Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Przewrotny romans, którego akcja rozgrywa się w przededniu I wojny światowej w monarchii austro-węgierskiej. Bogata jedynaczka, przykuta kalectwem do fotela, obdarza iście szaloną miłością młodego oficera ułanów, który odwzajemnić się może jedynie litością. Ale okazuje się, że to również wielkie uczucie. Zawarte w powieści studium litości należy do najpiękniejszych w całej literaturze. Skomplikowana i pełna niespodzianek gra namiętności, analizowana z freudowską przenikliwością, prowadzi do tragicznego finału. "Niecierpliwość serca" to pasjonująca i przejmująca do głębi lektura.
[Opis okładkowy]
/Niecierpliwość serca, Stefan Zweig, 1994 rok, ISBN 8370792189, Muza/
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Krasnymstawie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Rok wydania: 1994
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
STEFAN
ZWEIG
Niecierpliwość serca
Przełożyła
ZOFIAPETERSOWA
© for this Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1994
ISBN 83-7079-218-9
MUZA SA
Warszawa 1994
Istnieje litość dwojakiego rodzaju. Jedna, małoduszna i sentymentalna, która właściwie jest tylko niecierpliwością serca, pragnącego się jak najprędzej uwolnić od przykrych wzruszeń, wywołanych przez cudze cierpienie - nie jest to wcale współczucie, lecz instynktowne odsuwanie cudzego cierpienia od własnej duszy. I ta druga - jedynie wartościowa - litość nie sentymentalna, ale twórcza, litość, która wie, czego chce, i zdecydowana jest cierpliwie a współczująco przetrwać aż do kresu sił i nawet poza ich kres.
„Kto posiada, temu będzie dane”, słowa te z Księgi mądrości może każdy pisarz spokojnie potwierdzić innymi słowy: „Kto wiele opowiada, temu i inni chętnie opowiadają”. Nie [nieczytelne] a bardziej rozpowszechnionego przekonania iż fantazja pisarza pracuje bez przerwy i że z niewyczerpanych jej zasobów czerpie on stale zdarzenia i historie. W rzeczywistości wystarcza, aby obserwował życie i ludzi, a jeżeli zachował wzmożoną zdolność patrzenia i słuchania, znajdą oni w nim z pewnością swego odtwórcę. Kto niejednokrotnie próbował analizować życie ludzkie, temu chętnie ludzie opowiadają o zmiennych kolejach swego losu.
Niniejsze zdarzenie opowiedziano mi także niemal w całości w takiej formie, jaką tu pozostawiłem, i zrobiono to w sposób zgoła nieoczekiwany. Ostatnio w Wiedniu, zmęczony rozmaitymi sprawunkami, wyszukałem podmiejską restaurację, o której wiedziałem, że od dawna nie jest już w modzie i mało osób w niej bywa. Zaledwie jednak wszedłem, z przykrością skonstatowałem, że się omyliłem. Zaraz od pierwszego stolika wstał pewien znajomy i z oznakami szczerej radości, na którą nie zareagowałem takąż wylewnością, zaprosił mnie, abym zajął przy nim miejsce. Minąłbym się z prawdą, twierdząc, iż ów uprzejmy pan był człowiekiem mało obytym lub wręcz niemiłym. Należał do tego rodzaju niewymuszenie towarzyskich ludzi, którzy skwapliwie, jak dzieci zbierające znaczki pocztowe, kolekcjonują znajomości i dlatego specjalnie są dumni z każdego egzemplarza swych zbiorów. Dla tego dobrodusznego dziwaka, zdolnego i wykształconego archiwariusza, cała treść życia ograniczała się do skromnej satysfakcji, aby przy różnych nazwiskach, które się od czasu do czasu wymienia w prasie, mógł powiedzieć z zarozumiałą pewnością siebie: „Mój dobry przyjaciel” albo: „Ach, tego właśnie wczoraj spotkałem”, lub „ Mój przyjaciel A. powiedział mi, a mój przyjaciel B. sądzi”, i rzucać tak nazwiskami bez przerwy, aż do ostatniej litery alfabetu. Można było na nim z całą pewnością polegać, iż będzie [nieczytelne] swych przyjaciół, a do każdej artystki [nieczytelne] nazajutrz rano z potęgowaniem. Nie zapominał o żadnych urodzinach, przemilczał przykre notatki dziennikarskie, zaś pochlebne przesyłał z serdeczną radością. Nie był więc człowiekiem nieobytym czy niesympatycznym, gdyż oddawał usługi szczerze i czuł się szczęśliwy, gdy go ktoś poprosił o drobną grzeczność, a przede wszystkim, gdy mu umożliwiono powiększenie zbioru jego ciekawych znajomości o nowy obiekt.
Nie trzeba jednak takiego pana „Wszędobylskiego” - żartobliwym tym przezwiskiem obejmuje się zazwyczaj w Wiedniu ów rodzaj dobrodusznych trutniów wśród wielorakiej grupy snobów - nie potrzeba więc bliżej opisywać, gdyż każdy go zna i wie, że nie można bez popełnienia nietaktu obronić się jego wzruszającej nieszkodliwości. Zrezygnowany usiadłem więc przy nim i minął już kwadrans na pogawędce, gdy do lokalu wszedł wysoki pan, zwracając uwagę swą rumianą, młodzieńczą twarzą i pikantną siwizną na skroniach; charakterystycznie wyprostowana postawa zdradzała byłego wojskowego. Z właściwym sobie pośpiechem sąsiad mój zerwał się i ukłonił; ale obcy pan odpowiedział mu raczej z pewną obojętnością. Nowy gość jeszcze nie zdążył nic zamówić u spiesznie nadbiegłego kelnera, gdy mój przyjaciel Wszędobylski przysunął się do mnie i szepnął:
Ponieważ od dawna znałem jego dumę kolekcjonera, jego pragnienie, aby każdym mniej więcej interesującym egzemplarzem mógł w swym zbiorze znajomości czym prędzej się pochlubić, a prócz tego obawiałem się zbyt długich wyjaśnień, odrzekłem krótko:
Moja obojętność wzburzyła jednak jeszcze bardziej zbieracza nazwisk [nieczytelne] zasłaniając sobie usta ręką, szepnął cichutko:
Ponieważ fakt powyższy wcale mnie nie wzruszył, zaczął mi opowiadać z zapałem godnym patriotycznych wypisów szkolnych, jakich czynów ów rotmistrz Hofmiller dokonał najpierw w kawalerii, potem w czasie wywiadowczego lotu nad Piawą, gdzie podobno sam zestrzelił trzy samoloty, a wreszcie w kompanii karabinów maszynowych, gdy zajął i przez trzy dni sam utrzymywał odcinek frontu. Wszystko to rozmówca mój podawał z wieloma szczegółami (które tu pomijam), wyrażając co chwila bezgraniczne zdziwienie, że nigdy nie słyszałem o tym wspaniałym człowieku, którego przecież sam cesarz Karol osobiście udekorował odznaczeniem najrzadszym w armii austriackiej.
Mimo woli dałem się skusić i spojrzałem na sąsiedni stolik, aby wreszcie ujrzeć z odległości dwóch metrów owego patentowanego bohatera. Ale natknąłem się na twarde, odpychające spojrzenie, które zdawało się mówić: „Czy ci ten jegomość już coś o mnie nablagował? Nic nie ma we mnie ciekawego!” Jednocześnie pan ów, nie kryjąc niezadowolenia, ostentacyjnie odsunął krzesło na bok i energicznie usiadł plecami do nas. Trochę zażenowany odwróciłem wzrok i starałem się, aby nawet obrusa na sąsiednim stole nie zaczepić więcej spojrzeniem. Wkrótce potem pożegnałem się z moim poczciwym gadułą, ale zauważyłem wychodząc, że się już przysiadł do owego bohatera, prawdopodobnie po to, aby teraz jemu z kolei z równą gorliwością udzielić informacji o mnie, jak mnie udzielił o nim.
To było wszystko. Krótka wymiana spojrzeń - i z pewnością byłbym zapomniał o tym pobieżnym spotkaniu, gdyby przypadek nie zrządził, że już nazajutrz w pewnym towarzystwie spotkałem się oko w oko z owym nieprzystępnym panem, który zresztą w smokingu wyglądał jeszcze bardziej reprezentacyjnie i elegancko niż wczoraj w ubraniu sportowym. Obydwaj z trudem powstrzymaliśmy lekki uśmiech, ów niedostrzegalny uśmiech, jaki w liczniejszym gronie wymieniają między sobą ludzie, których łączy wspólna, pilnie strzeżona tajemnica. Poznał mnie, jak i ja jego poznałem, i prawdopodobnie jednakowo złościło nas lub bawiło niepowodzenie wczorajszego pośrednika. Zrazu unikaliśmy rozmowy ze sobą, co zresztą było bezcelowe, gdyż dokoła wrzała dyskusja.
Treść jej będzie zrozumiała, gdy zdradzę, że działo się to w 1938 roku. Późniejsi kronikarze naszych czasów stwierdzą kiedyś, że w roku 1938 prawie każda rozmowa we wszystkich krajach naszej zbulwersowanej Europy tyczyła się domysłów o możliwości czy też niemożliwości wybuchu nowej wojny światowej. Powyższy temat fascynował bezapelacyjnie każde towarzystwo i niekiedy miało się uczucie, że to nie ludzie dążą do wyładowania swego strachu w domysłach i nadziejach, lecz jakby sama atmosfera, podniecająca, pełna tajemniczego napięcia.
Rozmowę zaczął pan domu, adwokat z zawodu, a despota z charakteru. Banalnymi argumentami usiłował udowodnić nonsensowność twierdzenia, że nowe pokolenie zna wojnę i nie da się tak bez przygotowania wciągnąć do niej, jak to uczyniło poprzednie. Już podczas mobilizacji karabiny trzeba będzie skierować na tyły, zwłaszcza tacy starzy żołnierze frontowi, jak on, nie zapomnieli, co ich czeka... Gniewała mnie ta chełpliwa pewność siebie, z którą w czasie gdy dziesiątki czy setki tysięcy fabryk produkowało materiały wybuchowe i gazy trujące, tak niedbale zaprzeczył możliwości wybuchu wojny, jakby strzepywał uderzeniem wskazującego palca popiół ze swego cygara.
- Nie zawsze należy wierzyć, że stanie się to, czego pragniemy - odrzekłem stanowczo. - Urzędy i organizacje wojskowe, zarządzające aparatem wojennym, także przecież nie spały, a podczas gdy myśmy odurzali się utopiami, wykorzystały czas doskonale, aby tłumy już z góry zorganizować i w pewnym sensie gotowe do strzału ująć w swe ręce. Właśnie teraz, w czasie pokoju, ogólna służbistość wzrosła dzięki doskonałej propagandzie do nieprawdopodobnych rozmiarów, toteż należy liczyć się trzeźwo z faktem, że z chwilą gdy radio rozgłosi po mieszkaniach wezwanie do mobilizacji, nigdzie nie napotka się na opór. Drobny pyłek, jakim jest dziś człowiek, w, ogóle nie liczy się jako poszczególna wola.
Oczywiście wszyscy powstali przeciwko mnie, gdyż praktyka dowiodła, że pęd do samoogłuszenia się mimo wewnętrznej pewności niebezpieczeństwa wyraża się najlepiej w ten sposób, iż uważa się je po prostu za nieważne, za nie istniejące. Moje ostrzeżenie przed tanim optymizmem tym przykrzejsze musiało sprawić wrażenie, iż w sąsiednim pokoju nakryto już do wspaniałej kolacji.
Nieoczekiwanie stanął po mojej stronie ów kawaler Orderu Marii Teresy, jakkolwiek błędny instynkt podpowiadał mi, że jest on chyba moim przeciwnikiem.
Słuchałem zdziwiony, a przede wszystkim zainteresowany gwałtownością, z jaką mówił dalej:
Podobał mi się jego sposób rozumowania i właśnie miałem chęć zbliżyć się do niego, gdy pani domu poprosiła do stołu, a ponieważ umieściła nas z dala od siebie, nie mogliśmy dalej prowadzić rozmowy. Dopiero przy ogólnym pożegnaniu spotkaliśmy się w przedpokoju.
Wyszliśmy. Nagle mój towarzysz zwrócił się do mnie:
Przyspieszył kroku.
- Jednym, powiadam, z powodów, ale powód główny był osobisty i to może będzie dla pana bardziej zrozumiałe. Głównym powodem była okoliczność, że ja sam zwątpiłem gruntownie w moje uprawnienia, a w każdym razie we własne bohaterstwo. Przecież wiedziałem lepiej od tych obcych gapiów, że za tym orderem nie kryje się żaden bohater, a nawet stoi zdecydowany niebohater, jeden z tych, którzy tylko dlatego z taką zajadłością rzucili się w wir wojny, że chcieli się wyratować z rozpaczliwej sytuacji; raczej dezerterzy od własnej odpowiedzialności niż bohaterowie z poczucia obowiązku. Nie wiem, jak to jest u was - mnie życie w nimbie i aureoli wydaje się nienaturalne i nie do zniesienia, toteż poczułem się lepiej, gdy przestałem obnosić na mundurze moją biografię bohatera. Jeszcze teraz złości mnie, gdy ktoś odkopuje moją biografię bohatera. Dlaczego nie mam się panu przyznać, że wczoraj o mało nie zerwałem się i nie przybiegłem do was, aby wrzasnąć na tego gadułę: „Chwal się kim innym, a nie mną!” Przez cały wieczór dręczyło mnie wspomnienie pańskich oczu pełnych szacunku, a najchętniej - aby zdemaskować tego blagiera - byłbym pana poprosił, żebyś wysłuchał, jakimi drogami doszedłem w ogóle do tego bohaterstwa. Była to historia osobliwa, a mogłaby zaświadczyć, że odwaga jest często odwrotną stroną słabości. Zresztą nie zawahałbym się jeszcze i teraz opowiedzieć jej panu. Wydarzenia sprzed ćwierćwiecza nie bolą już człowieka - od dawna przecież już całkiem innego... Miałby pan czas? A może nudzi to pana?
Oczywiście, że miałem czas, toteż spacerowaliśmy jeszcze długo po opuszczonych ulicach, a dnia następnego przesiedzieliśmy razem długie godziny. W opowiadaniu mego towarzysza zmieniłem bardzo niewiele; może powiedziałem „ułani” zamiast „huzarzy”, aby nie poznano, który to był garnizon, może trochę poszachrowałem na mapie i przezornie pozmieniałem wszystkie nazwiska - ale nic istotnego nie dodałem z mej fantazji i nie ja, lecz mój towarzysz zaczyna teraz opowiadać.
Cała sprawa zaczęła się od niezręczności, od zupełnie niewinnej omyłki, une gaffe, jak mówią Francuzi. Potem była próba, aby ową niezdarność naprawić; ale gdy się chce zbyt spiesznie naprawić kółko w zegarze, psuje się zazwyczaj cały mechanizm. Nawet dziś, po latach, nie potrafię rozgraniczyć, gdzie kończyła się moja niezręczność, a zaczynała wina. Prawdopodobnie nigdy tego nie odkryję.
Miałem wówczas lat dwadzieścia pięć i byłem podporucznikiem w pułku ułanów w X. Nie mogę twierdzić, żebym kiedykolwiek odczuwał wybitne upodobanie albo wewnętrzną skłonność do stanu oficerskiego. Ale gdy w austriackiej rodzinie urzędniczej dwie dziewczyny i czterech wiecznie głodnych chłopców zasiada do skąpo zastawionego stołu, nie pyta się ich o powołanie, lecz przedwcześnie pakuje do zawodu, aby zbyt długo nie obciążali budżetu domowego. Mego brata Ulryka, który już w szkole powszechnej zepsuł sobie wzrok, oddano do seminarium duchownego, a mnie ze względu na silną budowę - do szkoły wojskowej. Nić żywota wysnuwa się stamtąd mechanicznie i nic nie trzeba oliwić - państwo troszczy się o wszystko. W kilka lat według przepisanych wzorów z bladego wyrostka formuje się podchorążego z puchem pod nosem i oddaje armii zdatnego do użytku. Pewnego dnia, w urodziny cesarza - nie miałem jeszcze osiemnastu lat - byłem już wymusztrowany i wkrótce z pierwszą gwiazdką na kołnierzu opuściłem szkołę. W ten sposób osiągnąłem pierwszy etap i mogłem teraz spokojnie czekać na właściwe, mechanicznie przypadające w czasie i wysokości awanse, aż do podagry i przeniesienia w stan spoczynku. Służba w kawalerii, w tym niestety najkosztowniejszym rodzaju broni, także nie była moim osobistym pragnieniem, lecz kaprysem ciotki Daisy, drugiej żony starszego mego stryja, który z ministerstwa skarbu przeszedł na bardziej intratne stanowisko prezesa banku. Bogata snobka nie chciała zezwolić, aby ktoś, nosząc nazwisko Hofmiller, miał przynieść wstyd rodzinie, służąc w piechocie. Ponieważ kaprys ten kosztował ją miesięcznie sto koron, które mi przysyłała, musiałem przy każdej sposobności udawać wobec niej wdzięczność. Czy mnie osobiście zadowalała służba w kawalerii i w ogóle kariera wojskowa, o tym nikt nie pomyślał, a ja sam najmniej. Kiedy siedziałem w siodle, czułem się dobrze i nie myślałem wiele.
Owego listopada 1913 roku musiał widocznie jakiś rozkaz przelecieć z jednej kancelarii do drugiej, gdy nagle frrr! - i nasz szwadron przeniesiony został z Jarosławia do innego małego garnizonu nad węgierską granicę. Obojętne, czy podam właściwą nazwę owego miasteczka, gdyż dwa guziki przy tym samym mundurze nie mogą być do siebie bardziej podobne niż jeden garnizon austriacki do drugiego. I tu i tam takie same rządowe budynki, koszary, maneż, plac ćwiczeń, trzy hotele, dwie kawiarnie, jedna cukiernia, jedna winiarnia i marny kabaret z wynędzniałymi szansonistkami, które wykonując poboczny zawód, czule dzieliły pomiędzy siebie oficerów i jednoroczniaków. Służba w pułku wszędzie oznaczała skrzętność pełną pustej monotonii. Godzina za godziną podzielone były według niewzruszalnego jak stal, odwiecznego regulaminu, zaś czas wolny także nie był zbyt urozmaicony. W menaży oficerskiej stale te same twarze i te same rozmowy, w kawiarni stale te same partie kart i ten sam bilard. Czasem dziwił się człowiek, że Pan Bóg raczył przynajmniej roztoczyć inne niebo i inny krajobraz wokół tych sześciuset czy ośmiuset dachów takiego miasteczka.
Mój nowy garnizon miał jednak jedną przewagę nad poprzednim w Galicji: zatrzymywały się tu pospieszne pociągi i z jednej strony miało się blisko Wiedeń, a niezbyt daleko z drugiej Budapeszt. Kto miał pieniądze - a w kawalerii służą zazwyczaj bogaci chłopcy, często jednoroczniacy, arystokracja i synowie fabrykantów - ten mógł, jeśli wyrwał się w porę, pojechać o piątej po południu do Wiednia; a nocnym pociągiem o wpół do trzeciej powrócić. Było więc dosyć czasu, by pójść do teatru, pospacerować po Ringstrasse, udawać eleganta i nawet przeżyć jakąś przygodę; kilku z nas, najbardziej godnych zazdrości, miało tam nawet stałe mieszkania lub pied à terre. Niestety tego rodzaju odświeżające eskapady leżały poza granicami mojego miesięcznego budżetu. Jako rozrywka pozostawała mi jedynie kawiarnia lub cukiernia, gdzie najczęściej, gdy partia kart była dla mnie za wysoka, grałem w bilard lub w jeszcze tańsze szachy.
Owego popołudnia siedziałem jak zazwyczaj w cukierni - musiało to być w połowie maja 1914 roku - z przygodnym partnerem, aptekarzem spod „Złotego Anioła”, a zarazem wiceburmistrzem naszego miasteczka. Dawno już rozegraliśmy jak zazwyczaj trzy partie i rozmawialiśmy jedynie z lenistwa, aby nie wstawać - bo dokąd pójść w tej nędznej dziurze? - ale rozmowa wlokła się ospale niby resztki dymu z dopalonego papierosa. Nagle otworzyły się drzwi i wraz z powiewem świeżego powietrza wbiegła wesoła, młoda dziewczyna w szerokiej, szeleszczącej spódnicy; brązowe migdałowe oczy, ciemna cera, doskonała toaleta, wcale nie-prowincjonalna, a przede wszystkim - nowa twarz w tej przeklętej jednostajności. Niestety piękna nimfa nie obdarzyła żadnego z nas, patrzących na nią z szacunkiem i podziwem, ani jednym spojrzeniem. Smukła, rasowa, wysportowanym krokiem przeszła przez cukiernię, mijając wszystkie dziewięć stoliczków o marmurowych blatach, skierowała się prosto do kontuaru i wybrała cały tuzin ciastek, torty i likiery. Natychmiast zauważyłem, z jakim szacunkiem cukiernik skłonił się przed nią - jeszcze nigdy nie widziałem tak naprężonego tylnego szwu w jego surducie. Nawet żona jego, tęga i grubokoścista prowincjonalna parweniuszka, której nadskakiwali wszyscy oficerowie (pod koniec miesiąca bywało się przecież nieraz coś dłużnym), wstała zza kasy i o mało nie rozpłynęła się w grzecznościach. Podczas gdy cukiernik notował sobie w książce obstalunek, ładna panna złasowała mimochodem kilka czekoladek, rozmawiając z panią Grossmaier; ale dla nas, którzy może aż niegrzecznie wyciągaliśmy szyje, nie padło ani jedno spojrzenie. Młoda osóbka nie obciążyła też swych ładnych rączek ani jedną paczką, a pani Grossmaier zapewniła ją z całym uszanowaniem, że z pewnością wszystko będzie jak najdokładniej odesłane. Elegancka dama ani myślała też zapłacić przy stalowej, automatycznej kasie, jak my, zwykli śmiertelnicy, toteż natychmiast wiedzieliśmy wszyscy, że musi to być specjalnie wytworna klientka.
Po skończonym zamówieniu zwróciła się do wyjścia, a pan Grossmaier wyprzedził ją i sam otworzył drzwi. Mój aptekarz również wstał i z szacunkiem ukłonił się przechodzącej pannie. Odpowiedziała z uprzejmą wyższością - psiakość, jakież aksamitne, sarnie oczy! - a ja ledwo mogłem się doczekać, aby zasypana komplementami opuściła wreszcie sklep, bo musiałem ciekawie wypytać mego partnera, co to za szczupak w tym karpim stawie.
- Ach, nie zna pan jej? To przecież siostrzenica pana - nazwę go panem von Kekesfalva, jakkolwiek nazwisko to brzmi w rzeczywistości inaczej - siostrzenica pana Kekesfalvy. Zna go pan chyba?
Kekesfalva? Rzucił mi to nazwisko niby banknot tysiąckoronowy, patrząc na mnie, jak gdyby oczekiwał niewątpliwego echa w pełnym czci okrzyku: „Ach, tak! Naturalnie!” Ale jako świeżo tu przeniesiony porucznik, który zaledwie parę miesięcy temu zjawił się w garnizonie, nie miałem pojęcia o tym tajemniczym bogu i grzecznie poprosiłem o dalsze wyjaśnienia, które też z całym zadowoleniem i dumą prowincjonalisty pan aptekarz chętnie mi podał. (Oczywiście znacznie obszerniej i dokładniej, niż tu opisuję).
- Kekesfalva - wyjaśnił - to najbogatszy człowiek w całym okręgu. Należy do niego po prostu wszystko, nie tylko pałac Kekesfalva. Przecież musi go pan znać, bo widać go z placu ćwiczeń, na lewo od szosy, z taką płaską wieżą, w dużym starym parku. Własnością jego jest też ta wielka cukrownia przy drodze do R., tartak w M. i stadnina. Wszystko to należy do niego, a oprócz tego ma jeszcze sześć czy siedem domów w Budapeszcie i Wiedniu. Tak, tak, wcale nie chce się wierzyć, że mamy u siebie tak bogatych ludzi, a ten żyje przy tym jak prawdziwy magnat. W zimie mieszka w małym pałacu w Wiedniu na Jacquingasse, a lato spędza w kąpieliskach; tutaj bywa tylko przez parę miesięcy wiosennych, a dom prowadzi... Wielki Boże! Kwartet z Wiednia, szampan i francuskie wina, wszystko naj-najlepsze!
Jeżeli może tym zrobić mi przyjemność, chętnie mnie do nich wprowadzi - przy tym szeroki gest samochwalstwa - z panem Kekesfalva jest zaprzyjaźniony, w dawnych latach często miewał z nim interesy i wie, iż widuje on zawsze bardzo chętnie u siebie oficerów; tylko słówko, a będę zaproszony.
Dlaczegóż by nie? Przecież w takim zabagnionym stawie z samymi rakami, jakim jest każdy garnizon prowincjonalny, można się udusić. Zna się z widzenia wszystkie panie na promenadzie, każdy ich letni i zimowy kapelusz, każdą codzienną i odświętną suknię - stale i zawsze to samo. Zna się też każdego psa i każdą służącą, i wszystkie dzieci, zna się to z widzenia aż do obrzydliwości. Zna się wszystkie kulinarne sztuki grubej czeskiej kucharki w kasynie, a podniebienie z wolna tępieje na sam widok niezmiennie jednakowych jadłospisów w restauracji. Zna się na pamięć każde nazwisko, każdy szyld, każdy plakat na każdej ulicy, każdy sklep w każdym domu i każdą wystawę w każdym sklepie. Nieomal z dokładnością płatniczego Eugeniusza wiadomo, o której godzinie pan sędzia zjawi się w kawiarni, zajmując miejsce przy lewym oknie i punktualnie o czwartej trzydzieści zamawiając białą kawę, zaś pan rejent przyjdzie dokładnie w dziesięć minut później i obstaluje - jakaż miła odmiana! - ze względu na swój słaby żołądek szklankę herbaty z cytryną, opowiadając przy stale tym samym cygarze wiecznie te same dowcipy. Ach, zna się wszystkie twarze, wszystkie konie, wszystkich dorożkarzy, wszystkich żebraków z całej okolicy i siebie samego aż do przesytu! Czemuż nie wyrwać się chociaż raz z tego kołowrotu? A owa ładna dziewczyna, owe sarnie oczy! Z udaną obojętnością (aby tylko nie okazać zbytniego pośpiechu temu pigularzowi!), oświadczyłem więc, że owszem z przyjemnością zawrę znajomość z rodziną Kekesfalvów.
I rzeczywiście poczciwy aptekarz nie nablagował. Już w dwa dni później z gestem łaskawcy, nadęty dumą przyniósł mi do kawiarni drukowaną kartę z wykaligrafowanym na niej moim nazwiskiem, głoszącą, że pan Lajos Kekesfalva zaprasza pana porucznika Antoniego Hofmillera na przyszłą środę o godzinie ósmej na obiad. Chwała Bogu, z niejednego pieca chleb się jadło i wiadomo, co się w takim wypadku robi! Zaraz w niedzielę przed południem włożyłem więc moją najlepszą szatę i lakiery, wygolony „na glanc” opryskałem się wodą kolońską i jadę z pierwszą wizytą. Służący - stary, dyskretny, dobrze wychowany - bierze moją kartę - i uprzejmie przeprasza: państwo będą bardzo żałowali, iż pan porucznik ich nie zastał, ale właśnie są w kościele. „Tym lepiej - myślę sobie - pierwsze wizyty są najstraszniejsze i na służbie, i poza nią. W każdym razie spełniłem swój obowiązek. Pójdę do nich w środę wieczorem i miejmy nadzieję, że będzie przyjemnie. Sprawa Kekesfalvów odwalona więc - myślę - do środy”. Ale w dwa dni później, więc we wtorek, szczerze ucieszony znajduję u siebie zagiętą kartę wizytową pana von Kekesfalva. „Bez zarzutu! – myślę - dobrze wychowani ludzie. W dwa dni po pierwszej mojej wizycie oddać ją mnie, małemu podporucznikowi... więcej uprzejmości i szacunku nie może wymagać nawet generał!” I w prawdziwie dobrym nastroju oczekiwałem teraz na środę wieczór.
Ale zaraz na początku przeszkodził mi figiel losu - właściwie powinno się być przesądnym i więcej zwracać uwagi na drobne znaki. W środę o wpół do ósmej byłem już całkowicie gotowy: w nowym mundurze, w nowych rękawiczkach, w nowych lakierkach i w spodniach tak zaprasowanych, że kant Był ostry jak brzytwa, a mój ordynans właśnie układał mi fałdy płaszcza, sprawdzając, czy wszystko w porządku (zawsze robił to ordynans, bo miałem tylko małe, ręczne lusterko i marne oświetlenie w pokoju), gdy nagle pukają do drzwi - ordynans. Oficer służbowy, mój przyjaciel hrabia Steinhübel, rotmistrz, każe mnie prosić, żebym zaraz przyszedł do koszar. Dwaj ułani, prawdopodobnie pijani na umór, zaczęli się kłócić, aż wreszcie jeden wyrżnął drugiego karabinem po głowie. Teraz nieborak leży zakrwawiony, nieprzytomny, z otwartymi ustami i w ogóle nie wiadomo, czy czaszkę ma całą, czy rozłupaną. Lekarz pułkowy wyjechał na urlop do Wiednia, a pułkownika nie można znaleźć; poczciwy Steinhübel wybrał więc w swej opresji – niechże go wszyscy diabli! - akurat mnie, żebym mu pomógł. Gdy on będzie się krzątał przy rannym, mam spisać protokół oraz rozesłać na wszystkie strony ordynansów, którzy by w kawiarni czy gdziekolwiek indziej złapali jakiegoś lekarza prywatnego. Zrobiło się tymczasem trzy na ósmą. Widziałem już, że się nie zwolnię przed upływem pół godziny; psiakość, akurat dziś musiało mi się całe to świństwo przytrafić, dziś, kiedy jestem zaproszony! Coraz niecierpliwiej patrzę więc na zegar; jeżeli jeszcze pięć minut będę tu musiał pozostać, nie zdążę przyjść tam punktualnie. Ale - służba! Przecież pakowano nam przez całe życie do głowy, że ona ma pierwszeństwo przed wszelkimi prywatnymi zobowiązaniami! Nie wolno mi zwiać; robię więc jedyną rzecz możliwą w takiej przeklętej sytuacji i posyłam mego ordynansa (kosztuje mnie ta przyjemność 4 korony!) do państwa Kekesfalvów, prosząc o wybaczenie, jeżeli się spóźnię, ale nieoczekiwany wypadek na służbie i tak dalej, i tak dalej. Na szczęście ten rwetes w koszarach nie trwał już długo, bo zjawił się osobiście pułkownik z jakimś naprędce znalezionym doktorem, i mogłem się wreszcie wycofać nie zwracając niczyjej uwagi.
Lecz oto spotyka mnie nowe niepowodzenie: akurat dziś nie ma przed ratuszem ani jednej dorożki i muszę czekać, aż mi którąś sprowadzą telefonicznie. Nic na to poradzić nie mogę, a wchodząc do wielkiego hallu u Kekesfalvów, widzę, że duża wskazówka na ściennym zegarze zwrócona jest pionowo w dół i jest już wpół do dziewiątej, widzę też, że wieszadła w przedpokoju uginają się pod płaszczami. Orientuję się również, po nieco zakłopotanej twarzy służącego, że przychodzę zbyt późno - nieprzyjemne, bardzo nieprzyjemne, że zdarzyło się to na pierwszej wizycie.
W każdym razie służący - tym razem w białych rękawiczkach i we fraku, o twarzy tak sztywnej jak biały gors u jego koszuli - uspokaja mnie, że ordynans przyniósł już przed pół godziną mój bilet, po czym prowadzi mnie do salonu: czterookienny, ściany obciągnięte czerwonym jedwabiem, żarzący się kryształowymi świeczkami, bajecznie elegancki - nigdy nie widziałem wytworniejszego. Ale ku memu zawstydzeniu nie ma w nim nikogo, zaś z pokoju sąsiedniego słyszę wyraźnie szczęk talerzy. Ach, jak mi przykro! Widocznie poszli już do stołu.
Trudno! Zbieram się na odwagę, służący rozsuwa drzwi, staję w progu jadalni, stukam obcasami i składam ukłon. Wszyscy patrzą na mnie - dwadzieścia, czterdzieści par oczu, same nieznajome, wpatrują się w opóźnionego, który niezbyt pewny siebie stoi w obramowaniu drzwi. Natychmiast zrywa się starszy pan, bez wątpienia gospodarz, szybko odkłada serwetę, zbliża się do mnie i zapraszającym gestem podaje mi rękę. Wyobrażałem go sobie zupełnie inaczej; nie ma wyglądu węgierskiego, wąsatego ziemianina - pan von Kekesfalva jest otyły i ma pulchną twarz zaczerwienioną od wina. Za złotymi okularami widać lekko zamglone i nieco znużone oczy w oprawie szarych woreczków; jego ramiona wydają się trochę pochylone naprzód, głos brzmi cicho, a pokasływanie jeszcze go ścisza; można by pana von Kekesfalva wziąć za uczonego, patrząc na tę wąską, delikatną twarz, zakończoną cienką, białą bródką w klin. Wybitna uprzejmość starego pana dobrze działa na moją niepewność. Nie, nie, to on powinien przeprosić - przerywa mi wpół słowa - wie przecież, co zajść może na służbie, toteż uważa za szczególną uprzejmość z mojej strony, że go o tym zawiadomiłem; jedynie dlatego, że nie byli pewni mego przybycia, zasiedli do stołu. Niechże jak najprędzej zajmie swe miejsce! Później ze wszystkimi mnie oczywiście zapozna, ale na razie - i podprowadza mnie do stołu - oto jego córka. Od rozmowy ze swym sąsiadem odrywa się młodziutka panienka, delikatna, blada, subtelna jak ojciec i dwoje szarych oczu nieśmiało patrzy na mnie, ale tylko w przelocie rzucam krótkie spojrzenie na wąską, nerwową twarz, składam ukłon dziewczynie, a potem wszystkim, na prawo i na lewo, najwidoczniej zadowolonym, że nie potrzebują odkładać noży i widelców, że ich teraz nie fatygują ceremonią przedstawiania.
Przez pierwsze dwie czy trzy minuty czuję się jeszcze bardzo niewyraźnie. Nie ma nikogo z pułku, ani jednego znajomego, nawet nikogo z notablów miasteczka - sami obcy, najzupełniej obcy ludzie. W większości są to zapewne ziemianie z okolicy, z żonami i córkami, oraz urzędnicy państwowi. Ale wyłącznie cywile, jedyny mundur wojskowy to mój! Boże drogi, jakżeż ja, niezręczny i nieśmiały, mam zacząć z tymi nieznajomymi rozmowę? Na szczęście dobrze mnie uplasowano. Obok siedzi owa brązowa, żwawa istota, owa ładna siostrzenica, która musiała jednak wówczas w cukierni zauważyć moje spojrzenie pełne podziwu, bo uśmiecha się do mnie przyjaźnie jak do dawnego znajomego. Oczy ma jak ziarnka kawy, doprawdy, wydaje się, że coś, trzeszczy gdy się śmieje, zupełnie jak trzeszczą przypalone ziarna kawy. Uszy ma czarujące, małe, przeświecające pod gęstymi, czarnymi włosami. „Jak cyklameny w mchu” - robię porównanie. Nagie ramiona są pulchne i gładkie, przy dotknięciu pewno sprawiają wrażenie obranych brzoskwiń.
Przyjemnie jest siedzieć obok tak ładnej dziewczyny mówiącej z lekko węgierskim akcentem, który mógłby mnie doprowadzić do utraty głowy. Dobrze jest siedzieć w jasno oświetlonym pokoju i jeść obiad przy wytwornie nakrytym stole, mając za sobą służących w liberii, a przed sobą najsmakowitsze potrawy. Moja sąsiadka z prawej strony, mówiąca z lekko polskim akcentem, wydaje mi się także bardzo apetyczna, jakkolwiek nieco za tęga. A może to działanie wina złocistego i czerwonego jak krew, a teraz tego perlącego się szampana, który mi od tyłu rozrzutnie nalewa ze srebrnych karafek i brzuchatych butelek służący w białych rękawiczkach. Rzeczywiście, poczciwy aptekarz nie nablagował, wygląda tu jak na cesarskim dworze. Nigdy jeszcze nie jadłem tak wykwintnych, doskonałych i rzadkich potraw. Na nieskończonej ilości półmisków wnoszono coraz droższe i wspanialsze dania; bladoniebieskie ryby, ukoronowane sałatą i obłożone plastrami homara, pływały w złotych sosach; kapłony w piórach siedziały na podściółkach z ryżu; puddingi płonęły w błękicie zapalonego rumu; kolorowe bomby lodów rozpływały się słodyczą na języku; owoce, które zapewne przewędrowały pół świata, całowały się wzajemnie w srebrnych koszykach. Nie było temu końca, nie było końca, aż wreszcie podano całą tęczę kolorowych likierów, zielonych, czerwonych, białych i żółtych, do grubych cygar i przepysznej czarnej kawy.
Wspaniały, zaczarowany dom - Boże, błogosław temu poczciwemu aptekarzowi! Przemiły, szczęśliwy, rozdźwięczony wieczór! Sam nie wiem, czy może dlatego czułem się tak swobodny i nieskrępowany, że na prawo, na lewo i naprzeciwko widziałem równie błyszczące oczy i słyszałem podniecone głosy osób, które porzuciwszy wytworne maniery wesoło mówiły jedna przez drugą - w każdym razie moja zwykła” nieśmiałość gdzieś się zapodziała. Gawędziłem bez najmniejszego zażenowania, asystowałem jednocześnie obydwom sąsiadkom, piłem, śmiałem się, spoglądałem na wszystkich przekornie i wyzywająco, a gdy nie tylko przypadkiem przesuwałem ręką po pięknym, obnażonym ramieniu Ilony (tak się nazywała owa siostrzenica), nie brała mi tego zbytnio za złe, bo była również swobodna, ożywiona i wesoła jak wszyscy przy tej doskonałej uczcie.
Stopniowo uczułem - jednak może to było działanie wspaniałych win, tokaju na przemian z szampanem, do których nie byłem przyzwyczajony? - uczułem taką swobodę ducha, że graniczyło to już prawie ze swawolą i nieopanowaniem. Do całkowitego szczęścia, do wrażenia, że unoszę się na skrzydłach, do stanu nieomal wzniosłego brakowało mi jeszcze tylko jednego; czym zaś to było, za czym nieświadomie tęskniłem, zdałem sobie w następnej chwili jasno sprawę, gdy nagle w trzecim pokoju za salonem - służący otworzył był już niepostrzeżenie rozsuwane drzwi - rozbrzmiała muzyka, kwartet, a przy tym muzyka, której tak bardzo teraz pragnąłem, muzyka do tańca, rytmiczna a miękka zarazem, walc na troje skrzypiec, podkreślany melodyjnym tonem wiolonczeli i mocnym, ostrym staccato fortepianu poddającego takt. Tak, muzyka, muzyka, tylko jej mi brakowało! Muzyka i taniec! Tańczyć walca, kołysać się do jego wtóru, płynąć i błogo czuć własną lekkość! W istocie - dom Kekesfalva musiał być chyba zaczarowany, bo wystarczyło czegoś zapragnąć, a życzenie natychmiast się spełniało. Gdy wstaliśmy wreszcie od stołu, gdy odsunięto krzesła i para za parą - podałem ramię Ilonie, czując jej chłodną, miękką, młodą skórę - przeszliśmy do salonu, okazało się, że wszystkie stoły znikły, jak gdyby je sprzątnęły dobre duchy, a krzesła ustawiono pod ścianami. Posadzka czekała gładka, błyszcząca, połyskliwie brązowa, idealna ślizgawka do walca, a z sąsiedniego pokoju podniecająco płynęła muzyka.
Zwróciłem się do Ilony, która zaśmiała się i zrozumiała. Oczy jej powiedziały „tak” i oto już dwie, trzy, potem pięć i więcej par zakręciło się po gładkiej posadzce, zaś powściągliwsi i starsi usiedli przyglądając się nam i gawędząc. Tańczę w ogóle chętnie i tańczę dobrze. Płynęliśmy więc we wzajemnym objęciu, a z pewnością przez całe życie nie tańczyłem lepiej. Do następnego walca poprosiłem moją drugą sąsiadkę; ona również tańczyła świetnie, ja zaś lekko nad nią pochylony wdychałem, trochę oszołomiony, zapach jej włosów. Ach, jakże doskonale tańczyła moja partnerka, jakże wszystko było piękne, jak szczęśliwy się czułem - od lat nie było mi tak dobrze! Miałem ochotę każdego uściskać, każdemu powiedzieć coś serdecznego i wdzięcznego, bo czułem się tak lekki, tak bogaty, tak rozkosznie młody! Przebiegałem od jednej tancerki do drugiej, rozmawiałem, śmiałem się, tańczyłem i ogarnięty błogostanem wcale nie dostrzegałem płynącego czasu.
Nagle - przypadkiem spojrzałem na zegar: wpół do jedenastej - z przestrachem coś sobie przypomniałem; oto prawie od godziny tańczę i żartuję ze wszystkimi, a zapomniałem, osioł jeden, że nie poprosiłem jeszcze córki domu! przetańczyłem tylko z moimi obydwiema sąsiadkami i z dwiema czy trzema innymi paniami, które mi się najwięcej podobały, ale o pannie von Kekesfalva najzupełniej zapomniałem. Jakież zaniedbanie, ach, jakiż afront! Prędzej więc, prędzej, trzeba to naprawić!
Ale ku memu przerażeniu wcale już sobie nie mogłem przypomnieć, jak ona wygląda. Musnąłem ją przecież tylko przelotnym spojrzeniem i ukłoniłem się, gdy już siedziała przy stole; pamiętałem tylko coś delikatnego i subtelnego oraz szybkie, ciekawe spojrzenie szarych oczu. Ale gdzież się teraz podziała? Przecież jako córka domu nie mogła wyjść? Niespokojnie przyjrzałem się siedzącym pod ścianami i paniom, i pannom, ale w żadnej nie odkryłem zapamiętanej twarzyczki. Wreszcie wyszedłem do trzeciego pokoju, gdzie ukryty za chińskim parawanem grał kwartet, i odetchnąłem z ulgą. Oto ona - tak, to z pewnością ona - delikatna, szczuplutka, w jasnobłękitnej sukience, siedziała między dwiema starszymi paniami w rogu buduaru za stołem o malachitowym blacie, na którym ustawiono płaską wazę z kwiatami. Wąską główkę trochę spuściła, jak gdyby wsłuchiwała się w muzykę, i jako kontrast do purpurowych róż dojrzałem przezroczystą biel jej czoła pod ciężkimi brązoworudawymi włosami. Dość jednak tego obserwowania! Chwała Bogu, odetchnąłem z ulgą, że ją jednak znalazłem, mogę mój nietakt w porę naprawić.
Zbliżyłem się więc szybko do stołu - obok grała orkiestra - i skłoniłem się na znak grzecznego zaproszenia do tańca. Niespodzianie uderzyło we mnie przerażone spojrzenie, usta panienki zamarły wpół słowa, lecz nie uczyniła najmniejszego ruchu, aby pójść ze mną. Może nie zrozumiała? Ukłoniłem się więc jeszcze raz - moje ostrogi cicho zadźwięczały - i dodałem: - Czy mogę prosić?
Ale w tej chwili stało się coś okropnego. Pochylona ku przodowi postać rzuciła się raptownie w tył, jak gdyby chciała mi ujść, jednocześnie do bladych policzków buchnęła fala krwi, usta mocno się zacisnęły i tylko oczy wpatrzone były we mnie tak nieruchomo i z takim wyrazem przerażenia, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. W następnej chwili przez całe ciało siedzącej przebiegł wstrząs, dziewczyna oparła się rękami o stół, aż waza zadźwięczała, a jednocześnie z fotela spadło coś na podłogę: drewno albo metal. Jeszcze ciągle wsparta rękami na chybocącym się stoliku dziewczyna nie mogła opanować drżenia wstrząsającego jej dziecinnym ciałem, a jednak nie uciekała. Rozpaczliwie trzymała się ciężkiego blatu, trzęsła się, a drżenie przebiegało od kurczowo zaciśniętych rąk aż po korzenie włosów. I nagle coś się w niej wyzwoliło: łkanie, dzikie, żywiołowe łkanie, podobne do zduszonego krzyku.
Ale już z obydwu stron nachyliły się nad nią owe starsze panie, już ją zaczęły obejmować, głaskać, pieścić i uspokajać; wreszcie ręce jej puściły blat stołu, ich uścisk złagodniał i płacząca opadła na fotel. Lecz szloch nie ucichł, raczej stał się silniejszy i podobnie jak krwotok wypływał krótkimi falami z drżącego całym ciałem dziewczęcia. Gdyby muzyka ucichła chociaż na chwilę - a na razie wszystko zagłuszała - płacz ten słyszano by aż w salonie.
Stałem ogłupiały i przerażony. Co... co się stało? Bezradnie patrzyłem na obydwie starsze damy, starające się uspokoić szlochającą, która teraz, jakby zawstydzona, złożyła głowę na stole. Mimo to coraz nowe ataki płaczu wybiegały z jej ust, fala za falą wstrząsała szczupłym ciałem aż po ramiona, a przy każdym takim ataku łkania waza na stole cicho brzęczała. Ja zaś ciągle jeszcze stałem; nogi miałem z ołowiu, a kołnierz dusił mnie niby powróz.
Powróciłem do salonu jak oszołomiony. Nikt tu widocznie nic nie zauważył, bo pary zapamiętale wirowały w tańcu, ja zaś musiałem oprzeć się o drzwi, bo cały pokój kręcił się przede mną. Co się stało? Czy zrobiłem coś niewłaściwego? Mój Boże, czyżbym przy stole pił za dużo i za prędko,a teraz w upojeniu popełniłem jakieś głupstwo?
Nagle muzyka ucichła i pary się rozeszły. Starosta tańczący z Iloną podziękował jej ukłonem, a ja natychmiast rzuciłem się do niej i nieomal siłą zawlokłem ją do kąta.
Ilona sądziła zapewne, że ciągnę ją do okna, by opowiedzieć coś wesołego, bo oczy jej nagle stały się surowe; musiałem wyglądać przerażająco albo też budziłem litość, tak byłem wzburzony. Gwałtownie opowiedziałem jej wszystko i oto z okropnym wyrazem w spojrzeniu dziewczyna porwała się na mnie:
Lecz Ilona, gniewnie spojrzawszy na mnie, uwolniła się od mej ręki i wybiegła. Stałem z zaciśniętym gardłem, z mdlejącym smakiem w ustach, stałem na progu salonu wirującego i pełnego rozszczebiotanych - a tak mi nagle nienawistnych - swobodnych, rozgadanych i roześmianych ludzi. „Jeszcze pięć minut - myślałem - a wszyscy dowiedzą się o mojej głupocie. Szydercze, pogardliwe, ironiczne spojrzenia będą mnie ze wszystkich stron oglądały i obmacywały. Jutro rozniesiona stu ustami rozbiegnie się po mieście plotka o mojej brutalnej niezręczności, z samego rana przyniosą ją do mieszkań wraz z porannym mlekiem, zaś potem, zniekształcona, przedostanie się do pokojów służbowych, do kawiarni i do urzędów. Jutro będą już wszystko wiedzieli w pułku”.
W tej chwili ujrzałem jak przez mgłę jej ojca. Z zakłopotaną twarzą - czyżby już wiedział? - przemierzał salon w poprzek... Czy szedł do mnie? Nie, żeby się tylko teraz z nim nie spotkać! Ogarnął mnie paniczny strach przed nim i przed wszystkimi. Nie bardzo wiedząc, co robię, ruszyłem potykając się w stronę drzwi do hallu, by wyjść z tego piekielnego domu.
Czy rzeczywiście chciałem wyjść? W następnej chwili, gdy służący zdejmował mój płaszcz z wieszaka, już sobie zdałem sprawę, iż swoją tchórzliwą ucieczką popełniłem nowe, a może nawet niewybaczalne głupstwo. Ale było już za późno. Nie mogłem przecież oddać płaszcza i teraz, gdy mi z lekkim ukłonem otwierał drzwi wejściowe, powrócić do salonu. Znalazłem się więc przed tym obcym, przeklętym domem, wiatr wiał mi chłodem w twarz, serce nabrzmiewało wstydem, oddychałem z trudem, jak gdybym się dusił.
Taka to była owa nieszczęsna głupota, od której cała sprawa się zaczęła. Teraz, gdy przypominam sobie spokojnie i z odległości lat ów naiwny okres, a przede wszystkim fatalność, ź jaką się zaczął, muszę przyznać, iż wpakowałem się w całe to nieporozumienie właściwie bez żadnej winy. Najmądrzejszemu, najbardziej doświadczonemu mogłaby się przytrafić gafa, że poprosi do tańca kulawą dziewczynę. Ale wówczas, przerażony, uważałem siebie nie tylko za nieuleczalnego głupca, ale i za brutala, za zbrodniarza. Wydawało mi się, że uderzyłem biczem bezbronne dziecko. Można było przytomnością umysłu jeszcze wszystko naprawić, bezpowrotnie zepsułem sytuację - natychmiast zdałem sobie z tego sprawę, gdy pierwszy zimny powiew ochłodził mi czoło - gdyż uciekałem po prostu jak przestępca nie próbując nawet przeprosić.
Nie mam zamiaru malować nastroju, w jakim stałem przed domem Kekesfalvów. Muzyka za oświetlonymi oknami milczała. Prawdopodobnie była przerwa, ale moje przewrażliwione poczucie winy podpowiedziało mi gorączkowo, że to z mego powodu przerwano taniec, że wszyscy tłoczą się w buduarze, aby płaczącą pocieszać, że goście, panie, panowie i dziewczęta pałają za zamkniętymi drzwiami pałacu jednomyślnym oburzeniem na niegodziwego człowieka, który poprosił kalekie dziecko do tańca, a po złośliwym figlu tchórzliwie uciekł. Jutro - pot mnie oblał i poczułem jego chłód pod czapką - całe miasto będzie wiedziało, będzie plotkowało, będzie osądzało ten dyskredytujący postępek. Już widziałem przed sobą moich kolegów: Ferenca, Myśliwca i przede wszystkim Józsiego, tego przeklętego żartownisia, jak zbliżają się do mnie cmokając: „No, Tolek, doskonale się prowadzisz! Tylko ci cugli popuścić, a zaraz cały pułk blamujesz!” - I przez całe miesiące będzie w oficerskiej menaży trwało to dokuczanie i wyszydzanie. Lat dziesięć, dwadzieścia przeżuwa się w naszym koleżeńskim kpie każdą taką głupotę, którą popełnił którykolwiek z nas, uwieczniona jest każda gafa i rozważany bywa każdy dowcip. Jeszcze dzisiaj po szesnastu latach opowiada się niemądrą historię o rotmistrzu Wołyńskim, który powróciwszy z Wiednia chełpił się, że poznał na Ringu hrabinę T. i od razu pierwszą noc spędził w jej mieszkaniu. A w dwa dni później gazety podały wiadomość o skandalu, jaki wywołała jej wydalona służąca, która w różnych okolicznościach podawała się oszukańczo za hrabinę T. Prócz tego biedny Casanowa musiał na trzy tygodnie oddać się pod opiekę naszego pułkowego lekarza... Kto się w pułku ośmieszy, ten pozostanie śmiesznym na zawsze - nie ma dlań przebaczenia i zapomnienia. Im dokładniej to sobie wyobrażałem, im lepiej obejmowałem myślą, tym głębiej wpędzałem się w wir gorączkowych, absurdalnych pomysłów. Sto razy łatwiej wydawało mi się w tej chwili zrobić maleńki ruch wskazującym palcem na cynglu rewolweru niż przetrzymać piekielne męki najbliższych dni, bezradne czekanie, czy koledzy wiedzą już o tym skandalu i czy za moimi plecami nie rozpoczęły się już szepty i uśmieszki. Ach, znałem siebie dobrze i wiedziałem, że nie będę miał siły wytrwać, gdy zaczną się drwinki, szyderstwa i plotki.
Nie wiem już dzisiaj, w jaki sposób dostałem się do domu. Pamiętam tylko, że natychmiast szarpnąłem drzwi od szafy, gdzie stała dla moich gości butelka śliwowicy, i połknąłem dwa czy trzy razy po pół szklanki tego trunku, aby się pozbyć obrzydliwego smaku w gardle. Potem rzuciłem się w ubraniu na łóżko i próbowałem myśleć. Ale szalone pomysły rozrastają się w ciemnościach jak kwiaty w oranżerii, bujnie i bogato. Splątane i fantastyczne myśli wykwitały z dusznego podłoża jak mocne, duszące liany, a najbardziej absurdalne, koszmarne obrazy tworzyły się i pędziły z szybkością snów przez rozgorączkowany umysł. „Zblamowany jestem na całe życie - myślałem - odtrącony od społeczeństwa, wyszydzony przez kolegów, obmówiony przez całe miasto! Nigdy nie będę już mógł opuścić mego pokoju, nigdy nie odważę się wyjść na ulicę ze strachu, że spotkam kogoś, kto zna moje przestępstwo”. (Zwykłą niezręczność uważałem tej nocy w pierwszym przeczuleniu za przestępstwo, a siebie widziałem jako szczutą ofiarę ogólnego pośmiewiska). Gdy wreszcie zasnąłem, spałem snem niespokojnym i przerywanym, a pod wpływem lęku umysł mój widocznie gorączkowo pracował nadal, bo natychmiast, ledwie otworzyłem oczy, stanęła przede mną znowu gniewna, dziecięca twarz, zobaczyłem drgające wargi i kurczowo zaciśnięte na stole ręce, usłyszałem stuk spadającego drewna. Domyśliłem się teraz, iż musiały to być jej kule, i napadł mnie dziki strach, że oto nagle otworzą się drzwi i w czarnym fraku, białym gorsie i złotych okularach przyjdzie tu do mnie aż do samego łóżka jej ojciec z kozią bródką. Przerażony zerwałem się, gdy ujrzałem w lustrze moją twarz zroszoną potem ze strachu, miałem chęć wyrżnąć prosto w gębę tego błazna ukrywającego się za błyszczącym szkłem.
Na szczęście był dzień, na korytarzu słyszałem kroki, a po bruku toczyły się wozy. Gdy szyby są jasne, myśleć można wyraźniej niż wówczas, gdy się jest zacieśnionym w złej ciemności, snadnie rodzącej widziadła. „Może - pomyślałem sobie - wszystko to nie jest jednak aż tak straszne. Może nikt nic nie zauważył. Ona naturalnie - ona nigdy mi tego nie zapomni, nigdy nie przebaczy biedna, blada, chora kaleka!” Nagle błysnęła mi pomocna myśl. Spiesznie przygładziłem rozwichrzone włosy, narzuciłem mundur i wybiegłem mijając zdumionego ordynansa, wołającego za mną rozpaczliwie swym dziwnym ruskim akcentem:- Panie porucznik, panie porucznik, kawa gotowa!
Zleciałem po schodach koszar i takim pędem przebiegłem obok ułanów, którzy na wpół ubrani stali na podwórzu, że żaden nie miał czasu stanąć na baczność. Jednym skokiem byłem za bramą i poleciałem - jeżeli w ogóle wypada, aby porucznik „leciał”! - prosto do sklepu z kwiatami na Placu Ratuszowym. Z niecierpliwości zapomniałem zupełnie, że o godzinie wpół do szóstej rano sklepy nie są jeszcze otwarte, ale na szczęście pani Gurtner handlowała nie tylko kwiatami, lecz i warzywami. Przed drzwiami stał właśnie do połowy opróżniony wóz kartofli, a gdy gwałtownie zastukałem do okna, usłyszałem, że pani Gurtnerowa schodzi już po schodach. Pospiesznie wymyśliłem więc historię, jakobym najzupełniej zapomniał, iż dziś są imieniny bliskich moich przyjaciół, że za pół godziny wyruszamy i dlatego chciałbym, aby kwiaty odesłano zaraz. Prędko, najpiękniejsze, jakie ma! Gruba kupcowa jeszcze w nocnym kaftaniku i dziurawych pantoflach przyczłapała bliżej, otworzyła sklep i pokazała mi swój skarb, olbrzymi pęk róż na długich łodygach.
Czy ma tylko lekko związać, czy wolę, aby je ułożyła w koszu?
Tak, tak, w koszu. Cała reszta mojej miesięcznej pensji poszła na wspaniały obstalunek - przez ostatnie dni miesiąca będę zmuszony odmawiać sobie kolacji i kawiarni lub zaciągnąć pożyczkę, ale w danym momencie było mi to obojętne, a nawet cieszyło mnie, że swoją niezręczność muszę tak drogo opłacić, bo przez cały czas czułem złośliwą chęć ukarania siebie, niegodziwca, i słonego zapłacenia za moją podwójną głupotę. Więc wszystko będzie w porządku, prawda? Najpiękniejsze róże, ułożone w koszyku, zostaną natychmiast odesłane. Ale pani Gurtnerowa wybiegła za mną zrozpaczona na ulicę; dokądże i komu ma posłać kwiaty, pan porucznik nic nie powiedział! Prawda, ach, potrójny głupiec ze mnie, z całego wzburzenia zapomniałem o tym.
Ale jeszcze jedno pytanie - już chciałem pobiec dalej - czy nie napiszę paru słów? Napisać? Ach, prawda! Chociażby wymienić hojnego ofiarodawcę. Skądże mogłaby wiedzieć, od kogo kwiaty pochodzą.
Wszedłem więc jeszcze raz do sklepu, wziąłem kartę wizytową i napisałem: „Z prośbą o wybaczenie”. Nie, to niemożliwe! Byłoby to czwartym nietaktem - po co przypominać o swojej głupocie? Więc cóż napisać? „Ze szczerym żalem” - nie, to jeszcze gorzej! Mogłaby to wziąć za współczucie dla siebie. Najlepiej nie napisać nic, w ogóle nic.
Teraz mi ulżyło. Pobiegłem do koszar, połknąłem kawę i odbyłem jako tako - prawdopodobnie bardzo nerwowo i z większym roztargnieniem niż zazwyczaj - swoje wykłady instruktorskie, ale w wojsku nie bardzo zwraca się na to uwagę, gdy porucznik przyjdzie rano na służbę nie w humorze. Iluż przyjeżdża po przehulanej nocy w Wiedniu tak wymęczonych, że ledwo mogą utrzymać oczy otwarte i zasypiają podczas kłusa! Właściwie dobrze się stało, że musiałem przez cały czas komenderować, egzaminować, a potem jechać konno. Służba odrywa od niespokojnych myśli, a jeszcze mi po głowie chodziły przykre wspomnienia, zaś w gardle coś przeszkadzało jak gąbka pełna żółci.
Ale w południe, gdy właśnie miałem pójść na obiad, dogonił mnie mój ordynans wołając:
W ręku miał list, podłużny z angielskiego papieru, niebieski, delikatnie uperfumowany, z wyciśniętym herbem, list pisany pochyłym, delikatnym pismem kobiecym. Gwałtownie rozerwałem kopertę i przeczytałem:
Serdecznie dziękuję za piękne kwiaty, na które nie zasłużyłam, ale które sprawiły mi i nadal sprawiają wielką radość. Proszę Szanownego Pana o przyjście któregokolwiek dnia po południu na herbatę. Nie trzeba uprzedzać z góry. Jestem - niestety – zawsze w domu.
Edyta v.K.
Delikatne pismo. Mimo woli przypomniałem sobie wąską, dziecięcą rękę, zaciśniętą wówczas na stole, przypomniałem sobie bladą twarzyczkę zaczerwienioną nagle purpurowo, jak gdyby do szklanki nalał ktoś bordeaux, przeczytałem jeszcze raz, jeszcze dwa i trzy razy kilka napisanych linijek i odetchnąłem z ulgą. Jak dyskretnie przeszła nad moją niezręcznością! Jak zgrabnie, a zarazem taktownie napomyka o swej ułomności! „Jestem - niestety - zawsze w domu”. Nie można przebaczyć w sposób bardziej wytworny. Ani śladu obrazy! Ciężar spadł mi z serca i czułem się jak oskarżony, który sądził, że będzie skazany na dożywotnie więzienie, a sędzia włożył biret i obwieścił: „Zwolniony od winy!” Naturalnie, że muszę wkrótce do nich pojechać, aby jej podziękować. Dziś mamy czwartek, więc w niedzielę będę tam z wizytą. Albo nie, lepiej już w sobotę.
Ale sam danego sobie słowa nie dotrzymałem. Gnał mnie niepokój, aby wiedzieć, że wina moja została ostatecznie zmazana, że skończyło się przykre uczucie niepewnej sytuacji. Wciąż jeszcze drżał mi w nerwach lęk, że podczas obiadu z kolegami, w kawiarni czy gdziekolwiek indziej zacznie ktoś mówić o moim niepowodzeniu: „No, jak to tam było u Kekesfalvów?” Chciałem móc wtedy chłodno i poważnie odpowiedzieć: „Zachwycający ludzie! Właśnie wczoraj byłem u nich znowu na herbacie”, aby każdy mógł zaraz zobaczyć, że mnie stamtąd nie wyrzucili. Ach, postawić już raz krzyż na całej tej nieszczęsnej aferze! Raz ją wreszcie zakończyć! Wewnętrzny niepokój sprawił wreszcie, iż już nazajutrz, więc w piątek, podczas spaceru z Ferencem i Józsim nagle postanowiłem sobie: „Jeszcze dzisiaj wybiorę się tam z wizytą!” I natychmiast pożegnałem moich trochę zdziwionych kolegów.
Właściwie nie była to daleka droga, najwyżej pół godziny dość spiesznym marszem. Najpierw nudne pięć minut przez miasto, potem szosą pełną kurzu, która prowadziła również na plac ćwiczeń, a na której nasze konie znały już każdy kamień i każdy zakręt. (Można było cugle puścić zupełnie luźno). W połowie drogi, obok małej kaplicy przy mostku, zaczynała się węższa aleja ocieniona starymi kasztanami, właściwie droga prywatna, mało uczęszczana, biegnąca w towarzystwie małego błotnistego strumyka, płynącego bez pośpiechu bokiem po kamieniach.
Dziwne, że w miarę jak zbliżałem się do pałacyku, którego tylko biały dookolny mur i ażurową bramę było widać z daleka, tym szybciej opuszczała mnie odwaga. Czułem się tak, jak czuje się pacjent przed drzwiami dentysty, gdy gorączkowo szuka wymówki, aby jak najprędzej odejść, nie pociągając za dzwonek. Czy dobrze zrobiłem, że już dzisiaj... Czy przykrą sprawę powinienem uważać za definitywnie załatwioną owym listem? Mimo woli zwolniłem Hroku; na zawrócenie zawsze jeszcze będzie dość czasu, a droga okólna zawsze bywa użyteczna, gdy się nie chce iść prostą. Skręciłem więc, przechodząc strumyk po chwiejnych deskach, i ruszyłem w stronę łąk, aby okrążyć pałac.
Za wysokim, kamiennym murem stał długi piętrowy budynek w stylu późnego baroku, według staroaustriackiej mody pomalowany na żółto; okiennice były zielone. Oddzielone podwórzem cisnęły się do siebie inne, mniejsze budynki, widocznie służbowe lub przeznaczone dla administracji i na stajnie, a dochodzące aż do dużego parku, którego podczas poprzedniej wizyty nie zauważyłem. Dopiero teraz dostrzegłem przez tak zwane „wole oczy”, owalne luki w mocnym murze, że ów pałac Kekesfalvów wcale nie jest modną willą, jak przypuszczałem sądząc po urządzeniu wewnątrz, ale typowym, prawdziwym ziemiańskim dworem, szlacheckim gniazdem starej daty, jakich wiele widywałem w Czechach i na manewrach, gdy mijaliśmy je konno. Zwracała tylko uwagę dziwaczna, czworokątna wieża, trochę przypominająca swym kształtem włoską campanillę, dość wysoka, stanowiąca może pozostałość zamku, który tu stał przed wiekami. Przypomniałem sobie dopiero teraz, że z placu ćwiczeń często widywałem dziwną wieżę, ale myślałem, że jest to wieża kościelna. Teraz zobaczyłem, że nie ma na niej tradycyjnej kopuły, a dziwaczna bryła kryta jest płaskim dachem, służącym zapewne jako taras lub obserwatorium. Im więcej przekonywałem się o starożytności i pańskości tej szlacheckiej siedziby, tym przykrzej mi się robiło, że właśnie tutaj, gdzie z pewnością bardzo zważają na formy, zadebiutowałem tak idiotycznie!
Jednak po okrążeniu pałacu i ponownym zbliżeniu się do bramy od drugiej strony - zdobyłem się na odwagę, przeszedłem żwirowaną ścieżką pomiędzy starannie strzyżonymi drzewami aż do drzwi domu i ująłem ciężką, brązową kołatkę, służącą tu według dawnego zwyczaju za dzwonek. Natychmiast zjawił się służący i - o dziwo! - wcale nie wydawał się zdziwiony nie zapowiedzianą wizytą. O nic nie pytając i nie biorąc przygotowanego biletu, poprosił mnie z grzecznym ukłonem, abym poczekał w salonie, bo panie są jeszcze u siebie, ale zaraz zejdą; zdawało się więc, że na pewno będę przyjęty. Służący poprowadził mnie dalej jak oczekiwanego gościa; z niemiłym uczuciem poznałem czerwono wytapetowany salon, w którym wówczas tańczono, a gorzki smak w gardle przypomniał mi, że w sąsiednim pokoju powinien się znajdować ów fatalny zakątek.
Na razie jasnokremowe, rozsuwane drzwi, ozdobione delikatnymi, złotymi ornamentami, zakrywały wprawdzie widok na miejsce mojej porażki, ale już po chwili usłyszałem za nimi szmer przesuwanych krzeseł, szepty i jakieś ściszone kroki, zdradzające obecność kilku osób. Starałem się wykorzystać czas na obejrzenie salonu: duże meble w stylu Ludwika XVI, na prawo i na lewo stare gobeliny między szklanymi drzwiami, prowadzącymi bezpośrednio do ogrodu, i stare obrazy przedstawiające Canale Grande i plac Świętego Marka, które nawet mnie, nieokrzesanemu w tych sprawach, wydawały się kosztowne. Co prawda niezbyt wyraźnie rozróżniałem wszystkie te skarby, bo z wytężoną uwagą nasłuchiwałem szmerów z sąsiedniego pokoju. Szczękały tam cicho talerze, zaskrzypiały drzwi, a teraz wydawało mi się - i aż mnie mróz przeszedł - że słyszę nieregularny, twardy stuk, i suwanie kul. Wreszcie niewidzialna ręka rozsunęła od wewnątrz drzwi. Była to Ilona, która pospieszyła z powitaniem.
I zaprowadziła mnie do znanego mi pokoju. W tym samym kącie buduaru, na tym samym szezlongu, za stołemmalachitowym blacie (czemuż powtarza się tak dręcząco tamta sytuacja?) siedziała sparaliżowana. Biały, futrzany koc ciężko okrywał jej nogi, by nie było ich widać - najwidoczniej nie chciano mi przypominać „tamtego”. Z niewątpliwie wystudiowaną uprzejmością Edyta uśmiechnęła się do mnie ze swego kącika, ale i to spotkanie miało jednak w sobie coś z fatalizmu tamtego, a poznałem od razu po zażenowaniu, z jakim mi, z pewnym wysiłkiem, podała rękę przez stół, że i ona myśli „o tamtym”. Żadne z nas nie umiało wypowiedzieć pierwszego słowa, nawiązującego jakoś rozmowę.
Na szczęście Ilona w to dręczące milczenie szybko rzuciła pytanie:
Zręcznie to ta czarnulka zrobiła i tak rzeczowym pytaniem przerzuciła most nad pierwszym zakłopotaniem. Ale jakże była bezwzględna, że właśnie teraz opuściła pokój, aby wydać jakieś zarządzenie służącemu; pozostałem przez to sam ze swoją ofiarą. Trzeba było teraz coś powiedzieć, zacząć za wszelką cenę rozmowę. Ale w gardle mi zaschło, a w spojrzeniu musiało malować się zakłopotanie, gdyż nie miałem odwagi spojrzeć w kierunku szezlonga, aby Edyta nie pomyślała, że przyglądam się futrzanej kołdrze, okrywającej jej bezwładne nogi. Na szczęście dziewczyna okazała się bardziej opanowana ode mnie i z pewną nerwową gwałtownością, jaką po raz pierwszy u niej zobaczyłem, zaczęła sama:
Bardzo ostrożnie przysunąłem sobie fotel, ale jeszcze mi się nie udało nadać spojrzeniu wyrazu beztroski. Edyta energicznie pomagała mi dalej:
Drzwi w głębi, którymi Ilona wyszła, lekko poruszyły się w zawiasach. Gwałtownie, jakby zaskoczona, z suchym, twardym stuknięciem Edyta zamknęła szkatułkę, a gdy zawołała do mnie:
- Tylko ani słowa do nikogo! Ani słowa o tym, co tu panu mówiłam! - zabrzmiało to jak rozkaz.
Siwowłosy służący, z pięknie utrzymanymi bokobrodami a la cesarz Franciszek Józef, ostrożnie otworzył drzwi, a za nim Ilona wsunęła bogato nakryty stolik na gumowych kółkach. Przysiadła się do nas, podała nam filiżanki i od razu poczułem się pewniejszy. Upragniony temat do rozmowy dał nam olbrzymi kot angorski, który zakradł się niepostrzeżenie za stolikiem z herbatą i ze swobodną poufałością ocierał się teraz o moje nogi. Podziwiałem go, ile mogłem, potem zaczęło się wypytywanie o to i o tamto: jak długo tu już jestem, jak się czuję w garnizonie, czy znam porucznika X., czy często jeżdżę do Wiednia - nawiązała się zwykła łatwa rozmowa, w której znikło całe naprężenie. Nabrałem nawet odwagi, aby przyjrzeć się z boku dziewczętom. Jakże były inne! Ilona to już kobieta, zmysłowo ciepła, pulchna, silna, zdrowa. Edyta wyglądała przy niej jak półdziecko, półdziewczyna, może siedemnastoletnia, w każdym razie jakby jeszcze nie rozwinięta. Dziwny kontrast, z jedną chciałoby się tańczyć i całować ją, drugą rozpieszczać jak chorą, ostrożnie głaskać, opiekować się nią, a przede wszystkim chronić. Płynął od niej niezrozumiały niepokój. Ani przez chwilę twarz dziewczyny nie była spokojna; to na prawo, to na lewo patrzały jej oczy; cała postać to wyprężała się, to jakby znużona osuwała się w tył; z taką samą nerwowością, z jaką się poruszała, Edyta także mówiła: urywanie, staccato, bez przerwy. „Może - pomyślałem - jej nieopanowanie i niepokój to kompensata za przymusowy bezwład nóg, a może ciągła gorączka podnieca jej gesty i mowę”. Mało miałem jednak czasu na obserwację, gdyż swymi szybkimi pytaniami i lekkim, płynnym sposobem opowiadania potrafiła całkowicie zaabsorbować moją uwagę. Zdziwiony dałem się wciągnąć w żywą, interesującą rozmowę. Trwało to godzinę, może nawet półtorej. Nagle z salonu wślizgnął się jakiś cień, ostrożnie, jak gdyby obawiał się, że przeszkodzi. Był to pan Kekesfalva.
Znowu był w czarnym surducie i białej koszuli z niemodnym krawatem (nigdy go inaczej nie widziałem); wyglądał jak lekarz, gdy tak badawczo przyglądał się nam zza swoich złotych okularów. Jak lekarz usiadł też ostrożnie przy sparaliżowanej. Dziwna rzecz, z jego wejściem spadł na pokój jakiś cień melancholii; lękliwy sposób, w jaki od czasu do czasu badawczo i czule spoglądał z boku na córkę, zahamował i przyciemnił rytm naszej swobodnej pogawędki. Wkrótce i on odczuł nasze skrępowanie, toteż zmusił się, żeby prowadzić konwersację; zapytał również o pułk, o rotmistrza i o dawnego pułkownika, który jako dowódca dywizji był teraz w ministerstwie spraw wojskowych. Jak się wydawało, znał zadziwiająco dobrze wszystkie sprawy naszego pułku i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż jakoś celowo przy rozmowie o każdym z wysokich oficerów specjalnie podkreślał łączącą ich zażyłość.
„Jeszcze dziesięć minut - myślałem - a potem grzecznie się pożegnam”. Nagle znów zastukano do drzwi, służący wszedł tak cicho, jak gdyby był bosy, i coś szepnął Edycie na ucho.
Wszyscy czuliśmy się zażenowani jej wybuchem, ja zaś miałem przykre uczucie, że siedzę już za długo. Ale tak samo bezwzględnie jak na służącego krzyknęła na mnie:
Jej rozkazujący ton był właściwie niegrzeczny. Ojciec także wyczuł niemiły nastrój, bo z bezradnie zasmuconą twarzą napomniał ją:
Może widząc jego przestrach, może dojrzawszy moje zmieszanie zorientowała się, że nerwy ją poniosły, i nagle zwróciła się do mnie:
Patrzała przy tym na ojca wyzywająco, jak gdyby robiła go za wszystko odpowiedzialnym. Zażenowany (wstydził się przede mną), stary człowiek pochylił się nad nią.
Ale zatrzymał się, bo usta jej zadrgały, a nozdrza zatrzepotały. Tak samo drgały jej wargi wówczas, toteż przeraziłem się, że nastąpi wybuch. Ale nagle dziewczyna zarumieniła się i mruknęła ustępliwie.
Ukłoniłem się i chciałem ją pożegnać, ale już się zastanowiła:
Mocno i urywanie podkreśliła ostatnie słowo „odmaszeruję”, jak gdyby chciała nim zagrozić. Potem ujęła mały brązowy dzwonek stojący na stole i zadzwoniła. Dopiero później zauważyłem, że w całym domu w zasięgu jej rąk stały wszędzie na stołach dzwonki, aby mogła w każdej chwili kogoś wezwać. Dzwonek zadźwięczał ostro i przenikliwie. Natychmiast zjawił się znowu służący, który dyskretnie znikł podczas jej wybuchu.
- Pomóż mi - rozkazała zrzucając koc. Ilona schyliła się nad nią, aby jej coś szepnąć, ale chora gwałtownym „nie!” odrzuciła słowa przyjaciółki. - Niech Józef mnie podeprze. Pójdę sama.
To, co teraz nastąpiło, było po prostu okropne. Służący schylił się nad nią i najwidoczniej wyuczonym chwytem ujął oburącz lekkie ciało pod pachy. Stanąwszy przy fotelu i trzymając się jego oparcia chora zmierzyła każdego z nas wyzywającym spojrzeniem, potem chwyciła kule schowane dotychczas pod kocem i mocno zacisnąwszy usta oparła się na nich z dwóch stron. Tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk - wyrzucała naprzód całą postać, wykrzywiona, podobna do czarownicy, a służący szedł za nią z tyłu z wyciągniętymi ramionami, aby ją przy pośliźnięciu czy upadku natychmiast pochwycić. Tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk: znowu krok, jeszcze jeden, jeszcze jeden, a przy tym jakiś cichy szczęk i zgrzyt jakby naprężonej skóry czy metalu. Widocznie - nie miałem odwagi spojrzeć na te biedne nogi - dziewczyna nosiła wokół stóp jakieś wspierające ją maszynerie. Serce ścisnęło mi się żalem na widok tego forsownego marszu, gdyż natychmiast zrozumiałem demonstracyjną chęć pokazania mi, że nie pozwala sobie pomagać lub wozić się w fotelu. Właśnie mnie, mnie chciała pokazać, że jest kaleką. Z jakiegoś tajemniczego pragnienia rozpaczliwej zemsty, z chęci udręczenia nas własną udręką, oskarżała nas zamiast Boga. Ale właśnie przez straszliwe to wyznanie - czułem to stokroć silniej niż wówczas, gdy moje zaproszenie do tańca wywołało taki atak rozpaczy - czułem, jak bezgranicznie musiała biedna dziewczyna cierpieć z powodu swej bezradności. Wreszcie - trwało to wieczność! - dotarła do drzwi, gwałtownie przenosząc z jednej kuli na drugą cały ciężar swego szarpanego, rzucanego ciała. Nie miałem odwagi, aby chociaż raz wprost na nią spojrzeć, bo już samo to twarde, suche uderzenie kul, to wybijanie kroku przy każdym podrzucie oraz szczęk i zgrzyt maszynerii wraz z głuchym zdyszanym z wysiłku oddechem tak mnie wzburzyły, że czułem, jak serce mi wali o sukno munduru. Biedaczka opuściła już pokój, a ja wciąż jeszcze z zapartym tchem wsłuchiwałem się w okropny odgłos za zamkniętymi drzwiami, aż wreszcie ucichł.
Dopiero wtedy odważyłem się podnieść oczy. Starzec - dostrzegłem to teraz - widocznie cicho wstał i wpatrzył się w krajobraz za oknem, zbyt intensywnie patrzał w szyby. W niewyraźnym świetle widziałem tylko zarys jego postaci, ale zgarbione ramiona drgały chybotliwą linią. I on również, ten ojciec oglądający swe dziecko dzień w dzień w jego męce, zdruzgotany był tym widokiem.
Atmosfera między nami stężała. Po kilku minutach ciemna postać odwróciła się wreszcie i niepewnym krokiem, jak gdyby szła brzegiem przepaści, cicho zbliżyła się do mnie.
- Proszę, niech pan nie ma za złe temu dziecku, panie poruczniku, jeżeli jest czasem opryskliwa, ale... Pan nie wie, ile ją w ostatnich latach namęczono. Ciągle coś innego, coś nowego, a wyzdrowienie idzie bardzo powoli; zrozumiałe, że jest zniecierpliwiona, lecz cóż robić? Trzeba przecież próbować wszystkiego, trzeba przecież...
Zatrzymał się przed nakrytym stolikiem nie patrząc na mnie podczas tych słów i nieruchomo wbijając wzrok w zastawę. Jak we śnie wziął szczypce do cukru, wyjął nimi czworokątny kawałek, popatrzał nań bezmyślnie i odłożył go z powrotem; w ruchach jego było coś z człowieka pijanego. Długo nie mógł oderwać spojrzenia od stołu, jak gdyby widział tam coś szczególnego. Bezwiednie wziął łyżeczkę, podniósł ją, znowu odłożył i mówił dalej: