Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Philip Weyman – bohater westernu Kraj Boga… i kobiety – po spędzeniu osiemnastu miesięcy wśród dzikich i niedostępnych lodów Arktyki, gdzie stracił dwóch towarzyszy, powraca do cywilizacji. Obozując w lesie, spotyka piękną Josephine. Kobieta jest śmiertelnie przerażona. Ukrywa się przed niebezpiecznymi wrogami. Weyman, oczarowany nie tylko jej urodą, ale także siłą i charakterem, na wzór średniowiecznych rycerzy składa przysięgę, że zrobi wszystko, by pomóc jej wyjść z kłopotów, nie pytając nawet o ich przyczyny. Jakiż to sekret skrywa piękna kobieta? Kto chce wyrządzić jej krzywdę? No i co czeka wędrowców w jej rodzinnym Adare House, skoro już pierwszej nocy ktoś strzela do Philipa? Weyman nawet się nie domyśla, jak wielkie czekają go kłopoty…
Książka była dwukrotnie ekranizowana, w 1916 i 1937 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
James Oliver Curwood
Kraj Boga… i kobiety
Tytuł oryginału: God’s Country… and the Woman
Tłumaczenie:
Cezary Głuszenia
Redakcja
Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
© Copyright for the Polish translation by Cezary Głuszenia
ISBN 978-83-7565-398-4
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Optymizm serca Philipa Weymana przeczył temu, iż całkiem jeszcze niedawno patrzył na okropną śmierć Radissona, a po za tym nadal przebywał w kraju, w którym rzeki płynęły na północ. Na przekór temu zaśmiał się i zaczął śpiewać. Serce rwało się w jego piersi z radości. Mówił do siebie szczerze i bez zakłopotania, zadawał sobie pytania i odpowiadał na nie, dyskutował z samym sobą o wspaniałościach natury i możliwości nadejścia burzy, jakby zamiast jednego człowieka było tu ich teraz trzech, a nawet czterech.
Na samym krańcu świata człowiek staje się mnogością… jeśli jest biały. Dwa lata pobytu na krańcach Arktyki nauczyły Philipa wiedzy, z pomocą której człowiek dobrze poznaje samego siebie, a w chwilach takich jak ta teraz, kiedy jego mentalne i fizyczne zmysły kipiały z radości, przenikające go uczucie radości było tak wielkie, iż nawet próbował śpiewać piosenkę biednego Radissona La Belle Marie1 grubym francuskim basem, a wyszło coś pośredniego między posępnym warczeniem psa a cichym dudnieniem odległego jeszcze grzmotu. Zaczął kaszleć. A potem zaśmiał się ponownie, penetrując wzrokiem zwężającą się przestrzeń jeziora rozciągającą się przed nim.
Czuł się jak chłopiec i zachichotał, kiedy pomyślał o przyczynach tak osobliwego zachowania z jego strony. Przez ostatnie 23 miesiące przypominał bowiem kawałek kauczuku naprężonego aż do granic maksimum – nierzadko aż do granic krytycznego punktu pęknięcia. A teraz nadeszła wreszcie chwila odprężenia i właśnie wracał do domu. DOM! Właśnie to jedno słowo sprawiło, iż rumieniec pojawił się przez krótką chwilę na jego policzkach, a raz czy też nawet dwa razy zapomniał się do tego stopnia, iż słowo to prześlizgnęło się pomiędzy jego wargami. W końcu powraca do cywilizacji – odchodzi wreszcie z obszaru, gdzie króluje wieczny, monotonny odgłos pękania lodowej skorupy i mlaskający język Eskimosów.
Resztką ołówka Philip zaznaczył na skrawku papieru przypuszczalne miejsce, w jakim dzisiejszego poranka może się znajdować. Chata zbudowana ze szkieletu wieloryba, będąca jego ostatnim arktycznym obozowiskiem, była położona w odległości 800 mil w prostej linii na północy. Fort Churchill położony nad Zatoką Hudsona leżał w odległości 400 mil na wschód, a Fort Resolution, położony nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym, był oddalony dokładnie 400 mil na zachód. Na swojej zaimprowizowanej mapie zakreślił grubą kreską okrąg dookoła Prince Albert, 600 mil na południe. Właśnie tam przebiegała najbliższa linia kolejowa. Sześć dni wcześniej Radisson zmarł po miesięcznej walce ze straszliwą chorobą, którą tu nazywano: le mort rouge albo też czerwoną śmiercią. Od tamtej chwili Philip skierował swoją łódź prosto na szlak wodny Dubawnt i był już teraz 120 mil bliżej cywilizacji. Dwukrotnie przepływał tym wodnym szlakiem już wcześniej i dobrze wiedział, iż w promieniu 150 mil nie spotka żadnego białego człowieka. A co do białej kobiety…
Weyman zaprzestał wiosłowania w miejscu, gdzie nie było nurtu, i pochylił się do tylu, aby zaczerpnąć powietrza i napełnić swoją fajkę. BIAŁA KOBIETA! Czy zacznie wpatrywać się w nią niczym głupiec, gdy wreszcie ujrzy ją ponownie? 18 miesięcy wcześniej widział białą kobietę w Forcie Churchill – żonę angielskiego urzędnika, miała lat trzydzieści z odcieniem szarości w jej jasnych blond włosach i bladoniebieskich oczach. Świeżo przybyły z Ogrodu Edenu dziwił się wówczas, dlaczego pół tuzina białych mężczyzn pożerało ją swoim wzrokiem. Wiele miesięcy później, będąc już w szalejącym mroku arktycznej nocy, zrozumiał. W Fond du Lac, kiedy Weyman po raz pierwszy znalazł się w lesistym kraju, powiedział do agenta:
– On jest cudowny! To jest kraj Boga!
A wówczas agent zwrócił ku niemu swój zmęczony, pusty wzrok i odpowiedział mu słowami:
– Był nim, zanim ona odeszła. Lecz żaden kraj nie jest krajem Boga bez kobiety – a potem zaprowadził Philipa do samotnej mogiły spoczywającej pod potężnym ogołoconym z gałęzi świerkiem i powiedział mu w kilku słowach, jak jedna kobieta przemieniła jego życie.
Wtedy jeszcze Philip nie wszystko w pełni zrozumiał. Lecz teraz już tak.
Wznowił swoje wiosłowanie, a jego szare oczy stały się czujne. Jego samotność i ogrom świata, zdawał sobie dobrze sprawę, że był jedynie w nim maleńką cząstką, nie ciążyło na nim specjalnie. Kochał bowiem ogrom, pustkę i wspaniałość samotności. Była połowa jesieni i zbliżało się południe, a niebo było bezchmurne i ciepłe od ogrzewających je słonecznych promieni. Płynął blisko zachodniego brzegu jeziora. Przeciwległy brzeg był oddalony o milę dalej. Był bowiem tak blisko skał okalających plażę jeziora, iż słyszał miękkie, gardłowe wrzaski kanadyjskich sójek. A to, co teraz zobaczył, tak daleko jak tylko jego wzrok sięgał, i to we wszystkich kierunkach, był to właśnie kraj Boga – wspaniałość barw, które były niczym obraz namalowany ręką samego mistrza. Brzoza przybrała barwy czerwoną i złotą, zaś pośród skał porastały drzewa, które były wielkimi szkarłatnymi plamami owoców jarzębiny odcinającymi się wyraźnie na tle ciemnego połysku świerka, cedru i balsaminy.
Bez powodu Philip słuchał po raz drugi cichych i pozbawionych życia słów Jaspera, agenta z Fond du Lac, kiedy ten opisywał mu dzień, gdy on i jego młoda wówczas żona po raz pierwszy, na własne oczy ujrzeli wspaniałe cuda Północy. „Żaden kraj, nie jest krajem Boga bez kobiety!” Słowa te znowu zadźwięczały nieprzyjemną monotonią w jego mózgu. Zdecydował się, że w drodze powrotnej wstąpi do Fond du Lac, gdyż słowa Jaspera i obraz zrozpaczonego człowieka, stojącego tamtego dnia obok maleńkiego krzyża pod wielkim świerkiem, uczyniło z nich braci w dziwny osobliwy sposób. Oprócz tego, agent mógłby go zaopatrzyć w indiańskich przewodników oraz zaprzęg i psy pociągowe, gdyby wcześnie spadł śnieg.
W szczelinie pomiędzy skałami Philip wypatrzył białe pasemko piasku i tam właśnie skierował swoją łódź, pragnąc przybić do brzegu. Wiosłował już od godziny piątej i w ciągu 6 godzin przepłynął 18 mil. Jednak nie czuł zmęczenia, gdy stanął na brzegu i rozprostował się. Dobrze pamiętał, jak całkiem odmiennie było jeszcze 4 lata temu, kiedy Hill, człowiek z Kompanii Zatoki Hudsona, jeszcze w Prince Albert patrzył na niego sceptycznym i niespokojnym wzrokiem, zachęcając go słowami:
– Idziesz na pogrzeb, młody człowieku, na swój własny pogrzeb. Nigdy nie dotrzesz do God’s House, a tym bardziej do Zatoki Hudsona!
Weyman zaśmiał się radośnie.
– Okpiłem ich, wszystkich ich okpiłem! – mówił do siebie. – Mogę postawić dolara za pączek, że jesteśmy najbardziej twardym okazem, jaki kiedykolwiek przydryfował z Zatoki Koronacyjnej albo też z każdej innej zatoki. PĄCZEK! Oddałbym bryłę złota tak wielką jak moja pięść za pączek albo też za kawałek ciasta i to w tej chwili. Pączki i ciasto – prawdziwe stare dyniowe ciasto – sos żurawinowy i ziemniak! Wielki Boże, one są tylko 600 mil stąd i to całe fury!
Zaczął pogwizdywać, kiedy wyciągał swój gumowy, wodoszczelny, marynarski wór z łódki na brzeg jeziora. Nagle zamilkł, a jego oczy wpatrywały się uważnie w białą, gładką płaszczyznę piasku. Niedźwiedź był tutaj i to całkiem niedawno. Weyman poprzedniego dnia zdobył świeże mięso, lecz instynkt naturalisty oraz mieszkańca lasu powstrzymał go teraz od śpiewania, czy też pogwizdywania – dwie rzeczy, jakie był skłonny zrobić tego szczególnego dnia. Nie mógł nawet przypuszczać, iż niedźwiedź ów, którego miał nigdy nie ujrzeć na oczy, w największym stopniu wpłynie na całe jego późniejsze życie. Był bowiem na tyle filozofem, aby docenić znaczenie wartości małych rzeczy, lecz tropy niedźwiedzia wcale nie skłoniły go do milczenia, ponieważ uważał je za tak istotne, gdyż pragnął go zabić. Z wielką ochotą zaprosiłby go nawet na obiad, zaszczycając swoją rozmową, gdyby był tak miły i uprzejmy jak wielkie z wyłupiastymi oczyma sójki kanadyjskie, które nieustannie z sobą flirtowały, przelatując blisko niego.
Opróżnił połowę zawartości swojego wodoszczelnego worka, wykładając poszczególne artykuły na piasku, i zaczął wybierać produkty z przeznaczeniem na obiad, i zachichotał w swoim wielkim szczęściu, gdy zobaczył, jak rozrzedzona stała się lista jego zapasów. Nadal w jego posiadaniu było ćwierć funta herbaty, nie posiadał już ani cukru, ani też kawy, lecz za to miał pół tuzina funtów mąki, 27 śliwek zazdrośnie strzeżonych w kawałku skóry narwala, odrobinę soli i pieprzu zmieszanych ze sobą oraz świeże mięso z karibu.
– Mamy śliczny dzień i urządzimy sobie ucztę zamiast obiadu – poinformował siebie samego. – Nie ma potrzeby głodować. Wyprawimy tu wspaniałą ucztę. Ugotuję 7 śliwek, zamiast 5-ciu!
Rozniecił małe ognisko, zawiesił nad nim dwa małe garnki, wybrał śliwki i odmierzył pełną łyżkę czarnej herbaty. W chwili odpoczynku, jaką teraz miał, czekając aż woda się zagotuje, wygrzebał małe lusterko z worka i spojrzał na siebie. Jego długie, zaniedbane włosy były koloru blond, a cal zarostu na jego twarzy przybrał ceglastoczerwoną barwę. W kącikach oczu utworzyły się drobne fałdy powstałe przez siekący śnieg z deszczem oraz chłodne wiatry arktycznego wybrzeża. Usta wykrzywiał mu grymas, kiedy patrzył na swoje lustrzane odbicie. Naraz jego twarz rozjaśniła się nagłą inspiracją.
– Mam! – wykrzyknął. – Muszę się ogolić! Użyję wody ze śliwek!
Z kauczukowej torby wydobył swoją brzytwę oraz bezkształtny kawałek mydła i ręcznik. Przez kolejnych 15 minut siedział na piasku ze skrzyżowanymi nogami oraz lustrem na skale i golił się. Kiedy skończył, przyjrzał się sobie uważnie.
– Jesteś prawie że piękny – podsumował, a chwilę potem przemówił do siebie całkiem poważnym tonem: – Cztery lata temu, kiedy stąd wyruszałeś, miałeś 30 lat, a wyglądałeś jakbyś miał 40. Teraz masz 34 lata i gdyby nie te śnieżne bruzdy pod twoimi oczyma, mógłbym powiedzieć, że jesteś o jeden dzień albo nawet o dwa młodszy. To jest już całkiem dobrze.
Obmył swą twarz i zaczął ją suszyć, używając ręcznika, gdy jakiś odgłos sprawił, iż jego wzrok powędrował w przestrzeń ponad skałami. To był trzask, taki, jaki wydaje suchy patyk, kiedy się na niego nadepnie albo pękająca gałązka. Każdy z tych odgłosów oznaczał tylko jedno. W pobliżu musiał czaić się niedźwiedź.
Cisnął gwałtownie ręcznik i odpiął klapę kabury tak, aby dotrzeć do trzymanej w niej broni, a następnie rzucił okiem na gotującą się w małych naczynkach wodę, oceniając, ile czasu musi mniej więcej upłynąć, aby zgromadzona w nich woda zaczęła się gotować, i ruszył ostrożnie w kierunku, skąd dobiegał ów odgłos. Tuzin kroków za skalnym nasypem natknął się na dobrze wytyczony szlak łosia, a stojąc na wierzchołku wielkiego głazu, oceniał, dokąd prowadzi ów łosi szlak. Doszedł do wniosku, iż niedźwiedź musiał pożywiać się owocami jarzębiny, ponieważ wielkie skupiska tych owoców, niczym wielka szkarłatna plama, były 100 jardów dalej.
Szedł więc naprzód, zachowując jednak coraz większą ostrożność. Jednak pod wielkim drzewem jarzębiny nie dostrzegł żadnych śladów niedźwiedziej uczty – ani tej ostatniej, ani nawet dawniejszej. Szedł więc dalej szlakiem tą łosią ścieżką, skręcając prawie że pod kątem prostym od drzewa jarzębiny, jak gdyby ów szlak miał go zaprowadzić w samą głębię lasu. Jego odkrywczy instynkt kazał mu przejść kolejnych 100 jardów do miejsca, w którym ścieżka wytyczona przez łosia jeszcze raz skręcała w lewo. Słyszał teraz odgłos szybko przesączającej się wody gdzieś pomiędzy skałami, jakby odgłos cieknącej strugi. Lecz teraz jego badawczy umysł jakoś nie mógł skojarzyć odgłosu, jaki teraz wyraźnie usłyszał, z odgłosami tak charakterystycznymi dla niedźwiedzia. Żadnego trzasku suchego patyka czy też odgłosu łamanych gałązek w leśnym poszyciu. Przypominało to bardziej muzykalny dźwięk, jaki wydawała z siebie sama woda, niezwykle osobliwa melodia przerywająca monotonię płynącego w sposób jednostajny strumienia.
Aż na sam grzbiet szarego wyniosłego piaskowca wspiął się teraz Philip, aby spojrzeć w głąb małej dolinki, jaką uczynił strumień, przeciskając się przez skały, a pozostawiający na swej drodze gładko wygładzone głazy i kamienie oraz pokruszone zębem czasu, potrzaskane odłamki skał. Philip zszedł ze szczytu piaskowca i dotarł aż do samej krawędzi warstwy białego piasku, by następnie ostro skręcić w prawo, tam gdzie mała wodna sadzawka uformowała się u podstawy olbrzymiej skały. I tu właśnie zatrzymał się, serce podskoczyło mu aż do gardła, a każdy mięsień w jego ciele drżał, jakby przeszedł przez niego elektryczny wstrząs na widok tego, co tam zobaczył. Przez chwilę stał jak skamieniały, nie mogąc się poruszyć, tylko stał i patrzył.
Na samym skraju sadzawki, dwadzieścia kroków od niego, odwrócona tyłem do niego klęczała kobieta. Widział tylko jej plecy i w tej właśnie chwili była tak znieruchomiała jak skała górująca nad nią. Wraz z monotonnym odgłosem szumiącego strumienia bez namysłu z jego strony – nie mając czasu nawet, aby się zastanowić – w jego umyśle powróciły słowa Jaspera – agenta, a teraz wiedział, że spogląda na cud, który uczynił na jego oczach kraj Boga – mianowicie na białą kobietę!
Światło słońca padało prosto na jej odsłoniętą głowę. Ponad jej lekko pochylonymi ramionami przesuwała się cudowna fala bujnych, luźno rozpuszczonych włosów, opadających aż na sam piasek. Czarne loki, wręcz aksamitne niczym skrzydło wrony, mogły oznaczać, iż dziewczyna jest Indianką z plemienia Cree lub Metyską. Lecz to, w co się teraz tak wpatrywał, i wszystko to, co wtedy dostrzegł, patrząc na pochyloną sylwetkę dziewczyny, były to ciemne i złote barwy jesieni, która namalowała ten wspaniały obraz właśnie dla niego tego dnia.
Z wolna dziewczyna uniosła głowę, jakby coś ostrzegło ją o jego obecności. Czujnie nasłuchiwała, niczym ptak, kiedy delikatny podmuch wiatru, wiejącego z maleńkiej doliny z tyłu, wzburzył jej włosy i ułożył w falujący, błyszczący welon, od którego w blasku padających słonecznych promieni odbiło się sto maleńkich świetlnych ogników. A potem, gdy Philip zdusił w sobie ów nagły impuls, aby wykrzyknąć, by przemówić do niej, dziewczyna podniosła się i stanęła wyprostowana przy sadzawce, nadal będąc odwróconą tyłem do niego, zaś jej włosy, niczym wspaniały błyszczący welon, opadły na jej ramiona.
Jej ruch odsłonił ręcznik, częściowo rozłożony na piasku, grzebień, szczotkę i małą torebkę na przybory toaletowe. Philip tych przedmiotów nie widział. Dziewczyna z wolna zaczęła się odwracać, śledząc badawczym wzrokiem skały górujące ponad maleńką doliną.
Mężczyzna stał całkiem znieruchomiały na kształt rzeźby wykutej z kamienia, niemy i ciągle wpatrzony, kiedy odwróciła się do niego twarzą.
1 Piękna Maria.
Twarz, jak ta, w którą się teraz Philip wpatrywał, mogła ukazać mu się, będąc wizją z cudownego snu z samego raju. Była to bowiem twarz dziewczyny. Jej oczy koloru najczystszego błękitu nieba spotkały się z jego spojrzeniem. Zaś usta były lekko rozchylone i lekko roześmiane. Lecz zanim Philip zdążył wypowiedzieć słowo i zanim zdążył wyrwać się z tego koszmarnego stanu odrętwienia, nastąpiła zdumiewająca przemiana. Potworny wyraz strachu, którego nie mógłby zapomnieć, nawet gdyby jego życie rozciągałoby się na setki lat wstecz, pojawił się w jej oczach. Na wpół roześmiane usta zamarły z przerażenia. Szybko, niczym wybuch prochu, na jej twarzy pojawiło się spojrzenie, które absolutnie nie wyrażało normalnego w tych niezwykłych okolicznościach wyrazu zdziwienia. Był to strach – krańcowe przerażenie. Był tak potworny, paraliżujący, wszechogarniający, iż przez moment zdawał się nawet wyrywać samo pragnienie życia z wnętrza jej duszy. W kolejnej chwili uczucie to ustąpiło, a dziewczyna, chwiejąc się na nogach, zmuszona była plecami oprzeć się o podstawę skały, łapiąc się ręką za serce.
– Mój Boże, jak ja cię przestraszyłem! – wysapał Philip.
– Tak, przestraszyłeś mnie – powiedziała.
Jej gardło nie było zasłonięte, Philip widział jego drżenie, co oznaczało, że dziewczyna czyniła ogromny wysiłek, aby mówić spokojnie. A jej wzrok nie opuszczał go nawet na moment. Kiedy przesunął się o krok w jej stronę, dziewczyna odruchowo przytuliła się mocniej do skały.
– Nie boisz się teraz? – zapytał. – Za nic na świecie nie chciałbym ciebie przestraszyć. I prędzej niż wyrządzić tobie krzywdę, ja sam wolałbym się zabić. Znalazłem się tutaj przez przypadek. Nie widziałem białej kobiety od dwóch lat. Więc się w ciebie wpatrywałem… wpatrywałem… i stałem jak głupi.
Ulga pojawiła się w oczach dziewczyny po usłyszeniu jego słów.
– Dwa lata? Co masz na myśli?
– Byłem daleko stąd, na samym krańcu – mam na myśli Arktykę, uczestniczyłem w rządowym programie obserwacji obszarów dzikich gęsi – wyjaśnił – a teraz właśnie stamtąd wracam.
– Jesteś z Północy? – w jej pytaniu widać było żywe zainteresowanie.
– Tak. Prosto z Zatoki Koronacyjnej. Wyszedłem tutaj na brzeg, aby ugotować papkę ze śliwek. W czasie gdy woda się gotowała, przyszedłem tu, tropiąc niedźwiedzia, i znalazłem ciebie! Nazywam się Philip Weyman, nie mam z sobą nawet jednego Indianina i istnieją trzy rzeczy na tym świecie, na które teraz chętnie bym zamienił swoje imię: jedna to ciasto, druga to pączek, a trzecia…
Dziewczyna odrzuciła do tyłu swoje włosy, a strach całkowicie opuścił jej spojrzenie, gdy teraz patrzyła na niego.
– A ta trzecia? – zapytała.
– To odpowiedź na pytanie – dokończył. – Jak do tego doszło, że znalazłaś się tutaj, 600 mil od czegokolwiek?
Dziewczyna oddaliła się od skały i podeszła w jego stronę. A teraz zobaczył, że była niemalże tak wysoka jak on, szczupła jak trzcina i miała taką wspaniałą postawę i sposób trzymania głowy niczym dziki narcyz, który zawsze kołysze się do muzyki wiatru. Zagięła rękawy, odkrywając swoje białe ręce niemalże do samych ramion, i kiedy uważnie patrzyła na niego, zanim odpowiedziała na pytanie, odrzuciła błyszczącą masę włosów i zaczęła uplatać je w jeden długi warkocz. Strach przed obcym mężczyzną, jakim był dla niej Philip, całkowicie ją opuścił. Teraz była spokojna. A było coś takiego w jej sposobie cichego, a jednocześnie dogłębnego badania jego osobowości, iż on powstrzymał słowa, jakie w innych okolicznościach mógłby wypowiedzieć.
W ciągu zaledwie tych kilku chwil znalazła swoje miejsce w jego życiu. Stała przed nim niczym bogini, wysoka, szczupła i bez uczucia lęku, jej głowa, złoto-niebieska aureola, twarz przepełniona czystością, obraz piękna, siły, onieśmielający go do tego stopnia, iż nadal pozostawał niemy, czekając na dźwięk jej głosu. W jej spojrzeniu nie było teraz ani cienia śmiałości, ani też wyrazu podejrzliwości. Jej oczy były to czyste, głębokie sadzawki aksamitno-niebieskiego koloru, a siła spojrzenia była taka, iż powstrzymywała go przed próbą okłamywania jej. Czuł, że pod ciężarem jej spojrzenia upadłby przed nią na kolana na piasku i oczyściłby swą duszę ze wszystkich ukrytych tam sekretów.
– To nie jest aż tak dziwna rzecz, że powinnam być akurat tutaj – dziewczyna w końcu odpowiedziała. – Zawsze byłam tutaj. Tu jest mój dom.
– Tak, wierzę w to – wysapał Philip. – To jest ostatnia rzecz na świecie, w którą można by uwierzyć, lecz wierzę. Wierzę w to. Coś – lecz nie wiem co – powiedziało mi, że należysz do tego właśnie świata, gdy stałaś tutaj obok skały. Lecz nadal nie mogę zrozumieć. Tysiąc mil od miasta – i ty! To niesamowite. Prawie jak te sny, które śniłem podczas ostatnich 18 miesięcy, i wizje, jakie widziałem podczas trwania tamtej długiej, szaleńczej polarnej nocy na wybrzeżu, kiedy przez całe 5 miesięcy nie widzieliśmy nawet słonecznego blasku. Ale, sama rozumiesz, jak trudno to pojąć.
Szybko swój wzrok przeniósł od niej i skierował spojrzenie ponad skały wąwozu, jak gdyby spodziewając się dostrzec jakiś znak istnienia domu, o którym ona wspominała, albo przynajmniej jakiś ślad ludzkiej obecności – poza dziewczyną oczywiście. Ta zaś szybko odgadła sens jego badawczego spojrzenia.
– Jestem tu sama – powiedziała.
Ton jej głosu bardziej go przeraził niż wypowiedziane przez nią słowa. W jej oczach pojawił się mocniejszy, ciemniejszy blask, gdy obserwowała, jaki skutek jej słowa wywarły na nim. Zatoczyła błyszczącą, białą ręką, nadal mokrą od kropel wody z sadzawki, szerokie półkole, wskazując na rozległą obsypaną barwami jesieni przestrzeń rozciągającą się wokół nich.
– Jestem tu sama – powtórzyła, nadal jednak nie spuszczając wzroku z jego twarzy. – Całkiem sama. To dlatego przestraszyłeś mnie, dlatego się bałam. To jest moja kryjówka i pomyślałam…
Zrozumiał, iż wypowiedziała słowa, które teraz pragnęłaby wycofać. Zawahała się. Usta jej drżały. W tej chwili napięcia mały szary gronostaj obluzował kamień ze skalnego grzbietu, pod którym właśnie stali. Na ten dźwięk, który niespodziewanie doszedł do nich z tyłu za ich plecami, dziewczyna zerwała się z miejsca i w mgnieniu oka dawny straszliwy wyraz strachu znowu pojawił się na jej twarzy. Lecz teraz Philip zobaczył coś w jej obecnym stanie krańcowego przerażenia, czego nie dostrzegł za pierwszym razem, będąc wówczas zbyt zakłopotany i zbyt onieśmielony, aby to dostrzec wcześniej. Jej pierwsze uczucie strachu, wtedy gdy go ujrzała, było tak ostre i wyraziste, iż nie zdołał dostrzec, co z tego strachu u niej pozostało, kiedy ją wreszcie opuścił. Lecz teraz stało się to dla niego całkiem jasne i wyraz spojrzenia, jaki pojawił się na jego twarzy, powiedział jej aż nadto wyraźnie o dokonanym przez niego odkryciu.
Piękno jej twarzy, kolor oczu, włosy, cud jej obecności 600 mil od cywilizacji sprawiał, iż wtedy stał jak zaczarowany. Wówczas widział tylko ciemny blask i cudowny błękit jej oczu. Teraz ujrzał jednak, iż oczy te cudowne w swoim pięknie były nawiedzane przez coś, co starała się tak usilnie zwalczyć – badawcze spojrzenie ściganego zwierzęcia, jakie teraz mocno płonęło w jej oczach i którego on sam nie mógł być absolutnie przyczyną. Wielki smutek oraz wszechogarniający ją strach, tkwiący gdzieś w głębi duszy, przenikał na wskroś jej pozorne uczucie obojętności, z jaką starała się mówić do niego. Wiedział, iż kobieta toczy walkę z sobą, a nerwowo wykręcane palce ręki, trzymanej w okolicach serca, były bardziej wymowne niż wszelkie jej wypowiedziane słowa. Zbliżył się więc do niej i wyciągnął ku niej rękę, a kiedy przemówił, jego głos rozbrzmiewał tonem, który sprawiał, że mężczyźni czuli do niego respekt, a kobiety nabierały zaufania.
– Powiesz mi to, co chciałaś powiedzieć? – zapytał delikatnym, błagalnym tonem. – To jest twoja kryjówka, a ty myślałaś – co? Myślę, że odgadłem. Pomyślałaś, że jestem kimś zupełnie innym, kimś, kogo masz powody, aby się obawiać.
Nie odpowiedziała. Było to tak jakby w pełni nie zdołała go przejrzeć. Wyraz jej oczu mu to powiedział. Nie patrzyły na niego, lecz spoglądały w głąb jego duszy. A były tak miękkie i cudowne jak leśne fiołki. Odkrył, że ich spojrzenia wzajemnie się spotkały, a oboje są już tak blisko siebie, że z łatwością mógłby wyciągnąć rękę i ją dotknąć. Powoli ich spojrzenia zaczęła przesłaniać delikatna łagodna mgiełka. A potem w jakiś cudowny sposób zobaczył, jak w kącikach jej oczu gromadzą się łzy, jakby kropelki rosy zbierały się ponad słodkimi płatkami kwiatu. I przez chwilę kobieta nadal nie mogła przemówić. Potem pojawiło się delikatne drżenie w jej gardle, a z ust wyszedł szybki, łagodny oddech.
– Tak myślałam, że jesteś kimś innym – kimś kogo się obawiam – powiedziała po chwili. – Lecz dlaczego powinnam ci o tym powiedzieć? Jesteś stamtąd, z miejsca, które wy tak dumnie nazywacie cywilizacją. Nie powinnam ci ufać właśnie z tego powodu. No więc dlaczego, dlaczego miałabym ci o tym powiedzieć?
W jednej chwili Philip znalazł się przy niej. Ujął jej drżące palce w swoją szorstką, surową od śnieżnych burz i arktycznych wiatrów dłoń. A w jego postawie było coś, co sprawiło, że paraliżujące uprzednio dziewczynę koszmarne uczucie strachu opuściło ją całkowicie.
– Dlaczego? – zapytał. – Posłuchaj więc, a ja ci powiem. Cztery lata temu przybyłem do tej krainy, stamtąd – prosto ze świata, który oni nazywają cywilizacją. Przybyłem tutaj ze zniszczonymi marzeniami i niespełnionymi ideami. Wszystko to, w co uprzednio wierzyłem, legło kompletnie w gruzach. A tutaj odnalazłem prawdziwy kraj Boga. Odnalazłem nowe ideały oraz nowe marzenia. Zabieram więc je ze sobą w drogę powrotną. A one nigdy nie zostaną zniszczone, tak jak to się stało z poprzednimi, ponieważ teraz odnalazłem coś, co sprawi, że będą żyć nadal. A tym czymś jesteś TY! Nie pozwól, aby moje słowa cię przeraziły, one są tak czyste jak te słońce, które teraz świeci nad naszymi głowami. Jeśli teraz odejdziesz – jeśli więc ponownie ciebie już nie zobaczę – to wypełniłaś ten przecudny świat dla mnie. A jeśli będę mógł coś zrobić, żeby to udowodnić, aby móc uczynić cię szczęśliwszą, dlatego dziękuję dobremu Bogu, że wysłał mnie tu na ten brzeg, abym ugotował papkę ze śliwek.
Puścił jej dłoń i cofnął się krok.
– To właśnie dlatego powinnaś mi o tym powiedzieć – zakończył.
Nagła niespodziewana zmiana pojawiła się w oczach i na twarzy dziewczyny. Szybko i gwałtownie oddychała. Zobaczył nagłe drżenie w jej gardle. Rumieniec pojawił się na jej policzkach. Usta były częściowo rozchylone, zaś oczy świeciły jak gwiazdy.
– Jesteś więc gotów dużo dla mnie zrobić? – pytała go głosem niemalże pozbawionym tchu. – Dużo i jak… CZŁOWIEK?
– Tak.
– CZŁOWIEK, jak jeden z ludzi z kraju Boga? – powtarzała.
Skłonił swoją głowę.
Wolno, tak wolno, iż zdawać by się mogło, że ona się wcale nie porusza, zbliżyła się do niego.
– A kiedy to uczynisz, czy wówczas zechcesz dobrowolnie odejść i obiecać, iż nigdy mnie już więcej nie zobaczysz i nie poprosisz o nagrodę? Czy gotów jesteś przysiąc to?
Ręka dziewczyny dotknęła jego ramienia, a jej oddech stał się szybki i napięty, gdy czekała na jego odpowiedź.
– Jeśli tego sobie życzysz, tak – odpowiedział.
– Prawie że wierzę – usłyszał, jak gdyby słowa te wypowiedziała wyłącznie dla siebie. Odwróciła się do niego ponownie i coś na kształt wyrazu wiary i nadziei przemieniło jej twarz. – Wracaj więc do twojego ognia i twoich śliwek – powiedziała szybko i przelotny uśmiech przeszedł przez jej usta. – Potem, za pół godziny przyjdź do wąwozu do miejsca, gdzie ścieżka skręca pomiędzy skały. Tam mnie odnajdziesz.
Szybko pochyliła się i pochwyciła małą torbę oraz szczotkę leżącą na piasku. Potem, nie oglądając się na niego ponownie, pobiegła szybko poza wielką skałę. Ostatnim obrazem, jaki ujrzał Philip, było wspaniałe piękno jej włosów, które falowały za nią na kształt chmury w słonecznym blasku.
W to, że spotkanie sprzed ostatnich kilku minut zdarzyło się naprawdę, a nie było tylko jakimś cudownym przywidzeniem tego czerwonego i złotego świata, który ponownie leżał cicho i bez życia dookoła niego, Philip z trudem mógł uwierzyć, kiedy wracał z powrotem do swojej łodzi i ognia. Odkrycie istnienia tej dziewczyny, ukrytej 600 mil od cywilizacji, na obszarze tej dzikiej krainy prawie że terra incognita1, dla białego człowieka stanowiło rzecz wystarczającą, aby wprawić go w zakłopotanie. A właśnie teraz, gdy nogami wykopał żarzące się węgle drzewne spod gotujących się naczyń i spoglądał na zegarek, aby w sposób dokładny ustalić czas, zaczął zdawać sobie sprawę, że nawet jeszcze setna część tego cudu nie została przez niego odkryta.
Teraz, kiedy został już sam, pytanie za pytaniem, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi, przeskakiwało przez jego mózg, a każda żyłka w jego ciele pulsowała z dziwnego podniecenia. Ani przez chwilę nie wątpił w to, co mu powiedziała. Ten świat – lasy dookoła niego, jeziora, błękitne pogodne niebo było jej domem. A jednak, walcząc na próżno, aby rozwikłać tę zagadkę, powiedział sobie w następnej chwili, iż to wszystko nie może być jednak prawdą. Jej głos nie przypominał niczego z tej dzikiej krainy – z wyjątkiem jej słodyczy. Żadna skaza nie zanieczyściła czystości jej mowy. Ona wzniosła się ponad nim, niczym królowa z jakiegoś cudownego królestwa, nie zaś prosta leśna dziewczyna. A jednak w rysach jej twarzy dostrzegł duszę kogoś, kto widział świat tak, jakby ten świat żył gdzieś za ścianą lasu. A jednak wierzył jej. To był jej dom. Jej włosy, oczy oraz na podobieństwo kwiatu szczupłość jej pięknego ciała – i coś więcej, coś, czego nie mógł dostrzec, lecz wyczuł w jej obecności, powiedziało mu, że tak właśnie było. Ten cudowny świat rozciągający się wokół niego był to właśnie jej dom. Lecz dlaczego, w jaki sposób?
Rozsiadł się wygodnie na skale, trzymając otwarty zegarek w ręce. Jednej rzeczy mógł być całkiem pewien. Dziewczyna była przygnieciona przez dziwny strach. To nie była obawa przed samotnością, przed zgubieniem się, przed jakimś przypadkowym niebezpieczeństwem, które zrodziło się w jej wyobraźni. To była o wiele większa, poważniejsza rzecz. Ona to sama mu wyznała – nie otwarcie, lecz w sposób zupełnie wystarczający, aby zrozumiał, iż obawia się konkretnego prześladowcy. Myśl ta wywołała u niego lekki dreszcz radości, stan pewnego rodzaju uniesienia. Zeskoczył ze skały i zszedł do samego brzegu jeziora, penetrując badawczym wzrokiem toń wodną, rzucając ku niej żywe, wyzywające spojrzenie. W takich chwilach zapomniał, że cywilizacja czeka na niego, iż przez ostatnich 18 miesięcy był sam na krawędzi życia i śmierci, na tym nagim i barbarzyńskim krańcu ziemi. W jednej chwili, na przestrzeni kilku minut, jego świat skurczył się do tego stopnia, że teraz tylko dwie rzeczy miały dla niego znaczenie – otulone jesienią lasy i dziewczyna. Poza tymi rzeczami nie myślał o niczym innym, jak tylko o upływających minutach, które teraz wlekły się dla niego jak 30 ciężarków ołowiu.
Kiedy wskazówka jego zegarka zaznaczyła 25 z przepisanych 30 minut, ruszył w kierunku sadzawki. Miał niewielką nadzieję, że ona już będzie, gdy przekraczał grzbiet skalny. Lecz jeszcze nie wróciła. Spojrzał w głąb wąwozu, a potem na czysty biały piasek tuż przy samej krawędzi wody. Tam były zaznaczone wyraźnie ślady jej butów – małe wąskie odciski buta z obcasem! Uśmiechnął się, gdyż każde nowe odkrycie, jakie napotkał, a dotyczące dziewczyny, wywoływało u niego szczery zachwyt. Mieszkanka lasu, jak dobrze wiedział, nosiłaby mokasyny, będąc 600 mil od cywilizacji.
Gdy już miał przeskoczyć przez wąski przesmyk sadzawki, zauważył biały obiekt, niemalże zakopany w piasku, i wydobył go. Była to chusteczka i samo to było dla niego kolejnym zaskoczeniem. W czasie ich pierwszego spotkania nie studiował dokładnie ubioru dziewczyny, zauważył tylko, że jej suknia była delikatna, ciasno przylegająca do ciała, koloru niebieskiego. Chusteczkę jednak obejrzał bardziej dokładnie. Była uszyta z najprzedniejszego płótna, obramowana koronką i tak miękka, iż z łatwością mógłby ją ukryć w swojej dłoni. Od niej dolatywał do niego delikatny zapach słodkiego skalnego fiołka. Dobrze wiedział, że jest to skalny fiołek, gdyż niejeden raz miażdżył kwitnące kwiaty w swoich dłoniach. Wepchnął ów kawałek płótna w kieszonkę na piersi swojej flanelowej koszuli i następnie szybkim krokiem ruszył w głąb wąwozu.
100 jardów ponad nim strumień skręcał gwałtownie i w tym właśnie miejscu wąski pasek leśnej łąki dochodził aż do samej krawędzi jeziora. Szybko więc znalazł się na niskim brzegu i stanął twarzą w twarz z dziewczyną.
Słyszała wcześniej, jak nadchodził, i czekała już na niego, a na jej ustach pojawił się lekki powitalny uśmiech. Zakończyła właśnie swoją toaletę. Uplotła swoje prześliczne włosy, zostały ułożone w gęsty błyszczący diadem na jej głowie. Wokół jej gardła delikatnie szumiały koronki, a delikatny meszek falbanek spowijał jej nadgarstki. Była bardziej piękna niż kiedykolwiek i jeszcze bardziej królewska, gdy tak stała przed nim. Była sama. Zobaczył to w swoim pierwszym, szybkim spojrzeniu.
– Nie jadłeś śliwek? – zapytała i po raz pierwszy zobaczył radosne ogniki błyszczące w jej oczach.
– Nie. Ja… wykopałem ogień spod nich – odpowiedział.
Szybko odgadł znaczenie jej słów i nagły, lecz bardzo wymowny ruch jej ręki. W bliskiej odległości od nich był rozbity mały namiot, a na trawie przed tymże namiotem rozłożony biały obrus, zaś na nim rozstawiony posiłek, jakiego nie oglądał przez poprzednie dwa lata.
– Cieszę się – powiedziała, a kiedy ich spojrzenia wzajemnie się spotkały, dostrzegł w jej oczach bijący z nich blask przyjacielskiego humoru. – One mogłyby zepsuć twój apetyt, a ja postanowiłam zaprosić cię na obiad, który zjesz razem ze mną. Niestety nie mogę cię poczęstować szarlotką czy też pączkiem, lecz mam tutaj ciasto owocowe z własnego wypieku oraz własnoręcznie przeze mnie zrobiony słoik dżemu. Czy zechcesz się do mnie przyłączyć?
Zasiedli do czekającej już na nich uczty i dziewczyna pochyliła się, aby nalać mu filiżankę herbaty z dzbanka, który był już przygotowany i czekał. Jej śliczna głowa była blisko niego, wpatrywał się w niemym podziwie w jej gęste, błyszczące, splecione warkocze i delikatne, łagodne, kształtne zarysy policzków oraz szyi. Naraz dziewczyna przechyliła się do tyłu i wychwyciła jego spojrzenie. Słowa, które miała już na ustach, pozostały niewypowiedziane, radosny wyraz znikł z jej spojrzenia. Zaś na jego policzkach pojawił się rumieniec.
– Wybacz mi, jeśli w moim zachowaniu jest coś, czego nie rozumiesz – błagał. – Przez minione tygodnie zastanawiałem się, jak będę się zachowywał, kiedy znowu spotkam białych ludzi. Być może nie jesteś w stanie tego pojąć. Lecz być tam przez 18 miesięcy i przez te 18 miesięcy nie słyszeć nawet głosu kobiety, nie widzieć nawet zarysu jej twarzy, być zmuszonym do życia tylko z marzeniami – czasami moje zachowanie może się wydawać trochę dziwne. Czyż jesteś w stanie to zrozumieć chociaż trochę?
– Bardzo dużo – odpowiedziała tak szybko, iż poczuł wewnętrzną ulgę. – Z początku całkiem ci nie wierzyłam, ale teraz zaczynam wierzyć. Widzę, że jesteś szczery. Lecz nie mówmy o sobie teraz przy obiedzie. Czy lubisz takie ciasto?
Dała mu do skosztowania kawałek tak wielki jak jego pięść, a on natychmiast odgryzł końcówkę.
– Wyborne! – wykrzyknął natychmiast. – Pomyśl – nic tylko czerstwy chleb, chleb, chleb i to przez całe dwa lata i tylko 6 uncji dziennie przez ostatnie pół roku! Nie masz nic przeciwko temu, jak zjem je całe – ciasto mam na myśli?
Dziewczyna bardzo poważnie zaczęła kroić na ćwiartki ciasto, jakie jej jeszcze pozostało.
– To jest jeden z największych komplementów, jaki mogłeś mi okazać – powiedziała. – Lecz czy nie zechciałbyś go zjeść razem z ugotowanym językiem oraz z dodatkiem odrobiny homara z puszki, a także marynatą…
– Marynaty! – przerwał jej. – Właśnie o ciasto i marynatę – błagam! Marzyłem o marynatach, będąc tam. Przychodziły do mnie w moich snach, wielkie jak góry, a pewnej nocy śniłem o tym, jak goniłem marynatę, która miała nogi, przez całe godziny, a gdy ją w końcu złapałem, wtedy przemieniła się w górę lodową. Błagam, pozwól mi zjeść właśnie ciasto i marynatę!
Lecz za jego słowami dziewczyna dostrzegła też drugą prawdę – stan krańcowego zagłodzenia. Zawstydzony próbował to przed nią ukryć. Odmówił przyjęcia trzeciego, dużego kawałka ciasta, lecz włożyła go, pomimo protestów, w jego dłoń. Nalegała tak uparcie, iż w końcu zjadł ostatni kawałek ciasta i ostatnią marynatę, jaka jeszcze pozostała w butelce, którą uprzednio otworzyła.
Kiedy skończył, dziewczyna powiedziała:
– Teraz wiem.
– Co?
– To, że mówiłeś prawdę, że byłeś przez długi czas na Dalekiej Północy, a teraz stamtąd powracasz, i że nie muszę się już obawiać tego, czego wcześniej się obawiałam.
– A ten strach? Powiedz mi.
Odpowiedziała bardzo spokojnie, lecz w jej oczach oraz rysach twarzy pojawił się wyraz rozpaczy, który do tej pory pozostawał dla niego niemalże niewidoczny.
– Myślałam przez ostatnie 30 minut, kiedy odszedłeś – powiedziała. – I zdałam sobie wówczas sprawę, jak niemądrze postąpiłam, mówiąc ci wtedy tak wiele. Przez jedną szaloną chwilę myślałam, że możesz mi pomóc w sytuacji, która jest dla mnie tak straszliwa jak te, które spotykałeś, przebywając miesiącami w czasie trwania nocy polarnej w Arktyce. Lecz jest to niemożliwe. Wszystko, o co mogę cię teraz prosić – wszystko to, czego mogę od ciebie żądać, jeśli oczywiście twoje słowa są prawdziwe i jesteś człowiekiem honoru – to abyś zostawił mnie i nigdy nikomu nie wspomniał nawet szeptem o naszym spotkaniu. Czy zechcesz mi to obiecać?
– Obiecać, to oznaczałoby dla mnie po prostu skłamać – powiedział to wolno, a jego ręka nerwowo ściskała kolano. – Jeśli jest powód – bardzo ważny powód, dla którego powinienem cię opuścić – to wtedy odejdę.
– Więc domagasz się powodu?
– Domaganie się przyczyny byłoby z mej strony… – zawahał się, a ona dodała:
– Nierycerskie. Tak, a nawet o wiele bardziej – odpowiedziała delikatnie.
Philip pochylił głowę przez moment i wówczas dziewczyna zobaczyła odcień szarości w jego jasnych blond włosach, bezwład jego silnych ramion, rodzaj wyrazu bezsilności w jego postawie. Nowy blask światła znowu rozpromienił jej twarz. Uniosła rękę, jakby pragnąc go dotknąć, i natychmiast opuściła ją w dół w momencie, w którym podniósł na nią swój wzrok.
– Czy pozwolisz, abym ci pomógł?
– Gdyby to tylko mogło być prawdą – wyszeptała, kierując swój wzrok nie na niego, lecz gdzieś ponad nim. – Gdybym tylko mogła tobie zaufać, tak jak czytałam, że w dawnych czasach damy ufały swoim rycerzom. Lecz teraz – zdaje się to być niemożliwe. W tamtych czasach, setki lat temu, sądzę, iż kobiecość była wartością bliską samemu Bogu. Mężczyźni walczyli za nią i dla niej, aby zachować ją czystą i świętą. Gdybyś wtedy przyszedł do mnie, opuściłbyś swoją lancę i walczyłbyś dla mnie bez zadawania pytań, bez domagania się powodu, bez zastanawiania się, czy miałam rację, czy też nie – walczyłbyś tylko dlatego, że byłam kobietą. Teraz jest odmiennie. Jesteś bowiem częścią cywilizacji, a nawet gdybyś zrobił wszystko to, o co mogłabym cię poprosić, uczyniłbyś to tylko dlatego, że miałbyś przed sobą nagrodę. Ja wiem. Zajrzałam w głąb twojej duszy. Zrozumiałam. Nagrodą tą byłabym JA!
Spojrzała mu prosto w oczy, jej pierś drżała, a głos dziewczyny przeszedł niemalże w szloch, co sprawiło, iż nie mógł on zaprzeczyć prawdziwości jej słów.
– Trafiłaś w sedno – powiedział, a jego głos miał dziwne brzmienie nawet dla niego samego. – I nie jest mi wcale przykro z tego powodu. Cieszę się, że to dostrzegłaś i rozumiesz. Zdawać by się mogło, iż jest rzeczą niemal nieprzyzwoitą z mojej strony mówić ci o tym, gdy znam cię zaledwie od tak krótkiego czasu. Lecz czuję tak, jakbym znał się już od wieków – gdyż zawsze żyłaś w moich snach i marzeniach. Dla ciebie gotów byłbym pójść nawet na najdalszy kraniec ziemi. I mogę uczynić dla ciebie to, co inni mężczyźni uczyniliby wieki temu. Ich nazywano rycerzami. Ty możesz nazwać mnie mężczyzną!
Słysząc jego słowa, dziewczyna wstała z miejsca, na którym dotąd siedziała. Spojrzała następnie na obsypane złotymi promieniami światła ściany lasu, które niczym wzburzone fale na rozszalałym przez żywioł morzu cofały się w oddali, a słońce oświetlało jej cudowną koronę z włosów, w całej jej pięknie i chwale. Lecz jedna z jej rąk była nadal mocno przyciśnięta do jej piersi. Teraz oddech stawał się jeszcze szybszy, a rumieniec pogłębił się na jej policzkach do tego stopnia, jakby zostały one poplamione sokiem ze świeżo wyciśniętych owoców dzikiej winorośli. Philip powstał również i stanął przy niej. Jego ramiona były pochylone. Również i jego spojrzenie zawędrowało tam, dokąd wcześniej zawędrował wzrok dziewczyny. Kiedy z kolei ujrzał obsypane złotymi i czerwonymi barwami jesieni odległe krańce lasu rozpływające się na tle błękitu bezkresnego nieba, poczuł nowy i wspaniały ogień, jaki rozpalił się teraz w jego żyłach. Ich wzajemnie spojrzenia od cudów przyrody zwróciły się ku sobie – wzajemnie się spotykając. Philip wyciągnął do dziewczyny swą rękę. I z wolna jej ręka, dotąd kurczowo przyciśnięta do serca, zadrżała, nim piękna nieznajoma mu ją podała.
– Jestem całkiem pewien, że cię teraz rozumiem – powiedział, a jego głos był cichy, lecz mocny, waleczny głos na nowo zrodzonego mężczyzny. – Będę więc twoim rycerzem, takim samym jak ci, o których to czytałaś, że żyli dawno temu. Nie będę oczekiwał nagrody, która nie będzie ofiarowana z dobroci serca. A teraz, czy zechcesz pozwolić, abym ci pomógł?
Przez moment niczym dawna dama pozwoliła mu trzymać swą dłoń. Potem łagodnie cofnęła ją i odeszła od niego kilka kroków do tyłu.
– Najpierw musisz zrozumieć, zanim mi się zaofiarujesz – powiedziała. – Nie mogę ci powiedzieć, jakiego rodzaju mam kłopoty. Tego się nigdy nie dowiesz. A kiedy będzie już po wszystkim i pomożesz mi przejść przez tę otchłań, wtedy dla ciebie nastanie największy czas próby. Wierzę, iż kiedy powiem ci tę ostatnią rzecz, którą będziesz musiał uczynić, wtedy to uznasz mnie za potwora i odejdziesz. Lecz to jest konieczne. Jeśli masz dla mnie walczyć, to będziesz walczył w kompletnych ciemnościach. Nie będziesz wiedział, dlaczego robisz rzeczy, o zrobienie których cię poproszę. Możesz oczywiście zgadywać, lecz nigdy nie odgadniesz prawdy, choćbyś miał żyć nawet tysiąc lat. Twoją jedyną nagrodą będzie świadomość, że walczyłeś dla kobiety i ocaliłeś ją. A teraz, czy nadal chcesz mi pomóc?
– Nie jestem w stanie tego pojąć – wyjąkał. – Ale, tak, nadal gotów jestem zaakceptować to, co nieuniknione. Obiecałem ci, że będę tak postępował, jak to robili ci dawni rycerze, o których marzyłaś. A zostawić cię teraz, byłoby – odwrócił swoją głowę w geście bezsilności – uczynić z mojego życia pustkę i to na zawsze. Powiedziałem ci to. Lecz nie będziesz w stanie tego pojąć, ani w to uwierzyć, dopóki tego nie uczynię. Kocham cię.
Mówił to tak cichym głosem i tak bezbarwnym, jakby słowa te czytał z jakiejś książki. Lecz ton wypowiedzi czynił je przekonywującym. Dziewczyna poderwała się i nagła bladość opanowała jej policzki. Lecz wkrótce potem na jej twarzy powrócił gorączkowy rumieniec.
– Właśnie w tym czai się niebezpieczeństwo – szybko powiedziała. – Lecz wypowiedziałeś słowa takie, jakie sobie życzyłam, abyś je powiedział. To jest właśnie to niebezpieczeństwo, które musi zostać zakopane – głęboko – bardzo głęboko. I ty to uczynisz. Nie będziesz zadawał jakichkolwiek pytań, na które nie będę sobie życzyła udzielać ci odpowiedzi. Będziesz dla mnie walczył, w mroku, wiedząc tylko, że to o co cię poproszę, abyś dla mnie uczynił, nie jest rzeczą złą ani też grzeszną. A w końcu… – dziewczyna zawahała się, a jej twarz stała się tak twarda i napięta jak jego własna. – A na sam koniec – wyszeptała – twoją największą nagrodą będzie świadomość, że wypełniając tę rycerskość dla mnie, zdobyłeś to, czego nie ofiarowałabym innemu mężczyźnie. Świat bowiem może zaofiarować tylko jednego takiego człowieka jak ty dla kobiety. Gdyż twoja wiara musi być bezgraniczna, twoja miłość musi być tak czysta jak te wysuszone fiołki tam pomiędzy skałami, jeśli masz zwycięsko przejść przez próbę, jaka jest przed tobą. Pomyślisz o mnie, że jestem szalona, kiedy się to wszystko skończy. Lecz ja jestem przy zdrowych zmysłach. Daleko stąd, w Snowbird Lake Country2 jest mój dom. Jestem tu sama. Żaden biały mężczyzna czy też biała kobieta mi nie towarzyszą. Jako mój rycerz, jedyna nadzieja zbawienia, której teraz kurczowo się trzymam, powrócisz razem ze mną do tego miejsca – jako mój mąż. Dla wszystkich tam pozostałych, z wyjątkiem nas samych, będziemy mężem i żoną. Będę nosić twoje nazwisko – albo takie, jakie przybierzesz i pod którym będziesz tam znany. A już na samym końcu tego wszystkiego, w godzinie triumfu, kiedy będziesz już wiedział, że wyciągnąłeś mnie bezpiecznie z otchłani, na krawędzi której teraz stoję, odejdziesz z powrotem do puszczy i… – zbliżyła się do niego i położyła dłoń na jego ramieniu – nigdy już nie wrócisz – mówiła to tak łagodnym tonem, iż z trudem słyszał jej słowa. – Umrzesz dla mnie, dla wszystkich, którzy tam będą cię znali.
– Dobry Boże! – wysapał i skierował swój wzrok ponad nią, tam gdzie obsypane złotą jesienią lasy zdawały się rozpływać na tle bezkresnych obszarów niebios.
1 Ziemia nieznana.
2 Kraj Jeziora Zięby.
W taki właśnie sposób oboje stali tak przez dłuższą chwilę. Ani przez moment wzrok dziewczyny nie opuszczał jego twarzy, zaś Philip patrzył prosto przed siebie, ponad głową dziewczyny, w odległą i promienną przestrzeń masywów górskich, których stoki porośnięte były lasami. Dziewczyna, jako pierwsza, zaczęła ulegać emocjom. Policzki na przemian bladły jej i czerwieniały, miękkie koronki obramowujące jej gardło szybko podnosiły się i opadały. W jej oczach oraz rysach twarzy pojawił się taki wyraz, którego wcześniej nigdy nie ośmieliłaby się wyjawić wcześniej przed nim – nieme i błagalne spojrzenie przepełnione wyrazem lęku i rozpaczy, które omal nie przerodziło się w bezsilny płacz.