Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść, która szturmem wdarła się na szczyt bestsellerów New York Timesa!
Pełna akcji i niebezpiecznych niespodzianek nowa, oszałamiająca seria fantasy pióra Victorii Aveyard, autorki bestsellerowej serii „Czerwona królowa”, rozpoczyna się w miejscu, gdzie gaśnie wszelka nadzieja.
Kto sięgnie po miecz, gdy zawiedli bohaterowie?
Nad Allward nadciąga dziwny mrok.
Czuje to nawet Corayne an-Amarat, żyjąca w małym miasteczku nad brzegiem morza.
Wkrótce dziewczyna odkrywa prawdę: jest ostatnią potomkinią prastarego rodu i jedyną nadzieją na to, by ocalić świat od zniszczenia. W swej walce nie będzie jednak sama. W miarę jak ciemność gęstnieje, Corayne gromadzi drużynę osobliwych sprzymierzeńców. Są wśród nich:
Giermek zmuszony wybierać między domem a honorem.
Nieśmiertelny szukający pomsty za złamaną obietnicę.
Żądna krwi skrytobójczyni.
Mówiąca zagadkami prastara wiedźma.
Fałszerz z mroczną przeszłością.
Chcąca wyrównać rachunki łowczyni nagród.
Razem stają do walki z niezwyciężonym, bezwzględnym przeciwnikiem, gotowym obrócić w popiół wszystkie królestwa, i armią, jakiej w Allawrdzie jeszcze nie widziano.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 632
Prolog
Niewyśpiewana pieśń
Żaden z żyjących śmiertelników nie widział nigdy Wrzeciona.
Opowieści o nich żyły w miejscach, o których pamiętano, i takich, o których dawno już zapomniano, w ludziach dotkniętych magią, istotach z innych światów. Jednakże żadne Wrzeciono nie zapłonęło od wieków. Ostatnie przepadło tysiąc lat temu. Portale zostały zamknięte, bramy zawarte na głucho. Wiek przejścia dobiegł końca. Allward został odcięty od innych światów.
I tak musi pozostać, pomyślał Andry Trelland. Dla dobra nas wszystkich.
Giermek pomógł przywdziać swemu panu zbroję i nie bacząc na pierwsze krople deszczu, począł zaciskać paski i zapinać sprzączki na barczystej posturze sir Grandela Tyra. Miodowobrązowe palce Andry’ego z wyćwiczoną wprawą radziły sobie ze znajomą skórą i złotą stalą. Zbroja rycerza lśniła, świeżo wypolerowana, naramienniki i napierśnik ukształtowano na podobieństwo ryczącego lwa – symbolu królestwa Galland.
Niemrawy świt próbował przedrzeć się przez wiosenne, deszczowe chmury wiszące gęsto nad pogórzami i szczytami gór. Przypominało to stanie w izbie z wyjątkowo niskim stropem. Andry odetchnął, smakując wilgotne powietrze. Świat napierał na niego ze wszystkich stron.
Ich konie – w sumie było ich trzynaście – związane razem i zbite w gromadę w poszukiwaniu ciepła, rżały cicho. Andry żałował, że nie może do nich dołączyć.
Towarzysze Królestwa czekali na polanie u stóp wzgórza. Niektórzy, strzegąc drogi pielgrzymów wiodącej między drzewami, czekali na wroga. Inni patrolowali oplecioną bluszczem świątynię, której białe kolumny przywodziły na myśl kości starego szkieletu. Wyryte na niej znajome słowa były dziełem Starszych – te same litery Andry widział w mitycznej Ionie. Budowla była wiekowa, starsza od dawnego cesarstwa Cor, wzniesiona dla Wrzeciona, które od wieków pozostawało nieaktywne. Wieża dzwonnicza milczała. Andry nie wiedział, dokąd prowadziło niegdyś Wrzeciono. Nikt o tym nie mówił, a on nie miał odwagi zapytać. Mimo to wyczuwał je niczym zapach, który lada chwila uleci z wiatrem, pozostałość dawno utraconej potęgi.
Sir Grandel wydął wargi. Bladoskóry rycerz spojrzał gniewnie na niebo, świątynię i stojących w dole wojowników.
– Uwierzyć nie mogę, że bladym świtem jestem już na nogach – warknął, nie panując nad głosem.
Andry puścił jego utyskiwania mimo uszu.
– Skończone, panie – rzekł i cofnął się o krok.
Bacznie przyjrzał się rycerzowi, wypatrując choćby najmniejszej skazy, niedociągnięcia, czegokolwiek, co mogłoby mu przeszkodzić w nadchodzącej bitwie.
Rycerz wypiął pierś. Od trzech lat Andry służył jako giermek sir Grandela. Był to człowiek arogancki, lecz Andry wiedział, że żaden z wielkich rycerzy nie grzeszy skromnością. Tego od nich oczekiwano. Teraz uznał, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, poczynając od stalowych butów sir Grandela, aż po zakute w stal knykcie jego rękawic. Zaprawiony w bojach rycerz był uosobieniem siły i odwagi, czempionem Lwiej Straży królowej. Budzącym lęk i podziw.
Jak zawsze Andry wyobraził sobie siebie w tej samej zbroi, z lwem na piersi, zieloną peleryną na ramionach i ojcowskim mieczem w dłoni, tym samym, który wisiał teraz na ścianie w matczynym saloniku. Nieużywany od lat, pokryty kurzem, niemal pęknięty na pół.
Giermek pochylił głowę, odganiając od siebie ową myśl.
– Jesteś gotów, panie.
– Z pewnością czuję się gotów – odparł rycerz, opierając urękawicznioną dłoń na rękojeści miecza. – Po tylu dniach wleczenia swych starczych kości przez Ward. Ile czasu minęło, odkąd opuściliśmy dom, Trellandzie?
– Dwa miesiące, panie – odrzekł Andry bez zastanowienia. – Niemal dwa, co do dnia.
Potrafił zliczyć dni, tak jak potrafił zliczyć własne palce. Każdy dzień w drodze był przygodą, przeprawą przez doliny, góry i pustkowia, do królestw, których w najśmielszych snach nie miał nadziei ujrzeć na własne oczy. U boku wojowników, których sława dorównywała ich umiejętnościom i którzy wszyscy, co do jednego zasługiwali na miano bohaterów. Ich misja dobiegała końca, bitwa wisiała w powietrzu. Andry nie bał się jej, lecz tego, co czekało go później.
Szybka, prosta droga powrotna do domu. Plac ćwiczeń, pałac, chora matka i nieżyjący ojciec. Kolejne cztery lata chodzenia za sir Grandelem z sali tronowej do piwniczki z winem.
Sir Grandel, nie bacząc na zakłopotanie giermka, mówił dalej:
– Otwarte Wrzeciona i powrót dawno zaginionych królestw. Wszystko to bzdury. Gonienie za bajeczkami dla dzieci – mruczał, zginając i rozprostowując palce. – Za duchami.
Pokręcił głową, patrząc na swych gotowych do walki Towarzyszy. Ich stroje i barwy różniły się jak klejnoty w koronie. Spojrzenie wodnistych oczu rycerza na chwilę zatrzymało się na kilku z nich.
Andry podążał za wzrokiem sir Grandela, przyglądając się wyprostowanym, sztywnym postaciom, których zbroje były dziwne, a zachowanie jeszcze dziwniejsze. Choć podróżowali razem od wielu dni, niektórzy Towarzysze wciąż wydawali się obcy. Zagadkowi niczym słowa maga, dalecy i nierzeczywiści jak mit. A przecież stoją tu, przede mną.
– To nie duchy – bąknął Andry, patrząc, jak jeden z nich kroczy dumnie pod murami świątyni. Jasne włosy miał zaplecione w warkocz, sylwetkę barczystą i niewiarygodnie wysoką. Potrzeba było dwóch ludzi, by dźwignąć miecz wiszący u jego pasa. Dom, pomyślał Andry, choć jego prawdziwe imię było znacznie dłuższe i trudniejsze do wymówienia. Książę Iony. – Starsi są ludźmi tak samo jak my.
Łatwo dawało się ich odróżnić od innych wojowników. Starsi trzymali się na uboczu. Było ich sześciu, każdy przywodził na myśl piękny posąg, odmienny od pozostałych, a jednak do nich podobny. Różnili się od ludzi jak ptaki od ryb. Legendy mówiły, że byli dziećmi innych gwiazd, zaś nieliczne opowieści nazywały ich istotami z innego świata.
Nieśmiertelnymi. Andry wiedział.
Wiecznie młodymi, pięknymi, długowiecznymi, odległymi i… zagubionymi. Nawet teraz nie mógł przestać się gapić.
Nazywali siebie Vederami, lecz dla reszty Wardu, dla śmiertelników, którzy znali ich wyłącznie z pradawnej historii i popadających w zapomnienie opowieści, byli Starszymi. Nie zostało ich wielu, lecz zdaniem Andry’ego Trellanda wciąż byli potężni.
Wychynąwszy zza świątyni, książę Starszych podniósł wzrok, a spojrzenie jego szafirowych oczu spoczęło na giermku. Andry pośpiesznie opuścił głowę, wiedząc, że nieśmiertelny potrafił usłyszeć ich rozmowę. Jego policzki oblały się rumieńcem.
Sir Grandel ani drgnął. Widoczne pod osłoną hełmu oczy były twarde i zimne jak stal.
– Czy nieśmiertelni krwawią, giermku?
– Nie wiem, panie – odparł Andry.
Wzrok rycerza prześlizgnął się po pozostałych. Starsi przybyli ze wszystkich zakątków Wardu, wynurzając się z na wpół zapomnianych enklaw. Andry zapamiętał ich, tak jak zapamiętywał dworzan – zarówno po to, by sir Grandel nie zbłaźnił się w towarzystwie, jak i po to, by zaspokoić własną ciekawość.
Pośród Starszych najbardziej osobliwy widok stanowiły dwie kobiety-wojowniczki. Ich obecność zdumiała śmiertelników, a zwłaszcza rycerzy z Gallandu. Nawet jeśli nie budziły lęku, Andry wciąż był nimi zaintrygowany. Rowanna i Marigon przybyły z Sirandel, z głębokich ostępów Zamkowej Kniei, podobnie jak Arberin. Patrząc na ich rude włosy, blade, lisie twarze i purpurowe kolczugi opalizujące jak skóra węża, Andry domyślał się, że są ze sobą blisko spokrewnione. Przypominały jesienny las, w którym słońce bezustannie walczy z cieniami. Nourowie przybyli z Hiziru, pustynnej enklawy na Wielkich Piaskach Ibalu. Zdaniem Andry’ego przypominali zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Nie nosili zbroi, lecz owijali się ciasno zwojami jedwabiu w kolorze zgaszonego różu, z szarfami zdobionymi bogato cennymi klejnotami. Ich skóra miała odcień złota, brązowe oczy obwodzili czarną kredką i fioletowym cieniem, a czarne włosy zaplatali w misternej roboty warkoczyki. Był również Surim, który przebył z nich wszystkich najdłuższą drogę. Ze swoją brązową skórą i głęboko osadzonymi oczami wciąż uginał się pod ciężarem podróży z Tarimu, jak pod ciężkim futrem. Jego mocnej budowy kuc przywiózł go tu aż z rozległych stepów Temurijonu.
Dom kojarzył się Andry’emu z dębem i porożem. Pod ciemnozieloną opończą nosił skórzany pancerz, na którym wytłoczono wielkiego jelenia, symbol jego enklawy i monarchini. Dłonie miał gołe. Na palcu lśnił pierścień z kutego srebra. Jego domem była Iona, ukryta w wąwozach otoczonego górami Calidonu. Gdzie po raz pierwszy zebrali się Towarzysze. Andry dobrze je pamiętał: nieśmiertelne miasto mgieł i kamienia, rządzone przez nieśmiertelną panią w szarej sukni.
Głos sir Grandela wyrwał go z zamyślenia.
– A co z książętami, w których żyłach płynie krew Corów, potomkami starego imperium? – syknął głosem ostrym niczym brzytwa. – Może i są skażeni magią Wrzecion, ale też są śmiertelnikami, jak my wszyscy.
Andry Trelland dorastał w pałacu i doskonale wiedział, jak brzmi zazdrość.
Cortael ze Starego Cor stał sam na kamienistej drodze pielgrzymów i nieugięty wpatrywał się w cienie lasu, przyczajony niczym wilk w swoim leżu. On również miał na sobie pelerynę w barwach Iony, a jego stalowy napierśnik zdobiło odlane w metalu poroże. Ciemnorude włosy opadały mu na ramiona niczym krew o zmierzchu. Cortael nie służył żadnemu królestwu śmiertelników, lecz na jego srogiej twarzy, czole i w kącikach ust widać było drobne zmarszczki. Zdaniem Andry’ego miał jakieś trzydzieści pięć lat. Tak jak Starsi, był dzieckiem Wrzeciona, synem przejścia, którego śmiertelni przodkowie przyszli na świat pod gwiazdami innego królestwa.
Podobnie jak jego miecz. Ostrze Wrzeciona. Naga broń odbijała widoczne w górze niebo i emanowała szarym blaskiem, pokryta znakami, których nikt z żyjących nie potrafił już odczytać.
Rycerz zmrużył oczy.
– Czy oni też krwawią?
– Nie wiem – mruknął Andry, odrywając wzrok od ostrza.
Sir Grandel poklepał giermka po ramieniu.
– Może się dowiemy – odrzekł, schodząc ze wzgórza. Jego ciężka zbroja grzechotała przy każdym kroku.
Mam nadzieję, że nie, pomyślał Andry, gdy jego pan dołączył do pozostałych śmiertelników. Sir Grandel stanął w szeregu obok kuzynów North: dwóch pozostałych rycerzy z Gallandu. Edgar i Raymond Northowie byli równie strudzeni tą wyprawą jak sir Grandel, a ich zmęczone twarze odzwierciedlały jego własną.
Bress Byczy Jeździec wcisnął się między nich, uśmiechając się od ucha do ucha pod rogatym hełmem. Najemnik dokuczał rycerzom przy byle okazji, ku ich niezadowoleniu i uciesze Andry’ego.
– Myślałem, że nie chwycisz za miecz. Tak czy inaczej, przed walką powinieneś pomodlić się do bogów – rzekł ktoś głębokim, gładkim głosem.
Odwróciwszy się, Andry ujrzał kolejnego rycerza wychodzącego spomiędzy drzew. Okran z Kasy, wspaniałego królestwa na południu, zbliżając się, skłonił głowę. Pod jedną pachą trzymał hełm, pod drugą swoją włócznię. Na jego perłowobiałej zbroi pysznił się, krzycząc, kasański orzeł; skrzydła miał rozpostarte, szpony rozcapierzone, gotowe pochwycić swą zdobycz. Uśmiech Okrana był niczym spadająca gwiazda jaśniejąca bielą na jego czarnej jak węgiel skórze.
– Panie – odrzekł z ukłonem Andry. – Wątpię, by bogowie chcieli wysłuchać słów giermka.
Okran uniósł brew.
– Oto, co słyszysz od sir Grandela Tyra?
– Wybacz mu, panie. Ciągnąca się tygodniami podróż przez pół królestwa dała mu się we znaki. – Obowiązkiem giermka było służyć panu zarówno czynem, jak i słowem. – Nie chciał urazić ciebie ani nikogo innego.
– Nie obawiaj się, giermku. Nie należę do ludzi, którym przeszkadza bzyczenie much – odparł rycerz z południa i machnął zwinnymi palcami. – Przynajmniej nie dziś.
Andry zapanował nad niestosownym uśmiechem, który cisnął mu się na usta.
– Nazywasz sir Grandela muchą?
– A gdyby tak było, powiedziałbyś mu o tym?
Giermek nie odpowiedział i jego milczenie stanowiło wystarczającą odpowiedź.
– Dobry chłopak. – Kasańczyk roześmiał się, a zaraz potem nałożył hełm i poprawił ametystowy nosal. Rycerz Orła nabierał kształtu jak bohater wyłaniający się ze snu.
– Lękasz się, panie? – Słowa wyrwały się Andry’emu, zanim zdążył ugryźć się w język. Twarz Okrana złagodniała, dodając mu odwagi. – Boisz się złodzieja i jego czarownika?
Kasańczyk milczał przez chwilę, ruchy miał nieśpieszne, wystudiowane. Omiótł wzrokiem świątynię, polanę i stojącego na jej skraju Cortaela, który pełnił wartę na drodze. Z drzew skapywały krople deszczu, cienie zmieniały barwę z czarnej na szarą. Wszystko zdawało się ciche i spokojne.
– To Wrzeciono stanowi zagrożenie, nie ludzie, którzy go szukają – odparł łagodnie.
Mimo usilnych starań Andry nie mógł o nich nie myśleć. Złodziej miecza, mag nikczemnik. Ich dwóch przeciwko Towarzyszom: tuzinowi wojowników, z których połowę stanowili Starsi. To będzie rzeź, proste zwycięstwo, powiedział sobie i zmusił się do skinienia głową.
Kasańczyk zadarł brodę.
– Starsi zwrócili się do śmiertelnych władców i wysłano mnie w odpowiedzi, podobnie jak waszych rycerzy. Niewiele wiem o krwi Corów czy magii Wrzecion, a jeszcze mniej w nie wierzę. Skradziony miecz, rozdarte przejście? Wszystko to wygląda mi na konflikt dwóch braci, a nie coś, czym powinny zajmować się wielkie królestwa Wardu. – Prychnął pogardliwie i pokręcił głową. – Lecz nie moja to sprawa wierzyć w słowa władcy Starszych czy ostrzeżenia Cortaela. Moim zadaniem jest walczyć. Ryzyko zaniechania jest zbyt wielkie. W najgorszym wypadku nic się nie wydarzy. Nikt nie przyjdzie. – W jego ciemnych, ciepłych oczach pojawiło się niezdecydowanie. – W najlepszym, ocalimy królestwo, zanim dowie się, że było w niebezpieczeństwie.
– Kore-garay-sida.
Andry z łatwością sięgnął po język matki, tak dobrze wyuczony przez niego w dzieciństwie. Słowa smakowały niczym miód.
Taka jest wola bogów.
Okran zamrugał zaskoczony, a zaraz potem rozciągnął usta w zniewalającym uśmiechu.
– Ambara-garay – odparł, kończąc modlitwę skinieniem odzianej w hełm głowy. Zaufaj bogom. – Nie mówiłeś, że władasz kasańskim, giermku.
– Matka mnie nauczyła, panie – rzekł Andry, prostując się nieco. Choć mierzył niemal sześć stóp, czuł się niski w porównaniu ze smukłym cieniem Okrana. Dorastając w Ascalu, Andry przywykł do tego, że ludzie zwracają uwagę na jego ciemniejszą skórę, był jednak dumny z dziedzictwa, którego dowodziła. – Urodziła się w Nkonabo, jako córka domu Kiane. – Rodzina jego matki była znana nawet na północy.
– Szlachetny to ród – rzekł Okran, nadal się uśmiechając. – Powinieneś odwiedzić mnie w Benai, kiedy to wszystko się skończy i wrócimy do dawnego życia.
Benai, pomyślał Anry. Miasto kutego złota i ametystu, wybudowane na zielonych brzegach Nkonu.
Ojczyzna, której nigdy nie widział, nagle zaczęła nabierać kształtów, a opowieści snute przez matkę rozbrzmiewały w jego głowie niczym pieśń. To jednak nie trwało długo. Deszcz był zimny, a rzeczywistość nie pozwalała o sobie zapomnieć. Miną trzy, cztery lata, nim Andry zostanie rycerzem.
To cała wieczność, pomyślał. Tyle innych rzeczy muszę przemyśleć. Moją pozycję w Ascalu, moją przyszłość, mój honor. Poczuł, że ogarnia go przygnębienie. Rycerze nie mogą podróżować według woli. Mają obowiązek chronić słabszych, pomagać bezbronnym, a przede wszystkim służyć królestwu i królowej. Nie zwiedzać.
Muszę też pomyśleć o matce, teraz, kiedy stała się taka słabowita.
Andry zmusił się do uśmiechu.
– Kiedy to wszystko się skończy – powtórzył, patrząc na Okrana, który lekkim krokiem schodził ze wzgórza po wilgotnej trawie.
Zaufaj bogom.
Na pogórzach wielkich gór Allwardu, otoczony bohaterami i nieśmiertelnymi, Andry z pewnością czuł obecność bogów. Któż inny posłałby na taką ścieżkę giermka, syna szlachcianki z dalekiego kraju i nisko urodzonego rycerza? Młodzieńca, który nie dziedziczył zamku i w którego żyłach nie płynęła królewska krew?
Jutro, kiedy to wszystko się skończy, nie będę tym samym chłopcem.
Na skraju polany nieśmiertelny książę Iony dołączył do Cortaela. Zmysły Starszego skupione były na lesie. Nawet ze wzgórza Andry widział jego posępną minę i nieco wysuniętą szczękę.
– Słyszę ich – powiedział. Słowa zabrzmiały niczym trzask bicza. – Pół mili stąd. Jest ich dwóch, tak jak się tego spodziewaliśmy.
– Powinniśmy uważać na czarodzieja! – zawołał Bress. Ostrze topora na jego ramieniu błysnęło niczym uśmiech posłany zaciągniętemu chmurami niebu.
Nieśmiertelni z Sirandel spojrzeli na niego, jak gdyby mieli do czynienia z dzieckiem.
– My zapewnimy wam bezpieczeństwo, Byczy Jeźdźcu – odrzekł Arberin łagodnym głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent jego rodzimej mowy.
Najemnik zacisnął usta.
– Czerwony to oszust, nic więcej! – zawołał Cortael, nawet się nie odwracając. – Otoczcie świątynię, zachowajcie szyk. – Potomek Corów był urodzonym przywódcą, nawykłym do wydawania rozkazów. – Taristan spróbuje prześlizgnąć się między nami i otworzyć przejście, nim zdołamy go zatrzymać.
– Nie uda mu się – zagrzmiał Dom, dobywając swego wielkiego miecza.
Okran uderzył drzewcem włóczni o ziemię na znak, że się z nim zgadza, a kuzyni North potrząsnęli tarczami. Sir Grandel wyprostował się, zacisnął zęby i wyprężył pierś. Nieśmiertelni dołączyli do szeregu uzbrojeni w łuki i miecze. Byli gotowi.
Niebo w końcu się otworzyło i zimny, miarowy deszcz przerodził się w ulewę. Andry zadrżał, gdy strużki wody wcisnęły się pod ubranie i spłynęły mu po plecach.
Cortael uniósł miecz i skierował ostrze w stronę drogi. Krople deszczu spływały mu po twarzy, lecz on był niczym posąg, któremu niestraszna żadna pogoda. Andry wiedział, że Cortael jest śmiertelnikiem, jednak w tamtej chwili wydawał się wieczny. Jak skrawek utraconego świata dostrzeżony przez szparę w zamykających się drzwiach.
– Towarzysze królestwa – zaczął Cortael donośnym głosem.
Gdzieś nad górami przetoczył się grzmot. Bogowie Wardu patrzą, pomyślał Andry. Czuł na sobie ich spojrzenia.
Deszcz jeszcze bardziej przybrał na sile, strugi wody ściekały z nieba, zmieniając trawę w grząskie błoto.
Cortael ani drgnął.
– Ten dzwon nie rozbrzmiał od tysiąca lat – ciągnął. – Od tego czasu żadna stopa nie postała w świątyni i nikt nie przeszedł przez Wrzeciono. Mój brat zamierza być pierwszy. Nie zrobi tego. Nie uda się mu. Zło, które go tu przywiodło, tutaj się zakończy.
Ostrze miecza rozbłysło, odbijając światło błyskawicy. Cortael zacisnął dłoń na rękojeści.
– We krwi Corów i Ostrzu Wrzeciona jest dość mocy, by zniszczyć portal. Naszym obowiązkiem jest powstrzymać mojego brata, nie pozwolić mu wejść do tych ruin, ocalić królestwo i Ward. – Spoglądał na swoich towarzyszy. Andry zadrżał, gdy rycerz omiótł go wzrokiem. – Dziś walczymy dla jutra.
Determinacja Cortaela nie zagłuszyła lęku, który narastał w sercu Andry’ego Trellanda, lecz dodała mu sił. Nawet jeśli miał tylko patrzeć i zmywać krew, nie wzdrygnie się. Będzie służył Towarzyszom i Wardowi w każdy możliwy sposób. Nawet ktoś taki jak giermek potrafił być silny.
– Ten dzwon nie rozbrzmiał od tysiąca lat – powtórzył Cortael. Wyglądał jak żołnierz, nie jak książę. Śmiertelnik, który nie miał pochodzenia, a tylko obowiązek. – I nie rozbrzmi przez kolejny tysiąc.
Huknął grom, tym razem nieco bliżej.
I zadźwięczał dzwon.
Towarzysze spojrzeli po sobie zdumionym wzrokiem.
– Utrzymajcie szyk – przypomniał im Dom. Nagły podmuch wiatru szarpnął jego złotymi włosami. – To sprawka Czerwonego. Iluzja!
Brzmienie dzwonu zdawało się głuche, a zarazem dźwięczne, brzmiało jak wezwanie i ostrzeżenie. Andry wyczuwał jego gniew i smutek. Miał wrażenie, że dźwięk odbija się echem zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości, niesiony przez wieki i królestwa. Rozsądek podpowiadał mu, by trzymał się jak najdalej od dzwonu, on jednak stał jak wrośnięty w ziemię, z całych sił zaciskając pięści.
Nie wzdrygnę się.
Sir Grandel obnażył zęby i uderzył dłonią w pierś. Stal szczęknęła o stal.
– Ze mną! – wykrzyczał dawny bitewny okrzyk lwiej straży. Northowie odpowiedzieli mu do wtóru.
Andry poczuł to w piersi.
Stojąc na wzgórzu, dostrzegł dwie postaci, które szły w górę ścieżki, co rusz niknąc pośród deszczu. Ten, którego nazywano Czerwonym, słusznie odziany był w pelerynę koloru świeżo przelanej krwi. Na głowie miał kaptur, lecz Andry widział jego twarz. Twarz maga. Był młody, gładko ogolony, skórę miał bladą, włosy koloru pszenicy. Nawet z tej odległości widać było jego zaczerwienione oczy. Zobaczywszy Towarzyszy, mag zamrugał i przez chwilę mierzył ich wzrokiem od stóp do głów. Poruszył bezgłośnie ustami, formując słowa, których nikt nie był w stanie usłyszeć.
Drugi mężczyzna nie nosił zbroi, lecz zniszczony skórzany pancerz i pelerynę koloru błota. Był szubrawcem, cieniem własnego brata. Spod hełmu, który zasłaniał mu twarz, wysypywały się ciemnorude kędziory.
Jego ostrze, takie samo jak to, które dzierżył w dłoni Cortael, wciąż jeszcze było schowane w pochwie wysadzanej czerwonymi i purpurowymi klejnotami – zachód słońca zamknięty w dłoni. Złodziej miecza.
A więc tak ma wyglądać koniec królestwa, pomyślał zdumiony Andry.
Cortael trzymał wzniesiony miecz.
– Jesteś głupcem, Taristanie.
Dzwon zabrzmiał kolejny raz, kołysząc się na wieży.
Drugi syn Starego Cor stał w milczeniu zasłuchany w bicie dzwonu. Nagle się uśmiechnął, błyskając białymi zębami.
– Ileż to czasu minęło, bracie?
Cortael stał nieporuszony.
– Od urodzenia – ciągnął Taristan, samemu odpowiadając na zadane przez siebie pytanie. – Założę się, że świetnie się bawiłeś, dorastając w Ionie. Błogosławiony przez Wrzeciono od pierwszego oddechu. – Mimo pozornej swobody i niemal wesołego tonu w głosie Taristana, Andry wyczuwał jego podenerwowanie. Przypominał zdziczałego psa krążącego wokół wyćwiczonego ogara. – Aż do ostatniego.
– Chciałbym powiedzieć, że miło było cię spotkać, bracie – odezwał się Cortael.
Stojący u jego boku Dom spoglądał spode łba.
– Oddaj, coś zabrał, złodzieju.
Szybkim ruchem Taristan chwycił za wiszący u pasa miecz, odsłaniając kilka cali ostrza. W strugach deszczu zalśniła stal pokryta pajęczyną wyrytych na niej słów.
Taristan uśmiechnął się krzywo.
– Jeśli chcesz, możesz spróbować mi go odebrać, Domacridhanie – rzekł. Pełne imię Starszego zabrzmiało niezgrabnie w jego ustach, jak gdyby nie było warte jego wysiłku. Zakołysał pochwą, jakby drażnił się z nimi wszystkimi. – Jeśli jesteś taki jak krypty twoich przodków, niechybnie zawiedziesz. Zresztą, kim jesteś, by odmawiać mi tego, co należy mi się z tytułu urodzenia? I nawet jeśli jestem młodszy, sprawiedliwość nakazuje, by każdy z nas posiadał ostrze naszych przodków, naszego zaginionego królestwa.
– To się źle skończy – warknął Cortael. – Poddaj się, a nie będę zmuszony cię zabić.
Taristan przesunął stopę, poruszał się z gracją tancerza, nie jak wojownik. Cortael wykonał podobny ruch i wyciągnął ostrze ku szyi brata.
– Starsi uczynili cię tym, kim jesteś, Cortaelu – ciągnął Taristan. – Wojownikiem, mędrcem, panem śmiertelników i nieśmiertelnych. Dziedzicem, który odbuduje dawno utracone imperium. A wszystko po to, byś uczynił dokładnie to, co ja uczyniłem: na nowo otworzył Wrzeciona. Połączył królestwa. Pozwolił ich mieszkańcom wrócić do domów, których nie widzieli od wieków. – Zerknął na Doma. – Czyżbym się mylił, Starszy?
– Otwarcie Wrzeciona stanowi zagrożenie dla wszystkich królestw. Dla własnych celów zniszczyłbyś świat – warknął Dom, którego powoli opuszczał spokój.
Tristan uczynił krok, błoto mlasnęło pod jego stopami.
– Dla jednych oznaczałoby to zniszczenie. Dla innych chwałę.
Całun spokoju opadł z ramion Starszego niczym zrzucona opończa.
– Potworze! – ryknął Dom, płynnym ruchem unosząc własny miecz.
Taristan wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu.
Jemu to się podoba, pomyślał z odrazą Andry.
Dom obnażył zęby.
– Nie możesz siłą otworzyć Wrzeciona. Konsekwencje…
– Szkoda twych słów – wtrącił Cortael. – Jego los jest przesądzony.
Taristan się zatrzymał.
– Mój los jest przesądzony? – syknął. Jego łagodny, niebezpieczny głos był niczym ostrze ukryte pod jedwabiem. Wściekłość wzbierała w nim jak burza nad ich głowami.
Stojący na wzgórzu Andry poczuł, że serce bije mu mocniej, a oddech przyśpiesza.
– Zabrali cię, wyszkolili i wmówili ci, że jesteś kimś wyjątkowym, odrodzonym cesarzem, potomkiem Corów, zrodzonym z Wrzeciona. – Taristan gotował się z wściekłości. – Ostatnim z prastarego rodu, przeznaczonym do wielkich czynów. Miałeś sięgnąć po Stare Cor, podbić je i nim władać. Cóż za chwalebne przeznaczenie dla pierworodnego syna rodziców, których nie dane nam było poznać.
Z paskudnym grymasem chwycił oburącz hełm i zdarł go z głowy, odsłaniając twarz.
Andry rozdziawił usta, z których dobył się stłumiony krzyk.
Bracia patrzyli na siebie, jeden był lustrzanym odbiciem drugiego.
Bliźniacy.
Choć Taristan wyglądał przy Cortaelu jak żebrak przy królu, Andry z trudem odróżniłby jednego od drugiego. Mieli identyczne urodziwe twarze, przenikliwe oczy, mocne szczęki, wąskie usta i roztaczali wokół siebie osobliwą aurę tych, w których żyłach płynęła krew Wrzecion. Niepodobni do innych śmiertelników z wyjątkiem samych siebie.
Zdumiony Cortael zatoczył się w tył.
– Taristanie – rzekł, a jego głos niemal utonął w deszczu.
Złodziej miecza długim, powolnym ruchem wyciągnął własne Ostrze Wrzeciona. Klinga zaśpiewała w harmonii z dzwonem – świszczący oddech w zderzeniu z głębokim rykiem.
– Każdy sen, który śniłeś, został ci dany. Każda ścieżka, po której kroczyłeś, została wybrana zawczasu – przemówił Taristan. Deszcz siekł ostrze strumieniami. – W dniu twoich narodzin zdecydowano o twoim przeznaczeniu, Cortaelu. Twoim, nie moim.
– Co więc teraz wybierzesz, bracie?
Taristan zadarł głowę.
– Wybieram życie, którym powinienem był żyć.
Piekielny dzwon rozbrzmiał po raz kolejny, tym razem nieco głębiej.
– Dałeś mi szansę, bym mógł się poddać. – Taristan wykrzywił usta w uśmiechu. – Obawiam się, że nie mogę zrobić tego samego. Roninie?
Czarnoksiężnik uniósł ręce, wyciągając przed siebie białe jak śnieg dłonie. Sirandelczycy byli szybsi, niż Andry się spodziewał, i trzy strzały przeszyły ze świstem powietrze. Celowali tam, gdzie należało – w serce, gardło i oko. Wszystkie trzy strzały spłonęły jednak zaledwie kilka cali od twarzy Ronina. Za nimi posypały się kolejne. I tym razem czerwony rozbłysk zmienił je w niewiele więcej niż smugi dymu na deszczu.
Cartael podniósł miecz wysoko nad głowę, chcąc rozpłatać Ronina na pół.
Jednakże Taristan był szybszy i sprawnym ruchem sparował cios. Stal szczęknęła o stal.
– Tego, czego ciebie uczono w pałacu, ja uczyłem się w błocie – syknął, zbliżając twarz do bliźniaczej twarzy brata.
Mag złączył dłonie i rozległ się chrzęst kamienia, huk gromu i wściekłe skwierczenie, jak syk oliwy na rozgrzanej patelni. Groza ogarnęła Andry’ego, gdy spojrzał na świątynię, która jeszcze chwilę temu świeciła pustkami. Ciężkie odrzwia rozwarły się na zewnątrz, popychane dziesiątkami białych dłoni pokrytych popiołem i sadzą. Spod rozdartej, popękanej skóry wyzierały kości lub jątrzące się czerwone rany. Andry nie widział twarzy stworów, za co dziękował losowi. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jakie okropieństwa mogły sobą przedstawiać. Wnętrze świątyni pulsowało oślepiającym, białym światłem, podczas gdy wylewające się zza drzwi mroczne cienie gnały w stronę polany.
Towarzysze odwrócili się w kierunku zamieszania, a na ich twarzach odmalowało się przerażenie.
– Popielnicy – jęknęła Rowanna z Sirandel.
W jej szeroko otwartych złotych oczach Andry dostrzegł strach, który on sam czuł, choć nie miał pojęcia, co znaczyły jej słowa. Na chwilę odwróciła uwagę od świątyni i spojrzała w stronę wzgórza, na konie. Nietrudno było zgadnąć, co chodzi jej po głowie.
Chciała uciec.
Stojący w dole Cortael warknął Taristanowi w twarz, a ich ostrza spotkały się ze szczękiem.
– Wrzeciono?
Jego bliźniak zerknął w bok.
– Zostało już otwarte, a przejście się dokonało. – Błyskawicznym ruchem huknął Cortaela łokciem w twarz. Wojownik zatoczył się i runął na ziemię, ze złamanego nosa buchnęła szkarłatna krew. – Masz mnie za idiotę?
Dom rzucił się na niego z bitewnym okrzykiem Starszych na ustach. Z gracją poruszał się po łuku do chwili, gdy mag uniósł rękę i muśnięciem odrzucił go kilka jardów do tyłu.
Dziesiątki żywych trupów wysypywały się ze świątyni, tratując się nawzajem. Tu i ówdzie ohydne, okaleczone ciała pełzały na połamanych kończynach, grzechocząc wewnątrz brudnych, czarnych zbroi. Przypominali śmiertelników, lecz nimi nie byli; wyglądali, jakby ktoś lub coś wywróciło je na drugą stronę. Większość ściskała w dłoniach wysłużoną broń: zardzewiałe, żelazne miecze, wyszczerbione topory, pęknięte sztylety i strzaskane włócznie. Połamane, lecz wciąż ostre i wciąż śmiertelnie niebezpieczne. Na hordę posypał się grad strzał i pierwsza fala padła pod ostrzałem Sirandelczyków jak pszenica pod ostrzem kosy. Można ich było zabić, lecz ich oddziały stale rosły w siłę. Bił od nich charakterystyczny smród dymu i palonego mięsa, a wiejący z wnętrza świątyni – z Wrzeciona – gorący wicher, niósł tumany popiołu.
Andry nie mógł się ruszyć ani oddychać. Patrzył w osłupieniu, jak poznaczona bliznami, skrwawiona armia ożywieńców z utraconego królestwa runęła na Towarzyszy. Byli żywi? Czy martwi? Nie potrafił powiedzieć. Nierównym kręgiem otoczyli Taristana i Cortaela, jak gdyby przykazano im, by pozwolili braciom walczyć.
Włócznia tańczyła w dłoniach Okrana, kreśląc szerokie łuki i rozpłatując kolejne gardła. Rycerze Gallandu walczyli zaciekle w trójkącie odwróceni do siebie plecami, a ostrza ich mieczy były czarne od sadzy i czerwone od krwi. Surim i Nour przywodzili na myśl rozmazane smugi z krótkimi mieczami i sztyletami tańczącymi im w dłoniach. Pozostawiali po sobie śmierć i zniszczenie, gdy, prąc do przodu, wycinali sobie ścieżkę wśród oddziałów wroga. Stwory walczyły, a piskliwe, schrypnięte wrzaski, które dobywały się z ich okaleczonych gardeł, brzmiały nieludzko. Andry z trudem rozróżniał twarze – blade, bezwłose głowy i skórę koloru kości, poznaczoną czerwienią lub pomalowaną ściekającą z nich smołą. Oblepione łuszczącym się popiołem przywodziły na myśl zwęglone drewno, które ktoś przypalił od zewnątrz.
Dwóch miało stanąć do walki przeciwko dwunastu, pomyślał Andry. Tymczasem dwunastu walczyło przeciwko dziesiątkom. Setkom.
Konie rżały i szarpały się na postronkach. Wyczuwały niebezpieczeństwo, krew, a przede wszystkim Wrzeciono syczące we wnętrzu świątyni. Jego bliskość przerażała je niczym huk gromu.
Taristan i Cortael krążyli wokół siebie, zbroja Cortaela była umazana błotem. Krew ściekała mu po brodzie i skapywała na zdobiony porożem napierśnik. Ich miecze spotkały się ze szczękiem. Cortael był uosobieniem umiejętności i siły, podczas gdy Taristan przypominał zdziczałego kota – pozostawał w ciągłym ruchu, stąpał lekko na palcach z mieczem w jednej i sztyletem w drugiej dłoni, robiąc użytek tak z jednego, jak i z drugiego. Nacierał, robił uniki, ślizgał się w deszczu i błocie. Szczerzył zęby i uśmiechał się szyderczo, plując krwią w twarz brata. Z impetem opuścił miecz na ramię Cortaela, na jego naramiennik i kolczugę. Cortael skrzywił się z bólu, lecz chwycił brata w pasie i runąwszy na ziemię, zaczęli tarzać się w błocie.
Andry patrzył na to wszystko w całkowitym bezruchu. Co mogę zrobić? Co mogę zrobić? Ręce mu drżały; cały się trząsł. A niech cię, dobądź miecza! Walcz. To twój obowiązek. Chcesz być rycerzem, a rycerze nie czują lęku. Rycerz nie stałby i nie patrzył. Rycerz poszarżowałby w dół zbocza, prosto w chaos, z tarczą i mieczem gotowym do ataku.
U stóp wzgórza błoto zmieniło barwę na czerwoną.
Tak właśnie zginąłby rycerz.
Arberin krzyknął jako pierwszy.
Jeden z żywych trupów ucapił go za rudy warkocz i począł wdrapywać się mu na plecy. Jego śladem poszedł kolejny. I następny, i jeszcze jeden, aż swym ciężarem przygnietli Starszego do ziemi. Ich ostrza były liczne. Biała stal, czarne żelazo, stare i przeżarte przez rdzę. Mimo to wystarczająco ostre.
Ciało Arberina nie było dla nich żadną przeszkodą.
Rowanna i Margion wyrąbywały sobie drogę ku niemu. Gdy dotarły, ciało Arberina wciąż krwawiło, lecz jego nieśmiertelne życie dobiegło końca.
Sir Grandel i Northowie ustępowali pod naporem wroga, a ich trójkąt zacieśniał się z każdą mijającą sekundą. Miecze tańczyły, tarcze tłukły o tarcze, rękawice chrzęściły. Wokół nich piętrzyły się ciała – sterta białych kończyn i odciętych głów. Edgar pierwszy się potknął. Upadał powoli, jak gdyby zanurzał się w wodzie, świadomy swojego końca. Do chwili, aż sir Grandel pochwycił go za pelerynę i postawił na nogi.
– Ze mną! – huknął, przekrzykując bitewny zgiełk. Na pałacowym placu ćwiczeń znaczyło to: „tak trzymaj, bądź silny i przyj naprzód”. Dziś znaczyło to tylko: „nie umieraj!”.
Byczy Jeździec, rycząc, wywijał toporem, a każdy jego cios podrzynał kolejne gardło. Jego zbroja upstrzona była plamami czerwieni i czerni, krwi i smoły. Jednakże najemnik stopniowo opadał z sił. Andry miał ochotę krzyczeć, gdy rogaty hełm Bressa Byczego Jeźdźca zniknął pod lawiną ciał.
Sekundy ciągnęły się jak godziny, a każda śmierć trwała całą wieczność.
Następna padła Rowanna do połowy zanurzona w kałuży, z toporem wbitym w kręgosłup.
Potężny cios młotem wgniótł napierśnik Raymona Northa. Mokre rzężenie jego gasnącego oddechu było słychać ponad bitewnym zgiełkiem. Edgar pochylił się nad nim i zapominając o swym mieczu, ujął w dłonie głowę kuzyna. Mimo wysiłków sir Grandela stwory rzuciły się na klęczącego rycerza uzbrojone w noże i zęby.
Andry znał kuzynów North, odkąd był chłopcem. Do głowy mu nie przyszło, że będzie oglądał ich śmierć – jakże marną.
Sir Grandel był potężnym mężczyzną i trudno było powalić go na ziemię, choć stwory próbowały. W pewnym momencie podniósł wzrok i spojrzał na Andry’ego, wciąż stojącego na wzniesieniu. Andry patrzył na własne ręce, którymi poruszał bezmyślnie, wzywając swego pana, by porzucił pole walki. „Ze mną. Nie daj się zabić”. W innej sytuacji sir Grandel złajałby go za tchórzostwo.
Teraz jednak usłuchał i zaczął biec.
To samo uczynił Andry, który odkrył nagle, że ściska w dłoni miecz. Jego ciało poruszało się szybciej niż umysł, stopy ślizgały się w błocie.
Jestem giermkiem sir Grandela Tyra, rycerza Lwiej Straży. Oto mój obowiązek. Muszę mu pomóc. Wyrzucił z głowy wszystkie inne myśli, aż pozostała w niej tylko ta jedna: Muszę być dzielny.
– Ze mną! – zawył Andry.
Sir Grandel wspinał się na zbocze, jednak stwory podążały za nim, czepiając się jego nóg i nieubłaganie ściągając go w dół. Rycerz uniósł odzianą w rękawicę dłoń i rozcapierzył palce. Nie próbował niczego pochwycić, nie błagał. Nie prosił o pomoc ani ochronę. Jego oczy rozwarły się szeroko.
– UCIEKAJ, TRELLAND! – ryknął rycerz. – UCIEKAJ!
Ostatni rozkaz sir Grandela Tyra dotarł do uszu Andry’ego. Chłopak zamarł ze wzrokiem wbitym w ziejącą w dole czerwoną paszczę.
Jeden z trupów wyrwał rycerzowi miecz z dłoni. Sir Grandel nie przestawał walczyć, lecz buty ugrzęzły mu w błocku i poślizgnąwszy się, zaczął osuwać się w dół. Po drodze chwytał palcami kępki mokrej trawy.
Andry poczuł pod powiekami palące łzy.
– Ze mną – szepnął głosem słabym jak kwiat marniejący na mrozie.
Nie mógł patrzeć, jak jeden miecz upada na ziemię, a po nim drugi. Wzrok mu się rozmywał, czarne plamy rosły przed oczami, jakby lada chwila miały pochłonąć cały świat. Smród krwi, zgnilizny i popiołu pochłaniał wszystko. Muszę uciekać, pomyślał, ale nogi miał jak z waty.
– Rusz się – syknął do siebie i zrobił krok w tył.
Czuł na sobie wzrok ojca i sir Grandela. Rycerzy poległych w bitwach, wojowników, którzy wypełnili swój obowiązek i nie wyrzekli się honoru. On nigdy taki nie będzie. Andry schował miecz do pochwy i chwycił cugle swojego konia.
Ciała Nourów leżały na schodach świątyni, ich długie, smukłe członki były rozrzucone na marmurze. Nawet po śmierci wyglądali przepięknie. Marigon opłakiwała śmierć Rowanny, lecz nie przestawała walczyć. Wyła, potrząsała głową – już nie lisica, lecz ruda wilczyca. Surim i Dom żyli i próbowali przedostać się do Cortaela.
Złamana włócznia leżała u stóp Okrana, który walczył teraz tarczą i mieczem. Biała zbroja Kasańczyka zmieniła kolor na szkarłatny, orzeł na jego piersi był zbryzgany świeżą krwią.
Drżącymi rękami Andry odwiązał lejce i odwrócił się w stronę konia Okrana. Zacisnął zęby, siłą woli zmuszając palce do ruchu. Były odrętwiałe ze strachu i niezdarne, gdy odwiązywał rycerskiego rumaka. Przynajmniej tyle mogę zrobić, pomyślał.
Cortael i Taristan walczyli w samym środku krwawego huraganu. Błoto pod ich stopami było zadeptane jak ziemia na placu turniejowym. Cortael wyglądał teraz równie mizernie jak jego brat i daleko mu było do księcia czy imperatora. Obaj dyszeli ze zmęczenia, słaniając się na nogach. Każdy cios był powolniejszy od poprzedniego i nieco od niego słabszy.
Ronin stał u wrót świątyni, w powietrzu wirował popiół. Ręce maga były wyciągnięte i zwrócone dłońmi do góry, lecz Andry wiedział, że nie oddaje on czci żadnemu z bogów. Czarnoksiężnik zadarł głowę i uśmiechnął się do wieży dzwonniczej. Jak gdyby w odpowiedzi rozległ się dźwięk dzwonu.
Ostrza Wrzecion spotkały się w chwili, gdy niebo rozdarła błyskawica i obie klingi na krótką chwilę rozjarzyły się fioletowobiałym światłem.
Jeden z koni zakwiczał i stanął dęba, zrywając linę. Chwilę później wszystkie rozpierzchły się w popłochu i Andry zaklął pod nosem. Czując, że cugle wyślizgują mu się z dłoni, zacisnął palce w oczekiwaniu, że lada chwila zostanie pociągnięty w dół zbocza. Tymczasem biały rumak Doma zarżał tylko.
Wykrzyczane po kasańsku słowa sprawiły, że Andry jeszcze bardziej podupadł na duchu. Okran padł pod naporem mieczy. Umarł, patrząc w niebo i szukając na nim orła, który zabierze go do domu.
W drugim końcu polany topór odrąbał Marigon rękę, a zaraz potem głowę.
Oddzieleni od niej Surim i Dom ryknęli wściekle – dwie samotne wyspy pośród morza krwi. Niebawem jego fale zamknęły się wokół Surima. Ten gwizdnięciem próbował jeszcze przywołać swego rumaka, choć stepowy kuc gnał już ku niemu, nie bacząc na otaczający go bitewny chaos. Padł, nim zdołał przedrzeć się do swego pana. Chwilę później zginął też Surim.
Andry nie był w stanie dobyć głosu, nawet po to, by się pomodlić.
Walczący w kręgu Cortael ryknął z wściekłości, jego ciosy odzyskały dawną siłę. Machnięciem miecza wytrącił Taristanowi sztylet i ten ugrzązł w błocie. Kolejnym ciosem przebił się przez gardę Taristana i zatopił ostrze głęboko w piersi brata.
Andry zamarł z nogą w strzemieniu. Nie śmiał robić sobie nadziei.
Trupia armia także znieruchomiała, rozwierając skrwawione szczęki. Stojący na schodach świątyni Ronin opuścił ręce i szeroko otworzył szkarłatne oczy.
Taristan upadł na kolana z mieczem wystającym z ciała. Zdumiony rozdziawił usta. Na twarzy górującego nad nim Cortaela próżno było szukać radości czy triumfu; była nieruchoma, jeśli nie liczyć deszczu, który zmywał z niej krew.
– Sam to sobie zrobiłeś, bracie – odezwał się powoli. – A jednak proszę cię o wybaczenie.
Jego bliźniak zachłysnął się krwią, słowa przychodziły mu z trudem.
– To… nie twoja wina, że urodziłeś się pierwszy. Nie twoja… wina, że cię wybrano – wyjąkał Taristan, spoglądając na ranę. Gdy podniósł wzrok, jego czarne oczy były zimne, stanowcze. – Ponosisz jednak winę za to, że mnie nie doceniałeś.
Z szyderczym uśmiechem wyszarpnął miecz z ciała. Ostrze było czerwone i śliskie od krwi.
Andry nie wierzył własnym oczom.
– Te dzwony nie biły dla bogów od tysięcy lat – ciągnął Taristan i dzierżąc w dłoniach bliźniacze miecze, dźwignął się z ziemi. Z ust otaczających go stworów dobywały się dziwne dźwięki; przywodziły na myśl szyderczy śmiech i brzęczenie owadów. – I dziś również nie biją dla twoich bogów. Lecz dla mojego. Dla Niego. I dla tego, co nadejdzie.
Przerażony Cortael zatoczył się w tył. Pozbawiony broni uniósł rękę, jakby błagał zapomnianego brata o litość.
– Zniszczysz Ward dla korony!
– Król, który włada popiołami, nadal jest królem – wychrypiał Taristan.
Przedzierając się przez zwały ciał, Dom brnął ku przyjacielowi.
Nie da rady, pomyślał Andry. Był tego pewien, choć świat wciąż wirował mu przed oczami. Jest za daleko, wciąż za daleko.
Taristan wbił miecz Cortaela w ziemię i zacisnął palce na własnej broni. Cortael patrzył w milczeniu, jak unosi ją nad głowę. Nie miał gdzie uskoczyć ani dokąd uciec. Twarz mu się skurczyła i wyglądał jak książę sprowadzony do roli żebraka.
– Bracie…
Ostrze spadło na niego z siłą, która rozpłatała zbroję płytową i kolczugę, i dosięgło serca Cortaela. Następca tronu Starego Cor osunął się na kolana, kołysząc głową na boki.
Taristan oparł stopę na jego ramieniu i wyszarpnął miecz z piersi brata, pozwalając, by jego ciało zwiotczało.
– Trup zaś nadal jest trupem – syknął z szyderczym uśmiechem.
Jeszcze raz uniósł broń, gotowy rozczłonkować ciało brata.
Jednakże jego ostrze zatrzymała iońska klinga w ręku ostatniego z żyjących Towarzyszy.
– Zostaw go – warknął wściekle Dom i z łatwością odepchnął Taristana.
Starszy stanął między Taristanem a ciałem przyjaciela, gotowy do walki, choć zewsząd otaczali go wrogowie i tak naprawdę został już pokonany. Miecz Cortaela zakrwawiony i bezużyteczny tkwił wbity w ziemię niczym nagrobek czekający na nich obu.
Taristan roześmiał się wyraźnie rozbawiony.
– Legendy mówią, że jesteście dzielni i szlachetni; istne wcielenie wspaniałości. Powinny wspominać też o tym, że jesteście głupi.
Usta Doma drgnęły w uśmiechu. Jego oczy, oczy Starszego z nieśmiertelnego królestwa, były zdumiewająco zielone. Wzrok Doma na moment umknął w bok, ku wzgórzu i giermkowi siedzącemu pewnie w siodle na białym rumaku.
Andry, czując, jak wstępuje w niego nadzieja, zacisnął zęby. I jeden, jedyny raz skinął głową.
Z ust Starszego dobył się wysoki, przeciągły gwizd. Chwilę później koń runął w dół zbocza. Nie w sam środek pola walki, lecz wokół niego, mijając ożywieńców, stosy ciał i poległych Towarzyszy.
Z szybkością godną nieśmiertelnego Dom przyskoczył do miecza Cortaela i wyszarpnął go z błota. Zaraz potem wyprostował się i z całej siły wyrzucił ostrze w powietrze niczym oszczep, ponad głowami upiornej armii Wrzeciona. Miecz poszybował w górę jak strzała wypuszczona z łuku. Jedyne zwycięstwo w obliczu sromotnej porażki.
Taristan ryknął wściekle, gdy miecz i rumak pomknęli ku sobie.
Świat Andry’ego skurczył się do rozbłysku stali spadającej w mokrą trawę. Rumak, którego dosiadał, był kłębowiskiem mięśni i strachu. Giermek wyćwiczony w jeździe konnej i walce w siodle wychylił się i ścisnąwszy udami boki konia, rozcapierzył brązowe palce.
Ostrze Wrzeciona było zimne w dotyku.
Z gardeł nieumarłych dobył się wściekły wrzask, ale rumak nie zwalniał. Serce Andry’ego waliło do wtóru z kopytami, w jego piersi narastało trzęsienie ziemi. Umysł miał zaćmiony, przed oczami migały mu twarze poległych Towarzyszy, których śmierć na dobre wyryła się w jego pamięci. O ich czynach nie powstaną żadne pieśni. Ani historie.
Poczuł się przytłoczony. Wszystkie jego myśli roztrzaskały się i na nowo złożyły w jedną.
Zawiedliśmy.
1
CÓRKA PRZEMYTNICZKI
Corayne
Widziała wszystko w promieniu kilku mil. To był dobry dzień na zakończenie podróży.
Albo na rozpoczęcie nowej.
Corayne uwielbiała wybrzeże Siscarii o tej porze roku, rano, wczesnym latem. Żadnych wiosennych sztormów, chmur zwiastujących burzę czy zimowych mgieł. Żadnej feerii barw, żadnego piękna. Żadnych iluzji. Nic, tylko pusty, niebieski horyzont Długiego Morza.
Skórzana torba z zamkniętą w niej księgą główną podskakiwała jej na biodrze. Rejestr był wart swojej wagi w złocie, zwłaszcza dziś. Ochoczo szła starym corskim traktem wzdłuż klifów, podążając brukowaną ścieżką w głąb Lemarty. Znała drogę tak dobrze jak twarz własnej matki. Ukształtowana wiatrem miała barwę piasku i nie spłowiała od słońca, lecz była nim ozłocona. Pięćdziesiąt stóp niżej wody Długiego Morza rozbijały się o skały, wyrzucając w powietrze wodną mgiełkę. Na wzgórzach rosły drzewka oliwne i cyprysy, a łagodny wietrzyk niósł zapach soli i pomarańczy.
Dobry dzień, pomyślała znów, zwracając twarz ku słońcu.
Obok niej szedł Kastio, jej strażnik o ciele ogorzałym od lat spędzonych na morzu. Siwowłosy siscaryjski żeglarz o krzaczastych czarnych brwiach był spalony słońcem od stóp do głów. Poruszał się niezgrabnie zwyczajem ludzi nawykłych do chodzenia po kołyszącym się statku i cierpiących na ból kolan.
– Miałaś jeszcze jakieś sny? – zapytał, patrząc na nią z ukosa. Jego niebieskie oczy w skupieniu przypatrywały się twarzy Corayne.
Dziewczyna pokręciła głową i zamrugała zmęczona.
– Jestem podekscytowana – odparła i posłała mu słaby uśmiech, który miał go uspokoić. – Wiesz, że przed powrotem statku prawie nie śpię.
Łatwo było nabrać starego żeglarza.
Nie musi wiedzieć o moich snach. Ani on, ani nikt inny. Jak nic powiedziałby o nich matce, a jej troska sprawiłaby, że wszystko byłoby jeszcze bardziej nieznośne.
Tymczasem sny powracały każdej nocy. Coraz bardziej upiorne.
Białe ręce, twarze skryte w cieniu. Coś poruszało się w mroku.
Nawet w biały dzień wspomnienie snu napawało ją lękiem i Corayne przyśpieszyła, jak gdyby chciała wyprzedzić własne myśli.
Statki żeglowały wzdłuż Wybrzeża Cesarzowej ku portowi Lemarty. Każdy wpływał w wąskie gardło naturalnej przystani, widoczny jak na dłoni, tak z drogi, jak i z wież strażniczych Siscarii. Większość wież pochodziła jeszcze z czasów Starego Cor. Były to smętne ruiny ze smaganego wiatrem kamienia, nazwane na cześć nieżyjących od dawna cesarzy i cesarzowych. Sterczały niczym zęby w na wpół szczerbatej szczęce, a te, które wciąż jeszcze stały, obsadzono starymi żołnierzami i byłymi żeglarzami, których życie niechybnie miało się ku końcowi.
– Ile naliczyłeś tego ranka, Reo? – spytała Corayne, mijając Wieżę Balliscora.
W oknie stał jej jedyny strażnik, wiekowy starzec.
Poruszył dwoma pomarszczonymi palcami, dłonie miał zniszczone jak stara skóra.
– Tylko dwa za przylądkiem. Niebieskozielone żagle.
Akwamarynowe, poprawiła go w myślach. Z wyszytą na nich złotą syreną Tyriotu.
– Nic ci nie umknie, co? – dodała, nie zatrzymując się.
Starzec zarechotał.
– Może niedosłyszę, ale wzrok mam bystry jak zawsze.
– Bystry jak zawsze! – powtórzyła Corayne i powstrzymała się od złośliwego uśmieszku.
W istocie dwie galery z Tyriotu minęły przylądek Antero, lecz trzecia łódź przedzierała się przez płycizny w cieniach klifów. Ci, którzy nie wiedzieli, gdzie patrzeć, mogli jej nie zauważyć. Tak jak ci, którym zapłacono, by patrzyli gdzie indziej.
Corayne nie zostawiła monety na wpół ślepemu strażnikowi Wieży Balliscora, za to – jak zwykle – przekupiła strażników w wieżach Macorrasa i Alcora. Kupiony sojusz wciąż jest sojuszem, pomyślała, słysząc w głowie głos matki.
Tyle samo ofiarowała strażnikowi na murach Lemarty, chociaż port miejski był mały, jego bramy otwarte, a Corayne i Kastio byli dobrze znani.
A przynajmniej znają tu moją matkę i w równym stopniu lubią ją i się jej boją.
Strażnik przyjął monetę i machnięciem ręki wpuścił ich na znajome ulice obsadzone bzem i drzewami pomarańczowymi. Ich woń maskowała smród tłocznego portu. Lemarta była tętniącym życiem miejscem z kamiennymi budynkami pomalowanymi na radosne kolory wschodu i zachodu słońca. W letni poranek ulice targowe zapełniały się handlarzami i mieszkańcami miasta.
Corayne rozdawała uśmiechy równie chętnie jak monety, czyniąc z nich walutę. Jak zawsze czuła barierę oddzielającą ich od tłumu, jak gdyby patrzyła nań przez szybę.
Zaprzężone w muły wozy zwoziły do miasta warzywa, owoce i ziarno. Kupcy zachwalali swoje towary we wszystkich językach Długiego Morza. Kapłani chodzili gęsiego odziani w barwne szaty swych zakonów. Ubrani na niebiesko kapłani Meiry, zawsze najliczniejsi, wznosili swe modły do bogini wód. Żeglarze, czekający na przypływ lub sprzyjający wiatr, próżnowali na podwórcach, popijając wino na słońcu.
Miasto portowe miało wiele twarzy, lecz przede wszystkim znajdowało się na rozdrożu. Tak więc, choć Lemarta nie miała znaczenia dla światowych intryg i planów, nie należało z niej kpić, albowiem była dobrym miejscem na zrzucenie kotwicy.
Ale nie dla mnie, pomyślała Corayne i przyśpieszyła kroku. Ani chwili dłużej.
Labirynt stopni powiódł ich w dół, ku dokom i wyprowadził na kamienny pomost na skraju wody. Promienie wschodzącego słońca lśniły na turkusowych płyciznach. Lemarta spoglądała z góry na port, przycupnięta na klifach niczym publiczność w amfiteatrze.
Wprowadzone do portu statki z Tyriotu stały na kotwicach po obu stronach długiej przystani wrzynającej się głęboko w wodę. Stłoczone na ich pokładach załogi wysypywały się na deski pomostu. Tu i ówdzie ucho Corayne wychwytywało tyriocką i kasańską mowę, lecz większość mówiła językiem Paramountu, którym posługiwali się handlarze po obu stronach Długiego Morza. Załoganci wyładowywali skrzynie i żywy inwentarz na żądanie dwóch strażników portowych, którzy postanowili uczynić przedstawienie ze sporządzania protokołów i pobierania opłat portowych. Towarzyszyło im sześciu żołnierzy odzianych w bogato zdobione purpurowe tuniki.
Nic szczególnie cennego czy interesującego, zauważyła Corayne, oglądając towary.
Kastio podążył za jej wzrokiem i zmrużył oczy pod krzaczastymi brwiami.
– Skąd? – zapytał.
Uśmiech Corayne był równie szybki jak jej odpowiedź.
– Sól z kopalni w Aegirze – odparła pewnym siebie głosem. – I założę się o kubek wina, że oliwki pochodzą z gajów w Orisi.
Stary żeglarz się roześmiał.
– Żadnych zakładów. Już nieraz dostałem nauczkę – rzekł. – Nikt nie zaprzeczy, że masz głowę do interesów.
Zachwiała się, a w jej głosie pojawiła się ostra nuta.
– Miejmy nadzieję – rzuciła.
Na końcu następnej przystani czekał kolejny urzędnik portowy, choć stanowisko kotwiczne było puste. Towarzyszący mu żołnierze sprawiali wrażenie zaspanych i kompletnie niezainteresowanych. Corayne przywołała na twarz swój najlepszy uśmiech i sięgnęła do torby, po czym zacisnęła palce na ostatniej, najcięższej sakiewce. Jej ciężar dodawał otuchy niczym rycerska tarcza.
Mimo że robiła to dziesiątki razy, palce nadal jej drżały. Dobry dzień na rozpoczęcie podróży, powtórzyła sobie znowu. Dobry dzień na rozpoczęcie.
Za plecami urzędnika, z cieni klifów wypłynął statek, który wchodził teraz do portu. Nie sposób było pomylić go z żadnym innym, ciemnopurpurowy proporzec był niczym światło latarni morskiej. Serce Corayne waliło jak szalone.
– Urzędniku Galeri! – zawołała. Kastio stał tuż za nią. Choć zamiast szykownych strojów mieli na sobie lekkie, letnie tuniki, skórzane nogawice i buty, szli po pomoście jak członkowie rodziny królewskiej. – Zawsze miło pana widzieć.
Galeri skłonił głowę. Był niemal trzykrotnie od niej starszy – dobiegał pięćdziesiątki – i wyjątkowo szpetny. Mimo to miał powodzenie u kobiet z Lemarty, głównie za sprawą kieszeni wypchanych łapówkami.
– Domiana Corayne, cała przyjemność po mojej stronie – odparł, ujmując jej wyciągniętą dłoń. Sakiewka pośpiesznie zmieniła właściciela i zniknęła w kieszeni jego płaszcza. – Ciebie również witam, Domo Kastio – dodał Galeri i skinął głową na starca. Kastio popatrzył na niego spode łba. – Dzień jak co dzień? Jak się sprawuje Zrodzony z burzy?
– Dobrze. – Corayne uśmiechnęła się szczerze, patrząc na statek.
Zrodzony z burzy był większy od innych tyriockich łodzi, dłuższy o połowę i dwukrotnie od nich ładniejszy. Z ukrytym tuż pod linią wodną taranem bardziej nadawał się na okręt bitewny niż statek kupiecki. Był piękny ze swoim kadłubem pomalowanym ciemną farbą, idealny do żeglowania po zimniejszych wodach. Wraz ze zmianą pór roku zmienią się kolory maskujące: morska zieleń i pasy w kolorze piasku. Teraz jednak przypominał cień, płynący pod purpurową banderą siscariański statek wracający do domu. Załoga była w dobrej formie – wystarczyło spojrzeć, jak zgodnymi ruchami wioseł wprowadza długi, płaskodenny statek do przystani.
Na widok postaci stojącej u steru Corayne poczuła w sercu przyjemne ciepło.
Pośpiesznie odwróciła się do Galeriego i wyciągnęła z torby dokument opatrzony pieczęcią szlachetnej rodziny.
– Wykaz ładunków taki jak zawsze. – Ładunków, których jeszcze nie rozładowano, dodała w myślach. – Wszystko się zgadza. Sól i miód załadowane w Aegironos.
Galeri zerknął na dokument bez większego zainteresowania.
– Dokąd płyną? – spytał, otwierając własny rejestr. Za jego plecami jeden z żołnierzy sikał do wody.
Corayne słusznie postanowiła nie zwracać na niego uwagi.
– Do Lecorry – odparła. Stolica Siscarii będąca niegdyś centrum królestwa, teraz przypominała cień imperialnej chwały. – Do Jego Ekscelencji księcia Reccio…
– Tyle wystarczy – mruknął Galeri.
Przesyłki dla szlachetnie urodzonych nie podlegały opodatkowaniu, a ci, którzy mieli śmiałość i odpowiednie umiejętności, wiedzieli, jak podrobić lub ukraść ich pieczęcie.
Na końcu przystani zarzucono cumy i kolejni ludzie schodzili z pokładu. Ich głosy stanowiły mieszaninę języków: paramounckiego, kasańskiego, trekijskiego, a nawet rhashirskiego. Pośród zgiełku słychać było syk lin na drewnie, plusk wody towarzyszący rzucaniu kotwicy i łopotanie żagla. Corayne ledwie mogła to znieść, gotowa wyskoczyć ze skóry z podekscytowania.
Galeri skłonił nieznacznie głowę i uśmiechnął się. Dwa spośród jego zębów były jaśniejsze od pozostałych. Kość słoniowa, którą kupił albo przyjął jako łapówkę.
– A zatem postanowione. Rzecz jasna, będziemy mieli oko na przesyłkę dla Jego Ekscelencji.
Corayne nie potrzebowała kolejnego zaproszenia. Minęła urzędnika i żołnierzy, z trudem powstrzymując się, by nie puścić się biegiem. Dawniej, gdy była młodsza, wbiegłaby na pokład Zrodzonego z burzy z szeroko otwartymi ramionami. Mam już siedemnaście lat, jestem prawie dorosłą kobietą i właścicielką statku, upomniała się w duchu. Muszę zachowywać się jak członek załogi, nie jak dziecko czepiające się matczynej spódnicy.
Nie żebym kiedykolwiek widziała swoją matkę w spódnicy.
– Witaj z powrotem! – wykrzyknęła. Najpierw w mowie Paramountu, a zaraz potem w sześciu innych językach, które znała, i dwóch kolejnych, w których potrafiła sklecić zaledwie kilka zdań. Rhashirski wciąż pozostawał poza jej zasięgiem, wszyscy zaś wiedzieli, że nikt spoza Jydu nie jest w stanie nauczyć się tamtejszej mowy.
– Ćwiczyłaś – odparł Ehjer, pierwszy z załogi, który wyszedł jej na spotkanie.
Miał niemal siedem stóp wzrostu, a jego bladą skórę pokrywały liczne tatuaże i blizny wywalczone z trudem pośród śniegów Jydu. Znała historie najgorszych z nich. Były to pamiątki po niedźwiedziu, bijatyce, kochance i wyjątkowo rozjuszonym łosiu. A może łoś i kochanka były jednym i tym samym? – zastanowiła się, nim ją objął.
– Nie traktuj mnie jak głupka, Ehjerze; mówię jak haarblød – wydyszała, walcząc o oddech w jego potężnym uścisku. Słysząc to, roześmiał się serdecznie.
Na przystani zrobiło się ciasno od ludzi i skrzyń. Corayne przeciskała się między nimi, wypatrując wśród twarzy nowych załogantów. Zawsze trafiali się jacyś i trudno było ich nie zauważyć. Większość z nich nie nawykła do życia na morzu, dlatego mieli pęcherze na rękach i oparzenia słoneczne. Kapitan Zrodzonego z burzy lubił szkolić własną załogę.
Kolejna z zasad matki.
Corayne zastała ją tam, gdzie zawsze – na wpół przycupniętą na relingu.
Meliz an-Amarat nie była ani wysoka, ani niska, lecz jej obecność domagała się uwagi. Była to cecha ceniona u każdego kapitana. Wzrokiem jastrzębia, dumna niczym smok, rozglądała się po pokładzie, bo choć statek wszedł bezpiecznie do portu, jej zadanie nie było jeszcze skończone. Nie była kapitanem, który wylegiwał się w kajucie czy cichaczem wymykał się do najbliższej karczmy, podczas gdy załoga wykonywała za niego czarną robotę. Zatrzymywała spojrzenie na każdej skrzyni, na każdym płóciennym worku, w myślach sporządzając ich rejestr.
– Wiatry wam sprzyjały?! – zawołała Corayne, patrząc, jak matka rządzi swym morskim królestwem.
Meliz się rozpromieniła. Jej sięgające ramion rozpuszczone włosy przywodziły na myśl czarną burzową chmurę. Uśmiechała się często i chętnie, przez co wokół jej ust pojawiły się delikatne zmarszczki.
– Chyba tak, skoro przywiodły mnie do domu – odparła głosem słodkim jak miód.
Powtarzała te słowa, odkąd Corayne była na tyle duża, by wiedzieć, dokąd wyrusza matka, podczas gdy sama stała na nabrzeżu, jedną rączką machając jej na pożegnanie, a drugą ściskając potężną dłoń Kastia.
Od tamtej pory wiele się zmieniło.
Corayne poczuła, że jej uśmiech gaśnie, zbyt ciężki, by mogła go utrzymać. Jej radość zwinęła się na brzegach niczym papier ciśnięty w ogień, ustępując miejsca zdenerwowaniu. Zaczekaj na swoją chwilę, powiedziała sobie. Obiecała sobie. Nie tutaj, nie teraz.
Strażnik portowy zignorował ich ładunek, w znacznej mierze nieoznaczony. Nie chciał otwierać skrzyń w doku i wolał zaczekać, aż znajdą się w bezpiecznej odległości od kapitan an-Amarat i Zrodzonego z burzy. Corayne dobrze znała ich zawartość, jej obowiązkiem bowiem było znaleźć miejsca, w których można ją było sprzedać lub wymienić. Wszystko było w rejestrze, ukryte wśród fałszywych list i prawdziwych map morskich.
– Postawcie je na końcu przystani – nakazała, wskazując kilka skrzyń. – Przed południem zacumuje obok nas ibalski statek, który szybko je zabierze.
– Tak?
Meliz zeszła ze słonego od morskiej wody tronu, kąciki jej ust uniosły się nieznacznie. Była skora do śmiechu, a zawadiacki uśmieszek niemal nigdy nie schodził jej z twarzy. Dziś wyglądała jak posąg wykuty z brązu, skórę miała ogorzałą od słońca, a pomyślna podróż przydała rumieńców jej policzkom. Podkreślone czarną kreską mahoniowe oczy błyszczały.
– Mów, córko.
Corayne wyprostowała ramiona. Przez ostatni rok urosła i mogła już spojrzeć matce w oczy.
– Futra popłyną do Qaliramu.
Meliz zamrugała i uniosła brązową brew. Nad lewym okiem miała trzy maleńkie blizny, pamiątkę po przeciwniku, którego cios chybił celu.
Wzięła córkę pod rękę i szły razem.
– Nie wiedziałam, że na Wielkich Piaskach Ibalu jest zapotrzebowanie na lisy i sobole.
Corayne nie winiła matki za jej sceptycyzm. Ibal był pustynnym krajem. Wiedziała, że za futra z północy nie dostanie tam korzystnej ceny, miała jednak swoje powody.
– Na ibalskim dworze rozmiłowali się w tamtejszych górach – odparła zadowolona z siebie. – A bez naszej pomocy gorąca, pustynna krew szybko ostygnie. Popytałam tu i tam, i wszystko załatwiłam.
– Może kontakty z rodziną królewską z Ibalu nie będą takie złe – Meliz ściszyła głos. – Zwłaszcza po tym niefortunnym nieporozumieniu, do którego ubiegłej zimy doszło w Cieśninie.
Niefortunnym nieporozumieniu, które kosztowało życie trzech żeglarzy i omal nie zatopiło Zrodzonego z burzy. Corayne poczuła w ustach gorzki smak strachu i porażki.
– Też tak pomyślałam.
Meliz przyciągnęła ją do siebie. Po trwającym niemal dwa miesiące rozstaniu Corayne domagała się uwagi. Oparła głowę o ramię matki, pragnąc, by przytuliła ją, jak należy. Ale wszędzie dookoła uwijali się członkowie załogi, zajęci swoimi obowiązkami i potrzebami pod czujnym okiem Galeriego, który był bardziej wścibski niż oficjalny.
– Wiesz, że w twoich żyłach płynie trochę pustynnej krwi – zwróciła się do córki Meliz. – Z mojej strony, rzecz jasna.
Mimo ciepła, którym emanowało matczyne ramię, Corayne poczuła na dnie żołądka chłodny niepokój.
– Między innymi – mruknęła.
Było wiele rozmów, które chciała odbyć z matką. Bynajmniej nie o moim pochodzeniu, pomyślała.
Meliz kolejny raz spojrzała na córkę. Nie takich rozmów spodziewała się po powrocie do domu i szybko zmieniła temat.
– Dobrze więc, co jeszcze dla mnie masz?
Corayne odetchnęła z ulgą gotowa zaimponować matce. Otworzyła rejestr, pokazując stronice zapisane drobnym, starannym pismem.
– Madrentczycy wkrótce rozpoczną wojnę z Gallandem i dobrze zapłacą za broń. – Pozwoliła sobie na uśmiech. – Zwłaszcza za czystą trekijską stal.
Trekijska stal była cenna nie tylko ze względu na swoją wytrzymałość, ale i kontrolę, którą Trek sprawował nad jej eksportem. Meliz podzielała jej zadowolenie.
– I wszystkiego dowiadujesz się w Lemarcie? – spytała, unosząc brew.
– A niby gdzie indziej miałabym zasięgać języka? – odgryzła się Corayne, czując, że zaczyna się pocić. – Jesteśmy miastem portowym jak każde inne. Żeglarze gadają.
Żeglarze gadają, podróżni gadają, kupcy gadają, podobnie jak strażnicy i wartownicy. Gadają głośno i zwykle kłamią. Opowiadają o miejscach, których nigdy nie widzieli, i wielkich rzeczach, których nigdy nie zrobili. Ale gdzieś tam jest prawda, trzeba ją tylko wyłuskać niczym grudki złota spośród piasku.
Kapitan an-Amrat zaśmiała się jej do ucha, oddech miała chłodny. Matka Corayne pachniała morzem; zawsze pachniała morzem.
– A czy któryś z nich rozmawia z tobą? – rzuciła złośliwie, nie kryjąc swych intencji. Zerknęła na starego żeglarza, który całymi dniami strzegł jej córki. – Kastio, jak moja córka radzi sobie z chłopcami?
Corayne poczuła wstyd pełznący jej po plecach. Zatrzasnęła rejestr i czerwieniąc się, podjęła przerwaną wędrówkę.
– Matko – syknęła oburzona.
Meliz roześmiała się, jak gdyby nic się nie stało, przyzwyczajona do tego, że często wprawia córkę w zakłopotanie.
– Daj spokój. Byłam w twoim wieku, kiedy poznałam twojego ojca – rzekła. Oparła dłoń na krągłym biodrze i rozłożyła palce na pasie z przytroczonym do niego mieczem. – No dobrze, o rok starsza. Byłam w twoim wieku, kiedy poznałam dziewczynę, z którą byłam przed twoim ojcem…
Corayne schowała rejestr z cennymi zapiskami z powrotem do torby.
– Dość tego. Mam mnóstwo informacji, które muszę zapamiętać, i te z całą pewnością do nich nie należą.
Meliz znowu się roześmiała i ujęła w dłonie twarz córki. Chodziła, kołysząc się na boki, krokiem człowieka, którego serce wciąż jeszcze jest na pokładzie.
Choć Corayne kochała matkę, czuła się przy niej mała i młoda. I nienawidziła tego uczucia.
– Ślicznie wyglądasz, gdy się rumienisz – powiedziała Meliz, wkładając w te słowa całą prawdę, na jaką było ją stać.
Matki zawsze zachwycają się swoimi dziećmi; takie już są. Jednakże Corayne nie miała złudzeń. To Meliz an-Amrat była piękna, promienna i wspaniała. Choć urocza jak królowa, Meliz wywodziła się z prostego ludu, była córką przemytnika, dzieckiem morza i cieśniny, i każdego lądu, którego dotykały. Narodziła się dla fal, które jako jedyne na świecie dorównywały jej gwałtownością i śmiałością.
Nie to, co ja. Corayne znała siebie i choć była córką swojej matki, nie była jej równa. Miały taką samą karnację – złocistą skórę, która latem brązowiała, i czarne włosy, które w promieniach słońca wydawały się bordowe. Ale Corayne miała wąskie usta i mały nos, a jej twarz była posępna w porównaniu z wiecznie roześmianą matką. Jej oczy były nijakie, czarne i puste jak bezgwiezdna noc. Nieprzeniknione, nieobecne. Zdradzały to, jak obco czuła się na świecie.
Nie przeszkadzało jej, że takie myśli chodzą jej po głowie. Dobrze jest znać swoją wartość. Zwłaszcza w świecie, gdzie kobiety były warte tyle, na ile wyglądały i co potrafiły. Corayne nigdy nie próbowała trzepotać rzęsami i kokietować strażników. Ale właściwa sumka wsunięta we właściwą dłoń albo pociągnięcie za odpowiedni sznurek – to potrafiła i wychodziło jej całkiem nieźle.
– Kłamiesz jak z nut – rzekła, wysuwając się z matczynych objęć.
– Mam w tej materii spore doświadczenie – odparła Meliz. – Ale ciebie nigdy nie okłamuję.
– Obie wiemy, że to nieprawda – rzuciła Corayne bez wyrzutu. Dokładała wszelkich starań, żeby zachować spokój i nie dać się ponieść emocjom, niewzruszona życiem matki i zaufaniem, które w ich przypadku nigdy nie było bezgraniczne. – Ale wiem, że masz swoje powody.
Meliz wiedziała, że lepiej się nie spierać. Przyznając się do kłamstw, mówiła prawdę.
– Tak – mruknęła. – I powody te zawsze, ale to zawsze mają na celu chronienie ciebie, moja maleńka.
Corayne miała wrażenie, że słowa uwięzły jej w gardle, ale rumieniąc się z gorąca, i tak zdołała wykrztusić:
– Muszę cię spytać… – zaczęła.
I urwała, gdy na deskach zadudniły buty Galeriego.
Matka i córka odwróciły się ku niemu, z łatwością przywołując na twarze sztuczne uśmiechy.
– Urzędniku Galeri, zaszczyca nas pan swoją obecnością. – Kapitan Meliz skłoniła lekko głowę. Choć zawarli porozumienie, wiedziała, że małostkowi mężczyźni lubią doszukiwać się zniewag – nawet wyimaginowanych – ze strony kobiet.
Galeri pławił się w blasku kapitan an-Amrat. Zdaniem Corayne podszedł zdecydowanie za blisko, bliżej, niż musiał. Nawykła do pożądliwych spojrzeń Meliz nie drgnęła. Nawet tuż po zejściu z pokładu, w sztywnych od soli ubraniach zwracała na siebie uwagę.
Corayne przełknęła odrazę.
– Córka mówiła, że wraca pani z Aegironos – zaczął Galeri i wskazał palcem skrzynie piętrzące się na nabrzeżu. Drewno zdobiły runy. – Dziwne, aegirończycy zwykle nie znaczą skrzyń wilczymi znakami z Jydu.
Corayne westchnęła w duchu i w myślach licząc monety, które zostały jej w sakiewce, zastanawiała się, czy ma ich dość, by zaspokoić ciekawość Galeriego.
Tymczasem jej matka uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Sama też pomyślałam, że to dziwne.
Corayne wiele razy widziała, jak Meliz flirtuje. To nie to.
Galeriemu zrzedła mina; nietrudno było odgadnąć, co chodzi mu po głowie. Jego żołnierze byli nieliczni, niegotowi i w znaczniej mierze bezużyteczni. Kapitan an-Amrat miała za sobą całą swoją załogę, a u pasa miecz. Mogła go zabić i odpłynąć z prądem, nim strażnicy w sąsiednim doku zauważą jego ciało. Mógł też zadowolić się tym, co już zarobił i co zarobi po kolejnej podróży. Po chwili wahania spojrzał na Corayne. Jedyną rzecz, którą mógł zaszachować Meliz an-Amrat, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Corayne zacisnęła pięść, choć nie miała pojęcia, co z nią począć.
– Dobrze widzieć cię z powrotem, Piekielna Mel – wykrztusił Galeri i również się uśmiechnął. Kropla potu spłynęła mu z czoła, gdy odsunął się i skłonił głowę.
Meliz odprowadzała go wzrokiem. Między wykrzywionymi w upiornym uśmiechu wargami błyskały zęby. Kobieta, którą była na morzu, nie wychodziła na ląd, przynajmniej nie na długo. Corayne rzadką ją widywała – bezwzględną awanturniczkę przewodzącą jeszcze bardziej bezwzględnej załodze, która przemierzała wody, za nic sobie mając prawa i niebezpieczeństwa. Ta kobieta nie była jej matką, nie była Meliz an-Amarat. Była Piekielną Mel.
Tutaj, w macierzystym porcie Zrodzonego z burzy, do którego wpłynął na pomyślnym wietrze, wzbudzając wyłącznie zainteresowanie ciekawskich strażników, przydomek ten nie miał większego znaczenia. Ale na wodach Wardu nazwa statku była aż nadto adekwatna, podobnie jak przydomek jego kapitana.
Corayne słyszała także te opowieści.
Żeglarze gadają.
A matka kłamie.
2
GŁOS NICZYM ZIMA
Andry
Tydzień temu wymienił kolczugę na żywność. Jego zielono-złota tunika zmieniła się w łachman, podarty i brudny od krwi, błota i kurzu. Andry Trelland uklęknął, jak mógł najlepiej, żeby się nie przewrócić; nogi drżały mu ze zmęczenia. W stolicy było już dobrze po północy, a tygodnie w siodle dały mu się we znaki. Kamienna podłoga jeszcze nigdy nie wyglądała tak zachęcająco.
Tylko lęk przed snem nie pozwalał mu zamknąć oczu.
Czekają mnie koszmary, pomyślał. Koszmary i szepty. Nawiedzały go, od tamtego dnia przed świątynią, odkąd uszedł z życiem z rzezi, w której poległo tak wielu bohaterów. Czerwone ręce, białe twarze, swąd palonego ciała. Zamrugał, próbując przegnać wspomnienie. A teraz słyszę głos, który brzmi niczym zima.
Dwóch rycerzy Lwiej Straży pełniło wartę po obu stronach pustego tronu. Ich złote zbroje lśniły w blasku świec. Andry znał obu. Sir Eiros Edverg i Sir Hyle z Gilded Hill. Byli rodakami poległych rycerzy, których trupy leżały w błocie gdzieś na pogórzach. Patrzyli na niego w milczeniu, choć Andry widział niepokój malujący się na ich twarzach. Chcąc przeczekać niezręczną ciszę, utkwił wzrok w kamiennej podłodze, śledząc układ płytek.
Andry znał dźwięki wydawane przez mężczyzn odzianych w zbroję. Grzechotali i stukali, zmierzając ku sali tronowej z komnat królowej. Kiedy drzwi do apartamentów stanęły otworem, wypluwając rycerzy formujących diament, Andry zacisnął zęby tak mocno, że omal ich nie połamał. Oczy go piekły; w sercu czuł ciężar. Przygotował się na kolejną falę bólu.
Pozostali nie żyją, umarli marną śmiercią. Możesz przynajmniej nie ustępować.
Nic dziwnego, że tak wielu ubiegało się o rękę królowej Gallandu. Była młoda i piękna, miała dziewiętnaście lat, smukłą sylwetkę, porcelanową skórę, popielate włosy i srebrzystoniebieskie oczy nieżyjącego ojca, Konrada III. Miała też jego stalowy kręgosłup. Choć wydawała się drobna w swej koszuli nocnej, bez korony i klejnotów, można było odnieść wrażenie, że dominuje w sali. Idąc otoczona strażnikami, zerkała na Andry’ego, i siadając na tronie, nawet na chwilę nie oderwała od niego wzroku.
Brzegi zielonego aksamitnego robdeszanu rozlały się sadzawką u jej stóp. Królowa pochyliła się i wsparta na łokciach splotła palce. Nosiła wyłącznie pierścień stanu, osadzony w złocie ciemny szmaragd, nieoszlifowany i liczący setki lat. W słabym świetle wydawał się czarny jak oczy stworów, jak wnętrze otchłani.
– Wasza Królewska Mość – bąknął Andry, skłaniając głowę.
Królowa Erida popatrzyła na niego. Wodziła wzrokiem po plamach na jego tunice, jak gdyby czytała książkę.
– Powstań, proszę, giermku Trelland – przemówiła głosem, który choć łagodny, odbił się echem od ścian długiej, bogato zdobionej sali. Jej niebieskie oczy złagodniały, gdy Andry na drżących nogach dźwignął się z posadzki. – Widzę, że droga nie była dla ciebie łaskawa. Potrzebujesz chwili? Żeby się posilić, wykąpać? Mogę wezwać medyka.
– Nie, Wasza Królewska Mość. – Andry spuścił wzrok i przyjrzał się sobie. Czuł się brudny, od stóp do głów, niegodny, by stać przed królową. – To nie moja krew.
Rycerze drgnęli, popatrując na siebie niepewnie. Andry wiedział, o czym myślą. Krew należała do ich braci, rycerzy Lwiej Straży, którzy nigdy już nie wrócą do domu.
– Widziałeś się już z matką? – spytała Erida bez zająknięcia, nadal świdrując go wzrokiem.
Giermek pokręcił głową. Spojrzał na swe buty, ubłocone i cuchnące koniem.
– Jest późno, pewnie już śpi, a wiem, że potrzebuje odpoczynku. – Przypomniał sobie suchy kaszel, który często budził matkę w nocy. – Mogę zaczekać do rana.
Królowa skinęła głową.
– Opowiesz mi, co spotkało ciebie i naszych drogich przyjaciół? – Pytanie ugodziło Andry’ego niczym cios nożem.
Białe twarze, czerwone dłonie, czarna zbroja, noże ociekające krwią, popiół, dym i zgnilizna…
Poruszył ustami, lecz nie wydobyły się z nich żadne słowa. Przez chwilę otwierał je i zamykał. Chciał odwrócić się i uciec. Palce mu drżały, ukrył je więc, splatając dłonie na plecach niczym goniec. Zadarł głowę i zacisnął zęby, próbując być silnym.
Możesz przynajmniej nie ustępować, pomyślał znów, upominając się w duchu.
– Zostawcie nas – rzekła nagle Erida i rozejrzała się po twarzach otaczających ją rycerzy. Z rękami zaciśniętymi na poręczach tronu wyglądała groźnie jak lew na jej sztandarze. Nosiła pierścień stanu jak tarczę.
Oszołomieni strażnicy ani drgnęli.