczarowany i dotknięty, a niby dlaczego nie?
- Kiedy w biurze powiedziałem, co zrobiłem, parę kobiet oznajmiło, że bez względu na piękno tego domu chciałyby móc same zdecydować o jego kupnie - rzekł głosem pozbawionym entuzjazmu.
Miały rację, pomyślałam, patrząc na męża, na jego rudawe włosy i piwne oczy. Wysoki i barczysty Alex ma posturę silnego mężczyzny, co sprawia, że jest niezwykle atrakcyjny. Jack go uwielbia. Teraz wyślizguje się z moich ramion i obejmuje Alexa za nogi.
To mój mąż i mój syn.
I mój dom.
Agencja Handlu Nieruchomościami Grove w Mendham, atrakcyjnej miejscowości w stanie New Jersey, znajdowała się przy ulicy East Main Street. Georgetta Grove zaparkowała samochód przed biurem i wysiadła. Ten sierpniowy dzień był niezwykle chłodny; niskie chmury zapowiadały deszcz. W taką pogodę lniany spodnium z krótkimi rękawami nie zapewniał dostatecznej ochrony przed zimnem, więc kobieta szybkim krokiem przeszła drogę, która dzieliła ją od agencji.
Sześćdziesięciodwuletnia Georgetta, ładna, szczupła, o krótko przyciętych siwych falujących włosach, orzechowych oczach i mocno zarysowanej brodzie, w tym momencie miała mieszane uczucia. Cieszyła się, że tak gładko sfinalizowała sprawę domu, który właśnie pomogła sprzedać. Należał do najmniejszych w mieście, więc nie uzyskała wysokiej ceny. W dodatku musiała podzielić się prowizją z innym agentem, choć otrzymany czek stanowił dla niej mannę z nieba, zapewniając kilkumiesięczną rezerwę do następnej transakcji.
Dotychczas bieżący rok okazał się katastrofalny. Uratowało ją tylko to, że sprzedała Alexowi Nolanowi dom przy Old Mill Lane, dzięki czemu uregulowała zaległe rachunki w agencji. Tego dnia bardzo chciała zobaczyć, jak Nolan będzie przekazywał prezent żonie. Mam nadzieję, że jej się spodoba, pomyślała chyba setny raz. Obawiała się, że Nolan postępuje ryzykownie. Próbowała go uprzedzić, opowiadając historię związaną z tym domem, ale wydawał się nie zwracać na to uwagi. Obawiała się również, że może ją czekać proces sądowy za nieujawnienie pewnych faktów, gdyby dom nie spodobał się żonie Nolana, bo to właśnie ona jest wyłączną właścicielką.
W prawie stanu New Jersey istnieje bowiem przepis, że agenci handlu nieruchomościami muszą informować potencjalnego nabywcę o tym, czy z daną posiadłością nie jest związane wydarzenie mogące szkodliwie wpływać na psychikę przyszłych mieszkańców, czyli wywoływać niepokój albo lęk. Ponieważ niektórzy ludzie nie chcą mieszkać tam, gdzie ktoś dopuścił się zbrodni lub popełnił samobójstwo, agent handlu nieruchomościami ma obowiązek zawiadomić nabywcę o takich wydarzeniach, nawet gdy dany dom ma opinię, że w nim straszy.
Próbowałam uprzedzić Nolana, że w domu przy Old Mill Lane doszło do tragedii, pomyślała Georgetta, jakby się broniła. Otwarła drzwi i weszła do recepcji. Jednak Nolan jej przerwał i oznajmił, że jego rodzice wynajmowali dwustuletni dom na Cape Cod i że gdyby usłyszała historie dotyczące niektórych jego wcześniejszych mieszkańców, stanęłyby jej włosy na głowie. Tutaj sprawa wygląda inaczej, przemknęło jej przez myśl. Należało mu powiedzieć, że o tej nieruchomości mówi się w okolicy, że to dom Małej Lizzie.
Zastanawiała się, czy jednak trochę się nie denerwował tym swoim prezentem, bo ją poprosił, żeby tam była, kiedy przyjadą. Nie mogła, bo musiała sfinalizować inną transakcję, więc w zastępstwie wysłała Henry’ego Paleya, żeby ich przywitał i odpowiedział na wszystkie pytania żony Nolana. Henry nie chciał się zgodzić, ale Georgetta w dość ostrych słowach kazała mu nie tylko tam być, lecz również podkreślić wszystkie zalety całej nieruchomości.
Na prośbę Nolana podjazd udekorowano balonikami z wymalowanym napisem: „Wszystkiego najlepszego, Celio!”. Werandę ozdobiono papierowymi girlandami, a w domu czekały szampan, tort urodzinowy, kieliszki, talerze, srebrne sztućce i okolicznościowe serwetki.
Kiedy Georgetta zauważyła, że tam nie ma w ogóle żadnych mebli, i zaproponowała, że dostarczy składany stół i krzesła, Nolan się zmartwił. Natychmiast pośpieszył do najbliższego sklepu z meblami, gdzie zamówił drogi komplet ogrodowy - metalowy stół ze szklanym blatem i krzesła - po czym kazał wszystko wstawić do jadalni. Po przeprowadzce przeniesiemy go na trawnik za domem, a jeśli Celii się nie spodoba, oddamy jakiejś organizacji charytatywnej, rzekł.
Pięć tysięcy dolarów za taki komplet ogrodowy, a Nolan już mówi o oddawaniu mebli!, pomyślała Georgetta, lecz była pewna, że on by to zrobił. Wczoraj po południu zadzwonił i poprosił, żeby do każdego pokoju na parterze oraz do sypialni państwa domu wstawić po tuzinie róż. „Róże to ulubione kwiaty Celii”, wyjaśnił. „Kiedy braliśmy ślub, obiecałem jej, że zawsze będzie je miała”.
Jest bogaty, przystojny, czarujący. Najwyraźniej oddany żonie, pomyślała Georgetta, gdy weszła do recepcji i machinalnie się rozejrzała, by sprawdzić, czy są tam jacyś potencjalni klienci. To największa szczęściara spośród połowy znanych mi żon.
Ale jak zareaguje, gdy się dowie, co ludzie opowiadają o jej domu?
Georgetta starała się odsunąć tę myśl. Mając wrodzony talent do sprzedawania, szybko awansowała z sekretarki na niepełnoetatową agentkę handlu nieruchomościami, a wreszcie założyła własną firmę. Szczególną dumą napawała ją recepcja. Robin Carpenter, sekretarka-recepcjonistka, siedzia-ła za stylowym mahoniowym biurkiem na prawo od wejścjarfBRS^S" nie znajdowały się stolik do kawy oraz kanapa i fotele oł^ianli?S
Właśnie tam klienci pili kawę, napoje bezalkoholowe luty^óźnym. wieczorem sączyli wino, oglądając kasety przedstawiające dos^ne nieruchomości, pokazywane przez Georgettę albo Henry’ego. Filmy wideo umożliwiały szczegółowe poznanie każdego domu z zewnątrz i wszystkich pomieszczeń, a także otoczenia.
- Właściwe przygotowanie tych filmów zajmuje mnóstwo czasu - z upodobaniem informowała klientów Georgetta - ale też oszczędzają go mnóstwo, gdyż dzięki temu, że widzimy, co się państwu podoba i nie podoba, możemy się świetnie zorientować, czego naprawdę szukacie.
Niech najpierw zapragną jakiegoś domu, nim do niego wejdą - taki był plan gry Georgetty. Funkcjonował prawie przez dwadzieścia lat, jednak w ciągu ostatnich pięciu zrobiło się trudniej, bo w tym rejonie powstawało coraz więcej dynamicznych agencji, których młodzi i energiczni pracownicy dostawali zadyszki, biegając w poszukiwaniu nieruchomości.
W recepcji była tylko Robin.
- Jak ci poszło? - spytała.
- Dzięki Bogu, gładko - odparła Georgetta. - Henry już wrócił?
- Nie. Pewnie jeszcze pije szampana z Nolanami. Wciąż nie chce mi się wierzyć. Cudowny facet kupuje cudowny dom żonie na trzydzieste czwarte urodziny. Ona jest dokładnie w moim wieku. Co za szczęściara. Nie wiesz, czy Alex Nolan ma brata? - Robin westchnęła i dodała: - Ale chyba nie istnieje drugi taki mężczyzna.
- Miejmy nadzieję, że gdy Celia Nolan nacieszy się niespodzianką i pozna historię tego domu, dalej będzie się uważała za szczęściarę - nerwowo mruknęła Georgetta. - W przeciwnym razie czekają nas poważne kłopoty.
Robin wiedziała, co to znaczy. Ta drobna, szczupła i bardzo ładna kobieta o twarzy w kształcie serca miała słabość do falbanek i wyglądała jak głupawa blondynka. Kiedy przed rokiem złożyła podanie o pracę, właśnie takie wrażenie odniosła Georgetta. Jednak po pięciu minutach rozmowy nie tylko zmieniła zdanie, lecz także natychmiast ją zatrudniła z wyższą pensją, niż początkowo planowała. Teraz, po roku, Robin miała wkrótce otrzymać licencję agenta handlu nieruchomościami, co cieszyło Georgettę, bo Henry po prostu już sobie nie radził.
- Przecież próbowałaś uprzedzić Nolana i chciałaś mu powiedzieć, do czego doszło w tym domu. W tej sprawie mogę potwierdzić twoją prawdomówność, Georgetto.
- To już coś - odrzekła szefowa, idąc korytarzem do swojego gabinetu na zapleczu, lecz nagle gwałtownie się odwróciła, stanęła przodem do Robin i dodała z naciskiem: - Próbowałam opowiedzieć Nolanowi tę historię jeden jedyny raz, kiedy jechałam z nim samochodem, żeby obejrzeć dom Murraya przy Moselle Road. Nie mogłaś słyszeć tej rozmowy.
- Na pewno słyszałam, jak podnosiłaś tę sprawę w czasie którejś z jego wizyt u nas - upierała się Robin.
- Napomknęłam mu o tym tylko raz, w samochodzie. Nigdy z nim nie rozmawiałam na ten temat tutaj. Robin, okłamywaniem klientów nie przysłużysz się ani mnie, ani na dłuższą metę sobie - warknęła Geor-getta. - Zapamiętaj moje słowa!
Otworzyły się drzwi od ulicy. Obie kobiety wróciły do recepcji, gdy wszedł tam Henry Paley.
- Jak było? - spytała Georgetta z wyraźnym niepokojem w głosie.
- Moim zdaniem pani Nolan doskonale udawała, że jest zachwycona urodzinowym prezentem od męża. Jego chyba przekonała, ale mnie nie.
- Dlaczego? - spytała Robin, nim Georgetta zdążyła otworzyć usta.
Henry Paley miał minę człowieka, który wykonał zadanie skazane na niepowodzenie.
- Trudno mi powiedzieć. Może po prostu była oszołomiona - odparł. Spojrzał na Georgettę, wyraźnie się obawiając, że sprawia niekorzystne wrażenie, jakby ją zawiódł. Dodał przepraszająco: - Przysięgam, że kiedy pokazywałem pani Nolan tę największą sypialnię, zachowywała się jak tamta dziewczynka, która przed wielu laty strzelała do matki i ojczyma. Czyż to nie dziwne?
- Henry, sprzedawaliśmy ten dom trzykrotnie w ciągu ostatnich dwudziestu czterech lat i zajmowałeś się tym przynajmniej dwa razy, a jeszcze nie słyszałam, żebyś wygadywał takie bzdury! - odpowiedziała gniewnie agentka.
- Nigdy nie miałem podobnego wrażenia. Być może to wszystko przez te cholerne kwiaty, które zamówił jej mąż. Taki sam zapach jest w zakładach pogrzebowych. Dziś uderzył mnie z całą siłą w sypialni „domu Małej Lizzie”. I pewnie tak samo podziałał na Celię Nolan.
W tym momencie uświadomił sobie, że użył zakazanej nazwy przy opisywaniu domu przy Old Mill Lane.
- Przepraszam, Georgetto - wymamrotał i przemknął obok niej.
- Powinieneś - z rozgoryczeniem odpowiedziała właścicielka agencji. - Już sobie wyobrażam, jakie fluidy przekazywałeś pani Nolan.
- Być może, Georgetto, mimo wszystko przyjmiesz moją ofertę, żebym potwierdziła twoją prawdomówność w kwestii zawiadomienia Alexa Nolana o tym, co się stało w tamtym domu - odezwała się Robin nieco sarkastycznym tonem.
- Ależ, Celio, właśnie takie mieliśmy plany. Po prostu realizujemy je nieco szybciej. Przecież dla Jacka będzie lepiej, gdy pójdzie do zerówki w Mendham. Gnieździmy się w twoim mieszkaniu od pół roku, bo nie chciałaś się przenieść do mojego w śródmieściu.
Było to dzień po moich urodzinach, dzień po wielkiej niespodziance. Jedliśmy śniadanie w moim mieszkaniu, w tym, które przed sześciu laty urządzałam dla Laurence’a - później został moim pierwszym mężem. Jack szybko wypił szklankę soku i zjadł miskę płatków kukurydzianych, a teraz pośpiesznie się szykował na cołodzienną wycieczkę.
Chyba nie zmrużyłam oka przez całą noc. Leżałam w łóżku, ramieniem dotykając Alexa, gapiłam się w ciemność i wszystko ciągle sobie przypominałam. Teraz, z włosami upiętymi w kok, ubrana w biało-nie-bieski szlafrok, popijałam kawę małymi łykami, starając się wyglądać na spokojną i opanowaną. Po drugiej stronie stołu siedział Alex, jak zwykle w nienagannym granatowym garniturze, nieskazitelnie białej koszuli i krawacie w czerwono-niebieskie wzorki. Szybko jadł grzankę i popijał kawą, jak codziennie na śniadanie.
Moim zdaniem dom jest piękny, ale chciałabym całkowicie zmienić jego wnętrze, zanim się wprowadzimy, gdybym się nie spotkała z oporem Alexa.
- Celio, wiem, że kupowanie tego domu bez porozumienia z tobą prawdopodobnie było wariactwem, ale przecież oboje myśleliśmy o tym regionie. Zgodziłaś się na tę okolicę. Rozmawialiśmy o Peapack i Basking Ridge, a stamtąd do Mendham jedzie się zaledwie kilka minut. To ekskluzywne miasto, niedaleko Nowego Jorku, a poza tym, skoro firma przenosi mnie do New Jersey, dodatkową zaletą jest to, że wcześnie rano mogę sobie pojeździć konno. Central Park zwyczajnie mi nie wystarcza. No i chciałem nauczyć jeździć ciebie. Mówiłaś, że chętnie byś wzięła kilka lekcji.
Analizowałam, co powiedział. Wyrażał skruchę, a jednocześnie prosił. Miał rację. To mieszkanie rzeczywiście jest za małe dla nas trojga. Kiedy wzięliśmy ślub, Alex zrezygnował z wielu rzeczy. W jego przestronnym apartamencie w Soho był duży gabinet, gdzie stał nie tylko wspaniały zestaw audio, ale nawet fortepian, teraz nieużywany. Alex jest uzdolniony muzycznie i bardzo lubił na nim grać. Wiem, że brak mu tej przyjemności. Ciężko pracował, żeby osiągnąć to, co ma. Choć jest dalekim krewnym mojego zmarłego męża, który pochodził z bogatej rodziny, zdecydowanie reprezentował ubogą linię. Wiem, jaką dumą napawał go fakt, że może kupić nowy dom.
- Mówiłaś, że chcesz wrócić do zawodu - przypomniał mi Alex. - Kiedy już tam zamieszkasz, będziesz miała mnóstwo sposobności urządzania wnętrz, zwłaszcza w Mendham. Tam jest kupa pieniędzy i buduje się wiele nowych domów. Chociaż spróbuj, Celio. Zrób to dla mnie. Sąsiedzi chcą kupić twoje mieszkanie i nieźle na nim zarobisz. Doskonale to wiesz. - Obszedł stół i mnie objął. - Proszę.
Nie słyszałam, kiedy Jack wszedł do jadalni.
- Mnie ten dom też się podoba, mamo - wtrącił się do rozmowy.
- Alex kupi mi kucyka, jak się tam przeprowadzimy.
Spojrzałam na nich obu - męża i syna.
- Wygląda na to, że mamy nowy dom - powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.
Alexowi bardzo zależy na większej przestrzeni, pomyślałam. Chce też być blisko klubu jeździeckiego. Przecież znajdę jakiś dom gdzie indziej. Nietrudno będzie przekonać Alexa do przeprowadzki. W końcu sam przyznał, że popełnił błąd, nie konsultując się ze mną w sprawie tego kupna.
Miesiąc później ruszyliśmy z Piątej Alei w stronę Tunelu Lincolna. Adres docelowy: Mendham, New Jersey, Old Mill Lane 1.
Oczy pięćdziesięcioczteroletniej Marcelli Williams pałały ciekawością, gdy przez okno swojego salonu zobaczyła długi samochód do przeprowadzek, jadący powoli ulicą. Przed dwudziestoma minutami widziała srebrne bmw Georgetty Grove. Właśnie ta agentka handlu nieruchomościami sprzedała pobliski dom. Marcella miała pewność, że mercedes, który wkrótce się pojawił, należy do jej nowych sąsiadów. Słyszała, że śpieszy im się z przeprowadzką, bo ich czteroletni syn idzie do zerówki. Zastanawiała się, jacy są.
Pomyślała, że zazwyczaj ludzie nie mieszkają zbyt długo w tym miejscu, czemu trudno się dziwić - nikt nie lubi, gdy jego posesja jest znana jako „dom Małej Lizzie”. Po tamtych wydarzeniach z Lizą Barton pierwsza kupiła go Jane Salzman. Za bezcen. Jane stale mówiła, że ciągle przechodzą ją w nim ciarki, ale przecież bawiła się w parapsychologię, którą Marcella uważała za straszną bzdurę. Jednak bez wątpienia sam fakt, że go nazywano „domem Małej Lizzie”, działał na nerwy wszystkich właścicieli. W zeszłym roku wybryki dzieciaków w Halloween sprawiły, że wyprowadzili się ostatni właściciele, Mark i Louise Harrimanowie. Louise się zdenerwowała, gdy zobaczyła tamten napis na trawniku, a na werandzie kukłę wielkości człowieka, trzymającą pistolet. Oboje chcieli się przeprowadzić na Florydę i zrobili to w zaplanowanym czasie. Wyprowadzili się w lutym i od tego czasu dom stał pusty.
Marcella, która mieszkała tutaj od chwili tragedii, zastanawiała się, gdzie teraz jest Liza Barton. Wciąż pamiętała dziesięcioletnią Lizę - jej kędzierzawe włosy blond, różową cerę i minę nad wiek poważną. Niewątpliwie była bystrym dzieckiem. Patrzyła na ludzi, nawet dorosłych, jakby ich oceniała wzrokiem. Lubię dzieci, które wyglądają jak dzieci, pomyślała Marcella. Zadałam sobie wiele trudu, by okazać sympatię Audrey i Lizie, gdy zginął William Barton. Ucieszyłam się, kiedy Audrey wzięła ślub z Tedem Cartwrightem. Powiedziałam Lizie, że pewnie jest zachwycona, mając nowego ojca. Nigdy nie zapomnę, jak wtedy na mnie spojrzała, gdy odparła, że matka ma nowego męża, ale ona nie ma nowego ojca.
Powiedziałam to na procesie, przypomniała sobie Marcella z pewną satysfakcją. Powiedziałam również, że byłam u nich, gdy Ted spakował do pudeł wszystkie rzeczy Bartona i chciał je przenieść do garażu. Liza strasznie na niego wrzeszczała i zaciągnęła pudła do swojego pokoju. Nie chciała ustąpić Tedowi ani na krok. Martwiło to jej matkę, bo przecież Audrey szalała za Tedem.
Przynajmniej na początku, poprawiła się w duchu, patrząc na drugi samochód do przeprowadzek, który jechał w ślad za pierwszym. Kto wie, co tam się wydarzyło? Audrey nie dała okrzepnąć swojemu małżeństwu. Wyrzucenie Teda było całkowicie niepotrzebne. Wierzyłam, kiedy przysięgał, że zadzwoniła do niego z prośbą, by przyszedł tamtej nocy. Ted zawsze był mi wdzięczny za to, że stanęłam po jego stronie. Moje zeznanie pomogło mu w sprawie cywilnej, którą założył przeciwko Lizie. Cóż, temu biedakowi należała się jakaś rekompensata. Paskudnie iść przez życie ze strzaskanym kolanem. Ted do dziś kuleje. To cud, że wtedy nie zginął.
Po wyjściu ze szpitala przeniósł się do Bernardsville. Teraz jest jednym z największych developerow w New Jersey - logo jego firmy budowlanej często się widuje na promenadach i autostradach. W ostatnim swoim przedsięwzięciu wykorzystał modę na sprawność fizyczną i otwiera fitness kluby w całym stanie, a także buduje domy szeregowe w Madison.
W ciągu tych lat Marcella kilkakrotnie natknęła się na niego przy różnych okazjach. Ostatni raz zaledwie przed miesiącem. Ted nigdy ponownie się nie ożenił, ale miał liczne przyjaciółki - według krążących plotek z ostatnią zerwał całkiem niedawno. Zawsze twierdził, że Audrey była miłością jego życia i nie może przeboleć jej utraty. Wyglądał znakomicie, a nawet napomknął, że czasami mogliby się spotkać. Pewnie by go zainteresowała wiadomością o nowych właścicielach domu.
Marcella przyznała się w duchu przed sobą, że od ostatniego przypadkowego spotkania z Tedem szuka pretekstu, by do niego zadzwonić. Kiedy w ubiegłym roku w Halloween jakieś dzieci białą farbą wymalowały na trawniku napis „Strzeżcie się! To dom Małej Lizzie!”, gazety poprosiły Teda o komentarz.
Ciekawa jestem, czy te dzieciaki zrobią nowemu właścicielowi coś podobnego. Jeśli tak, gazety na pewno znów poproszą Teda o komentarz. Może sama go zawiadomię, że ten dom ma nowego właściciela.
Ucieszona, że ma pretekst, ruszyła do telefonu. Idąc przez duży salon, uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Jej kształtne ciało świadczyło, że jest poddawane surowej dyscyplinie codziennych ćwiczeń. Włosy blond, przyprószone siwizną, okalały gładką twarz po licznych maseczkach ściągających. Marcella miała pewność, że nowy ołówek do oczu i tusz do rzęs podkreślają jej orzechowe tęczówki.
Victor Williams, jej mąż, z którym się rozwiodła przed dziesięciu laty, dalej uszczypliwie twierdził, że w obawie przed utratą okazji do obrzucenia kogoś błotem Marcella śpi z otwartymi oczami i słuchawkami telefonicznymi przy uszach.
Zadzwoniła do biura numerów i dostała numer biura Teda Cartwrighta. Po wysłuchaniu instrukcji: „Wybierz jeden do tego, dwa do tamtego, trzy do...” Marcella w końcu połączyła się z automatyczną sekretarką Teda. Ma taki miły głos, pomyślała, słuchając nagranej informacji.
Wyraźnie kokieteryjnym tonem nagrała swoją:
- Ted, tu Marcella Williams. Chyba cię zainteresuje wiadomość, że twój dawny dom ma nowych właścicieli, którzy akurat się wprowadzają. Dwie ciężarówki właśnie minęły mój dom.
Rozległ się dźwięk syreny radiowozu. W chwilę później Marcella spostrzegła za oknem pędzący samochód policyjny. Już coś się stało, pomyślała z dreszczykiem rozkoszy.
- Ted, zadzwonię jeszcze raz - rzuciła głosem zadyszanym z emocji. - Gliniarze jadą do twojego dawnego domu. Poinformuję cię, jak tylko się dowiem, co jest grane.
- Tak mi przykro, proszę pani - powiedziała Georgetta, jąkając się. - Natychmiast przyjechałam osobiście. Wezwałam policję.
Popatrzyłam na nią. Starała się przeciągnąć wąż ogrodowy przez dróżkę wyłożoną błękitnoszarym piaskowcem, mając nadzieję, jak sądzę, że spłucze to, co szpeciło trawnik i budynek.
Dom znajdował się w odległości stu metrów od drogi. Na trawniku wielkimi czerwonymi literami wymalowano słowa:
STRZEŻCIE SIĘ!
TO DOM MAŁEJ LIZZIE!
Piaskowiec i gonty od frontu były zachlapane czerwoną farbą. Na mahoniowych drzwiach zobaczyłam wyrżniętą trupią czaszkę. O drzwi stała oparta słomiana kukła trzymająca pistolet zabawkę. Domyśliłam się, że miała przedstawiać mnie.
- Co to wszystko ma znaczyć?! - warknął Alex.
- Chyba jakieś dzieciaki. Tak mi przykro - wyjaśniła zdenerwowana Georgetta Grove. - Zaraz sprowadzę ludzi, którzy to wyczyszczą, i zadzwonię do ogrodnika. Jeszcze dziś skosi trawę i wymieni darń. Nie do wiary... - Spojrzała na nas i zawiesiła głos.
Dzień był gorący i parny. Oboje mieliśmy na sobie sportowe ubrania - koszulki z krótkimi rękawami i luźne spodnie. Włosy swobodnie mi opadały na ramiona. Dzięki Bogu włożyłam okulary przeciwsłoneczne. Stałam przy mercedesie, trzymając rękę na drzwiach. Obok mnie Alex, zły i wytrącony z równowagi. Najwyraźniej nie satysfakcjonowała go propozycja sprzątania - chciał się dowiedzieć, dlaczego to się stało.
Mogłabym ci powiedzieć, o co chodzi, pomyślałam. Trzymaj się!, rozkazałam sobie w duchu. Wiedziałam, że jeśli puszczę drzwi, na pewno upadnę. Promienie sierpniowego słońca rozświetlały czerwień farby.
Krew. To nie była farba, tylko krew matki. Jej lepką krew czułam na rękach, szyi i twarzy,
- Celio, nic ci nie jest? - odezwał się Alex, kładąc mi rękę na ramieniu. - Kochanie, przepraszam. Nie wyobrażam sobie, jak można wpaść na taki piekielny pomysł.
Jack wygramolił się z samochodu.
- Mamusiu, dobrze się czujesz? Nie jesteś chora, prawda?
Historia się powtarza. Jack, który pamiętał swojego ojca jak przez mgłę, instynktownie się obawiał, że może również stracić mnie.
Zmusiłam się, by się nim zająć i go pocieszyć. Potem spojrzałam na Alexa. Na jego twarzy malowały się troska i zaniepokojenie. Przyszła mi do głowy straszna myśl: Czy on wie? Czy to jakiś okrutny żart? Odsunęłam to przypuszczenie od siebie. Alex oczywiście nie miał pojęcia, że kiedyś tu mieszkałam. Ten agent, Henry Paley, powiedział mi, że w drodze do innego domu Alex zauważył tutaj informację „Do sprzedania”. To jeden z tych strasznych zbiegów okoliczności, jakie po prostu się zdarzają. Boże, co mam zrobić?
- Nic mi nie jest - odrzekłam Jackowi, zmuszając się do wypowiedzenia tych słów, choć język odmawiał mi posłuszeństwa.
Syn pobiegł na trawnik.
- Umiem to przeczytać - oznajmił z dumą. - Ma-łej Liz-zie...
- Wystarczy, Jack - odezwał się Alex stanowczym tonem. Spojrzał na Georgettę. - Czy to się da jakoś wytłumaczyć?
- Próbowałam coś wyjaśnić, kiedy pierwszy raz oglądał pan ten dom, ale pana to nie interesowało - odparła Georgetta. - Niespełna dwadzieścia pięć lat temu doszło tutaj do tragedii. Dziesięcioletnia dziewczynka, Liza Barton, przypadkowo zabiła matkę i postrzeliła ojczyma. Ze względu na podobieństwo imion i nazwisk brukowce porównywały ją do Lizzie Borden, niesławnej młodocianej morderczyni, i określiły mianem Małej Lizzie. Od tamtego czasu niekiedy dochodziło tu do incydentów, lecz nigdy do takich. - Georgetcie wyraźnie zbierało się na płacz. - Powinnam była zmusić pana do wysłuchania tej historii.
Pierwszy samochód do przeprowadzek zahamował na podjeździe. Wyskoczyło dwóch ludzi, którzy podbiegli do tylnych drzwi, otworzyli je i zaczęli wyładunek.
- Alex, kaź im przerwać! - zażądałam, a potem się przestraszyłam, uświadomiwszy sobie, że prawie krzyczę. - Powiedz, żeby natychmiast wracali do Nowego Jorku. Nie mogę mieszkać pod tym dachem.
Zbyt późno zdałam sobie sprawę, że mój mąż i agentka, oboje wstrząśnięci, patrzą na mnie wytrzeszczonymi oczami.
- Niech pani tak nie myśli! - zaprotestowała Georgetta. - Jest mi bardzo przykro, że to się stało. Nie potrafię bardziej przeprosić. Zapewniam panią, że jakieś dzieciaki zrobiły to żartem. Zrozumieją, że był głupi, gdy złapie ich policja.
- Kochanie, przesadzasz - wtrącił się Alex. - To piękny dom. Szkoda, że nie chciałem słuchać, co tu się stało, ale przecież kupiłem go dla ciebie. Nie pozwól, żeby głupie dzieci wszystko popsuły. - Ujął moją twarz w dłonie. - Spójrz na mnie. Obiecuję, że do wieczora będzie tu porządek. Chodź za dom. Pragnę pokazać Jackowi niespodziankę, którą mam dla niego.
W stronę domu szedł jeden z robotników firmy przewozowej, a za nim biegł w podskokach mój syn.
- Nie, Jack, idziemy do stajni! - zawołał Alex. - Chodź, Celio. Proszę...
Chciałam zaprotestować, ale wtedy zobaczyłam migające światło samochodu, który się zbliżał drogą.
Kiedy oderwali mi ręce od matki, wsadzili mnie do radiowozu. Miałam na sobie jedynie koszulę nocną, więc ktoś owinął mnie kocem. Potem przyjechała karetka i zabrali Teda na noszach.
- Chodź, kochanie - nalegał Alex. - Pokażmy Jackowi niespodziankę.
- Proszę pani, ja będę rozmawiała z policją - zgłosiła się na ochotnika Georgetta.
Nie zniosłabym przesłuchania, więc żeby uniknąć policjantów, szybko ruszyłam z Alexem dróżką. Znaleźliśmy się na rozległym terenie za domem. Zauważyłam, że już nie ma hortensji, posadzonych przez mamę tuż przy domu. Jednocześnie zaskoczył mnie widok zagrody, której przed miesiącem nie było.
Alex obiecał Jackowi kucyka. Czy już dotrzymał słowa? To samo zapewne pomyślał Jack, bo puścił się biegiem do stajni. Otworzył bramę i wtedy usłyszałam jego radosne okrzyki.
- Mamo, jest kucyk! Alex kupi! mi kucyka!
Pięć minut później oczy błyszczały mu z zadowolenia, gdy z nogami w strzemionach nowego siodła, z Alexem u boku, jechał stępa wokół zagrody. Stałam przy ogrodzeniu, obserwując ich i napawając się widokiem szczęścia na twarzy synka i uśmiechu satysfakcji Alexa. Uświadomiłam sobie, że reakcja Jacka na kucyka była taka, jakiej mój mąż oczekiwał ode mnie w sprawie domu.
- To jeszcze jeden powód, dla którego uważam tę nieruchomość za idealną, najdroższa - powiedział Alex, przechodząc obok mnie. - Jack ma zadatki na wspaniałego jeźdźca. Teraz może jeździć codziennie, prawda, Jack?
Za plecami usłyszałam chrząknięcie.
- Przepraszam panią. Jestem sierżantem policji i nazywam się Ear-ley. Bardzo żałuję, że doszło do tego przykrego incydentu. Nie tak powinniśmy was powitać w Mendham.
Nie słyszałam, jak policjant i Georgetta do mnie podeszli. Zaskoczona, gwałtownie się odwróciłam.
Funkcjonariusz zbliżał się do sześćdziesiątki, był ogorzały i miał rzednące włosy barwy piasku.
- Wiem, które dzieciaki należy przesłuchać - oświadczył smutnym tonem. - Proszę mi zaufać. Ich rodzice pokryją wszelkie wydatki związane z usuwaniem szkód.
Earley?, pomyślałam. Znam to nazwisko. Kiedy w zeszłym tygodniu pakowałam swoje papiery, jeszcze raz zajrzałam do ukrytych dokumentów, a ściślej do teczki, w której trzymam wszystko, co dotyczy tamtej nocy, gdy zabiłam matkę. W artykule opisującym to wydarzenie wspominano o Earleyu.
- Proszę pani, jestem policjantem w tym mieście ponad trzydzieści lat - ciągnął. - Miejscowość jest przyjemna. Taką trudno znaleźć na całym świecie.
Zobaczywszy sierżanta i Georgettę Grove, Alex zostawił Jacka na kucyku i do nas podszedł. Agentka przedstawiła mu policjanta.
- Panie sierżancie, wiem, że mówię także w imieniu swojej żony. Nie chcemy zaczynać życia w tym mieście od składania skargi na dzieci sąsiadów - powiedział Alex. - Jednak liczę na pana. Kiedy pan znajdzie tych wandali, chyba da im pan do zrozumienia, że mają cholerne szczęście, skoro jesteśmy tak wspaniałomyślni. Prawdę mówiąc, zamierzam postawić ogrodzenie i od razu zainstalować kamery. Jeśli jakieś dzieciaki zechcą psocić, niedaleko zajdą.
Earley, przemknęło mi przez głowę. W duchu znów czytałam w brukowcach artykuły o sobie, te, które doprowadziły mnie do rozpaczy, gdy przejrzałam je zaledwie tydzień temu. Było tam zdjęcie policjanta, okrywającego mnie kocem na tylnym siedzeniu radiowozu. Ten policjant nazywał się Earley. Później w rozmowie z prasą powiedział, że jeszcze nie widział tak opanowanego dziecka. „Kiedy owinąłem ją kocem, całą zalaną krwią matki, podziękowała w taki sposób, jakbym dał jej loda”.
A teraz ponownie widzę tego człowieka i chyba jeszcze raz mu podziękuję za to, co dla mnie robi.
- Mamo, kocham swojego kucyka! - zawołał Jack. - To jest ona! Chcę jej dać to imię, które było na trawie. Lizzie. Dobry pomysł, prawda?
Lizzie!
Nim zdążyłam odpowiedzieć, usłyszałam pełne trwogi mruknięcie Georgetty Grove:
- O Boże, należało przewidzieć, że zjawi się ta ciekawska.
Po chwili przedstawiono mi Marcellę Williams. Wyciągając rękę, rzekła:
- Mieszkam tu dwadzieścia osiem lat i z przyjemnością witam nowych sąsiadów. Cieszę się, że poznam pani męża i synka.
Marcella Williams. Wciąż tu mieszka! To ona zeznawała przeciwko mnie. Patrzyłam kolejno na Georgettę Grove, agentkę handlu nieruchomościami, która sprzedała ten dom Alexowi, na sierżanta Earleya, który dawno temu owinął mnie kocem i powiedział prasie, że jestem bezdusznym potworem, na Marcellę Williams, która potwierdziła zeznania Teda, dzięki czemu sąd przyznał mu takie odszkodowanie, że zostałam prawie bez centa.
- Mamo, czy mogę nazwać mojego kucyka Lizzie?! - zawołał Jack.
Muszę go chronić, pomyślałam. Wiem, co się stanie, gdy się dowiedzą, kim jestem. Przez chwilę miałam takie wrażenie jak wówczas, kiedy mi się śniło, że płynę w oceanie i próbuję ratować synka. Znów jestem w oceanie, przemknęła mi przez głowę gorączkowa myśl.
Alex patrzył na mnie zaintrygowany.
- Celio, nie masz nic przeciwko temu, że Jack nazwie kucyka Lizzie? - spytał.
Czułam na sobie wzrok męża, sąsiadki, policjanta i agentki - a wszyscy czworo uważnie mi się przyglądali. Miałam ochotę uciec, zapaść się pod ziemię. Jack w swojej niewinności chciał nazwać klaczkę imieniem dziewczynki, którą byłam, dziesięciolatki cieszącej się złą sławą.
Musiałam się pozbyć tamtych wspomnień i zachowywać jak nowo przybyła właścicielka zdenerwowana czyimś wandalizmem - tylko tyle, nic więcej. Zmusiłam się do uśmiechu, ale wyszedł mi grymas.
- Nie psujmy sobie dnia z powodu głupich dzieciaków - powiedziałam. - Zgadzam się. Nie złożymy skargi. Georgetto, proszę się jak najszybciej zająć usunięciem szkód.
Miałam wrażenie, że sierżant Earley i Marcella Williams mierzą mnie wzrokiem. Czy któreś z nich zadaje sobie pytanie: kogo ona mi przypomina? Odwróciłam się i oparłam o płot.
- Nazwij kucyka, jak sobie życzysz, Jack! - krzyknęłam.
Muszę wejść do domu, pomyślałam. Ciekawe, ile czasu upłynie, zanim sierżant Earley i Marcella Williams dostrzegą we mnie coś znajomego?
Jeden z robotników firmy przewozowej, dwudziestokilkulatek o szerokich ramionach i twarzy dziecka, szybko nadchodził przez trawnik.
- Panie Nolan - powiedział. - Od frontu są reporterzy i wszystko fotografują. Wśród nich jest dziennikarz ze stacji telewizyjnej. Chce, żeby pan i pańska żona powiedzieli kilka słów przed kamerą.
- Nie! - wykrzyknęłam i błagalnie spojrzałam na Alexa. - W żadnym wypadku!
- Mam klucz do tylnych drzwi - natychmiast odezwała się Georget-ta Grove.
Jednak było już za późno. Kiedy próbowałam uciec, zza rogu domu wybiegli reporterzy. Błysnęły flesze. Kiedy uniosłam ręce, by zasłonić twarz, nogi się pode mną ugięły i straciłam przytomność.
Dru Perry jechała drogą numer dwadzieścia cztery do sądu okręgowego hrabstwa Morris, gdy dostała telefon, żeby się zajęła sprawą wandalizmu w domu Małej Lizzie i napisała na ten temat artykuł dla swojej gazety, „Star-Ledger”. Ta sześćdziesięciotrzyletnia weteranka z czterdziestoletnim doświadczeniem reporterskim była kobietą o grubych kościach i miała siwe włosy do ramion, zawsze nieco rozczochrane. Duże okulary powiększały jej świdrujące piwne oczy.
Latem zwykle się ubierała w bawełnianą koszulę z krótkimi rękawami, spodnie khaki i tenisówki. Ze względu na klimatyzowaną salę sądową dziś włożyła także cienki sweter do torby na ramię, w której trzymała portfel, notatnik, butelkę wody i kamerę cyfrową służącą dziennikarce do przypominania sobie szczegółów.
- Dru, daruj sobie ten sąd. Jedź do Mendham - powiedział naczelny, gdy zadzwonił do niej na komórkę. - W domu przy Old Mill Lane, zwanym domem Małej Lizzie, doszło do kolejnych aktów wandalizmu. Chris już jest w drodze, żeby zrobić zdjęcia.
Dom Małej Lizzie, pomyślała Dru, jadąc przez Morristown. Pisała o tym w zeszłym roku, gdy w Halloween tamci smarkacze zostawili na werandzie kukłę z pistoletem zabawką i wymalowali ten napis na trawniku. Gliniarze potraktowali ich surowo i sprawcy skończyli w sądzie dla nieletnich. Zdumiewające, że się odważyli zrobić to jeszcze raz.
Dru sięgnęła po butelkę z wodą, stalą towarzyszkę jej wyjazdów, i w zamyśleniu wypiła kilka łyków. Przecież jest sierpień, nie październik. Co sprawiło, że dzieciaki teraz się zdecydowały na takie wybryki?
Odpowiedź stała się jasna, gdy Dru, jadąc Old Mili Lane, zobaczyła samochody do przeprowadzek i robotników, którzy wnosili meble do domu. A więc chodziło o wytrącenie nowych właścicieli z równowagi, pomyślała. Później aż ją zatkało, gdy zobaczyła skutki wybryków wandali.
To poważne szkody, uznała. Gonty trzeba będzie pomalować, a piaskowiec wymaga, aby się nim zajął fachowiec, nie mówiąc już o zniszczonym trawniku.
Zatrzymała samochód na poboczu drogi, za wozem transmisyjnym miejscowej telewizji. Wysiadając, usłyszała terkot helikoptera.
Spostrzegła dwóch reporterów i kamerzystę, którzy pędzili za dom. Pobiegła także i po chwili ich dogoniła. Wyjęła kamerę i zdążyła zrobić zdjęcie mdlejącej Celii.
Następnie wraz z innymi dziennikarzami czekała, aż nadjedzie karetka i Marcella Williams wyjdzie z domu. Reporterzy rzucili się na nią, zasypując kobietę pytaniami.
Ona tym się rozkoszuje, pomyślała Dru, gdy pani Williams mówiła, że Celia Nolan odzyskała przytomność i jest wstrząśnięta, lecz poza tym czuje się dobrze. Następnie, pozując do zdjęć i trzymając mikrofon reportera z telewizji, szczegółowo opowiedziała historię domu.
- Znałam Bartonów - wyjaśniła. - William Barton pracował jako architekt i sam odrestaurował dom. To była taka straszna tragedia.
Z przyjemnością przypomniała tę tragedię mediom, podając najdrobniejsze szczegóły, łącznie z tym, że jej zdaniem Liza Barton w wieku dziesięciu lat miała pełną świadomość, co robi, gdy wyjmowała z szuflady pistolet ojca.
Dru zrobiła krok do przodu.
- Nie wszyscy wierzą w tę wersję - odezwała się szorstkim tonem.
- Nie wszyscy znali tę dziewczynkę tak dobrze jak ja - odcięła się Marcella.
Kiedy pani Williams wróciła do domu, Dru przeszła do frontowych drzwi, by obejrzeć trupią czaszkę, którą wandale na nich wyrżnęli. Ze zdumieniem spostrzegła litery wycięte w oczodołach - w lewym L, w prawym B.
Ktokolwiek jest sprawcą, to przyprawia o gęsią skórkę, pomyślała Dru. Ale coś tu nie trzyma się kupy. Przyjechał dziennikarz z „New York Post” i też zaczął studiować trupią czaszkę na drzwiach. Kiwnął ręką na swojego fotoreportera.
- Zrób zbliżenie - rzekł. - Chyba mamy zdjęcie na pierwszą stronę jutrzejszego wydania. Spróbuję się czegoś dowiedzieć o nowych właścicielach.
Również Dru miała taki zamiar. Z początku wybierała się do sąsiadki, Marcelli Williams, lecz coś jej mówiło, że powinna zaczekać i się przekonać, czy ktoś nie wyjdzie, by złożyć oświadczenie w imieniu nowych właścicieli.
Przeczucie jej nie zawiodło. Po dziesięciu minutach przed kamerami stanął Alex Nolan.
- Sami państwo rozumieją, że to nadzwyczaj przykry incydent. Moja żona wkrótce dojdzie do siebie. Jest wyczerpana pakowaniem i po prostu nie wytrzymała wstrząsu spowodowanego przez wybryki wandali. W tej chwili odpoczywa.
- Czy to prawda, że kupił pan ten dom dla niej w prezencie urodzinowym? - spytała Dru.
- Owszem, prawda, i Celia jest nim zachwycona.
- Znając historię domu, uważa pan, że żona będzie chciała tu zostać?
- Decyzja należy wyłącznie do niej. A teraz proszę mi wybaczyć - zakończył, wszedł do środka i zamknął drzwi.
Dru wypiła spory łyk wody z butelki, którą trzymała w torbie. Marcella Williams powiedziała, że mieszka niżej, przy tej samej drodze. Tam na nią zaczekam, a po rozmowie spróbuję znaleźć w sprawie Malej Lizzie, co się da, zdecydowała reporterka. Ciekawe, czy akta sądowe są zapieczętowane. Chciałabym napisać o niej duży artykuł. Kiedy doszło do tych zdarzeń, pracowałam w „Washington Post”. Dobrze by było ustalić, gdzie obecnie jest Liza Barton i co robi. Skoro umyślnie zabiła matkę i próbowała zastrzelić ojczyma, istnieje prawdopodobieństwo, że gdzieś znowu wpadła w kłopoty.
Kiedy się ocknęłam, leżałam na kanapie, którą robotnicy pośpiesznie wnieśli do salonu. Pierwszą rzeczą, jaką spostrzegłam, było przerażenie w oczach Jacka. Pochylał się nade mną.
Oczy mojej matki, tak przerażone w ostatniej chwili jej życia - takie same ma Jack. Odruchowo wyciągnęłam ręce, objęłam go i przytuliłam.
- Nic mi nie jest, kolego - szepnęłam.
- Przestraszyłaś mnie - odparł również szeptem. - Naprawdę mnie przestraszyłaś. Nie chcę, żebyś umarła.
Nie umieraj, mamo. Nie umieraj. Czy właśnie tak nie jęczałam, koły-sząc w ramionach jej martwe ciało?
Alex rozmawiał przez telefon komórkowy. Domagał się wyjaśnień, dlaczego karetka jeszcze nie przyjechała.
Karetka. Teda nieśli na noszach do karetki...
Wciąż przytulając Jacka, uniosłam się na łokciu.
- Nie potrzebuję karetki - powiedziałam stanowczo. - Czuję się dobrze. Naprawdę.
Przy moich nogach, koło kanapy stała Georgetta Grove.
- Celio, rzeczywiście będzie lepiej...
- Istotnie należy panią dokładnie zbadać - odezwała się Marcella Williams, przerywając Georgetcie.
- Jack, mamusia czuje się świetnie. Wstajemy - oznajmiłam.
Opuściłam stopy na podłogę, nie zważając na to, że mi się kręci w głowie, dla równowagi oparłam dłoń na poręczy kanapy i wstałam. W oczach Alexa dostrzegłam sprzeciw i troskę.
- Alex, wiesz, jaki pracowity był ostatni tydzień - odezwałam się do niego. - Po prostu teraz trzeba mi tylko, żeby robotnicy wnieśli twój wielki fotel i puf do którejś sypialni oraz żeby przez parę godzin nikt mi nie przeszkadzał.
- Karetkę już wysłali, Celio - odparł. - Pozwolisz się zbadać?
-Tak.
Musiałam się pozbyć Georgetty Grove i Marcelli Williams. Spojrzałam na nie.
- Wiem, że mnie zrozumiecie. Chciałabym odpocząć w spokoju.
- Naturalnie - zgodziła się Grove. - To ja się zajmę wszystkim na dworze.
- A może napiłaby się pani herbaty? - spytała Marcella Williams, najwyraźniej nie mając ochoty wyjść.
Alex wziął mnie pod rękę.
- Nie będziemy pani zatrzymywać, sąsiadko. Proszę nam wybaczyć.
Wyjąca syrena świadczyła, że przyjechała karetka.
Sanitariusz zmierzył mi ciśnienie w pokoju na piętrze, który dawniej służył mi do zabawy.
- Moim zdaniem przeżyła pani paskudny szok - stwierdził. - A po tym, co widziałem na dworze, rozumiem dlaczego. Jeśli to możliwe, proszę dziś nic nie robić i spokojnie odpoczywać. Nie zaszkodziłaby pani filiżanka herbaty z whisky.
Odgłosy przesuwanych mebli zdawały się dochodzić ze wszystkich stron. Pamiętam, jak po moim procesie Kelloggowie, dalecy krewni ojca mieszkający w Kalifornii, zjawili się tu, by mnie zabrać. Poprosiłam, żeby przejechali koło tego domu. Akurat odbywała się licytacja wszystkich mebli, dywanów, elementów wyposażenia, porcelany i obrazów.
Pamiętam, że widziałam, gdy wynosili biurko, które stało w tym kącie i na którym rysowałam piękne pokoje. Kiedy sobie przypomniałam tę straszną chwilę dla małej dziewczynki, odjeżdżającej z całkowicie obcymi ludźmi, łzy napłynęły mi do oczu.
- Może jednak powinna pani jechać do szpitala - odezwał się sanitariusz ojcowskim tonem.
Wyglądał jak ojciec - miał pięćdziesiąt kilka lat, siwe włosy i krzaczaste brwi.
- Nie, to absolutnie wykluczone - odparłam.
Alex schylił się nade mną i otarł mi łzy z policzków.
- Celio, muszę wyjść i powiedzieć coś reporterom. Zaraz wracam.
- Gdzie Jack? - szepnęłam.
- Jeden z robotników go prosił, by pomógł rozpakować żywność w kuchni. Dobrze się tam bawi.
W obawie, że nie zdołam wykrztusić słowa, tylko skinęłam głową i wtedy poczułam, że mąż wciska mi do ręki chusteczkę. Choć rozpaczliwie próbowałam, nie udało mi się powstrzymać łez.
Już nie mogę niczego ukrywać, pomyślałam. Nie potrafię żyć w strachu, że ktoś odkryje moją tajemnicę. Muszę wszystko powiedzieć Ale-xowi. Muszę być szczera. Lepiej, żeby Jack poznał prawdę o mnie teraz niż za dwadzieścia lat, bo wówczas mogłaby się okazać dla niego szokująca.
Kiedy Alex wrócił, wsunął się obok mnie na fotel i wziął mnie na kolana.
- Celio, o co chodzi? To nie może być tylko sprawa tych wybryków. Jeszcze coś cię gnębi?
W końcu przestałam płakać i ogarnął mnie lodowaty spokój. Być może, właśnie teraz nadszedł moment, by wszystko wyjawić mężowi.
- To, co Georgetta Grove opowiadała o dziewczynce, która przypadkowo zabiła swoją matkę...
Jednak Alex mi przerwał:
- Inną wersję tej historii słyszałem od Marcelli Williams. Według niej tę dziewczynkę należało skazać. To chyba nie było dziecko, tylko jakiś potwór. Po zabiciu matki strzelała do ojczyma, dopóki nie opróżniła całego magazynku. Marcella twierdzi, że zgodnie z ustaleniami sądu naciśnięcie spustu tej broni wymagało użycia znacznej siły, a więc pistolet nie wystrzelił przypadkowo.
Uwolniłam się z objęć męża. Jak mogłam powiedzieć mu prawdę, skoro z góry zakładał, że było inaczej?
- Czy oni wciąż tam są? - spytałam, ciesząc się, że mój głos brzmi prawie normalnie.
- Masz na myśli dziennikarzy?
- Dziennikarzy, sanitariuszy, policjanta, sąsiadkę i agentkę handlu nieruchomościami.
Uświadomiłam sobie, że gniew spowodowany tym, jak chętnie Alex pragnął przyjąć wersję Marcelli Williams, dodaje mi sił.
- Zostali tylko pracownicy firmy przewozowej.
- Wobec tego jakoś wezmę się w garść i będę im mówiła, gdzie ustawiać meble.
- Celio, powiedz mi, co się stało.
Powiem ci, odparłam w duchu. Jednak dopiero wówczas, gdy zdołam udowodnić tobie i wszystkim, że Ted Cartwright kłamał w sprawie wydarzeń tamtej nocy i że trzymając pistolet, nie chciałam zabić matki, tylko ją obronić.
Zamierzam wyjawić Alexowi - i całemu światu - kim jestem, ale dopiero wtedy, kiedy mi się uda dowiedzieć, co wówczas zaszło, i wyjaśnić, dlaczego matka tak się bała Teda. Tamtej nocy nie chciała go wpuścić. To wiem. Okres tuż po śmierci matki pamiętam jak przez mgłę. Nie umiałam się bronić. Na pewno są akta sądowe, wyniki sekcji zwłok. Muszę je odszukać i przeczytać.
- Celio, co się dzieje?
Objęłam męża.
- Wszystko i nic. Jednak to nie znaczy, że niczego nie można zmienić.
Cofnął się o krok i położył mi dłonie na ramionach.
- Celio, coś między nami nie gra. Wiem. Szczerze mówiąc, w mieszkaniu, które należało do ciebie i Laurence’a, czułem się jak gość. Właśnie dlatego, gdy zobaczyłem ten dom, od razu pomyślałem, że jest dla nas idealny. Nie mogłem się powstrzymać. Zdaję sobie sprawę, że nie powinienem go kupować bez ciebie. Nie powinienem też przerywać Georgetcie Grove, kiedy chciała mi przedstawić jego historię, choć na swoją obronę, biorąc pod uwagę to, co teraz wiem, mogę powiedzieć, że przemilczałaby te fakty, nawet gdybym jej słuchał.
W oczach Alexa pojawiły się łzy. W rewanżują mu je osuszyłam.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziałam. - Obiecuję, że dołożę wszelkich starań.
Jeff MacKingsley, prokurator okręgowy hrabstwa Morris, wziął sobie do serca sprawę wybryków w Mendham i postanowił skończyć z nimi raz na zawsze. Kiedy w domu Bartonów doszło do tamtej tragedii niespełna ćwierć wieku temu, miał czternaście lat i chodził do pierwszej klasy szkoły ogólnokształcącej. W owym czasie mieszkał w odległości około półtora kilometra od ich posesji i gdy po mieście rozeszły się wieści o strzelaninie, natychmiast tam pobiegł i zobaczył, jak policjanci wynoszą zwłoki Audrey Barton.
Już wtedy żywo się interesował zbrodniami, przestępstwami oraz prawem karnym, więc o tej sprawie czytał wszystko, co się dało.
Przez te lata intrygowała go kwestia, czy dziesięcioletnia Liza Barton przypadkowo zabiła matkę i strzelała do ojczyma w jej obronie, czy też od urodzenia była pozbawiona sumienia. Przecież są takie dzieci, pomyślał i westchnął. Naprawdę są.
Jeff miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, włosy barwy piasku, ciemnobrązowe oczy i szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Chętnie się uśmiechał, więc praworządni ludzie instynktownie darzyli go sympatią i zaufaniem. Od czterech lat zajmował stanowisko prokuratora okręgowego hrabstwa Morris. Jeszcze jako młody zastępca prokuratora zrozumiał, że gdyby w sądzie bronił, zamiast oskarżać, często by mógł znaleźć lukę w prawie, która nawet groźnemu przestępcy pozwoliłaby uniknąć kary. Właśnie dlatego proponowano mu intratne stanowiska w kancelariach adwokackich, wołał jednak dalej pracować w prokuraturze, gdzie szybko stał się najlepszy.
W rezultacie przed czterema laty, kiedy prokurator okręgowy, którego zastępował, przeszedł na emeryturę, Jeff natychmiast otrzymał od gubernatora nominację na to stanowisko.
Po obu stronach sali sądowej znano go jako oskarżyciela, który surowo traktuje zbrodnię, lecz również potrafi zrozumieć, że wielu przestępców można resocjalizować przy odpowiednim połączeniu nadzoru i kary.
Jeff postawił sobie kolejny cel - ubieganie się o urząd gubernatora, kiedy urzędnik, który obecnie zajmuje to stanowisko, skończy drugą kadencję. Tymczasem starał się zapewnić maksymalne bezpieczeństwo mieszkańcom hrabstwa Morris.
Właśnie dlatego powtórne wybryki wandali w Mendham nie tylko go zirytowały, ale również stanowiły dlań wyzwanie.
- Te szczeniaki, choć pochodzą z bardzo zamożnych rodzin, nie mają nic lepszego do roboty, niż odgrzebywać dawną tragedię, aby wypełnić ten piękny dom upiorami - pienił się w rozmowie z Anną Malloy, swoją sekretarką, kiedy go zawiadomiono o incydencie. - W Halloween zawsze opowiadają niestworzone historie o tym, że w oknie na piętrze ukazuje się duch, a w ubiegłym roku postawili na werandzie wielką kukłę trzymającą pistolet zabawkę.
- Ja bym nie chciała mieszkać w tym domu - powiedziała sekretarka rzeczowym tonem. - Według mnie w takich miejscach panuje dziwna atmosfera. Być może, te dzieciaki naprawdę widzą duchy.
Zdaniem Jeffa jej uwaga świadczyła, zresztą nie pierwszy raz, że Anna potrafi wyprowadzić człowieka z równowagi. Zaraz jednak sobie przypomniał, że to prawdopodobnie najciężej pracująca i najsprawniejsza sekretarka w całym gmachu sądu. Ta kobieta pod sześćdziesiątkę, szczęśliwa żona jednego z urzędników sądowych, nigdy nie traciła czasu na prywatne rozmowy telefoniczne, w przeciwieństwie do większości młodszych pracownic.
- Połącz mnie z komisariatem w Mendham - polecił, nie dodając „proszę”, co w jego wypadku było rzeczą niezwykłą, ale sygnalizowało Annie, że się zirytował.
Sierżant Earley, którego dobrze znał, podał mu aktualne informacje.
- Zadzwoniła do mnie tutejsza agentka handlu nieruchomościami. Ten dom kupili niejacy Nolanowie.
- Jak zareagowali, kiedy zobaczyli, co się stało?
- On był wściekły, ona bardzo zdenerwowana. Prawdę mówiąc, zemdlała.
- W jakim są wieku?
- On między trzydzieści pięć a czterdzieści. Ona przypuszczalnie około trzydziestki. Kobieta z klasą. Wiesz, o co mi chodzi. Mają czteroletniego chłopca, na którego czekał w stajni kucyk. Klaczka. Wyobraź sobie, że ten malec przeczytał napis na trawniku i chciał ją nazwać Lizzie.
- Z pewnością matka się zgodziła.
- Wyglądała na zadowoloną.
- Rozumiem, że sprawca, bez względu na to, kim jest, nie poprzestał na zniszczeniu trawnika.
- To przekracza wszystkie dotychczasowe wybryki. Od razu pojechałem do szkoły, żeby pogadać ze szczeniakami, którzy narozrabiali w zeszłym roku. Wtedy prowodyrem był dwunastoletni Michael Buck-ley. Ten mądrala przysięgał teraz, że nie ma z tym nic wspólnego, ale bezczelnie dodał, że jego zdaniem ktoś słusznie uprzedził nowych właścicieli, że kupili dom, w którym straszy.
- Wierzysz, że nie maczał w tym palców?
- Jego ojciec twierdzi, że nie skłamał, bo przez całą noc nie wychodził z domu - powiedział Earley i zaraz dodał z wahaniem: - JefT, wierzę Michaelowi i to nie dlatego, że nie mógłby zamydlić oczu swojemu ojcu i wymknąć się z domu w środku nocy, ale ponieważ to nie była robota dzieciaków.
- Skąd wiesz?
- Tym razem użyto prawdziwej farby, nie takiej, co się łatwo zmywa. Prócz tego zachlapano nią dom od frontu. Na drzwiach wyrżnięto trupią czaszkę na poziomie, który wyraźnie wskazuje, że zrobiła to osoba znacznie wyższa od Michaela. I jeszcze jedno: czaszkę wyrżnął ktoś uzdolniony artystycznie. Kiedy przyjrzałem się jej z bliska, w oczodołach dostrzegłem litery L i B, które chyba znaczą Lizzie Borden.
- Albo Liza Barton.
Earley przez chwilę się zastanawiał.
- Jasne. Nie przyszło mi to do głowy. No i ta kukła na werandzie nie była zrobiona ze starych szmat, jak tamta w zeszłym roku. Na pewno kosztowała parę dolarów.
- Więc to powinno ułatwić zidentyfikowanie sprawców.
- Na to liczę. Właśnie nad tym pracujemy.
- Informuj mnie o postępach.
- Kłopot polega na tym, że gdybyśmy nawet znaleźli winnych, No-lanowie nie chcą złożyć skargi - ciągnął Earley tonem, w którym wyraźnie czuło się rozczarowanie. - Jednak Alex Nolan zamierza postawić ogrodzenie i zainstalować kamery, więc chyba już nie powinno być żadnych problemów.
- Clyde, obaj dobrze wiemy, że bez względu na sytuację nigdy nie można zakładać, że nie będzie żadnych problemów - przestrzegł go Jeff.
Clyde Earley, podobnie jak wiele osób, miał skłonność do podnoszenia głosu w czasie rozmowy przez telefon. Kiedy Jeff odłożył słuchawkę, okazało się, że do uszu Anny dotarło każde słowo sierżanta.
- Wiesz, Jeff - rzekła - dawno temu czytałam książkę pod tytułem „Badania parapsychologiczne”. Jej autor twierdzi, że jeśli w jakimś domu doszło do tragedii, ściany zachowują jej wibracje, a gdy wprowadzają się tam osoby podobne do dawnych mieszkańców, tragedia musi się dopełnić. Kiedy Bartonowie wprowadzili się do domu przy Old Mill Lane, byli zamożnym młodym małżeństwem i mieli czteroletnie dziecko. Słyszałam, jak sierżant Earley powiedział, że Nolanowie są zamożni, mniej więcej w tym samym wieku, co tamci, i mają czteroletniego chłopca. To wszystko powinno sprawić, że się zastanowisz, co teraz będzie, prawda?
Obudziwszy się nazajutrz rano, spojrzałam na zegar i ze zdumieniem stwierdziłam, że jest kwadrans po ósmej. Odruchowo zerknęłam na poduszkę obok, na której pozostało wgłębienie po głowie Alexa, ale nie wyczuwałam jego obecności. Wtedy spostrzegłam kartkę opartą o lampkę na jego nocnym stoliku. Szybko przeczytałam pozostawioną wiadomość.
Kochana Celio!
Obudziłem się o 6.00. Cieszę się, że jeszcze śpisz po tym, co przeszłaś wczoraj. Wybrałem się do klubu na godzinną przejażdżkę. Dziś będę pracował krócej i wrócę do domu najpóźniej o trzeciej. Mam nadzieję, że Jack dobrze zniesie pierwszy dzień w zerówce. Niecierpliwie czekam na szczegóły.
Ściskam Was oboje,
A.