Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W westernie zatytułowanym Niebezpieczny szlak Jack Howland, inżynier z Chicago, zostaje wysłany na daleką północ Kanady, gdzie ma prowadzić budowę 600-milowego odcinka kolei żelaznej. W trakcie podróży spotyka piękną, niemą kobietę, która rozpaczliwie prosi go o pomoc. Tajemnicza nieznajoma wciąga Howlanda w pułapkę, z której ten ledwo uchodzi z życiem. Kto i dlaczego chce go zabić? Co tak naprawdę dzieje się na budowie? Dlaczego obaj inżynierowie chcą natychmiast wyjechać? I – rzecz jasna – kim jest ta kobieta? Wrogiem czy jednak przyjacielem? Pomimo ostrzeżeń, by zawrócił z drogi, Jack podąża tytułowym niebezpiecznym szlakiem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
James Oliver Curwood
Niebezpieczny szlak
Tytuł oryginału: The Danger Trail
Tłumaczenie
Cezary Głuszenia
Redakcja
Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
© Copyright for the Polish translation by Cezary Głuszenia
ISBN 978-83-7565-399-1
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Być może, po raz pierwszy w swoim życiu, Howland poczuł w sobie ducha romansu, przygody, sympatii do czegoś nieznanego, a zarazem malowniczego, co wywoływało dreszcz podniecenia i powodowało szybsze pulsowanie krwi w jego żyłach.
Miliard gwiazd świeciło na podobieństwo żółtych, beznamiętnych oczu w polarnym chłodzie bezkresnych niebios. Za nim rozciągała się skuta lodem oraz zasypana śniegiem, poskręcana niczym wielki biały wąż, wijący się przez pokrytą gęstym białym puchem bezkresną dziką krainę, rzeka Saskatchewan z widocznymi z oddali kilkoma rozproszonymi światełkami, tam gdzie faktoria Prince Albert, ostatnia placówka cywilizacji, dochodziła do rzeki pół mili dalej.
Lecz to właśnie tam, na Daleką Północ, spoglądał Howland. Z wierzchołka wyniosłego grzbietu górskiego, na który się uprzednio wdrapał, patrzył niezmąconym wzrokiem w biały mrok, jaki rozciągał się co najmniej na tysiąc mil z miejsca, w którym stał, aż do samego Morza Arktycznego.
W ponurej ciszy zimowej nocy doszedł do jego uszu słabo słyszalny, miękki, syczący odgłos jutrzenki1, kiedy ta bawiła się swą starodawną pieśnią, rozbrzmiewającą ponad sklepieniem niebios, gdy on tak patrzył na zimne błyski, które wystrzeliwały w bezkresne niebiosa niczym blade błyskawice. Jednocześnie wsłuchiwał się w tę szepczącą melodię nieskończonej samotności, przepełnionej nutą tajemniczości. Niespodziewanie ogarnęło go dziwne uczucie, iż te odgłosy są przeznaczone właśnie dla niego, nawołują go i przyzywają, mówiąc mu, iż właśnie tu, niemal na samym krańcu ziemi, znajdzie to wszystko, o czym śnił i marzył, aż do chwili, gdy stał się na tyle dorosły, aby móc samemu zacząć kształtować swoje przeznaczenie.
Howland zadrżał, gdy przenikliwe zimno zmroziło naraz jego krew, zapalił świeże cygaro, częściowo odwracając się, aby w ten sposób osłonić się od wiatru, który przybierał coraz bardziej na sile, wiejąc od wschodu. Gdy tylko rozbłysło nikłe światło zapałki w osłonie uczynionej z jego własnych, złożonych dłoni, niemal natychmiast z czarnego mroku otulającego świerki oraz balsaminę tuż u jego stóp rozległo się płaczliwe, a jednocześnie przepojone nutą głodu wycie, które wywołało u niego przyśpieszony oddech. To był rodzaj wycia, jakie wydają indiańskie psy w pobliżu tipi swoich panów, którzy niedawno umarli. Nigdy wcześniej w swoim życiu nie słyszał takiego wycia, a jednak był pewien, iż było to wycie wilka. Napełniło go ono lękiem, co było nowym doznaniem, gdy tak stał całkiem znieruchomiały, niczym otaczające go drzewa, w chwili gdy z szarego nocnego mroku gdzieś na zachodzie, dobiegło wycie innego wilka, a potem z odległego północnego krańca kolejne.
– Słysząc takie odgłosy, lepiej zrobię, jak wrócę do miasta – powiedział do siebie, mówiąc to na głos. – Na Jerzego, ale tu jest odludzie!
Zszedł z wierzchołka szczytu i szybkim krokiem przeszedł przez twardą, zbitą skorupę śniegu, pokrywającą zamarzniętą Saskatchewan, stwierdzając, iż czuje się o wiele pewniej, gdy światła Prince Albert zamigotały kilkaset jardów2 przed nim.
Jack Howland pochodził z Chicago, co oznaczało, iż był typem człowieka energicznego i zarazem nieobciążonego sentymentalizmem. Przez 15 ze swoich 31 lat nieustannie do czegoś dążył. Od swych najmłodszych lat, od czasu gdy tylko sięgał pamięcią, był owładnięty tylko jedną ambicją i jedną nadzieją. Z uporem, który ukształtował go osobliwie odpornego na bardziej frywolne i ludzkie strony życia, ciężko harował, aby zrealizować pragnienie swego życia, a właśnie dzisiejszej nocy był bardzo szczęśliwy, ponieważ ów upragniony cel był na wyciągnięcie ręki. Nigdy nie był bardziej szczęśliwszy, niż właśnie teraz. W jego wyobraźni szybko przemieszczały się wspomnienia walki, którą musiał stoczyć z samym sobą, aby osiągnąć sukces. To była wspaniała walka. Bez cienia próżności, był z niej dumny, gdyż los od samego początku był przeciwko niemu – a jednak wygrał!
Znowu oczyma wyobraźni ujrzał siebie ponownie: bezdomnego, małego wiejskiego chłopca wyruszającego ze swojej rodzinnej wioski gdzieś w Illinois, aby rozpocząć życie w dużym mieście. Tak jakby to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj, pamiętał, jak całymi dniami i tygodniami głodował, na początku sprzedawał gazety, a potem, dzięki szczęśliwemu przypadkowi, został chłopcem na posyłki w wielkim kreślarskim przedsiębiorstwie. To właśnie tam zrodziła się w nim ambicja życia. Zobaczył słynnych inżynierów, przychodzących i odchodzących ludzi, którzy w jego oczach byli potężniejsi od prezydentów, wyruszających aż po najdalsze krańce ziemi, aby tylko wypełnić swoje powołanie. Uczynił więc z siebie niewolnika, aby tylko zrealizować swój cel: zostać jednym z nich – budowniczym dróg żelaznych i mostów, tuneli pod górami, twórcą nowych rzeczy na nowych ziemiach. Jego niewolnictwo wcale się nie zmniejszyło, pomimo iż przybywało mu kolejnych lat. Dobrowolnie tkwił w tych więzach, pokonując kolejne przeszkody stojące na jego drodze, walcząc nieprzerwanie, przełamując wszelkie trudności, jakie stawiał przed nim los, tak iż naprawdę niewielu ludzi zdołało by je pokonać, pnąc się po szczeblach kariery wolno, uparcie, nieustannie, aż do teraz.
Odrzucił do tyłu głowę, a bicie jego serca stało się szybsze, gdy ponownie usłyszał słowa Van Horna, prezesa największej spółki inżynieryjnej na kontynencie:
– Howland, zdecydowaliśmy się postawić cię na czele kierownictwa budowy Hudson Bay Railroad3. To jest jedna z najbardziej dzikich robót, jakie kiedykolwiek mieliśmy, a Gregson i Thorne zdają się tego nie rozumieć. Oni są budowniczymi mostów, a nie ludźmi puszczy. Mamy ułożyć pojedynczą stalową nitkę kolejową przez 300 mil najdzikszego kraju w całej Północnej Ameryce i od tej godziny twoim mottem będzie: „Zrób to albo pęknij!”. Przybędziesz do Le Pas tak szybko, jak tylko zbierzesz swoje manatki.
Słowa te złamały więzy niewolnicze, które dotąd krępowały Howlanda. Walczył o tę szansę, a teraz, gdy wreszcie nadeszła, był pewien, że odniesie upragniony sukces. Zdecydowanym krokiem, z rękoma wsuniętymi głęboko w kieszenie, szedł główną ulicą Prince Albert, wypuszczając po drodze kłęby aromatycznego dymu ze swego cygara, a każda cząstka jego ciała promieniała uczuciem nowej radości, która teraz stała się nieodłączną częścią jego życia.
Kolejna noc zastanie go w Le Pas małej placówce, położonej 60 mil dalej na wschód od Saskatchewan. Potem kolejne 100 mil podróży psim zaprzęgiem i znajdzie się w wielkim leśnym obozie, gdzie 300 ludzi już pracowało, oczyszczając drogę ku wielkiej zatoce daleko na północy. Jakimż to wspaniałym osiągnięciem ta kolej będzie! I już pozostanie na wielki, jako wielki pomnik jego zdolności, odwagi oraz nieugiętego uporu.
Była godzina wpół do dziesiątej wieczorem, kiedy Howland wszedł do małego, starego hotelu Windsor. Wielki pokój, przez okna którego mógł spoglądać na ulicę oraz dalej na skutą lodem rzekę Saskatchewan. Hotel był niemalże opustoszały. Urzędnik zamknął swoje pudełko z cygarami i poszedł spać. W jednym kącie pomieszczenia częściowo otulony mrokiem siedział traper, Metys4, który przybył do tej osady tego samego dnia z kraju Lac5 la Ronge, a u jego stóp przykucnął jeden z jego psów pociągowych, z wyglądu przypominający wilka. Zarówno człowiek, jak i pies byli czujni i z zaciekawieniem patrzyli na Howlanda, gdy tylko ten wszedł do pokoju. Przed dwoma wielkimi oknami pomieszczenia siedziało pół tuzina ludzi, tak samo milczących jak ów Metys, na nogach mieli skórzane mokasyny6, zaś ubrani byli w grube płaszcze uszyte ze skóry karibu7. Jednym z nich był agent z Lac Bain, faktorii Hudson Bay8, który przez 3 lata nie schodził do granicy cywilizowanego świata, zaś pozostali, włączając w to dwóch Indian ze szczepu Cree oraz jednego ze szczepu Chippewayan, byli myśliwymi i ludźmi faktorii, którzy przywieźli tu swoje futra z miejsc położonych setki mil stąd, gdzieś daleko na północy.
Na chwilę Howland zatrzymał się na środku wielkiego pokoju, a następnie rozejrzał się dookoła siebie. Zazwyczaj uwielbiał ten nastrój ciszy i gdyby to było dawniej, podszedłby do jednego z dwóch zwykłych, prostych stołów, aby napisać list, albo też rozwiązać problem pewnego rodzaju, gdyż zawsze miał pełną kieszeń nierozwiązanych problemów. 15 lat pracy i nieustannego zniewolenia swojej ambicji uczyniło z niego tak małomównego człowieka, na podobieństwo tych ponurych mężczyzn z Dalekiej Północy, których natura zrodziła do milczenia.
Lecz dzisiejszej nocy zaszła w nim zmiana. Chciał rozmawiać. Pragnął zadawać pytania. Tęsknił za ludzkim towarzystwem, za pewnego rodzaju umysłowym ożywieniem, poza oczywiście tym, które wypełniały jego własne myśli. Włożył dłoń do kieszeni, szukając cygara i odnalazłszy je, usiadł przed jednym z wielkich okien i ofiarował je agentowi z Lac Bain.
– Palisz? – zapytał mężczyznę miłym, towarzyskim tonem.
– Urodziłem się w wigwamie – powiedział agent, wolno biorąc cygaro. – Dziękuję ci.
„Piekielnie uprzejmie jak na człowieka, który przez 3 lata nie widział cywilizacji” – pomyślał Howland, rozsiadając się wygodnie i opierając swoje stopy na okiennym parapecie. Na głos zaś powiedział: – Urzędnik mówił mi, że jesteś z Lac Bain. To kawał drogi stąd na północ, nieprawdaż?
– 400 mil – odpowiedział agent cicho, choć dosadnie. – Jesteśmy położeni na samym skraju Barren9.
– Och! – Howland wzruszył ramionami. Potem spontanicznie wyznał: – Sam jadę na północ, jutro.
– Pracownik faktorii?
– Nie, inżynier. Wytyczam kolej żelazną do Hudson Bay.
Słowa te wypowiedział całkiem wyraźnie, a gdy tylko padły one z jego ust, Metys, spowity częściowo przez ogarniający go mrok, naraz rozprostował się błyskawicznie niczym czujny i zwinny kot. Żwawo pochylił się do przodu, zaś jego czarne oczy rozbłysły, a potem podniósł się powoli ze swojego siedzenia. Jego obute w mokasyny stopy nie wydały żadnego dźwięku, kiedy ukazał się z tyłu, za plecami Howlanda. Wielki husky10 jako pierwszy dał sygnał o obecności swego pana. Przez moment skierowane ku górze oczy młodego inżyniera spotkały się ze wzrokiem Metysa. Jego rysów nie miał już nigdy zapomnieć – szczupła, ciemna, zmysłowa twarz, obramowana błyszczącymi, czarnymi jak smoła włosami i parą oczu, które były najpiękniejsze, jakie widział kiedykolwiek u człowieka. Czasem jedno krótkie spojrzenie decyduje o wielkiej przyjaźni lub też gorzkiej nienawiści pomiędzy ludźmi. I coś bezimiennego, niewytłumaczalnego zaszło pomiędzy nimi. I dopiero wówczas, gdy ów Metys odwrócił się i szybko odchodził, Howland zrozumiał, że chce porozmawiać z tym człowiekiem, uściskać jego dłoń, poznać jego imię. Patrzył na szczupłą sylwetkę człowieka północy, tak gibką i pełną wdzięku w swoich ruchach jak dzika istota leśna, dopóki człowiek ten nie przeszedł przez drzwi, znikając następnie w mroku nocy.
– Kto to był? – zapytał, odwracając się do agenta.
– Nazywa się Croisset. Pochodzi z kraju Wholdaia, leżącego za Lac la Ronge.
– Francuz?
– W połowie Francuz, a w połowie Cree.
Agent z powrotem skierował wzrok w białą przestrzeń nocy, a Howland zrezygnował z dalszych prób nawiązania rozmowy. Po chwili jego były rozmówca odsunął krzesło, życząc młodemu inżynierowi dobrej nocy. Indianie Cree oraz Chippewayan także udali się na spoczynek i kilka minut później dwaj biali myśliwi pozostawili Howlanda samego, siedzącego przed dwoma wielkimi oknami.
– Bardzo zabawni ludzie – powiedział do siebie wpół głosem. – Ciekawe czy oni kiedykolwiek mówią!
Howland następnie pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach, a twarz młodego inżyniera spoczęła na podpórce uczynionej z jego własnych dłoni. Będąc w takiej pozie, patrzył przed siebie, starając się dostrzec jakiś znak poruszającego się życia tam na zewnątrz. W nim samym nie było nawet najmniejszego pragnienia snu. Często określał siebie nocnym markiem, lecz rzadko był bardziej czujny niż właśnie dzisiejszej nocy. Uniesienie ze zwycięstwa, które osiągnął, nie opadło jeszcze do poziomu normalnej i rozsądnej satysfakcji, a jego głównym pragnieniem było teraz nadejście dnia następnego i kolejnego, kiedy nareszcie będzie mógł zająć miejsce Gregsona i Thorne. Każdy muskuł w jego ciele drżał w oczekiwaniu na działanie, spojrzał na zegarek. Była dopiero dziesiąta wieczór. Od kolacji palił nieprzerwanie. Teraz zapalił kolejne cygaro i stanął przy jednym z wielkich okien.
Naraz usłyszał bardzo cichy odgłos kroków gdzieś na zewnątrz na drewnianym chodniku. To był szybki, lecz delikatny krok i na chwilę ów odgłos zamarł dokładnie poza zasięgiem jego wzroku. Potem znów stał się słyszalny i nagle kobieca postać zatrzymała się przed jego oknem. Jak była ubrana, tego Howland nie był w stanie określić. Ujrzał jedynie otuloną bielą nocy twarz, którą opromieniło drżące światło gwiazd, gdy ich spojrzenia na moment się spotkały, przepiękną, o tak delikatnych i cudownych rysach niczym najwspanialszy klejnot, z oczyma wpatrzonymi w niego tonem na wpół błagalnym, na wpół kuszącym, z ustami rozwartymi jak gdyby pragnącymi do niego przemówić. Howland patrzył znieruchomiały ze zdumienia, lecz w kolejnym mgnieniu owa twarz znikła.
Krzyknąwszy ze zdumienia, błyskawicznie przebiegł przez pusty pokój, dotarł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz na oświetloną światłem gwiazd ulicę. Droga od okna pokoju do drzwi zajęła mu zaledwie parę sekund, jednak gdy tam dotarł, odkrył, iż ulica jest całkiem opustoszała – opustoszała, z wyjątkiem samotnej postaci stojącej trzy budynki dalej i psa, który zawarczał na Howlanda, gdy ten wysunął na zewnątrz swą głowę oraz ramiona. Howland nie słyszał odgłosu kroków, ani też trzasku otwieranych, bądź zamykanych drzwi. To, co usłyszał, to był słaby odgłos syczącej muzyki, granej gdzieś na północnych sklepieniach niebios oraz z leśnych ostępów położonych za Saskatchewan. Jeszcze raz do jego uszu dotarło wycie wilka przepełnione nieskończonym smutkiem.
1 Zorza polarna.
2 Jard – 91 centymetrów.
3 Kolei żelaznej Zatoki Hudsona.
4 Człowiek o mieszanej krwi.
5 Lac – w języku francuskim oznacza jezioro.
6 Rodzaj butów, jakie Indianie szyją ze skór zwierząt, nie mają obcasów i są płytkie.
7 Jeleń północnoamerykański.
8 Hudson Bay – faktoria Zatoki Hudsona.
9 Barren – lodowa pustynia.
10 Pies pociągowy na obszarze Kanady i Alaski wywodzący się od dzikiego psa eskimoskiego.
Howland nie należał do tych ludzi, którzy by tak łatwo ulegali parze ładnych oczu i pięknej twarzy. Praktyczna strona jego natury była tak bardzo pochłonięta pomysłami i schematami niezbędnymi do tworzenia materialnych rzeczy, aby mogła sobie pozwolić na uleganie romansom. Howland zawsze siebie za to chwalił, a teraz śmiał się nieco nerwowo, kiedy wracał z powrotem do swojego miejsca przy oknie. Był świadom, iż rumieniec niezwykłego podniecenia pojawił się na jego policzkach i już praktyczna strona została zawstydzona tak, że musiała przed tym czymś ustąpić miejsca jego nieznanej romantycznej naturze.
– Do licha, ale ona była śliczna! – udało mu się znaleźć dla siebie wymówkę. – A te oczy.
Naraz opanował się. Musiało być w tym wszystkim coś o wiele więcej niż te oczy; więcej niż ta piękna twarz! Dlaczego ta dziewczyna zatrzymała się właśnie przed tym oknem? Dlaczego patrzyła na niego z takim przejęciem, jakby pragnęła coś mu powiedzieć? Uśmiech i rumieniec opuściły jego twarz, gdy tylko te pytania dotarły do świadomości, a teraz zastanawiał się, czy przypadkiem czegoś nie zrozumiał, czegoś, co ta nieznana dziewczyna pragnęła mu przekazać. Mimo wszystko, czyż nie mógł to być przypadek z mylną tożsamością? Przez krótką chwilę nieznajoma uwierzyła, iż rozpoznała go, potem jednak, widząc swoją pomyłkę, szybko oddaliła się. W normalnych okolicznościach Howland przyjąłby to wyjaśnienie jako najbardziej wiarygodne. Lecz dzisiejszej nocy był w niezwykłym nastroju i szybko dotarła do niego myśl, że nawet gdyby jego przypuszczenia o mylnej tożsamości okazałyby się prawdziwe, nie wyjaśniałoby to upiornej bladości na twarzy dziewczyny, ani tym bardziej dziwnego, błagalnego wyrazu jej oczu. Tak czy inaczej nie była to jego sprawa, więc spokojnym krokiem zbliżył się do drzwi.
Na samym końcu ulicy, ćwierć mili1 dalej, czerwone światło płonęło nikłym blaskiem przed wejściem do chińskiej restauracji i w mechaniczny sposób jego kroki powiodły go w tamtym kierunku.
– Wpadnę i wypiję filiżankę herbaty – zyskawszy pewność, wyrzucił niedopałek cygara i napełnił swe płuca pełnymi haustami suchego, lodowatego powietrza. – Boże, cóż to za wspaniała noc! Szkoda, że Van Horn nie może jej zobaczyć.
Naraz zatrzymał się i skierował swój wzrok ponownie ku Dalekiej Północy. Jej plejada gwiazd białych i tkwiących niewzruszenie na firmamencie, nieuchwytna gra tajemniczych światełek krążących nad biegunem i mroczny skraj puszczy rozciągającej się za rzeką urzekały go coraz bardziej i bardziej. Od samego poranka, kiedy to po raz pierwszy w swoim życiu ujrzał tę dziką krainę, nowa, świeża krew napełniła go i uradował się, iż to jest właśnie ten jego cudowny świat, który miał ofiarować mu szczęście i fortunę. Nigdy w swoim dotychczasowym życiu nawet nie marzył, że sama radość życia może mieć dla niego taki urok, jaki właśnie miała teraz. Takie zwykłe życiowe czynności jak: oddychanie, patrzenie, czy też oglądanie tych cudów natury, w których tworzeniu jego ręce nie brały żadnego udziału, może przynieść mu uczucie nieskończonej radości, która tak nagle i niespodziewanie stanie się także jego udziałem. Rozmyślał, gdy tak stał, patrząc w bezkres tego innego świata rozciągającego się gdzieś za Saskatchewan, czy rzeczywiście romantyczność była dla niego tylko martwym, obcym doznaniem? Zawsze naśmiewał się z romansów. Praca, ponura rzeczywistość działania, umysł zwalczający umysł, spryt i zręczność skierowane na pokonanie drugiego człowieka niemalże sprowadziły go do punktu, w którym traktował romantyczne uczucia, jako osobliwą iluzję głupców i kobiet. Lecz będąc uczciwy w swoim obiektywizmie dzisiejszej nocy, przyznał, iż cieszy się każdym romantycznym uczuciem, zarówno tym, jakiego sam był świadkiem, jak również tym, o którym słyszał. Jednak najbardziej jego krew została poruszona przez cudowną twarz, która spoglądała na niego z mroków nocy.
Niemelodyjne rzępolenie na fortepianie zabrzmiało za jego plecami. A kiedy przechodził przez niskie drzwi restauracji, kobieta i mężczyzna przeszli obok niego, słaniając się na nogach, a z ich bezwyrazowych twarzy i złośliwych spojrzeń odczytał, iż jego wcześniejsze podejrzenia dotyczące tego miejsca okazały się prawdziwe. Po przejściu kolejnych drzwi znalazł się w dużym pokoju, wypełnionym stołami i krzesłami i dziwnymi aromatami. Przy jednym z dalszych stolików siedział Chińczyk z długim warkoczem i głową opartą na dłoniach. Za ladą stał zaś drugi, nieruchomy niczym obelisk, ukryty w panującym półmroku słabo oświetlonego pokoju, a jego złośliwa twarz skierowała się w stronę Howlanda, gdy ten tylko wszedł do pomieszczenia. Odgłos fortepianu dobiegał z góry i ze śmiałym, i przyjacielskim skinieniem głowy młody inżynier wszedł na dwie kondygnacje schodów prowadzących na wyższe piętro restauracji.
– Gangsterska spelunka – wymamrotał, znowu wpadając w swój stary nawyk mówienia do siebie. – Nadzieja, że parzą dobrą herbatę.
Na odgłos jego kroków na schodach muzyka na fortepianie zamarła. To, co zastał na górze, wywołało u niego krańcowe zdziwienie. W porównaniu do obskurnego otoczenia, z którym zetknął się poniżej, nagle wszedł do luksusowo urządzonego pokoju, bogato zdobionego orientalnymi, dekoracyjnymi gobelinami, z pół tuzinem onyksowych stołów częściowo zasłoniętych parawanami i wspaniale haftowanymi jedwabnymi zasłonami. Przy jednym z nich rozsiadł się wygodnie i wezwał obsługę, używając maleńkiego dzwonka znajdującego się tuż przy jego ręce. W odpowiedzi zjawił się młody Chińczyk z krótko przystrzyżonymi włosami, ubrany w wieczorowy strój.
– Dzbanek herbaty – rozkazał Howland, a ściszonym głosem szepnął do siebie: – Diabelsko dobre jak na leśne miasteczko! Zastanawia mnie… – rozejrzał się dookoła siebie z ciekawością.
Chociaż była dopiero jedenasta wieczór, miejsce to zdawało się być całkiem puste. Jednak Howland był całkiem pewien, iż tak nie jest. Był świadom, i to w jakiś bliżej nieokreślony sposób, obecności innych osób i to będących gdzieś blisko niego. Był przekonany, iż wyczuwa delikatną, kwaśną woń przenikającą przez zapach palącego się kadzidła i wzruszył ramionami z pełnym już przekonaniem, gdy zapłacił dolara za zamówiony przez siebie dzbanek herbaty.
– Opium tak pewne jak to, że nazywam się Jack Howland – powiedział do siebie, kiedy obsługujący go kelner odszedł. – Zastanawia mnie ponownie, ile dzbanków herbaty sprzedają w jedną noc?
Pił swą herbatę małymi łyczkami, leniwie, nie spiesząc się, chciwie nasłuchując wszelkich dochodzących do niego odgłosów, z wszechogarniającym go nowym uczuciem wolności, jakie całkowicie nim owładnęło. Ledwie Chińczyk zniknął, kiedy Howland usłyszał odgłos stukotania kroków dochodzących do jego uszu od strony schodów. A w następnej chwili cichy okrzyk zdziwienia niemalże wyrwał się z jego ust. Wahając się przez moment, czy wejść, w drzwiach, twarzą zwróconą ku niemu, stała dziewczyna, ta sama, którą widział w hotelowym oknie! Być może ich wzajemne spojrzenie nie trwało dłużej niż 5 sekund, jednak przez ten krótki czas w jego pamięci wyrył się jej obraz, o którym Howland wiedział, iż nigdy go nie zapomni. Taką miał naturę, ponieważ ambicja, jaką sobie narzucił, tak ją ukształtowała, iż nigdy nie przejawiał większego zainteresowania ponad zwykłą, powierzchowną ciekawość w kształtach i rysach kobiecych. Patrzył na piękne twarze, podziwiając je na swój zimny, beznamiętny sposób, oceniając je – jeśli kiedykolwiek je oceniał – w taki sam sposób, jak oceniałby materialne dzieło swoich własnych rąk. Lecz twarz ta, w której oblicze przez krótką chwilę się wpatrywał, poruszyła go i pobudziła w nim zainteresowanie, co było uczuciem całkiem nowym, lecz zarazem przyjemnym. To była piękna twarz. Dostrzegł to w ułamku pierwszej sekundy. Nie była blada, taką jaką ją ujrzał w hotelowym oknie. Policzki dziewczyny były zarumienione. Usta częściowo rozchylone, szybko oddychała, jak gdyby z wysiłku gwałtownej wspinaczki po schodach. Lecz to właśnie jej oczy wywołały szybszy przepływ krwi w żyłach Howlanda. Miała cudowne oczy. Dziewczyna odwróciła twarz, chroniąc się w ten sposób przed jego wzrokiem, a następnie usiadła przy jednym ze stolików tak, iż był w stanie obserwować wyłącznie jej profil. Zmiana ta wywołała w nim duchowy zachwyt. Pozwalała mu dostrzec całkiem nowe ujęcie obrazu, jaki uprzednio ukazał się jego oczom w progu drzwi wejściowych. Mógł to teraz czynić śmiało, bez obawy, że czynność ta zostanie zauważona, chociaż miał pełną świadomość, iż dziewczyna dobrze wie, że jego oczy są w nią wpatrzone. Napełnił ponownie swą maleńką filiżankę herbatą z czajnika i uśmiechnął się, kiedy spostrzegł, iż dziewczyna z łatwością mogła ukryć się przed jego spojrzeniem, wybierając miejsce przy jednym ze stolików skrytym za parawanem. Poczynając swą obserwację od głębokich rumieńców na jej policzkach, jego krytyczny wzrok powędrował następnie ku głębokiemu blaskowi, jaki rzucały jej błyszczące, ciemne włosy, które opadały na uszy gęstymi, miękkimi falami, aby następnie już upięte w gęstą spiralę opaść delikatnie na karku. Potem, po raz pierwszy zresztą, zwrócił baczniejszą uwagę na strój dziewczyny. Wywołał w nim uczucie zdziwienia. Zawój, a także mufka były zrobione z ciemnoszarego futra rysia. Dookoła ramion miała narzuconą krezę z tego samego materiału. Na rękach nosiła nieskazitelne rękawiczki. W każdym rysie jej ślicznej twarzy, w każdym nawet najdrobniejszym szczególe jej stroju widać było niezaprzeczalny znak wyrafinowanego smaku i subtelności.
Osobliwy uśmiech znikł z twarzy Howlanda. Myśli, jakie z początku wypełniały jego umysł, równie szybko z niego zniknęły. Kim ona jest? Co taka dziewczyna robi w takim miejscu? Z iście kocią zręcznością młody Chińczyk wszedł pomiędzy parawany i zatrzymał się przy niej. Na małym bloczku do notatek, którego Howland uprzednio nie zauważył, napisała swoje zamówienie. Była to herbata. Widział, iż nieznajoma podała kelnerowi jednodolarowy banknot jako zapłatę. Chińczyk zaś wydał jej 75 centów reszty.
– Dyskryminacja – zachichotał sam do siebie – dowód na to, że nie jest tu obca i zna ceny rzeczy.
Nalał sobie z dzbanka ostatnie pół filiżanki herbaty i gdy tylko uniósł swój wzrok, był zdziwiony, odkrywszy, iż nieznajoma spogląda na niego. Przez krótką chwilę jej spojrzenie było mocne i wyraźne, potem rumieniec pogłębił się na jej policzkach. Długie rzęsy opadły, kiedy zimnoszare oczy Howlanda spotkały się z jej wzrokiem w niewzruszonym wyzwaniu i dziewczyna z powrotem opuściła wzrok. Howland dostrzegł, iż jej dłoń, unosząca w górę delikatny japoński dzbanuszek, lekko drży. Pochylił się do przodu i dziewczyna, jak gdyby poruszona jego ruchem, ponownie zwróciła swoją twarz w jego stronę, a naczynie z herbatą zawisło w powietrzu nad jej filiżanką. W jej ciemnych oczach był wyraz, który niemalże poderwał go na równe nogi, przepełniony smutkiem blask, pełna rozrzewnienia, a jednak na wpół błagalna prośba skierowana do niego. Młody inżynier wstał, spojrzał na nią badawczo, a na to milczące zapytanie usta dziewczyny jakby w odpowiedzi uformowały się na kształt okrągłej, czerwonej litery O. Skinieniem głowy wskazała mu miejsce przy swoim stoliku, po jego przeciwległej stronie
– Proszę o wybaczenie – powiedział, gdy już zajął miejsce. – Czy mogę ci ofiarować moją kartę wizytową?
Czuł, iż w tym, co teraz robi, jest coś brutalnie nieprzyzwoitego, a świadomość ta sprawiła, że na jego policzkach pojawił się głęboki rumieniec. Nieznajoma przeczytała jego nazwisko, uśmiechnęła się do niego i delikatnym gestem wskazała mu, aby przyniósł swą filiżankę i napił się z nią herbaty. Powrócił więc do swego stolika i kiedy podszedł ponownie do niej, trzymając swą filiżankę w ręce, dziewczyna coś pisała na jednej z kartek bloczku do notatek, którą następnie mu podała.
– Musisz wybaczyć mi, że nie mówię – czytał zapis. – Słyszę cię bardzo dobrze, lecz, na nieszczęście, jestem niema.
Nie był w stanie powstrzymać cichego okrzyku zdumienia, jaki wyrwał się z jego ust, a gdy tylko jego rozmówczyni uniosła w górę filiżankę herbaty, w jej oczach dostrzegł ponownie ów dziwny wyraz, który go tak poruszył, wtedy gdy stał w oknie Hotelu Windsor. Howland nie był człowiekiem wykształconym w trywialnościach przelotnych flirtów. Brakowało mu subtelności, a teraz przemówił śmiało i do rzeczy, a szare oczy wpatrzone w twarz dziewczyny płonęły pełnym blaskiem.
– Ujrzałem cię z okna hotelu dzisiejszej nocy – zaczął – i było coś w twojej twarzy, co kazało mi uwierzyć, iż możesz być w poważnych kłopotach. Dlatego właśnie odważyłem się na taką śmiałość. Jestem inżynierem i kierownikiem nowej kolei żelaznej Hudson Bay, w drodze z Chicago do Le Pas. Jestem obcym w tym mieście. Nigdy nie byłem w tym miejscu wcześniej. To jest bardzo miła herbaciarnia i wspaniała przykrywka dla palarni opium znajdującej się z tyłu, za tymi ścianami.
W kilku zwięzłych słowach, nakreślił sytuację, tak jak nakreśliłby podobną w odniesieniu do transakcji handlowej. Powiedział mianowicie dziewczynie, kim jest i czym się zajmuje, wyjaśnił swą przyczynę zainteresowania jej osobą, dając jednocześnie do zrozumienia, iż jest całkiem świadom, w jakim to otoczeniu oboje się znajdują. Z bliska obserwował skutek swoich słów i w następnej chwili zaczął już gorzko żałować, iż był wobec nieznajomej dziewczyny tak brutalnie bezpośredni. Jej oczy zaczęły wędrować dookoła, pierś unosiła się i opadała, policzki przybierały trupią bladość, zaś w oczach pojawił się pełen lęku i przerażenia wyraz, gdy dziewczyna ponownie skierowała swoje spojrzenie na Howlanda.
– Nie wiedziałam – szybko napisała i zawahała się.
Jej twarz była tak samo blada, jak wówczas, gdy Howland ujrzał ją przez okno, ręka drżała nerwowo i przez moment jej usta zaczęły drżeć w tak straszny sposób, że serce Howlanda zaczęło bić jak oszalałe.
– Ja także jestem tutaj obca – napisała. – Nigdy wcześniej nie byłam w tym miejscu. Przyszłam tutaj, ponieważ… – przestała pisać, a jej szybki, przerywany oddech, przeszedł niemal w szloch, kiedy patrzyła na Howlanda.
Wiedział, iż kosztowało ją naprawdę dużo wysiłku napisanie kolejnych słów.
– Przyszłam dlatego, że ty tu przyszedłeś.
– Dlaczego? – zapytał cichym, współczującym głosem. – Powiedz mi, dlaczego?
Czytał jej słowa w momencie, gdy tylko je zapisywała, na w pól pochylony nad stolikiem, w swoim usilnym pragnieniu.
– Jestem tu obca – słowa te napisała po raz kolejny. – Chcę, aby ktoś mi pomógł. Przez przypadek dowiedziałam się, kim jesteś i postanowiłam odwiedzić cię w hotelu, lecz kiedy tam przyszłam, to obawiałam się wejść do środka. Potem zobaczyłam cię w hotelowym oknie. Po chwili stamtąd wyszedłeś i przyszedłeś tutaj. Nie wiedziałam, jakiego rodzaju jest to miejsce, wiec podążałam za tobą. Czy nie zechciałbyś pójść ze mną tam, gdzie przebywam, i powiem ci… – zdania tego już nie dokończyła, a jej oczy wpatrywały się błagalnie w Howlanda.
Bez słowa młody człowiek wstał i pochwycił swój kapelusz.
– Pójdę z tobą, miss2 – roześmiał się szczerze prosto w twarz dziewczyny, zachęcając ją, aby napisała mu swe imię.
Przez chwilę odpowiadała mu uśmiechem, a rumieniec z wolna powrócił na jej policzki. Potem odwróciła się i pospiesznie zbiegła ze schodów. Kiedy znaleźli się już na zewnątrz, Howland podał dziewczynie swoje ramię, a jego oczy skierowane ponad nią uchwyciły ponownie kusicielską zabawę jutrzenki na odległych północnych niebiosach. Odrzucił do tyłu swe ramiona, napił się świeżego powietrza i zaśmiał się z radości nowego życia, jakie teraz poczuł w sobie.
– To jest wspaniała noc! – wykrzyknął.
Dziewczyna skinęła głową i uśmiechnęła się do niego, twarz jej dotykała niemalże jego ramienia, o wiele teraz piękniejsza w blasku bladego światła gwiazd.
Oboje nie spoglądali za siebie. Nie słyszeli odgłosu cichego stąpania obutych w mokasyny stóp tuzin (12) jardów dalej. Nie dostrzegli również pary błyszczących oczu i chudej, smagłej twarzy Jeana Croisseta, Metysa podążającego za nimi, gdy tak szli szybkim krokiem w kierunku skutej lodem Saskatchewan.
1 Chodzi tutaj o angielską miarę długości – 1 mila lądowa to jest 1,609 kilometra.
2 Panienko.
Howlanda ogarnęło uczucie zadowolenia, iż przez pewien czas zapanował nastrój ciszy, co było wspaniałą wymówką dla zachowania milczenia z jego strony. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, iż jest to niezwykła przygoda jak na człowieka, na barkach którego spoczywa odpowiedzialność za jedno z największych inżynierskich przedsięwzięć na tym kontynencie, który to człowiek miał wyruszyć stąd pociągiem, aby na czas dotrzeć na miejsce operacji – o godzinie ósmej rano. Jego psychika była poddawana skrajnie odmiennym, emocjonalnym nastrojom, chociaż jednocześnie uśmiechał się, myśląc, co powiedziałby sam naczelny Van Horn, gdyby dane mu było poznać wszystkie okoliczności. Spojrzał z góry na swą towarzyszkę, dostrzegł blask jej włosów, gdy te falistymi kręgami wydostały się spod krępującego je zawoju. Jego uwadze nie uszedł również delikatny zarys jej policzka i podbródka, jak to uważnie przestudiował, nie będąc przy tym zauważony. Zupełnie przypadkowo dostrzegł, że wierzchołek przepięknych włosów dziewczyny znalazł się prawie na tej samej wysokości co cygaro, które właśnie palił. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie robi z siebie głupca. Jeśli tak, to przynajmniej będzie miał z tego rekompensatę. Ta noc spędzona w Prince Albert nie okaże się aż tak nudna i mało interesująca, jak zdawać by się mogło jeszcze rano. W miejscu, gdzie prom rzeczny leżał na wpół wyciągnięty na brzeg, z rufą zmrożoną przez lód, Howland zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę w niemym zdziwieniu. Ta zaś, uśmiechając się, skinęła głową i wskazała, że trzeba będzie przejść skutą lodem rzekę.
– Byłem już tam dzisiejszej nocy – powiedział Howland na głos. – Nie widziałem tam żadnych domów i nie słyszałem nic, oprócz wycia wilków. Czy właśnie tam mamy iść?
Jej białe zęby rozbłysły i był świadom delikatnego, lecz stanowczego nacisku na jego ramię, gdy dziewczyna w taki właśnie sposób wyraziła swą wolę, iż mają przejść rzekę. Jego niepokój coraz bardziej narastał.
Na przeciwległym brzegu rzeki las dochodził do jej skraju czarną ścianą świerka i balsaminy. Howland wiedział, iż żadna część Prince Albert tam się nie osiedliła. Istniała jednak możliwość, że w puszczy na drugim brzegu rzeki stała jednak chata jakiegoś trapera. Jeśli była to nawet prawda i dziewczyna teraz tam się udawała, to dlaczego powiedziała mu, że jest obca w tym miasteczku? I dlaczego właśnie do niego przyszła, prosząc o pomoc, zamiast szukać jej u tych, których znała? Howland zadawał sobie te pytania, nie wypowiadając ich jednak na głos, i dopiero wtedy, gdy zaczęli wspinać się w górę, idąc brzegiem zamarzniętego strumienia, wiodącego coraz głębiej w otaczającą ich puszczę, przemówił:
– Powiedziałaś mi, że jesteś tu obca – powiedział, zatrzymując swą towarzyszkę podróży w chwili, gdy światło z gwiazd oświetliło jej twarz uniesioną ku niemu.
Uśmiechnęła się i skinęła głową twierdząco.
– Wydajesz się jednak być tu dobrze obeznaną – upierał się. – Dokąd idziemy?
Tym razem odpowiedziała stanowczym, przeczącym ruchem głowy, jednocześnie wolną ręką wskazując w kierunku dobrze wytyczonego szlaku, który wił się, poczynając od przeprawy promowej, i wiódł dalej w głąb puszczy. Jeszcze dzisiaj rano Howland dowiedział się, że jest to Wielki Północny Szlak, wiodący w głąb wielkiej, bezkresnej puszczy rozciągającej się za Saskatchewan. Dwa dni wcześniej agent z Lac Bain, dwaj Cree oraz Chippewayan przeszli go i dotarli do Prince Albert. Jego zamarzła skorupa nosiła ślady płozów sań Jeana Croisseta i ludzi z kraju Lac la Ronge. Od czasu wielkiego opadu śniegu, jaki spadł na 4 stopy1