Niebezpieczny. 50 stanów świadomości - Jakub Onyśków - ebook

Niebezpieczny. 50 stanów świadomości ebook

Onyśków Jakub

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zwykły biurowy romans? Nic bardziej mylnego. Tak gorąco jeszcze nie było…

Elizabeth Evans długo czekała na dominującego partnera, który potrafi zaspokoić kobietę. Kiedy poznaje swojego przyszłego pracodawcę, Alexandra Stone’a, młodego miliardera, jest w siódmym niebie. Gdy mężczyzna proponuje jej wspólną podróż służbową prywatnym samolotem do LA., Elizabeth nie waha się ani chwili. Nieoczekiwanie jej cichą nadzieję na intymne sam na sam z nieziemsko przystojnym mężczyzną niweczy obecność boskiej Cindy, będącej w bliżej nieokreślonej, lecz niewątpliwie zażyłej relacji z Alexandrem…

Pierwsze trzy dni wyjazdu są spełnieniem najskrytszych pragnień Elizabeth. Nigdy nawet nie pomyślała, że może być aż tak szczęśliwa. Sielanka nie trwa jednak zbyt długo. Z Alexandrem zaczyna się bowiem dziać coś dziwnego. Jego stany świadomości zmieniają się jak w kalejdoskopie, a wszystko wydaje się mieć jakiś niepojęty związek z odwiedzanymi po drodze miastami.

18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 295

Oceny
3,6 (92 oceny)
35
19
14
10
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MartaWsz

Nie oderwiesz się od lektury

świetne 😆😍
10
KarolinaGarbalska

Dobrze spędzony czas

Nie od dziś wiadomo ,że kocham debiuty a debiut tego Pana był bardzo udany. Byłam ciekawa co tutaj dostanę. Czy będę zachwycona czy raczej zawiedziona.Czy będzie mocno jak przystało na erotyk? Muszę przyznać że autor rozbroił mnie tą historia na łopatki. Jest to romans biurowy ,który będę dobrze wspominała i to nie raz do niego wracała. Muszę przyznać ,że bardzo ciekawy pomysł na fabułę. Nie czytałam takiej historii ,gdzie bohater miał wiele osobowości to było bardzo ekscytujące przeżycie. Autor ma lekkie i przyjemne pióro dzięki któremu książkę skończyłam w jeden wieczór. Nie mogłam się od niej oderwać. Alex i Beth główni bohaterzy tej historii nie do końca ich polubiłam. Potrzebowałam czasu, żeby się do nich przekonać. Ale z każdą przeczytaną stroną było co raz lepiej. Podobało mi się w Beth to ,że z każdą trudną sytuacją poradziła sobie świetnie i z nich wybrnęła. Była odważna a świat należy do odważnych osób. Natomiast Alex ta postać to zdecydowanie duży znak zapytania. Byłam z...
10
Edyta8585

Dobrze spędzony czas

Książka dość kontrowersyjna. Już sam tytuł kojarzy się z pewną znaną seria, ale właściwie dużo wspólnego nie mają ze sobą. TO biurowy romans, który czyta się szybko i naprawdę wciąga, sam pomysł z różnymi stanami świadomości, które zależą od miasta, w którym znajduje się bohater, też mi się spodobał i na pewno będę czytała kontynuację, bo chce wiedzieć jak to się zakończy. Lekka, z humorem a jednocześnie z pazurem i dość wulgarnymi scenami erotycznym historia.
10
Malinka18a

Nie polecam

w życiu nie czytałam czegoś głupszego 🤦‍♀️
11
agnieszkanieroda86

Nie oderwiesz się od lektury

‼️RECENZJA‼️ Tytuł: Niebezpieczny. 50 stanów świadomości Autor: Jakub Onyśków Wydawnictwo: Replika Ogromnie dziękuję wydawnictwu za egzemplarz do recenzji. Na wstępie chciałam ogromnie pogratulować autorowi obłędnego debiutu. Nie mogłam się oderwać od książki. Jedno popołudnie i odkryłam kolejnego autora, który długo zagości na mojej półce. Pewnie zapytacie czy to będzie romans biurowy? Powiem wam, że to jest tak gorąca książka, że czytając będziecie mieć czerwone policzka, a wasz oddech będzie co chwile przyspieszał. Autor potrafi bardzo odważnie opisywać sceny zbliżenia. Czym w zupełności mnie kupił i chce więcej… No ale przejdźmy krótko do fabuły. Elizabeth zaczyna swoją nową pracę, to nic, że spóźnia się pierwszego dnia, aż prawie trzy godziny. Okazuje się, że ma być 26 asystentką prezesa. No ale zważywszy, że nasza bohaterka jest odważna, szybko traci cierpliwość oraz potrafi świetnie wybrnąć z kłopotliwej sytuacji to mega ją polubiłam. Jak tylko poznaje prezesa, to aż zapomi...
11

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Jakub Onyśków

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN

978-83-67295-69-7

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pepe, za to, że ukształtował mnie jako człowieka,

 

Szarletce, za nocne czuwanie i bycie przy mnie od pierwszego

do ostatniego słowa,

 

Mufince i Krówce, za przypominanie mi o życiu doczesnym.

 

Marcie, w. 9, s. 291 – w. 4, s. 292.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

KOCHANY

 

 

 

Rozdział 1

Nowy Jork, moje mieszkanie, 1 października, godz. 7:00

 

Kurwa mać, zaspałam! Kolejny, pieprzony raz!

Pieprzony rozładowany telefon, pieprzony trzeszczący materac, pieprzona wygnieciona poduszka, pieprzeni sąsiedzi z góry bzykający się jak króliki, co noc, pieprzony ich szczekający pies.

– Apsik!

Pieprzone uchylone okno, pieprzony październik, pieprzona jesień, pieprzony okurzony baldachim i pieprzone moje całe życie.

Pieprzona Nicole i te jej pieprzone mądrości: „Absynt, to taka wódka 2.0. Pij do dna!”.

Piłam. Za dużo klnę i za dużo piję. Zdecydowanie za dużo… i za często, ale zastanowię się nad tym kiedy indziej.

Głowa mi pęka. Pieprzona Nicole i te jej… to już było. W każdym razie, wszystko przez nią. Muszę zadzwonić do pracy, poinformować ich o moim ewentualnym, acz wielce prawdopodobnym spóźnieniu, jednak do tego niezbędny jest naładowany telefon. Drogą porannej dedukcji uznaję za absolutny priorytet jak najszybsze podłączenie iPhone’a do ładowarki. Tylko, gdzie ja ją znowu zostawiłam?

Pod łóżkiem? Zleżałe papierosy, rajstopy, para szpilek, których szukałam pół roku, kilka butelek po czerwonym, wytrawnym winie… jedna do połowy pełna! Tak jest! Chodź do mamusi.

Pieprzony korek, trzyma się jak przyklejony Super Glue. Nie dam rady go wyjąć. Może to znak? Być może wszechświat próbuje mi przekazać wiadomość? Zapewne tak. Jestem dorosła, nie mogę dłużej udawać, że problem nie istnieje. Przyznanie się przed samą sobą, to pierwszy krok do tego, aby go przezwyciężyć. Krok, który w końcu muszę wykonać. Przyznaję się tu i teraz. Odwlekałam to w czasie tak długo jak się da, próbowałam sobie radzić na wszelkie inne sposoby. Koniec z tym.

Dzisiaj po pracy pójdę prosto do sklepu i w końcu zakupię porządny, metalowy korkociąg!

Jestem osobą, którą łatwo wyprowadzić z równowagi, jednak nikt nie jest mnie w stanie wkurwić bardziej niż ja sama. No chyba, że Nicole, wiadomo.

– Gdzie jesteś? Ty mała, złośliwa, tępa suko! – Szukam pod łóżkiem.

Tak, wołam ją.

Tak, antropomorfizuję ją.

Tak, to dziwne.

Tak, jestem zdesperowana… szalona… i żałosna.

Leżę na podłodze. Mija piąta minuta od przebudzenia, a ja już jestem załamana. Może spadła za kredens? Stracona. Nie dam rady go przesunąć.

Torebka! Czemu wcześniej na to nie wpadłam? Najwidoczniej, mój mózg jeszcze śpi. Halo, pora się obudzić. A teraz czas najwyższy poszukać ładowarki w beżowej piękności ze złotą klamerką od Chanel, będącej prezentem od przyjaciółek na dwudzieste piąte urodziny. Bogatych przyjaciółek… w przeciwieństwie do mnie.

Beth, stój! Skup się. To nie czas na użalanie się nad sobą. Dzisiaj twój pierwszy dzień w nowej pracy i zasadnym byłoby się do niej nie spóźnić.

Sięgam ręką po torebkę. Co my tu mamy? Klucze, portfel, chusteczki, mokre chusteczki, mokry papier toaletowy… chyba przesadzam. Sięgam ręką głębiej. Pióro wieczne, tabletki przeciwbólowe, Kindle, szminka, pomadka, perfumy. Nie ma. Psia mać!

Czy może być gorzej?

Doświadczenie życiowe podpowiada mi, że tak. Nie zamierzam się mu przeciwstawiać.

Zaczynam sobie przypominać wydarzenia z wczorajszego wieczoru. Pieprzona Nicole, zawsze ma rozładowany telefon i nigdy nie nosi ładowarki. Pożycza i nie oddaje. Tylko absynt jej w głowie. Zabiję ją! No, może nie. Nie umiem. I w sumie ją lubię. Ale jak tylko pomyślę o czasie straconym na poszukiwania ładowarki, której tutaj nie ma…

Nie myśl, Beth! Nie o tym.

Idę do łazienki, muszę się odświeżyć. Myję zęby, używając zwykłej, a nie elektrycznej szczoteczki. Zaoszczędzone w ten sposób baterie wykorzystuję w innych urządzeniach. Tak, mam na myśli wibratory. Liczby mnogiej użyłam nie przez przypadek. Ale o tym kiedy indziej. Choć prawdą jest, że gdybym nie zaspała, miałabym wystarczająco dużo czasu na poranny orgazm. Masturbacja i sen… nie wiem, co kocham bardziej. Dziś wygrał sen.

Spoglądam niechętnie na zakurzoną wagę stojącą w kącie. Ważyć się czy nie? Psuć sobie humor z rana? Jaki humor? Przecież wszystko idzie nie tak. Waga może go tylko polepszyć. Ale czy na pewno? Nie chcę ryzykować pogorszenia nastroju. Choć czy można pogorszyć coś, co już jest na samym dnie? Ciężko mi o tym myśleć, mój mózg wciąż się nie obudził i mam dziwne przeczucie, graniczące z pewnością, że długo tego nie zrobi. No cóż, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Choć ja i tak piję, a do ryzykantek nie należę. Nieważne.

Wchodzę jedną nogą, wskazówka lekko się unosi. Dziesięć kilogramów, dwadzieścia… Powoli przenoszę na wagę cały ciężar ciała. Wskazówka przyspiesza. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Pierdolę! Po co mi to było?

Mam nadzieję, że dzisiaj światowy dzień nieprzemyślanych decyzji. Tylko to tłumaczyłoby moje zachowanie. Choć wydaje mi się, że to święto obchodzę codziennie i jestem w tym naprawdę dobra.

Chowam wagę na sam dół szafy, coby nie kusiła mnie w przyszłości. Uczę się na błędach… niestety swoich. Mimo to wydaje mi się, że chyba słaby ze mnie uczeń. Gdybym była sztuczną inteligencją, liczba zgromadzonych przeze mnie danych sprawiłaby, że do końca życia podejmowałabym już tylko racjonalne, przemyślane i dobre decyzje. Ale nie jestem sztuczną inteligencją, a i ze zwykłą, ludzką, bywa u mnie różnie.

Wchodzę pod prysznic. Jestem sprytna, oszczędzam czas. Czekając, aż zimna woda spłynie z deszczownicy, wybieram jeden ze stojących na szafce żeli do mycia ciała. Mam swojego faworyta – trawa cytrynowa. Cudowny zapach. Sprawdzam wodę, dalej zimna. Sprytu ciąg dalszy. Nie chcąc tracić czasu, zamierzam wybrać również szampon do włosów. Aby go dosięgnąć, wychylam się zza kabiny. Na krótką chwilę zatrzymuję wzrok na moim odbiciu w lustrze. Kolejna nieprzemyślana decyzja staje się faktem. W ułamek sekundy dochodzi do mnie, ile wczoraj wypiłam. Szybko odwracam wzrok i sięgam ręką po szampon. Biorę ten do włosów suchych, zniszczonych, wypadających, przetłuszczających się i ogólnie nieciekawych, zawierający w sobie wszystkie możliwe odżywki. Generalnie – trzydzieści w jednym.

Wkładam rękę pod strumień wody. Ciepła, ale nie gorąca – idealna. Zasuwam za sobą szklane drzwi i nakładam szampon na włosy. Nie spłukuję go od razu. W międzyczasie sięgam po żel. Ubóstwiam trawę cytrynową. Nakładam odrobinę na gąbkę i dokładnie wmasowuję w ciało. Lubię swoje ciało, czasami aż za bardzo.

Spoglądam z zainteresowaniem na słuchawkę niedbale zawieszoną na uchwycie. Odkładam gąbkę. Jedną ręką łapię za wąż, a drugą staram się odkręcić końcówkę. Nie daję rady. Dawno tego nie robiłam, śruba się zapiekła… czy coś. Nie wiem, nie znam się na tym. Próbuję dalej.

Drgnęło! Tak jest! Ostatnie pół roku regularnych treningów na siłowni nie poszło na marne. Udało się.

Przełączam strumień wody z deszczownicy na słuchawkę, po czym zmniejszam go i nakierowuję między nogi. Rozchylam palcami wargi sromowe, aby uwydatnić łechtaczkę.

Wow! Tego potrzebowałam. Jest cudownie. Ciężko mi ustać, więc opieram się plecami o szklane drzwi. Pragnę więcej, więc podkręcam strumień. Jestem rozgrzana, moja cipka zaczyna pulsować, a nogi drgają z rozkoszy. Mimowolnie wspinam się na palce, zmuszona przenieść ciężar ciała do przodu. Moja twarz ląduje na ścianie. Przyjemny chłód płytek, który odczuwam na moich kształtnych i jędrnych piersiach, dodatkowo mnie podnieca. Nie spodziewałam się, że to może być aż tak miłe. Wolną ręką masuję stojące, pobudzone sutki. Zwiększam strumień na maksymalną moc.

Ała! To nie był dobry pomysł. Nie spodziewałam się aż tak dużego ciśnienia. Odrobinę zmniejszam moc wody. Wow! Tak jest idealnie. Podoba mi się to, jestem bliska ekstazy. Ciepły, mocny strumień wody bezpardonowo obija się o moją nabrzmiałą, soczystą łechtaczkę. Nie wytrzymam już ani chwili dłużej. Pragnę orgazmu. Dochodzę!

Ciało odmawia mi posłuszeństwa. Nie jestem w stanie ustać, więc osuwam się na podłogę. Jak błogo. Ostatkiem sił przytrzymuję wąż pomiędzy nogami. Zaraz zwariuję z rozkoszy. Właściwie już zwariowałam. Moje myśli przenoszą się do innego świata, ciało w stu procentach skupia się na odbieraniu bodźców. Taki stan utrzymuje się przez pół minuty, przez kolejną jestem unieruchomiona, i dopiero po tym czasie, zaczynam dochodzić do siebie.

Wstaję na miękkich nogach. Podnoszę upuszczony nieświadomie wąż prysznicowy i nakręcam na niego słuchawkę. Z premedytacją nie robię tego zbyt mocno. Mam zamiar korzystać częściej z tej formy aktywności. Zakręcam wodę i wychodzę z kabiny.

Moje myśli stają się coraz bardziej racjonalne – jestem nieodpowiedzialna. Przez tę zabawę już na pewno spóźnię się do pracy.

Spoglądam w dół na zaczerwienioną, nabrzmiałą i wyjątkowo wrażliwą łechtaczkę. Uśmiecham się pod nosem. Nie żałuję żadnej sekundy.

 

 

Rozdział 2

Klatka schodowa, godz. 7:38

 

Wychodzę z mieszkania. Zamykam drzwi na górny i dolny zamek tym samym kluczem. Podchodzę do windy i naciskam przycisk, aby ją przywołać. Mieszkam na ósmym piętrze, więc rzadko korzystam ze schodów. Właściwie to nigdy.

Marzę o prawdziwym domu, takim z piwnicą i strychem. Z fontanną przed wejściem i małym ogródkiem kwiatowo-warzywnym z tyłu. Nowa praca może mi w tym pomóc, będę zarabiać znacznie więcej niż w poprzedniej. Kupię sobie to, o czym zawsze marzyłam – korkociąg do wina! I dużo wina.

Raczej twardo stąpam po ziemi. Większość moich marzeń jest w zasięgu ręki, a ściślej rzecz ujmując – sklepu monopolowego.

Na jednej ze ścian windy wisi lustro, w którym zawsze się przeglądam. Wysokie, czarne szpilki uwydatniają moje zgrabne łydki oraz kształtny tyłek. Elegancka, ciemna garsonka podkreśla smukłą talię i szerokie biodra. Marynarka delikatnie i zmysłowo opina jędrne piersi w rozmiarze 75B. Długie, świeże i zadbane włosy świadczą o mojej kobiecości, a pełne usta, podkreślone czerwoną szminką, dodają mi zadziorności.

Beth, niezła z ciebie laska!

Winda dojeżdża na parter.

Na portierni pracuje pan George. Bardzo miły człowiek, rozwodnik. Żona zdradzała go ze strażakiem, bądź, jak to przedstawia pan George, z całą jednostką strażacką. Nie wnikam.

– Dzień dobry pani! – woła ze szczerym uśmiechem na twarzy.

– Dzień dobry – grzecznie odpowiadam.

– Powodzenia w nowej pracy.

Dziwne. Nie przypominam sobie, abym mu o niej wspominała. No cóż, najwidoczniej ma swoje dojścia, o których nie mam pojęcia. Może sąsiedzi plotkują, nigdy nic nie wiadomo.

– Bardzo panu dziękuję – odpowiadam kurtuazyjnie.

Otwieram drzwi frontowe i wychodzę z budynku. Oślepiają mnie poranne promienie słońca i wtem dostaję olśnienia. Kurwa mać! Levoxyl! Odwracam się na pięcie, wbiegam z powrotem do środka.

– Znowu zapomniała pani leków? – zagaja portier.

Matko boska, skąd on tyle o mnie wie? To wręcz przerażające. Nie mam czasu na pogawędki, więc kiwam potwierdzająco głową.

Naciskam przycisk. Drzwi otwierają się błyskawicznie. Na szczęście, winda cały czas stała na parterze, jakby czekając na mój powrót. Wchodzę do środka i kilkukrotnie wciskam guzik z numerem osiem.

 

 

Rozdział 3

Moje mieszkanie, godz. 7:42

 

Niedoczynność tarczycy zaczęła manifestować swoją obecność około trzy lata temu. Osłabienie, senność, męczliwość oraz mimowolne przybieranie na wadze to sygnały, które zaniepokoiły zarówno mnie, jak i mojego ówczesnego chłopaka – Roba. Choć jego szczególnie ten ostatni. Pieprzony dupek. Jak mogłam być z kimś tak nieodpowiedzialnym? Z kimś traktującym mnie jak zabawkę? Z kimś, kto w momencie gdy najbardziej potrzebowałam wsparcia, zawiódł na całej linii? Nie mieści mi się to w głowie. Byłam totalnie zaślepiona i zauroczona jego pięknymi opowieściami. Wierzyłam w każde wypowiadane przez niego słowo. Pieprzony bajkopisarz. Bardzo mnie skrzywdził. Nie chcę o tym teraz myśleć.

Po co ja tu wróciłam? A, no tak, leki. Gdzie to pieprzone pudełko z Levoxylem? Rozglądam się po pokoju.

Leży pod szafką nocną. Musiałam je strącić, sięgając po torebkę. Zawsze po przebudzeniu łykam tabletkę i popijam niewielką ilością wody. No, może prawie zawsze. Czemu dzisiaj tego nie zrobiłam?

Ładowarka! Nicole! To wszystko jej wina. Jeśli spóźnię się do pracy pierwszego dnia i przez to mnie wyleją…

Beth, myśl pozytywnie! A najlepiej w ogóle nie myśl, tylko działaj.

Chwytam opakowanie i wysuwam blister. Razem z lewotyroksyną od kilku miesięcy zażywam również tabletki antykoncepcyjne. Mój organizm dobrze je znosi, a, jak to mówi Nicole: „Nigdy nic nie wiadomo”. Łykam oba specyfiki i popijam je znajdującą się przy łóżku szklanką wody, która ma dość dziwny posmak. Cholera wie, ile tu stoi. Nieważne. Zadanie wykonane, od razu mi lepiej.

 

Rozdział 4

Mój samochód, godz. 7:47

 

Spójrzmy prawdzie w oczy. Dzisiejszy poranek, to pasmo niepowodzeń. Poza jedną miłą… bardzo miłą chwilą pod prysznicem. Czy to ten dzień, w którym wszystko idzie nie tak? Powinnam poddać się losowi czy walczyć z jego przeciwnościami?

Beth, weź się w garść! Słońce wzeszło nie później niż dwie godziny temu. Jeszcze nie wszystko stracone. Być może, z bożą pomocą i ogromną dawką szczęścia, uda mi się nawet zdążyć na czas do pracy. Do ósmej pozostał niecały kwadrans. Niedobrze. Jednak jeśli czegokolwiek nauczyłam się w całym dwudziestopięcioletnim życiu, to nigdy się nie poddawać.

Wszystko w moich rękach. W moich małych dłoniach pewnie ściskających skórzaną kierownicę forda focusa MK1. Może nie jest to najnowszy ani najszybszy samochód świata. Może nie jest najwygodniejszy. Na pewno nie jest. Ale ma coś, czego nie da się w żaden sposób podrobić: duszę.

Należał do mojego ojca. Ojca, którego kochałam najbardziej na świecie. Był wspaniałym człowiekiem. Zmarł dwa lata temu po długiej i ciężkiej chorobie. Tak często kończą wspaniali ludzie. Nigdy się z tym nie pogodzę.

W tym aucie wciąż czuję jego obecność, jego zapach. Ten ford, to coś więcej niż tylko samochód. Nie jestem gotowa na to, aby się z nim rozstać. Jeszcze nie teraz. Poza tym dawno mnie nie zawiódł. Chciałabym powiedzieć, że nigdy, ale skłamałabym. Mam nadzieję, że dzisiaj sprosta zadaniu.

Przekręcam kluczyk w stacyjce, ale auto nie odpala. Nadzieja matką głupich. Kurwa mać! Czemu mnie to spotyka? Czemu akurat dziś?

Nie poddaję się. Próbuję drugi raz i zaliczam kolejne podejście zakończone niepowodzeniem. Nie dam rady zliczyć wszystkich przekleństw, które przychodzą mi na myśl.

Beth, musisz pozbyć się negatywnych emocji. W ten sposób nic nie wskórasz.

Jest już siódma pięćdziesiąt trzy. Niedobrze. Wydaje mi się, że to najczęściej używane przeze mnie słowo… i to nie tylko dzisiaj.

Trzymam kluczyk w prawej dłoni, chucham trzykrotnie na szczęście, po czym wkładam go do stacyjki i przekręcam. Samochód walczy przez dłuższą chwilę. Nie jestem w stanie słuchać tych męczarni ani sekundy dłużej. Czuję, jak cierpi. Odpuszczam. Auto nie odpala. Ja pierdolę!

 

 

Rozdział 5

Metro, godz. 8:01

 

Na szczęście mieszkam całkiem niedaleko stacji metra, więc po chwili jestem już w pociągu. Na pewno nie zdążę na czas. Wątpię też, by było to studenckie spóźnienie, ale mam nadzieję uniknąć całkowitej kompromitacji. Postaram się wymyślić tkliwą historię, jakoś się usprawiedliwić. Nie lubię kłamać, bardzo kiepsko mi to wychodzi.

Na nieszczęście przewróciłam się po drodze. Poślizgnęłam się na skórce od banana, jak w taniej komedii. Wylądowałam tyłkiem na mokrym, brudnym, październikowym chodniku. Nie mając czasu na przebranie, udaję przed sobą, że to się nie wydarzyło. Mój mózg po prostu nie jest w stanie przetworzyć tej informacji. Jakby poziom dzisiejszego pecha się wyczerpał. Dotarłam do granicy, której moja świadomość nie jest w stanie przekroczyć. Mechanizm wyparcia zadziałał perfekcyjnie.

Nie zmienia to jednak faktu, że co się stało, to się nie odstanie. A fakty są takie, że stoję w zatłoczonym wagonie metra z brudną dupą, jadąc do mojej nowej pracy, gdzie już jestem spóźniona. Wciąż nie mam pieprzonej ładowarki, więc nie jestem w stanie z nikim się skontaktować.

Jestem zła. Bardzo zła. Na Nicole za absynt, na anonimowego człowieka nieumiejącego wyrzucić skórki od banana do śmieci, na mój samochód… nie! Na niego nie potrafię się złościć. Na siebie jestem zła. Przede wszystkim na siebie. Za wszystko.

Pociąg zatrzymuje się na stacji. Korporacyjne szczury wybiegają w pośpiechu z wagonów. Część z nich na pewno również jest spóźniona. Tak chcę myśleć. Pociesza mnie to, choć nie powinno. Jestem wredna i zła? Być może. Zastanowię się nad tym wieczorem, z butelką wina w ręce.

Stoimy już dość długo. Wszyscy chętni zdążyli wyjść i wejść. Spieszy mi się, a mam do przejechania jeszcze trzy przystanki. Czemu nie jedziemy?

Do drzwi podchodzi pracownik obsługi stacji.

– Awaria. Pociąg już dalej nie pojedzie. Proszę opuścić tabor – komunikuje z uśmiechem na ustach.

– Na ciebie też jestem zła! – wykrzykuję mu prosto w twarz, ściągając na siebie oceniające spojrzenia współpasażerów.

 

 

Rozdział 6

Manhattan, godz. 8:15

 

W jaki sposób dostać się do tej roboty jak najszybciej? Tak, jeszcze nie spędziłam tam ani minuty, a wymarzona praca już stała się dla mnie zwykłą robotą. Po co ta zmiana? Źle mi było wcześniej? W sumie tak. Bardzo źle.

Beth, weź się w garść!

Iść na piechotę? Zajmie mi to co najmniej dwadzieścia pięć minut, w dodatku mam na nogach dość wysokie szpilki, czyli bliżej czterdziestu. Zdecydowanie za dużo. Wziąć taksówkę? Dobry żart. Samo złapanie jej potrwa. Poranne korki są przeogromne. Bez sensu.

Słyszę męski głos:

– Gdzie stoisz, kobieto?

To do mnie? Odwracam się i widzę faceta w garniturze jadącego na elektrycznej hulajnodze.

– Na chodniku, cymbale – odpowiadam rozwścieczona.

Okej, może nie powinnam stać na samym środku, ale mam dziś naprawdę zły dzień i nie pozwolę, aby jakiś dupek na mnie krzyczał. Cholerni faceci, nie mam ochoty teraz o nich myśleć.

Spoglądam przed siebie i widzę kolejnego mężczyznę na elektrycznej hulajnodze. Zatrzymuje się trzy metry ode mnie, zostawia ją pod ścianą, po czym wchodzi do środka budynku. Może to los podrzuca mi rozwiązanie? Mój mózg całkowicie pomija fakt, że na zwykłej hulajnodze nie jeździłam od dzieciństwa, a na elektrycznej nigdy. Sięgam po telefon, aby odpalić odpowiednią apkę, ale przypominam sobie, że komórka jest rozładowana. Kompletnie o tym zapomniałam! A miało być tak pięknie. Kurwa mać! Może jednak nie wszystko stracone. Zauważam, że hulajnoga odstawiona przez mężczyznę jest włączona. Zapomniał wyłączyć? Zamierza z niej jeszcze korzystać? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. Nie mam nic do stracenia. Trudno, pojadę na jego koszt.

Pędzę jak szalona po zatłoczonych chodnikach Manhattanu. Nie do końca panuję nad tym sprzętem. Prawdę mówiąc, w ogóle nad nim nie panuję, nie spodziewałam się tak zawrotnej prędkości. Czuję wiatr we włosach. Jestem na szpilkach, ale radzę sobie doskonale.

Czerwone światło! Stój, Beth!

Za późno, przejechałam. Miałam sporo szczęścia. Mój organizm dostaje porządny zastrzyk adrenaliny. Cholernie mi się to podoba.

– Uwaga, uwaga! – rzucam w eter.

Na pewno znajdzie się co najmniej kilku odbiorców moich słów. Jadę, jak szalona. Brakuje mi tylko jednego – klaksonu. Potrąbić na bogu ducha winnych ludzi, tego potrzebuję dzisiejszego poranka. Śmigam na zwyczajnej, elektrycznej hulajnodze, a wychodzi ze mnie zwierzę.

W mgnieniu oka dojeżdżam pod drapacz chmur, w którym mieści się moje biuro… a ściślej rzecz ujmując – biurko.

 

 

Rozdział 7

Biurowiec, hol, godz. 8:30

 

Czuję się obserwowana. Przechodzę obok ogromnego lustra zawieszonego na ścianie. No tak, już wszystko rozumiem. Brudna dupa!

Zbytnio się tym nie przejmuję. Co ma być, to będzie. Poranna przejażdżka na hulajnodze kompletnie zmieniła mój sposób myślenia, przynajmniej na ten dzień. Jestem naładowana pozytywnymi wibracjami i emocjami. Nie wyglądam idealnie, ale nie wyglądam też źle. Plasuję się gdzieś pomiędzy. Nie martwię się tym.

Oceniające spojrzenia samców tylko dodają mi odwagi, aby dalej dumnie kroczyć przez życie. Ogranicza mnie tylko wyobraźnia. Nikt ani nic nie są w stanie mnie zatrzymać. To ja jestem panią własnego losu. Zgrabne, wyćwiczone nogi zaniosą mnie tam, gdzie będę chciała. Gdzie dusza zapragnie.

Beth, stop!

Trochę odleciałam. Obolałe stopy w lekko ubłoconych szpilkach prowadzą mnie w stronę windy. Naelektryzowane włosy czesane wiatrem żyją własnym życiem. Artystyczny nieład – tak najkrócej mogę opisać ich stan. Gdyby tego było mało, prawy pośladek zaczyna mnie pobolewać. Chyba nabiłam sobie siniaka. Świetnie.

Mijam dość długą kolejkę. Rozdają coś za darmo? Chętnie bym się na coś załapała. Cokolwiek. Trudno będzie zrównoważyć dzisiejszą listę minusów, ale zawsze można próbować. Kto mi zabroni? Nikt! Jestem dumną, niezależną, wyzwoloną kobietą…

Beth, znów zaczynasz. Uspokój się i oddychaj powoli. Nie pozwól, aby kilka niepowodzeń cię zmieniło. Nawet jeśli wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że do wieczora ich liczba zwiększy się do kilkunastu, bądź – o zgrozo! – do kilkudziesięciu.

Docieram na początek kolejki. Już wiem, dokąd prowadzi. Dwie z trzech wind w budynku mają awarię. Kolejka ustawiła się do tej trzeciej. Ta wiadomość sprawia, że się uśmiecham. Mam wrażenie, że nic mnie już dzisiaj nie zdziwi. Swoją drogą, słowo: „awaria”, dzielnie walczy o tytuł wyrazu dnia. Muszę jak najszybciej dotrzeć na pięćdziesiąte piętro.

Spoglądam na kolejkę ciągnącą się od wejścia do budynku, a następnie na drzwi do klatki schodowej. Potem na moje piękne, ale i wysokie obcasy. I z powrotem na kolejkę. Cholera jasna! Niech to wszystko szlag!

 

 

Rozdział 8

Biurowiec, klatka schodowa, godz. 8:37

 

Sytuacja z każdą minutą robi się coraz bardziej beznadziejna. Zerkam przez prześwit do góry zupełnie niepotrzebnie. Toż to jakiś żart. Jestem na piętnastym piętrze, ledwo dyszę, a przede mną jeszcze długa droga. Bardzo długa. Mam wrażenie, że schody do nieba byłyby krótsze. Zdejmuję szpilki, które od jedenastego piętra kaleczą mi stopy. Oj, jak dobrze. Ulga, z którą równać się może jedynie pozbycie się noszonego przez cały dzień stanika. Czemu nie pomyślałam o tym wcześniej? To pytanie zadaję sobie dziś wyjątkowo często. Nie świadczy to o mnie najlepiej. Mam ochotę napić się Red Bulla. Może dodałby mi skrzydeł. Bardzo by mi się teraz przydały.

Docieram na dwudzieste piętro. Piękny numer. Weszłam tu samodzielnie, na własnych nogach. Chyba mój organizm zaczął produkować większą liczbę endorfin, gdyż jestem jakoś dziwnie zadowolona. Choć patrząc na sprawę racjonalnie, nie mam z czego.

Wpadam na genialny pomysł. Kolejne trzydzieści pięter podjadę windą. W końcu jedna działa, a może i pozostałe dwie już zostały naprawione.

Wychodzę z klatki schodowej i naciskam przycisk, aby przywołać windę. Drzwi otwierają się po trzydziestu sekundach. Czyżby plan się udał? Czy to może być aż tak proste?

Oczywiście, że nie. Kabina jest szczelnie wypełniona smutnymi panami w garniturach. Nie kryją niezadowolenia z postoju na tym konkretnym piętrze. Nikt nie wysiada, nikt nawet nie drgnie. Pieprzeni dżentelmeni. Drzwi się zamykają i winda rusza w górę, beze mnie.

Siadam zrezygnowana na korytarzu, opierając się plecami o ścianę. Staram się uspokoić mocno przyspieszony oddech.

Czterdzieste piętro za mną. Nie jestem w stanie myśleć. To zdecydowanie ponad moje siły. Chce mi się wymiotować, czuję się wymęczona. Leniwe endorfiny zostały dwadzieścia pięter niżej i raczej nigdzie się już nie wybierają. Chce mi się płakać, jestem psychicznie i fizycznie podłamana. Boję się tego, co czeka mnie na górze. Nie jestem dzisiaj w stanie uczestniczyć w korporacyjnym wyścigu szczurów. Nie znam tam nikogo. Czy będą dla mnie mili i pomocni? Czy wyczują moją słabszą dyspozycję i wykorzystają ją, wdeptując mnie głęboko w ziemię? Czy pożyczą mi ładowarkę i napoją energetykiem? A może wręcz przeciwnie, obleją wodą, a ładowarkę wsadzą w…

Dotarłam na pięćdziesiąte piętro. Udało się! Ciśnienie, które odczuwałam przez kilka ostatnich minut zeszło ze mnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszystkie troski odeszły w zapomnienie. Zakładam obcasy. Już nawet stopy bolą mniej. Z torebki wyjmuję składaną szczotkę do włosów, zmyślny wynalazek. Ogarniam się na tyle, na ile to możliwe. Niestety, spódnicy już nie odratuję. Mówi się trudno i żyje się dalej. Jestem w stu procentach gotowa na to, co czeka mnie w pierwszym dniu nowej pracy. No, może w dziewięćdziesięciu.

Otwieram drzwi i wchodzę do biura.

 

 

Rozdział 9

Biuro, korytarz, godz. 8:55

 

Wciąż trzymam dłoń na klamce, a już kątem oka widzę poruszenie wśród pracownic znajdujących się na końcu korytarza. Nie przejmuję się tym. Zamykam spokojnie drzwi i powoli się odwracam.

– Matko boska! – krzyczę wystraszona.

Kobieta stojąca tuż za mną przed chwilą siedziała na fotelu kilkanaście metrów dalej. Jakim cudem przebyła tę odległość tak szybko? Opanowała sztukę teleportacji? Wcale bym się nie zdziwiła, wygląda na taką. Jak gdyby funkcjonowała w innej, podkręconej rzeczywistości. Mruga szybciej niż normalny człowiek. Mam wrażenie, że nawet stoi szybciej niż ja.

– A ty to kto? – pyta ozięble.

– Elizabeth Evans. Dzisiaj zaczynam…

– Tak, wiem.

To po co pytasz, skoro tak wszystko wiesz? Taka jesteś mądra? Być może masz czyste buty, piękne blond włosy i idealną figurę. Ale to nie jest…

– Szef nie był zachwycony z powodu twojej nieobecności – informuje, przerywając moje rozmyślania.

Co za kobieta. Nawet pomyśleć przy niej spokojnie nie można. Ciężka rozmówczyni. Strzela słowami niczym nabojami z karabinu maszynowego. Z wyglądu przypomina bardziej Scarlett Johansson aniżeli Sandrę Bullock.

– Zdaję sobie z tego sprawę. To tylko pięćdziesiąt pięć minut. Zostanę po godzinach.

Stoi jak wryta, jakby czas się dla niej zatrzymał. Chyba ją zepsułam. W tym stanie wygląda jeszcze piękniej. Jak ona to robi? Szturcham jej smukłe ramię, aby ją uaktywnić. Udało się.

Mierzy mnie wzrokiem od dołu do góry. Mam wrażenie, że skanuje mnie jak RoboCop czy inny Terminator. Nic nie umknie jej uwadze. Ubłocone szpilki, brudna spódnica. Nawet nie próbuję maskować niedoskonałości. Teraz to ja stoję na baczność i czekam na werdykt.

– Chodź za mną – rzuca mi prosto w twarz i znika za drzwiami pokoju numer dziewiętnaście.

Nie umiem się przeciwstawić, ale też nie mam ku temu powodów. Nie wyczuwam w niej względem mnie ani pozytywnych, ani negatywnych emocji. Podążam więc za nią. Naciskam klamkę i wchodzę do pokoju.

 

 

Rozdział 10

Biuro, pokój nr 19, godz. 8:58

 

– Co tak długo? – pyta wyraźnie niezadowolona.

– Długo? Przecież od razu…

– Nieważne. Zamknij drzwi na klucz. Na umywalce masz gąbkę. Wyczyść dokładnie buty. Ściągaj spódnicę. Rozmiar trzydzieści cztery, tak?

– Trzydzieści dwa – odpowiadam pewnym głosem.

Moja nowa koleżanka z pracy posyła mi wymowne spojrzenie. Cholera jasna, nic się przed nią nie ukryje.

– Trzydzieści cztery – poprawiam.

– Wiem.

Próbuję ściągnąć spódnicę. Zamek się zaciął. Wspaniale.

– Przepraszam, mogłabyś mi pomóc? – pytam.

Kobieta pomrukuje z niezadowolenia, po czym wychyla głowę zza szafy.

– Oczywiście.

– Dziękuję. Nie spytałam cię jeszcze o imię.

– Tiffany. Bardzo mi miło. Witamy w firmie.

Pff. Typowe imię dla blond piękności z ogromnymi, niepoddającymi się grawitacji, piersiami.

– Mnie również jest…

– Zamknęłaś drzwi? Widzę, że nie. Chcesz świecić tyłkiem przed kimś, kto je otworzy? Na spotkania dość często przychodzą okropnie bogaci, starzy, obleśni faceci. Chcesz, aby następnym razem, gdy będą uprawiać seks ze swoimi mało atrakcyjnymi żonami, mieli przed oczyma twój zgrabny tyłek? To jest szczyt twoich ambicji?

– Oczywiście, że nie.

– No ja myślę.

Skończyłam czyszczenie szpilek. Wyglądają jak nowe. Tiffany podaje mi czystą spódnicę w kolorze idealnie pasującym do reszty stroju. Zakładam ją, nie bez kłopotów.

– Spójrz w górę – mówi.

Trudno mi określić czy to prośba, czy rozkaz. Wolę nie wdawać się w niepotrzebne konflikty. Do tej pory wychodziłam bardzo dobrze na wykonywaniu poleceń boskiej Tiffany.

Spoglądam do góry, unosząc lekko głowę i uwydatniając długą szyję. Mój osobisty anioł stróż spryskuje odsłonięte części mojego ciała zapachem Mademoiselle od Coco Chanel. Uwielbiam te orientalno-kwiatowe perfumy.

Wyglądam pięknie i profesjonalnie. Co prawda, nie tak pięknie jak ona, która figurą i urodą może zawstydzać nawet panie z okładek magazynów dla dorosłych, ale również ujdę, zwłaszcza w tłumie.

– Dziękuję. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.

– Nie musisz. Nie traktuj tego osobiście, ale nie robię tego dla ciebie. Moją pracą jest dbanie o pozytywny wizerunek firmy. Gdyby ktoś cię zobaczył w stanie, w jakim przyszłaś, to ja straciłabym posadę. Więc proszę cię na przyszłość, o ile jeszcze masz tę pracę, przychodź do biura czysta i pachnąca.

Znam tę kobietę zaledwie kilka minut, a już ją polubiłam. Krótkie i konkretne komunikaty. Szczera do bólu, ale w tej szczerości słodka i niewinna. Zawsze chętna do pomocy, choć dla własnego spokoju lepiej nie dopytywać o jej pobudki. Tiffany zdaje się być jedną z tych osób, na które nie będę potrafiła się gniewać.

– A teraz chodź, przedstawię cię Stephanie. Ona pokieruje cię dalej.

– Mogę zadać ci jedno pytanie?

– Tak. Tylko szybko.

– Naprawdę uważasz, że mam zgrabny tyłeczek?

Tiffany spogląda mi głęboko w oczy, jakby nie wierząc, że naprawdę o to zapytałam. I choć z początku poczułam się skonsternowana, po chwili dostrzegam w jej źrenicach błysk. Ten sam błysk, który widzę u najlepszych przyjaciółek, gdy plotkujemy na przeróżne tematy. Błysk zrozumienia i szaleństwa. Jestem przekonana, że zbliżymy się do siebie.

– Tak – odpowiada krótko, acz treściwie, jak to Tiffany.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej