Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
60 osób interesuje się tą książką
Gardzę Alastorem Shawem. W San Francisco myślą, że jesteśmy rywalizującymi artystami. W rzeczywistości jesteśmy drapieżnikami walczącymi o tereny łowieckie. Nigdy nie ścigaliśmy tej samej ofiary. Aż pewnej nocy obaj zwróciliśmy uwagę na Marę Eldritch. Shaw chce użyć jej jako pionka w swojej pokręconej grze. Ja jestem zafiksowany na jej punkcie z innego powodu... Przez nią czuję rzeczy, których nigdy nie czułem. Pragnę rzeczy, których nigdy nie pragnąłem. Tylko ona może sprawić, że stracę kontrolę. Nie wiem, czy powinienem ją chronić za wszelką cenę... czy zniszczyć, zanim ona zniszczy mnie. Mara wie, że nie jestem święty. Ale nie ma pojęcia, że tańczy z diabłem... |
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Tytuł oryginału: There are no saints
THERE ARE NO SAINTS
Copyright © 2022, 2023 by Sophie Lark
Originally published in the United States by Sourcebooks, LLC.
www.sourcebooks.com
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Iga Wiśniewska, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Anna Zientek, Daria Latzke
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Oryginalny projekt okładki: © Emily Wittig | Sourcebooks
Fotografie:
© Croisy | Shutterstock
© R-studio | Depositphotos
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68263-46-6
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Ta książka jest dla wszystkich moich Czytelników, którzy zmagają się z chorobami psychicznymi. Pisanie jej było dla mnie intensywną terapią, pogłębiającą rany sprzed wielu lat.
Chcę Wam tylko powiedzieć, że każdy skrawek Was, rzeczy, które sprawiają Wam przyjemność, i te, które przynoszą Wam ból, części siebie, z których jesteście najbardziej dumni, i odłamki, które wydają się Waszym najgorszym wrogiem, zjadającym Was żywcem od środka… – to wszystko składa się na Wasze umysły, a one są piękne i doskonałe, ponieważ są unikatowe.
Jesteście niepowtarzalni. Jesteście jedyni w swoim rodzaju. Jesteście sztuką.
ŚCIEŻKA DŹWIĘKOWA
1. Freak – Sub Urban
2. People I Don’t Like – UPSAHL
3. Smells Like Teen Spirit – Malia J
4. yes & no – XYLØ
5. I’m Gonna Show You Crazy – Bebe Rexha
6. STUPID – Ashnikko
7. Gasoline – Halsey
8. lovely – Billie Eilish & Khalid
9. Devil’s Worst Nightmare – FJØRA
10. Sinner – DEZI
11. High Enough – K. Flay
12. Black Magic Woman – VCTRYS
13. Spells – Cannons
14. Bad Things – Cults
15. Unholy – Hey Violet
16. Mad Hatter – Melanie Martinez
17. Bang Bang Bang Bang – Sohodolls
18. Hurt Me Harder – Zolita
19. Die a Little – Yungblud
20. Cradles – Sub Urban
21. Burning Pile – Mother Mother
22. Raging on a Sunday – Bohnes
23. Dirty Mind – Boy Epic
24. Twisted – Missio
25. Sick Thoughts – Lewis Blissett
26. INFERNO – Sub Urban & Bella Poarch
Muzyka stanowi ważny element mojego procesu pisania. Jeśli włączysz piosenkę, którą zobaczysz podczas czytania, utwór będzie pasował do sceny jak ścieżka dźwiękowa do filmu.
1
––––––––––––––––––––
COLE BLACKWELL
♫People I Don’t Like – UPSAHL
Widziałem nagłówki gazet informujące, że w Ocean Beach zamordowano dziewczynę, a jej ciało odnaleziono dryfujące na wodzie w ruinach starej łaźni Sutro Baths. Wiedziałem, że to Shaw, zupełnie jakby podpisał się pod swoim dziełem. Nie musiałem oglądać jego pełnego zadowolenia uśmieszku na gali, żeby mieć pewność. Rozkoszuje się zatracaniem siebie w szale bicia i okaleczania. Jego ofiary rzadko można zidentyfikować po zębach czy nawet odciskach palców.
Widziałem już, co dziś zaprezentuje. Ja będę lepszy.
U niego wszystkiego jest w nadmiarze. Kolorów, odważnych pociągnięć, symboliki uderzającej obuchem w głowę.
Jestem pewien, że sprzeda tysiąc odbitek, niezależnie od tego, czy wygra dzisiejszą nagrodę, czy nie. Alastor jest bardzo pracowity. Jego geniusz autopromocji znacznie przewyższa jego geniusz artystyczny.
Przyciąga mój wzrok, gdy wkracza do galerii, oferując mi najmniejszą sugestię uśmiechu, drgnięcie warg, które pokazuje błysk wybielonych zębów. Nie daję mu nic w zamian.
Wygląda na opalonego pomimo mgły wiszącej nad miastem przez cały tydzień. Podchodzą do niego kobiety, w tym Betsy Voss, która zorganizowała to wydarzenie. Uśmiecha się do Shawa, kładąc dłoń na jego przedramieniu, i śmieje się z jego żartu.
Alastor odpowiada uśmiechem, jego twarz jest chłopięco ożywiona.
Przypomina mi rosiczkę, wydzielającą lepką słodycz, aby zwabić muchy.
Znam większość ludzi kręcących się wokół, popijających merlota z kieliszków, oglądających wystawione prace i dyskutujących o ich zaletach z rosnącym zaangażowaniem, w miarę jak wino działa coraz mocniej.
To ciągle ci sami ludzie, ciągle tak samo wchodzący w dupę.
Kurwa, ależ jestem znudzony.
Scena artystyczna San Francisco jest kazirodcza. Każdy zna każdego, zarówno w sensie potocznym, jak i biblijnym. Betsy i Alastor pieprzyli się już wcześniej, choć ona nie musi się martwić, że skończy w Sutro Baths – jest dla Shawa zbyt użyteczna jako pośredniczka.
W zasadzie jedyną osobą, której nie rozpoznaję, jest chuda dziewczyna opychająca się serem przy doskonałym bufecie Betsy. Ta nigdy nie żałuje na niego pieniędzy – zapewnia duży wybór świeżych owoców, kanapek i makaroników. Dziewczyna pożera wędzoną goudę, jakby nie jadła od tygodnia, co jest bardzo prawdopodobne. Kolejna głodująca artystka poszukująca padliny na przedmieściach.
Dziewczyna starała się ubrać stosownie do okazji: ma na sobie luźną białą koszulową sukienkę, na tyle świeżą i jasną, że prawdopodobnie kupiła ją niedawno. Buty to zupełnie inna historia – zniszczone martensy wyglądają na starsze od niej.
Już mam skierować wzrok na coś bardziej interesującego, gdy dziewczyna zderza się z Jackiem Briskiem, kuratorem sztuki współczesnej w SFMOMA. Wina leży po jego stronie – agresywnie gestykulował pulchnymi dłońmi – ale to dziewczyna płaci za to cenę. Merlot pryska z kieliszka Briska na przód jej sukienki, wino wsiąka w białą bawełnę, jakby była bibułą.
– Przepraszam – rzuca niedbale Brisk, ledwie zerkając na dziewczynę, która najwyraźniej jest nikim, po czym wraca do swojej rozmowy.
Obserwuję jej twarz, ciekawy, czy będzie płakać, wściekać się, czy odwdzięczy się Briskowi tym samym.
Nie wykonuje żadnej z powyższych czynności. Przygląda się plamom, marszcząc brwi. Następnie bierze swój kieliszek wina i odchodzi w kierunku łazienek.
Robię obchód po pracach, których jeszcze nie widziałem. To oczywiste, które z nich będą ubiegać się o nagrodę. Sztuka może być subiektywna, ale jakość błyszczy niczym mosiądz obok złota.
Zgaduję, że ja, Rose Clark i Alastor Shaw będziemy głównymi pretendentami.
Moja praca jest lepsza. Powinno to być oczywiste, biorąc pod uwagę tłum ludzi wokół niej, zatrzymujących się na dłużej i szepczących bardziej uważnie niż w przypadku pracy kogokolwiek innego.
Czynnikiem komplikującym jest panel sędziowski. W jego skład wchodzi Carl Danvers, zgorzkniały mizantrop, który nigdy nie darował mi żartu, na jaki pozwoliłem sobie jego kosztem osiem lat temu podczas gali. Chciałem, żeby go usłyszał, ale nie wiedziałem, że ma w sobie aż tyle jadu. Od tamtej pory wykorzystuje każdą okazję do zemsty, nawet kosztem własnej wiarygodności.
Alastor staje za mną.
Słyszę go z daleka. Jest równie subtelny jak żubr.
– Cześć, Cole.
– Witaj, Shaw.
Używa mojego imienia, żeby mnie zirytować.
Używam jego nazwiska z tego samego powodu.
Myśli, że skoro wie o mnie pewne rzeczy, to istnieje między nami jakaś zażyłość.
Nie ma żadnej zażyłości. Wszystkie emocje są jednostronne.
– Jak ci mija weekend? – Ledwo jest w stanie powstrzymać uśmiech.
Desperacko pragnie, bym wspomniał o tym, co zrobił. Wolałbym odmówić mu tej przyjemności. Ale chyba lepiej mieć to już za sobą, żeby się odpieprzył i zostawił mnie w spokoju.
– Bez przygód – odpowiadam. – Raczej nie możesz powiedzieć tego samego o swoim.
Teraz pozwala sobie na uśmiech, prezentując te idealne zęby, chłopięce dołeczki i błysk w ciepłych brązowych oczach, które osłabiają kobiety i każą im się do niego uśmiechnąć, przeczesać palcami jego rozjaśnione słońcem włosy.
– Uwielbiam studentki. – Jego głos jest niski i gardłowy. Grubym, różowym językiem zwilża wargi, a jego rysy rozpływają się w pożądaniu na wspomnienie tego, co zrobił.
Powoli wciągam powietrze, by pozbyć się niesmaku.
Potrzeba Alastora napawa mnie obrzydzeniem. Jest taki banalny. Studentki, do kurwy nędzy.
– Ty i Bundy – mruczę, ledwo poruszając ustami.
Shaw mruży oczy.
– No tak, bo ty jesteś ponad to? Nie czujesz pewnej… potrzeby, gdy widzisz coś takiego? – Kiwa głową w kierunku oszałamiającej blondynki pochylonej nad detalami stojącej na podłodze instalacji; obcisła czerwona sukienka przylega do krągłego tyłka dziewczyny. Potem wskazuje w stronę szczupłej Azjatki, której sutki są wyraźnie widoczne przez zwiewny materiał bluzki. – Albo coś takiego?
Zazwyczaj nie zabijam kobiet.
Nie z powodu jakichś drobnych ograniczeń moralnych.
Kurwa, to jest po prostu zbyt łatwe.
Mógłbym obezwładnić każdą z tych kobiet, jakby były małymi dziećmi. Gdzie tu wyzwanie? Poczucie spełnienia?
– Dzielny łowca nowo narodzonych szczeniąt – szydzę.
Twarz Alastora ciemnieje. Zanim ma szansę odpowiedzieć, wychudzona padlinożerczyni wraca na salę z uniesionym podbródkiem i ciemnymi włosami spływającymi na plecy.
Myślałem, że poszła do łazienki, aby podjąć się niemożliwego zadania wywabienia tych plam z sukienki.
Wręcz przeciwnie: zafarbowała całą.
Wykorzystała swojego merlota do stworzenia tkaniny w kolorze głębokiego burgunda, magenty i morwy w delikatnych warstwach akwareli. Wpatruję się w sukienkę, ponieważ mnie zaskakuje – nie tylko koncepcją, lecz także wykonaniem. Jest naprawdę piękna. Nie spodziewałbym się, że po ośmiu minutach pracy wyłoni się z łazienki w czymś takim.
Alastor podąża za moim spojrzeniem. Dostrzega moje zainteresowanie, ale zupełnie nie rozumie, co się za nim kryje.
– Ona? – Uśmiecha się. – Zaskoczyłeś mnie, Cole. Nigdy wcześniej nie widziałem, żebyś rozglądał się po rynsztoku.
Odwracam się od dziewczyny, a moja irytacja rośnie.
– Myślisz, że pociągałaby mnie jakaś obdartuska z obgryzionymi paznokciami i poszarpanymi sznurowadłami?
Wszystko w tej dziewczynie mnie odpycha, od jej nieumytych włosów po cienie pod oczami. Bije od niej zaniedbanie.
Ale Shaw jest pewien, że dokonał odkrycia. Myśli, że przyłapał mnie na momencie słabości.
– Może pójdę z nią porozmawiać – sugeruje, sprawdzając mnie.
– Śmiało. Cokolwiek trzeba, by zakończyć tę rozmowę.
Ruszam w stronę otwartego baru.
Godziny mijają powoli od dwudziestej do dwudziestej drugiej.
Włączam się i wyłączam z rozmów, chłonąc pochwały kierowane pod adresem mojej pracy.
– Nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać. – Bladoniebieskie oczy Betsy spoglądają na mnie znad krawędzi jej drogich designerskich okularów. – Jak, u licha, wpadłeś na pomysł użycia pajęczego jedwabiu? I jak go zdobyłeś?
Rzuca mi takie samo spojrzenie, pełne zdumienia i podziwu, jakim obdarzyła Shawa, ale nie ma odwagi oprzeć dłoni na moim przedramieniu, tak jak zrobiła to z nim.
Wszyscy mówią, że nagroda praktycznie jest moja – a przynajmniej wszyscy, którzy mają gust.
Alastor dąsa się przy kanapkach. Otrzymał sporą porcję pochwał, ale dostrzegł różnicę w ich tonie, podobnie jak ja. Komplementy dla niego, zachwyty dla mnie.
Chcę nagrody, bo na nią zasługuję.
Gówno mnie obchodzą pieniądze – dziesięć tysięcy dolarów nic dla mnie nie znaczy. Zarobię dziesięć razy tyle, gdy sprzedam rzeźbę.
Mimo to ogarnia mnie złe przeczucie, gdy Betsy przywołuje tłum do porządku, mówiąc:
– Dziękuję wszystkim za przybycie! Jestem pewna, że nie możecie się doczekać decyzji naszych sędziów.
Już wiem, co chce powiedzieć, jeszcze zanim rzuca mi przepełnione poczuciem winy spojrzenie.
– Po długiej debacie zdecydowaliśmy się przyznać dzisiejszą nagrodę… Alastorowi Shawowi!
Oklaski, które wybuchają, mają nerwowy wydźwięk. Alastor jest popularny, ale połowa tłumu zerka w moim kierunku, aby zobaczyć, jak zareaguję.
Mam twarz gładką jak tafla wody i ręce schowane w kieszeniach. Nie klaszczę razem z nimi, bo nie zależy mi na tym, by sprawiać wrażenie uprzejmego.
– Rywalizacja trwa dalej! – mówi do mnie Brisk, jego twarz jest zaczerwieniona od alkoholu.
– Lakersi i Clippersi nie są rywalami tylko dlatego, że i jedni, i drudzy grają w koszykówkę – mówię na tyle głośno, by Shaw mógł to usłyszeć.
Używam sportowej metafory specjalnie dla Alastora, zachodzi mu pod skórę jak zadzior.
Brisk chichocze. Na szyi Shawa pojawia się rumieniec. Jego grube palce zaciskają się wokół delikatnej nóżki kieliszka do szampana, aż niemal słyszę, jak szkło pęka.
– Gratulacje. – Nawet nie staram się brzmieć szczerze. – Wiem, że Danvers jest wielkim fanem twojej pracy; ma problem za każdym razem, gdy przesłanie jest otwarte na interpretację.
– Nie każde dzieło sztuki musi być zagadką – warczy Alastor.
– Cole! – Betsy przepycha się w moją stronę. – Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt rozczarowany… Twoja praca podobała mi się bardziej.
– Tak samo jak Shawowi – odpowiadam. – Po prostu nie chce się do tego przyznać.
Betsy obraca się i dostrzega Shawa bezpośrednio za sobą. Przełyka, jej policzki czerwienieją.
– Oczywiście twój obraz też był wspaniały, Alastorze!
Ten nie zadaje sobie trudu, by odpowiedzieć, i oddala się od nas.
– Niepotrzebnie to palnęłam, prawda? – Betsy się krzywi. – Cóż, wszyscy tak mówią. Te nagrody są takie polityczne.
– Lub osobiste.
Oczywiście Danvers nie skończył wyładowywać swojej złości. Następnego ranka publikuje recenzję z gali, z kilkoma słabo zawoalowanymi uszczypliwościami skierowanymi w moją stronę:
Choć praca Blackwella nadal wykazuje jego zwykły poziom precyzji, jego technika przejawia zimną fachowość, która nie inspiruje tego samego poziomu energii, jaki wzbudzają szalone, kolorowe konstrukcje Alastora Shawa. W pracach Shawa jest dzika swoboda, którą Blackwell mógłby naśladować.
Wyobrażam sobie, jak Alastor uśmiecha się przy porannej kawie, czytając artykuł na swoim telefonie.
Opinia Danversa na temat mojej sztuki znaczy dla mnie mniej niż świergot ptaków pod moim oknem. Wściekłość, którą odczuwam, jest całkowicie generowana przez zuchwałość tego robaka, który ośmielił się zaatakować mnie publicznie.
Tak jak obraża mnie przekonanie Shawa, że jesteśmy rywalami, tak samo obraża mnie przekonanie Danversa, że może mnie osądzać.
Kończę śniadanie, ten sam posiłek, który spożywam każdego ranka: espresso, dwa kawałki bekonu, połowa awokado i idealnie ugotowane jajko na kromce podpieczonego chleba na zakwasie.
Następnie myję i wycieram naczynia przed odłożeniem ich na swoje miejsca w szafce.
Jestem już wykąpany i ubrany.
Idę do mojego studia, które znajduje się w pobliżu mojego domu na klifach morskich na północ od miasta. Ogromna, oświetlona słońcem przestrzeń mieściła niegdyś fabrykę czekolady. Teraz goła stal, szkło, cegła i beton tworzą otwartą klatkę, w której zajmuję się swoją pracą.
Nie zlecam wykonania moich projektów robotnikom, choć z pewnością mógłbym sobie na to pozwolić. Każdy etap procesu jest wykonywany przeze mnie, nawet w przypadku najbardziej skomplikowanych i technicznych rzeźb. Zbudowałem niestandardowy sprzęt do spawania, złocenia, cięcia i lutowania. Wciągarki i rusztowania. Nawet podnośniki pneumatyczne do największych elementów.
Nie mam asystentów, działam sam.
Zaczynam o dziesiątej rano i pracuję do obiadu. Kuchnia jest zaopatrzona w napoje i przekąski, choć rzadko robię sobie przerwy.
Dzisiaj rozpoczynam nową pracę z tej samej serii.
Chcę, żeby była organiczna i zdekonstruowana. Aby elementy rzeźby pozornie wisiały w przestrzeni.
Ale kiedy sprawdzam dostępne materiały, nic nie wydaje się właściwe.
Żelazo jest zbyt ciężkie. Stal jest pozbawiona blasku.
Wyobrażam sobie idealnie zakrzywiony kształt, który chcę uzyskać, jak kadłub statku lub żebro wieloryba…
Uśmiecham się, gdy przepływa przeze mnie inspiracja.
*
Czekam przed biurem „Syreny” na Cabrillo Street.
To obskurny, niski budynek z blaszanym dachem, o który bębni lekki deszcz.
Deszcz jest niezwykle użyteczny. Ogranicza widoczność i zmusza ludzi do trzymania głów nisko i biegania z miejsca na miejsce bez zatrzymywania się, bez rozglądania.
Parasole są jeszcze lepsze.
Stoję w alejce, obserwując Danversa przez małe, brudne okienko jego biura.
Gdy podglądany myśli, że jest sam, można się o nim dowiedzieć wszystkiego.
Patrzę, jak Danvers wyjmuje z szuflady puszkę orzechów, otwiera ją i zjada kilka garści, po czym wyciera dłoń o nogawkę dżinsów.
Odsuwa od siebie orzeszki, jakby nie miał zamiaru więcej jeść. Ale kilka minut później bierze kolejną garść. Następnie, w przypływie motywacji, zamyka puszkę i chowa ją do szuflady. Mija jeszcze mniej czasu, nim otwiera szufladę i bierze jeszcze trochę.
Recepcjonistka Danversa wchodzi do jego biura. Ma już na sobie płaszcz i torebkę, chce wyjść, zanim pogoda się pogorszy.
Danvers staje między nią a drzwiami, blokując jej drogę swoim miękkim ciałem, i ignoruje jej kilka niezdecydowanych kroków w jego kierunku, sugerujących, żeby ją przepuścił.
Jego rozmowa rozciąga się w zastraszająco wolnym tempie. Widzę, jak dziewczyna kilkakrotnie dotyka telefonu w kieszeni, prawdopodobnie czując wibracje wiadomości tekstowych od znajomych, którzy mogą czekać na nią w pobliskiej kawiarni lub restauracji.
W końcu pozwala jej odejść. Spodziewam się, że wyjdzie za nią – recepcjonistka była ostatnią osobą, która została w biurze oprócz samego Danversa.
Zamiast tego stoi tam nieporadnie, po czym ponownie opada na krzesło.
Sfrustrowany tym, że nie udało mu się zwrócić na siebie uwagi recepcjonistki, wsypuje pozostałe orzechy prosto do ust i rzuca puszkę do stojącego w rogu kosza na śmieci. Chybi o ponad pół metra. Widzę, jak wymawia słowo „kurwa”. Nie zadaje sobie trudu, by podnieść puszkę.
Przez chwilę przegląda Facebooka. Siedzi przodem do okna, ekran komputera jest skierowany do wewnątrz pomieszczenia, ale widzę jego odbicie w okularach. Otwiera Worda, wpisuje kilka zdań, po czym zamyka dokument. Najwyraźniej wyczerpał całą swoją kreatywną energię oczerniając mnie dziś rano.
W końcu Danvers wyłącza komputer i ściąga płaszcz z haczyka na ścianie. Cieszę się, że nie wziął ze sobą parasola.
Danvers wyłącza ostatnie światła w biurze, po czym zamyka za sobą drzwi.
Wychodzę z alejki, omijając kamerę umieszczoną na północno-zachodnim rogu przysadzistego budynku z cegły. Po otwarciu parasola jestem tylko wysoką, ciemną łodygą pod jego czarnym baldachimem.
Udaję, że idę chodnikiem, ze spuszczoną głową, zagubiony w myślach, dopóki Danvers i ja nie zderzamy się ramionami.
– Carl – odzywam się z udawanym zaskoczeniem. – Nie zauważyłem cię.
– Cole. – Danvers jest trochę zdenerwowany. Zastanawia się, czy przeczytałem jego artykuł: czy jestem tu po to, by go nękać.
– Czy to biuro „Syreny”? – pytam, jakbym nie wiedział.
– Zgadza się. – Kiwa głową. Jest sztywny i ostrożny.
– Moje studio jest tam. – Gestem wskazuję w kierunku Fulton, gdzie, jak Danvers dobrze wie, czynsz jest trzykrotnie wyższy od tego, który prawdopodobnie płaci „Syrena”.
– Ach tak – burczy, spoglądając w stronę Balboa, skąd często wraca tramwajem do swojego mieszkania.
Deszcz pada teraz mocniej, przylepiając przerzedzone włosy Danversa do czaszki, uwydatniając szczurze cechy jego wypukłego nosa i nadmierne wysunięcie dolnego łuku zębowego.
– Zapraszam pod mój parasol – mówię, jakbym dopiero teraz zauważył, że jest przemoczony. Przesuwam daszek tak, by osłaniał nas obu.
– Dzięki – odpowiada niechętnie Danvers. A potem, ponieważ w ludzkiej naturze leży dążenie do pojednania, oddania przysługi za przysługę, dodaje: – Mam nadzieję, że nie żywisz urazy z powodu gali. To była zacięta rywalizacja.
– Nie należę do osób, które żywią urazę.
Danvers spogląda na mnie przez zaparowane okulary. Jestem pewien, że zastanawia się, czy widziałem recenzję. Może nawet żałuje, że ją napisał, bo w końcu Carl Danvers desperacko pragnie być lubiany. To moje publiczne kpiny sprawiły, że po raz pierwszy się na mnie wściekł. W każdej chwili mogłem rozbroić go komplementem. Gdybym tylko potrafił zmusić się do kłamstwa.
W Danversie nie ma niczego, co bym podziwiał.
Tak naprawdę nigdy nikogo nie podziwiałem.
– Myślę, że mój obecny projekt będzie dla ciebie o wiele bardziej absorbujący – sugeruję Danversowi. A potem, jakby właśnie przyszło mi to do głowy, pytam: – Chcesz go zobaczyć? Jest jeszcze w trakcie realizacji, ale dzięki temu moglibyśmy się schować przed deszczem.
Danvers jest podejrzliwy wobec tej nagłej gałązki oliwnej. Przygląda się mojej twarzy, na której celowo malują się swoboda i niemal rozkojarzenie – jakbym wracał do swojego studia, a jego zaprosił po krótkim namyśle.
Widzę błysk chciwości w jego oku. Jego nieufność wobec mnie – rozsądna i uzasadniona – walczy z tą niewyobrażalną ofertą: widokiem moich prac w toku, którym nigdy się z nikim nie dzielę. Sama możliwość zajrzenia do mojego studia, poplotkowania o nim i opisania go w artykule jest pokusą, której Danvers nie może się oprzeć.
– Mógłbym wpaść na chwilę – odpowiada szorstko.
– W takim razie tędy. – Skręcam gwałtownie, by przejść przez ulicę.
Deszcz pada, przelewa się przez rynny, niosąc śmieci i opadłe liście. Prawie nie muszę uważać na przejeżdżające samochody. Chodniki są puste.
Pokonuję trasę, którą przeszedłem kilka razy. Trasę bez bankomatów i fotoradarów. Pozbawioną restauracji i wścibskich bezdomnych koczujących w namiotach.
Gdybyśmy napotkali kogokolwiek na naszej drodze, z miejsca przerwałbym tę wycieczkę.
Ale nikt nie interweniuje. Ogarnia mnie poczucie słuszności – to jedyny moment, kiedy czuję związek z czymś takim jak los czy przeznaczenie. Chwila, w której wszystko układa się na korzyść zabójstwa.
Wpuszczam Danversa przez tylne drzwi. Światła są słabe. Nasze kroki odbijają się echem w przepastnej przestrzeni. Mężczyzna wyciąga szyję, próbując dojrzeć coś w mroku, i nie zauważa, że wchodzi na cienką plastikową plandekę.
Wyciągam z kieszeni garotę. Po cichu rozwijam drut.
– Chciałbym zobaczyć twoje maszyny – mówi ze źle skrywaną niecierpliwością. – Czy to prawda, że sam zajmujesz się produkcją?
Chciałby przyłapać mnie na kłamstwie.
Pokonuję dzielącą nas przestrzeń i spadam na Danversa jak jastrząb z nieba. Nie słyszy moich kroków. Nie czuje mojego oddechu na swoim ramieniu. Nie zauważa, że mój cień pochłania jego.
Owijam linkę wokół jego szyi i napinam ją, odcinając mu dostęp do powietrza, jakbym przycinał go nożycami.
Jego panika jest natychmiastowa.
Łapie się za gardło, próbując chwycić drut, ale cienki jak brzytwa metal już zagłębił się w jego miękkiej szyi. Ofiara szamocze się i szarpie. Przyciągam ją do ziemi, wciskam kolano w jej plecy i ruchem wahadłowym ciągnę w poprzek drut.
Okulary Danversa spadły mu z nosa. Leżą kilka kroków od nas i wpatrują się we mnie jak para obojętnych oczu.
Sam Danvers jest zwrócony ku ziemi, nie widzę jego miny.
Nie przeszkadzałoby mi spojrzenie mu w twarz. Robiłem to już wcześniej. Obserwowałem strach, udrękę, cierpienie – wszystko to ostatecznie pogrążyło się w tępej rezygnacji, a następnie w całkowicie nieuniknionej śmierci. Skończone życie, zgaszone przez wszechogarniającą pustkę wszechświata. Powrót do nicości, jak iskra z ogniska znikająca w nocy.
Mógłbym drwić z niego teraz, gdy go zabijam.
Ale jaki by to miało sens? Za chwilę odejdzie na zawsze. To chwila dla mnie, nie dla niego.
Jego zmagania stają się coraz słabsze, zrywy wysiłku coraz bardziej oddalone od siebie.
Mój nacisk na jego gardło jest ciągle tak samo nieustępliwy.
Nie czuję współczucia. Ani poczucia winy. To emocje, których nigdy nie doświadczałem.
Znam pełen zakres ludzkich emocji. Studiowałem je, więc mogę naśladować ich efekty. Ale nie mają nade mną władzy.
To, co odczuwam, przeżywam intensywnie: wściekłość, wstręt i przyjemność.
To rządzące mną elementarne siły, jak wiatr, ocean i stopiona skała.
Muszę mieć nad nimi ścisłą kontrolę, bo inaczej nie będę lepszy od Shawa, niewolnika swoich impulsów.
Nie zabijam Danversa, bo muszę.
Zabijam go, bo tego chcę.
Był irytacją, niedogodnością. Bezwartościową, zawistną kupą gówna. Nie zasługuje na nic więcej. W rzeczywistości powinien być zaszczycony, ponieważ zrobię z niego więcej, niż sam byłby w stanie. Uwiecznię go, by jego iskra płonęła jasno przez chwilę.
Słyszę trzask pękającej kości gnykowej.
Jego ciało wiotczeje. Trzy minuty później go puszczam.
Następnie rozpoczyna się rzeź.
Kiedy pracuję, mam poczucie celu. Jestem pobudzony, zainteresowany, pełen satysfakcji.
To uczucie towarzyszy mi zawsze podczas tworzenia sztuki.
*
Rzeźba jest wspaniała. Jak dotąd moja najlepsza praca.
Wystawiam ją w Oasis, gdzie Shaw zapewne również pokaże swoje najnowsze dzieło.
Żadna z kości nie da się rozpoznać jako żebro, żuchwa, kość krzyżowa czy kość udowa. Spiłowałem je, zanurzyłem w złocie i zamontowałem w zupełnie nowej aranżacji. Mimo to ich liniowy, organiczny kształt pozostaje widoczny. Rzeźba żyje w sposób, w jaki nigdy nie mogłaby powstać, gdyby była stworzona z pozłacanego metalu lub kamienia.
Reakcja jest natychmiastowa i ekstatyczna.
– Mój Boże, Cole, przeszedłeś samego siebie – wzdycha Betsy, wpatrując się w rzeźbę jak w bożka. – Jak ją nazwałeś?
– Kruche ego.
Betsy się śmieje.
– Jakże to nietypowo autoironiczne.
Jak zwykle, Betsy zupełnie nie zrozumiała sedna sprawy.
Nie odnoszę się do własnego ego, które jest niezniszczalne.
Przed końcem nocy moja rzeźba zostaje sprzedana za siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów jakiemuś świeżo upieczonemu technologicznemu miliarderowi.
– Czy planują przetopić ją na złoto? – pyta kwaśno Alastor.
Nigdy nie sprzedał żadnej swojej pracy nawet za połowę tej kwoty.
– Nie sądzę, by ktokolwiek kupił dzieło mojej sztuki tylko po to, by je zniszczyć. – Uśmiecham się, przypominając Shawowi, że fundamentalistyczny kościół kupił jeden z jego obrazów tylko po to, by go podpalić. To było na początku jego kariery, kiedy był prowokatorem, a nie sprzedawcą.
Nie jest dziś w nastroju do kpin. Jego twarz wygląda na opuchniętą nad zbyt ciasnym kołnierzykiem koszuli, a szeroka klatka piersiowa unosi się i opada nieco zbyt szybko.
Wpatruje się w rzeźbę z nieskrywaną zazdrością.
Shaw ma talent, mogę to przyznać.
Ale ja mam coś więcej.
Następnie, pośród irytacji i urazy, cały jego wyraz twarzy ulega zmianie. Pojawia się zrozumienie.
– Nie… – mówi cicho. – Nie…
Nie muszę potwierdzać ani zaprzeczać. Prawda jest oczywista dla każdego, kto ma oczy.
Alastor wzdycha.
– Masz jaja… żeby wystawić to publicznie…
Na chwilę odkłada na bok swoją zazdrość, a ja odsuwam swój wstręt. Wpatrujemy się w rzeźbę, dzieląc się chwilą głębokiej satysfakcji.
Wtedy jego impulsy biorą górę i nie może powstrzymać się od szyderstwa:
– Potrzeba było nic nieznaczących słów małego człowieka, aby zmotywować cię do tworzenia wielkiej sztuki.
Złość kipi we mnie, gęsta i gorąca.
W przeciwieństwie do Shawa nie pozwalam emocjom kształtować moich słów. Starannie rozważam, co najbardziej go rozwścieczy.
Patrząc mu prosto w oczy, odpowiadam:
– Nikt nie będzie nigdy mówił o twojej pracy tak, jak mówią o mojej. To cię musi zżerać od środka każdego dnia, gdy budzisz się z poczuciem własnej przeciętności. Bez względu na to, co robisz, nigdy nie będziesz wielki. Chcesz wiedzieć dlaczego?
Nie rusza się z miejsca, szyderczy uśmiech zastygł na jego ustach.
– Dlatego, że brakuje ci dyscypliny.
Ogarnia go wściekłość, a jego masywne ciało drży jak wulkan.
– Nie różnisz się ode mnie – syczy. – Nie jesteś lepszy.
– Jestem lepszy. Ponieważ cokolwiek robię, mam nad tym kontrolę.
Odchodzę od niego, by te słowa odbiły się echem w jego pustej głowie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej