Niszczyciel królestw - Victoria Aveyard - ebook + książka

Niszczyciel królestw ebook

Aveyard Victoria

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść, która szturmem wdarła się na szczyt bestsellerów New York Timesa!

Pełna akcji i niebezpiecznych niespodzianek nowa, oszałamiająca seria fantasy pióra Victorii Aveyard, autorki bestsellerowej serii „Czerwona królowa”, rozpoczyna się w miejscu, gdzie gaśnie wszelka nadzieja.

Kto sięgnie po miecz, gdy zawiedli bohaterowie?

Nad Allward nadciąga dziwny mrok.

Czuje to nawet Corayne an-Amarat, żyjąca w małym miasteczku nad brzegiem morza.

Wkrótce dziewczyna odkrywa prawdę: jest ostatnią potomkinią prastarego rodu i jedyną nadzieją na to, by ocalić świat od zniszczenia. W swej walce nie będzie jednak sama. W miarę jak ciemność gęstnieje, Corayne gromadzi drużynę osobliwych sprzymierzeńców. Są wśród nich:

Giermek zmuszony wybierać między domem a honorem.

Nieśmiertelny szukający pomsty za złamaną obietnicę.

Żądna krwi skrytobójczyni.

Mówiąca zagadkami prastara wiedźma.

Fałszerz z mroczną przeszłością.

Chcąca wyrównać rachunki łowczyni nagród.

Razem stają do walki z niezwyciężonym, bezwzględnym przeciwnikiem, gotowym obrócić w popiół wszystkie królestwa, i armią, jakiej w Allawrdzie jeszcze nie widziano.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 632

Oceny
4,0 (80 ocen)
29
32
12
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Piotrbialy1979

Dobrze spędzony czas

Książka jest ciekawa, wciągająca. Czekam na ciąg dalszy.
10
Zuziax_x

Z braku laku…

2/5
00
singvlarity

Całkiem niezła

⭐ 3.75 akcja bardzo mi się dłużyła, pierwsze 50 stron (?) było chaotyczne, bardzo dużo się w nich działo, dużo osób zostało w nich przedstawione na raz.. potem robi się ciekawie, uczestniczymy razem z bohaterami w misji uratowania świata, ale nadal bardzo się to mi dłużyło
00
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Pro­log. Nie­wy­śpie­wana pieśń

Pro­log

Nie­wy­śpie­wana pieśń

Żaden z żyją­cych śmier­tel­ni­ków nie widział ni­gdy Wrze­ciona.

Opo­wie­ści o nich żyły w miej­scach, o któ­rych pamię­tano, i takich, o któ­rych dawno już zapo­mniano, w ludziach dotknię­tych magią, isto­tach z innych świa­tów. Jed­nakże żadne Wrze­ciono nie zapło­nęło od wie­ków. Ostat­nie prze­pa­dło tysiąc lat temu. Por­tale zostały zamknięte, bramy zawarte na głu­cho. Wiek przej­ścia dobiegł końca. All­ward został odcięty od innych świa­tów.

I tak musi pozo­stać, pomy­ślał Andry Trel­land. Dla dobra nas wszyst­kich.

Gier­mek pomógł przy­wdziać swemu panu zbroję i nie bacząc na pierw­sze kro­ple desz­czu, począł zaci­skać paski i zapi­nać sprzączki na bar­czy­stej postu­rze sir Gran­dela Tyra. Mio­do­wo­brą­zowe palce Andry’ego z wyćwi­czoną wprawą radziły sobie ze zna­jomą skórą i złotą stalą. Zbroja ryce­rza lśniła, świeżo wypo­le­ro­wana, nara­mien­niki i napier­śnik ukształ­to­wano na podo­bień­stwo ryczą­cego lwa – sym­bolu kró­le­stwa Gal­land.

Nie­mrawy świt pró­bo­wał prze­drzeć się przez wio­senne, desz­czowe chmury wiszące gęsto nad pogó­rzami i szczy­tami gór. Przy­po­mi­nało to sta­nie w izbie z wyjąt­kowo niskim stro­pem. Andry ode­tchnął, sma­ku­jąc wil­gotne powie­trze. Świat napie­rał na niego ze wszyst­kich stron.

Ich konie – w sumie było ich trzy­na­ście – zwią­zane razem i zbite w gro­madę w poszu­ki­wa­niu cie­pła, rżały cicho. Andry żało­wał, że nie może do nich dołą­czyć.

Towa­rzy­sze Kró­le­stwa cze­kali na pola­nie u stóp wzgó­rza. Nie­któ­rzy, strze­gąc drogi piel­grzy­mów wio­dą­cej mię­dzy drze­wami, cze­kali na wroga. Inni patro­lo­wali ople­cioną blusz­czem świą­ty­nię, któ­rej białe kolumny przy­wo­dziły na myśl kości sta­rego szkie­letu. Wyryte na niej zna­jome słowa były dzie­łem Star­szych – te same litery Andry widział w mitycz­nej Ionie. Budowla była wie­kowa, star­sza od daw­nego cesar­stwa Cor, wznie­siona dla Wrze­ciona, które od wie­ków pozo­sta­wało nie­ak­tywne. Wieża dzwon­ni­cza mil­czała. Andry nie wie­dział, dokąd pro­wa­dziło nie­gdyś Wrze­ciono. Nikt o tym nie mówił, a on nie miał odwagi zapy­tać. Mimo to wyczu­wał je niczym zapach, który lada chwila uleci z wia­trem, pozo­sta­łość dawno utra­co­nej potęgi.

Sir Gran­del wydął wargi. Bla­do­skóry rycerz spoj­rzał gniew­nie na niebo, świą­ty­nię i sto­ją­cych w dole wojow­ni­ków.

– Uwie­rzyć nie mogę, że bla­dym świ­tem jestem już na nogach – wark­nął, nie panu­jąc nad gło­sem.

Andry puścił jego uty­ski­wa­nia mimo uszu.

– Skoń­czone, panie – rzekł i cof­nął się o krok.

Bacz­nie przyj­rzał się ryce­rzowi, wypa­tru­jąc choćby naj­mniej­szej skazy, nie­do­cią­gnię­cia, cze­go­kol­wiek, co mogłoby mu prze­szko­dzić w nad­cho­dzą­cej bitwie.

Rycerz wypiął pierś. Od trzech lat Andry słu­żył jako gier­mek sir Gran­dela. Był to czło­wiek aro­gancki, lecz Andry wie­dział, że żaden z wiel­kich ryce­rzy nie grze­szy skrom­no­ścią. Tego od nich ocze­ki­wano. Teraz uznał, że wszystko jest w jak naj­lep­szym porządku, poczy­na­jąc od sta­lo­wych butów sir Gran­dela, aż po zakute w stal knyk­cie jego ręka­wic. Zapra­wiony w bojach rycerz był uoso­bie­niem siły i odwagi, czem­pio­nem Lwiej Straży kró­lo­wej. Budzą­cym lęk i podziw.

Jak zawsze Andry wyobra­ził sobie sie­bie w tej samej zbroi, z lwem na piersi, zie­loną pele­ryną na ramio­nach i ojcow­skim mie­czem w dłoni, tym samym, który wisiał teraz na ścia­nie w mat­czy­nym salo­niku. Nie­uży­wany od lat, pokryty kurzem, nie­mal pęk­nięty na pół.

Gier­mek pochy­lił głowę, odga­nia­jąc od sie­bie ową myśl.

– Jesteś gotów, panie.

– Z pew­no­ścią czuję się gotów – odparł rycerz, opie­ra­jąc urę­ka­wicz­nioną dłoń na ręko­je­ści mie­cza. – Po tylu dniach wle­cze­nia swych star­czych kości przez Ward. Ile czasu minęło, odkąd opu­ści­li­śmy dom, Trel­lan­dzie?

– Dwa mie­siące, panie – odrzekł Andry bez zasta­no­wie­nia. – Nie­mal dwa, co do dnia.

Potra­fił zli­czyć dni, tak jak potra­fił zli­czyć wła­sne palce. Każdy dzień w dro­dze był przy­godą, prze­prawą przez doliny, góry i pust­ko­wia, do kró­lestw, któ­rych w naj­śmiel­szych snach nie miał nadziei ujrzeć na wła­sne oczy. U boku wojow­ni­ków, któ­rych sława dorów­ny­wała ich umie­jęt­no­ściom i któ­rzy wszy­scy, co do jed­nego zasłu­gi­wali na miano boha­te­rów. Ich misja dobie­gała końca, bitwa wisiała w powie­trzu. Andry nie bał się jej, lecz tego, co cze­kało go póź­niej.

Szybka, pro­sta droga powrotna do domu. Plac ćwi­czeń, pałac, chora matka i nie­ży­jący ojciec. Kolejne cztery lata cho­dze­nia za sir Gran­de­lem z sali tro­no­wej do piw­niczki z winem.

Sir Gran­del, nie bacząc na zakło­po­ta­nie giermka, mówił dalej:

– Otwarte Wrze­ciona i powrót dawno zagi­nio­nych kró­lestw. Wszystko to bzdury. Gonie­nie za bajecz­kami dla dzieci – mru­czał, zgi­na­jąc i roz­pro­sto­wu­jąc palce. – Za duchami.

Pokrę­cił głową, patrząc na swych goto­wych do walki Towa­rzy­szy. Ich stroje i barwy róż­niły się jak klej­noty w koro­nie. Spoj­rze­nie wod­ni­stych oczu ryce­rza na chwilę zatrzy­mało się na kilku z nich.

Andry podą­żał za wzro­kiem sir Gran­dela, przy­glą­da­jąc się wypro­sto­wa­nym, sztyw­nym posta­ciom, któ­rych zbroje były dziwne, a zacho­wa­nie jesz­cze dziw­niej­sze. Choć podró­żo­wali razem od wielu dni, nie­któ­rzy Towa­rzy­sze wciąż wyda­wali się obcy. Zagad­kowi niczym słowa maga, dalecy i nie­rze­czy­wi­ści jak mit. A prze­cież stoją tu, przede mną.

– To nie duchy – bąk­nął Andry, patrząc, jak jeden z nich kro­czy dum­nie pod murami świą­tyni. Jasne włosy miał zaple­cione w war­kocz, syl­wetkę bar­czy­stą i nie­wia­ry­god­nie wysoką. Potrzeba było dwóch ludzi, by dźwi­gnąć miecz wiszący u jego pasa. Dom, pomy­ślał Andry, choć jego praw­dziwe imię było znacz­nie dłuż­sze i trud­niej­sze do wymó­wie­nia. Książę Iony. – Starsi są ludźmi tak samo jak my.

Łatwo dawało się ich odróż­nić od innych wojow­ni­ków. Starsi trzy­mali się na ubo­czu. Było ich sze­ściu, każdy przy­wo­dził na myśl piękny posąg, odmienny od pozo­sta­łych, a jed­nak do nich podobny. Róż­nili się od ludzi jak ptaki od ryb. Legendy mówiły, że byli dziećmi innych gwiazd, zaś nie­liczne opo­wie­ści nazy­wały ich isto­tami z innego świata.

Nie­śmier­tel­nymi. Andry wie­dział.

Wiecz­nie mło­dymi, pięk­nymi, dłu­go­wiecz­nymi, odle­głymi i… zagu­bio­nymi. Nawet teraz nie mógł prze­stać się gapić.

Nazy­wali sie­bie Vede­rami, lecz dla reszty Wardu, dla śmier­tel­ni­ków, któ­rzy znali ich wyłącz­nie z pra­daw­nej histo­rii i popa­da­ją­cych w zapo­mnie­nie opo­wie­ści, byli Star­szymi. Nie zostało ich wielu, lecz zda­niem Andry’ego Trel­landa wciąż byli potężni.

Wychy­nąw­szy zza świą­tyni, książę Star­szych pod­niósł wzrok, a spoj­rze­nie jego sza­fi­ro­wych oczu spo­częło na giermku. Andry pośpiesz­nie opu­ścił głowę, wie­dząc, że nie­śmier­telny potra­fił usły­szeć ich roz­mowę. Jego policzki oblały się rumień­cem.

Sir Gran­del ani drgnął. Widoczne pod osłoną hełmu oczy były twarde i zimne jak stal.

– Czy nie­śmier­telni krwa­wią, giermku?

– Nie wiem, panie – odparł Andry.

Wzrok ryce­rza prze­śli­zgnął się po pozo­sta­łych. Starsi przy­byli ze wszyst­kich zakąt­ków Wardu, wynu­rza­jąc się z na wpół zapo­mnia­nych enklaw. Andry zapa­mię­tał ich, tak jak zapa­mię­ty­wał dwo­rzan – zarówno po to, by sir Gran­del nie zbłaź­nił się w towa­rzy­stwie, jak i po to, by zaspo­koić wła­sną cie­ka­wość.

Pośród Star­szych naj­bar­dziej oso­bliwy widok sta­no­wiły dwie kobiety-wojow­niczki. Ich obec­ność zdu­miała śmier­tel­ni­ków, a zwłasz­cza ryce­rzy z Gal­landu. Nawet jeśli nie budziły lęku, Andry wciąż był nimi zain­try­go­wany. Rowanna i Mari­gon przy­były z Siran­del, z głę­bo­kich ostę­pów Zam­ko­wej Kniei, podob­nie jak Arbe­rin. Patrząc na ich rude włosy, blade, lisie twa­rze i pur­pu­rowe kol­czugi opa­li­zu­jące jak skóra węża, Andry domy­ślał się, że są ze sobą bli­sko spo­krew­nione. Przy­po­mi­nały jesienny las, w któ­rym słońce bez­u­stan­nie wal­czy z cie­niami. Nouro­wie przy­byli z Hiziru, pustyn­nej enklawy na Wiel­kich Pia­skach Ibalu. Zda­niem Andry’ego przy­po­mi­nali zarówno męż­czyzn, jak i kobiety. Nie nosili zbroi, lecz owi­jali się cia­sno zwo­jami jedwa­biu w kolo­rze zga­szo­nego różu, z szar­fami zdo­bio­nymi bogato cen­nymi klej­no­tami. Ich skóra miała odcień złota, brą­zowe oczy obwo­dzili czarną kredką i fio­le­to­wym cie­niem, a czarne włosy zapla­tali w mister­nej roboty war­ko­czyki. Był rów­nież Surim, który prze­był z nich wszyst­kich naj­dłuż­szą drogę. Ze swoją brą­zową skórą i głę­boko osa­dzo­nymi oczami wciąż ugi­nał się pod cię­ża­rem podróży z Tarimu, jak pod cięż­kim futrem. Jego moc­nej budowy kuc przy­wiózł go tu aż z roz­le­głych ste­pów Temu­ri­jonu.

Dom koja­rzył się Andry’emu z dębem i poro­żem. Pod ciem­no­zie­loną opoń­czą nosił skó­rzany pan­cerz, na któ­rym wytło­czono wiel­kiego jele­nia, sym­bol jego enklawy i monar­chini. Dło­nie miał gołe. Na palcu lśnił pier­ścień z kutego sre­bra. Jego domem była Iona, ukryta w wąwo­zach oto­czo­nego górami Cali­donu. Gdzie po raz pierw­szy zebrali się Towa­rzy­sze. Andry dobrze je pamię­tał: nie­śmier­telne mia­sto mgieł i kamie­nia, rzą­dzone przez nie­śmier­telną panią w sza­rej sukni.

Głos sir Gran­dela wyrwał go z zamy­śle­nia.

– A co z ksią­żę­tami, w któ­rych żyłach pły­nie krew Corów, potom­kami sta­rego impe­rium? – syk­nął gło­sem ostrym niczym brzy­twa. – Może i są ska­żeni magią Wrze­cion, ale też są śmier­tel­ni­kami, jak my wszy­scy.

Andry Trel­land dora­stał w pałacu i dosko­nale wie­dział, jak brzmi zazdrość.

Cor­tael ze Sta­rego Cor stał sam na kamie­ni­stej dro­dze piel­grzy­mów i nie­ugięty wpa­try­wał się w cie­nie lasu, przy­cza­jony niczym wilk w swoim leżu. On rów­nież miał na sobie pele­rynę w bar­wach Iony, a jego sta­lowy napier­śnik zdo­biło odlane w metalu poroże. Ciem­no­rude włosy opa­dały mu na ramiona niczym krew o zmierz­chu. Cor­tael nie słu­żył żad­nemu kró­le­stwu śmier­tel­ni­ków, lecz na jego sro­giej twa­rzy, czole i w kąci­kach ust widać było drobne zmarszczki. Zda­niem Andry’ego miał jakieś trzy­dzie­ści pięć lat. Tak jak Starsi, był dziec­kiem Wrze­ciona, synem przej­ścia, któ­rego śmier­telni przod­ko­wie przy­szli na świat pod gwiaz­dami innego kró­le­stwa.

Podob­nie jak jego miecz. Ostrze Wrze­ciona. Naga broń odbi­jała widoczne w górze niebo i ema­no­wała sza­rym bla­skiem, pokryta zna­kami, któ­rych nikt z żyją­cych nie potra­fił już odczy­tać.

Rycerz zmru­żył oczy.

– Czy oni też krwa­wią?

– Nie wiem – mruk­nął Andry, odry­wa­jąc wzrok od ostrza.

Sir Gran­del pokle­pał giermka po ramie­niu.

– Może się dowiemy – odrzekł, scho­dząc ze wzgó­rza. Jego ciężka zbroja grze­cho­tała przy każ­dym kroku.

Mam nadzieję, że nie, pomy­ślał Andry, gdy jego pan dołą­czył do pozo­sta­łych śmier­tel­ni­ków. Sir Gran­del sta­nął w sze­regu obok kuzy­nów North: dwóch pozo­sta­łych ryce­rzy z Gal­landu. Edgar i Ray­mond Nor­tho­wie byli rów­nie stru­dzeni tą wyprawą jak sir Gran­del, a ich zmę­czone twa­rze odzwier­cie­dlały jego wła­sną.

Bress Byczy Jeź­dziec wci­snął się mię­dzy nich, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha pod roga­tym heł­mem. Najem­nik doku­czał ryce­rzom przy byle oka­zji, ku ich nie­za­do­wo­le­niu i ucie­sze Andry’ego.

– Myśla­łem, że nie chwy­cisz za miecz. Tak czy ina­czej, przed walką powi­nie­neś pomo­dlić się do bogów – rzekł ktoś głę­bo­kim, gład­kim gło­sem.

Odwró­ciw­szy się, Andry ujrzał kolej­nego ryce­rza wycho­dzą­cego spo­mię­dzy drzew. Okran z Kasy, wspa­nia­łego kró­le­stwa na połu­dniu, zbli­ża­jąc się, skło­nił głowę. Pod jedną pachą trzy­mał hełm, pod drugą swoją włócz­nię. Na jego per­ło­wo­bia­łej zbroi pysz­nił się, krzy­cząc, kasań­ski orzeł; skrzy­dła miał roz­po­starte, szpony roz­ca­pie­rzone, gotowe pochwy­cić swą zdo­bycz. Uśmiech Okrana był niczym spa­da­jąca gwiazda jaśnie­jąca bielą na jego czar­nej jak węgiel skó­rze.

– Panie – odrzekł z ukło­nem Andry. – Wąt­pię, by bogo­wie chcieli wysłu­chać słów giermka.

Okran uniósł brew.

– Oto, co sły­szysz od sir Gran­dela Tyra?

– Wybacz mu, panie. Cią­gnąca się tygo­dniami podróż przez pół kró­le­stwa dała mu się we znaki. – Obo­wiąz­kiem giermka było słu­żyć panu zarówno czy­nem, jak i sło­wem. – Nie chciał ura­zić cie­bie ani nikogo innego.

– Nie oba­wiaj się, giermku. Nie należę do ludzi, któ­rym prze­szka­dza bzy­cze­nie much – odparł rycerz z połu­dnia i mach­nął zwin­nymi pal­cami. – Przy­naj­mniej nie dziś.

Andry zapa­no­wał nad nie­sto­sow­nym uśmie­chem, który cisnął mu się na usta.

– Nazy­wasz sir Gran­dela muchą?

– A gdyby tak było, powie­dział­byś mu o tym?

Gier­mek nie odpo­wie­dział i jego mil­cze­nie sta­no­wiło wystar­cza­jącą odpo­wiedź.

– Dobry chło­pak. – Kasań­czyk roze­śmiał się, a zaraz potem nało­żył hełm i popra­wił ame­ty­stowy nosal. Rycerz Orła nabie­rał kształtu jak boha­ter wyła­nia­jący się ze snu.

– Lękasz się, panie? – Słowa wyrwały się Andry’emu, zanim zdą­żył ugryźć się w język. Twarz Okrana zła­god­niała, doda­jąc mu odwagi. – Boisz się zło­dzieja i jego cza­row­nika?

Kasań­czyk mil­czał przez chwilę, ruchy miał nie­śpieszne, wystu­dio­wane. Omiótł wzro­kiem świą­ty­nię, polanę i sto­ją­cego na jej skraju Cor­ta­ela, który peł­nił wartę na dro­dze. Z drzew ska­py­wały kro­ple desz­czu, cie­nie zmie­niały barwę z czar­nej na szarą. Wszystko zda­wało się ciche i spo­kojne.

– To Wrze­ciono sta­nowi zagro­że­nie, nie ludzie, któ­rzy go szu­kają – odparł łagod­nie.

Mimo usil­nych sta­rań Andry nie mógł o nich nie myśleć. Zło­dziej mie­cza, mag nik­czem­nik. Ich dwóch prze­ciwko Towa­rzy­szom: tuzi­nowi wojow­ni­ków, z któ­rych połowę sta­no­wili Starsi. To będzie rzeź, pro­ste zwy­cię­stwo, powie­dział sobie i zmu­sił się do ski­nie­nia głową.

Kasań­czyk zadarł brodę.

– Starsi zwró­cili się do śmier­tel­nych wład­ców i wysłano mnie w odpo­wie­dzi, podob­nie jak waszych ryce­rzy. Nie­wiele wiem o krwi Corów czy magii Wrze­cion, a jesz­cze mniej w nie wie­rzę. Skra­dziony miecz, roz­darte przej­ście? Wszystko to wygląda mi na kon­flikt dwóch braci, a nie coś, czym powinny zaj­mo­wać się wiel­kie kró­le­stwa Wardu. – Prych­nął pogar­dli­wie i pokrę­cił głową. – Lecz nie moja to sprawa wie­rzyć w słowa władcy Star­szych czy ostrze­że­nia Cor­ta­ela. Moim zada­niem jest wal­czyć. Ryzyko zanie­cha­nia jest zbyt wiel­kie. W naj­gor­szym wypadku nic się nie wyda­rzy. Nikt nie przyj­dzie. – W jego ciem­nych, cie­płych oczach poja­wiło się nie­zde­cy­do­wa­nie. – W naj­lep­szym, oca­limy kró­le­stwo, zanim dowie się, że było w nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Kore-garay-sida.

Andry z łatwo­ścią się­gnął po język matki, tak dobrze wyuczony przez niego w dzie­ciń­stwie. Słowa sma­ko­wały niczym miód.

Taka jest wola bogów.

Okran zamru­gał zasko­czony, a zaraz potem roz­cią­gnął usta w znie­wa­la­ją­cym uśmie­chu.

– Ambara-garay – odparł, koń­cząc modli­twę ski­nie­niem odzia­nej w hełm głowy. Zaufaj bogom. – Nie mówi­łeś, że wła­dasz kasań­skim, giermku.

– Matka mnie nauczyła, panie – rzekł Andry, pro­stu­jąc się nieco. Choć mie­rzył nie­mal sześć stóp, czuł się niski w porów­na­niu ze smu­kłym cie­niem Okrana. Dora­sta­jąc w Ascalu, Andry przy­wykł do tego, że ludzie zwra­cają uwagę na jego ciem­niej­szą skórę, był jed­nak dumny z dzie­dzic­twa, któ­rego dowo­dziła. – Uro­dziła się w Nko­nabo, jako córka domu Kiane. – Rodzina jego matki była znana nawet na pół­nocy.

– Szla­chetny to ród – rzekł Okran, na­dal się uśmie­cha­jąc. – Powi­nie­neś odwie­dzić mnie w Benai, kiedy to wszystko się skoń­czy i wró­cimy do daw­nego życia.

Benai, pomy­ślał Anry. Mia­sto kutego złota i ame­ty­stu, wybu­do­wane na zie­lo­nych brze­gach Nkonu.

Ojczy­zna, któ­rej ni­gdy nie widział, nagle zaczęła nabie­rać kształ­tów, a opo­wie­ści snute przez matkę roz­brzmie­wały w jego gło­wie niczym pieśń. To jed­nak nie trwało długo. Deszcz był zimny, a rze­czy­wi­stość nie pozwa­lała o sobie zapo­mnieć. Miną trzy, cztery lata, nim Andry zosta­nie ryce­rzem.

To cała wiecz­ność, pomy­ślał. Tyle innych rze­czy muszę prze­my­śleć. Moją pozy­cję w Ascalu, moją przy­szłość, mój honor. Poczuł, że ogar­nia go przy­gnę­bie­nie. Ryce­rze nie mogą podró­żo­wać według woli. Mają obo­wią­zek chro­nić słab­szych, poma­gać bez­bron­nym, a przede wszyst­kim słu­żyć kró­le­stwu i kró­lo­wej. Nie zwie­dzać.

Muszę też pomy­śleć o matce, teraz, kiedy stała się taka sła­bo­wita.

Andry zmu­sił się do uśmie­chu.

– Kiedy to wszystko się skoń­czy – powtó­rzył, patrząc na Okrana, który lek­kim kro­kiem scho­dził ze wzgó­rza po wil­got­nej tra­wie.

Zaufaj bogom.

Na pogó­rzach wiel­kich gór All­wardu, oto­czony boha­te­rami i nie­śmier­tel­nymi, Andry z pew­no­ścią czuł obec­ność bogów. Któż inny posłałby na taką ścieżkę giermka, syna szlach­cianki z dale­kiego kraju i nisko uro­dzo­nego ryce­rza? Mło­dzieńca, który nie dzie­dzi­czył zamku i w któ­rego żyłach nie pły­nęła kró­lew­ska krew?

Jutro, kiedy to wszystko się skoń­czy, nie będę tym samym chłop­cem.

Na skraju polany nie­śmier­telny książę Iony dołą­czył do Cor­ta­ela. Zmy­sły Star­szego sku­pione były na lesie. Nawet ze wzgó­rza Andry widział jego posępną minę i nieco wysu­niętą szczękę.

– Sły­szę ich – powie­dział. Słowa zabrzmiały niczym trzask bicza. – Pół mili stąd. Jest ich dwóch, tak jak się tego spo­dzie­wa­li­śmy.

– Powin­ni­śmy uwa­żać na cza­ro­dzieja! – zawo­łał Bress. Ostrze topora na jego ramie­niu bły­snęło niczym uśmiech posłany zacią­gnię­temu chmu­rami niebu.

Nie­śmier­telni z Siran­del spoj­rzeli na niego, jak gdyby mieli do czy­nie­nia z dziec­kiem.

– My zapew­nimy wam bez­pie­czeń­stwo, Byczy Jeźdźcu – odrzekł Arbe­rin łagod­nym gło­sem, w któ­rym pobrzmie­wał obcy akcent jego rodzi­mej mowy.

Najem­nik zaci­snął usta.

– Czer­wony to oszust, nic wię­cej! – zawo­łał Cor­tael, nawet się nie odwra­ca­jąc. – Otocz­cie świą­ty­nię, zacho­waj­cie szyk. – Poto­mek Corów był uro­dzo­nym przy­wódcą, nawy­kłym do wyda­wa­nia roz­ka­zów. – Tari­stan spró­buje prze­śli­zgnąć się mię­dzy nami i otwo­rzyć przej­ście, nim zdo­łamy go zatrzy­mać.

– Nie uda mu się – zagrzmiał Dom, doby­wa­jąc swego wiel­kiego mie­cza.

Okran ude­rzył drzew­cem włóczni o zie­mię na znak, że się z nim zga­dza, a kuzyni North potrzą­snęli tar­czami. Sir Gran­del wypro­sto­wał się, zaci­snął zęby i wyprę­żył pierś. Nie­śmier­telni dołą­czyli do sze­regu uzbro­jeni w łuki i mie­cze. Byli gotowi.

Niebo w końcu się otwo­rzyło i zimny, mia­rowy deszcz prze­ro­dził się w ulewę. Andry zadrżał, gdy strużki wody wci­snęły się pod ubra­nie i spły­nęły mu po ple­cach.

Cor­tael uniósł miecz i skie­ro­wał ostrze w stronę drogi. Kro­ple desz­czu spły­wały mu po twa­rzy, lecz on był niczym posąg, któ­remu nie­straszna żadna pogoda. Andry wie­dział, że Cor­tael jest śmier­tel­ni­kiem, jed­nak w tam­tej chwili wyda­wał się wieczny. Jak skra­wek utra­co­nego świata dostrze­żony przez szparę w zamy­ka­ją­cych się drzwiach.

– Towa­rzy­sze kró­le­stwa – zaczął Cor­tael dono­śnym gło­sem.

Gdzieś nad górami prze­to­czył się grzmot. Bogo­wie Wardu patrzą, pomy­ślał Andry. Czuł na sobie ich spoj­rze­nia.

Deszcz jesz­cze bar­dziej przy­brał na sile, strugi wody ście­kały z nieba, zmie­nia­jąc trawę w grzą­skie błoto.

Cor­tael ani drgnął.

– Ten dzwon nie roz­brzmiał od tysiąca lat – cią­gnął. – Od tego czasu żadna stopa nie postała w świą­tyni i nikt nie prze­szedł przez Wrze­ciono. Mój brat zamie­rza być pierw­szy. Nie zrobi tego. Nie uda się mu. Zło, które go tu przy­wio­dło, tutaj się zakoń­czy.

Ostrze mie­cza roz­bły­sło, odbi­ja­jąc świa­tło bły­ska­wicy. Cor­tael zaci­snął dłoń na ręko­je­ści.

– We krwi Corów i Ostrzu Wrze­ciona jest dość mocy, by znisz­czyć por­tal. Naszym obo­wiąz­kiem jest powstrzy­mać mojego brata, nie pozwo­lić mu wejść do tych ruin, oca­lić kró­le­stwo i Ward. – Spo­glą­dał na swo­ich towa­rzy­szy. Andry zadrżał, gdy rycerz omiótł go wzro­kiem. – Dziś wal­czymy dla jutra.

Deter­mi­na­cja Cor­ta­ela nie zagłu­szyła lęku, który nara­stał w sercu Andry’ego Trel­landa, lecz dodała mu sił. Nawet jeśli miał tylko patrzeć i zmy­wać krew, nie wzdry­gnie się. Będzie słu­żył Towa­rzy­szom i War­dowi w każdy moż­liwy spo­sób. Nawet ktoś taki jak gier­mek potra­fił być silny.

– Ten dzwon nie roz­brzmiał od tysiąca lat – powtó­rzył Cor­tael. Wyglą­dał jak żoł­nierz, nie jak książę. Śmier­tel­nik, który nie miał pocho­dze­nia, a tylko obo­wią­zek. – I nie roz­brzmi przez kolejny tysiąc.

Huk­nął grom, tym razem nieco bli­żej.

I zadźwię­czał dzwon.

Towa­rzy­sze spoj­rzeli po sobie zdu­mio­nym wzro­kiem.

– Utrzy­maj­cie szyk – przy­po­mniał im Dom. Nagły podmuch wia­tru szarp­nął jego zło­tymi wło­sami. – To sprawka Czer­wo­nego. Ilu­zja!

Brzmie­nie dzwonu zda­wało się głu­che, a zara­zem dźwięczne, brzmiało jak wezwa­nie i ostrze­że­nie. Andry wyczu­wał jego gniew i smu­tek. Miał wra­że­nie, że dźwięk odbija się echem zarówno w prze­szło­ści, jak i w przy­szło­ści, nie­siony przez wieki i kró­le­stwa. Roz­są­dek pod­po­wia­dał mu, by trzy­mał się jak naj­da­lej od dzwonu, on jed­nak stał jak wro­śnięty w zie­mię, z całych sił zaci­ska­jąc pię­ści.

Nie wzdry­gnę się.

Sir Gran­del obna­żył zęby i ude­rzył dło­nią w pierś. Stal szczęk­nęła o stal.

– Ze mną! – wykrzy­czał dawny bitewny okrzyk lwiej straży. Nor­tho­wie odpo­wie­dzieli mu do wtóru.

Andry poczuł to w piersi.

Sto­jąc na wzgó­rzu, dostrzegł dwie postaci, które szły w górę ścieżki, co rusz nik­nąc pośród desz­czu. Ten, któ­rego nazy­wano Czer­wo­nym, słusz­nie odziany był w pele­rynę koloru świeżo prze­la­nej krwi. Na gło­wie miał kap­tur, lecz Andry widział jego twarz. Twarz maga. Był młody, gładko ogo­lony, skórę miał bladą, włosy koloru psze­nicy. Nawet z tej odle­gło­ści widać było jego zaczer­wie­nione oczy. Zoba­czyw­szy Towa­rzy­szy, mag zamru­gał i przez chwilę mie­rzył ich wzro­kiem od stóp do głów. Poru­szył bez­gło­śnie ustami, for­mu­jąc słowa, któ­rych nikt nie był w sta­nie usły­szeć.

Drugi męż­czy­zna nie nosił zbroi, lecz znisz­czony skó­rzany pan­cerz i pele­rynę koloru błota. Był szu­braw­cem, cie­niem wła­snego brata. Spod hełmu, który zasła­niał mu twarz, wysy­py­wały się ciem­no­rude kędziory.

Jego ostrze, takie samo jak to, które dzier­żył w dłoni Cor­tael, wciąż jesz­cze było scho­wane w pochwie wysa­dza­nej czer­wo­nymi i pur­pu­ro­wymi klej­no­tami – zachód słońca zamknięty w dłoni. Zło­dziej mie­cza.

A więc tak ma wyglą­dać koniec kró­le­stwa, pomy­ślał zdu­miony Andry.

Cor­tael trzy­mał wznie­siony miecz.

– Jesteś głup­cem, Tari­sta­nie.

Dzwon zabrzmiał kolejny raz, koły­sząc się na wieży.

Drugi syn Sta­rego Cor stał w mil­cze­niu zasłu­chany w bicie dzwonu. Nagle się uśmiech­nął, bły­ska­jąc bia­łymi zębami.

– Ileż to czasu minęło, bra­cie?

Cor­tael stał nie­po­ru­szony.

– Od uro­dze­nia – cią­gnął Tari­stan, samemu odpo­wia­da­jąc na zadane przez sie­bie pyta­nie. – Założę się, że świet­nie się bawi­łeś, dora­sta­jąc w Ionie. Bło­go­sła­wiony przez Wrze­ciono od pierw­szego odde­chu. – Mimo pozor­nej swo­body i nie­mal weso­łego tonu w gło­sie Tari­stana, Andry wyczu­wał jego pode­ner­wo­wa­nie. Przy­po­mi­nał zdzi­cza­łego psa krą­żą­cego wokół wyćwi­czo­nego ogara. – Aż do ostat­niego.

– Chciał­bym powie­dzieć, że miło było cię spo­tkać, bra­cie – ode­zwał się Cor­tael.

Sto­jący u jego boku Dom spo­glą­dał spode łba.

– Oddaj, coś zabrał, zło­dzieju.

Szyb­kim ruchem Tari­stan chwy­cił za wiszący u pasa miecz, odsła­nia­jąc kilka cali ostrza. W stru­gach desz­czu zalśniła stal pokryta paję­czyną wyry­tych na niej słów.

Tari­stan uśmiech­nął się krzywo.

– Jeśli chcesz, możesz spró­bo­wać mi go ode­brać, Doma­cri­dha­nie – rzekł. Pełne imię Star­szego zabrzmiało nie­zgrab­nie w jego ustach, jak gdyby nie było warte jego wysiłku. Zako­ły­sał pochwą, jakby draż­nił się z nimi wszyst­kimi. – Jeśli jesteś taki jak krypty two­ich przod­ków, nie­chyb­nie zawie­dziesz. Zresztą, kim jesteś, by odma­wiać mi tego, co należy mi się z tytułu uro­dze­nia? I nawet jeśli jestem młod­szy, spra­wie­dli­wość naka­zuje, by każdy z nas posia­dał ostrze naszych przod­ków, naszego zagi­nio­nego kró­le­stwa.

– To się źle skoń­czy – wark­nął Cor­tael. – Pod­daj się, a nie będę zmu­szony cię zabić.

Tari­stan prze­su­nął stopę, poru­szał się z gra­cją tan­ce­rza, nie jak wojow­nik. Cor­tael wyko­nał podobny ruch i wycią­gnął ostrze ku szyi brata.

– Starsi uczy­nili cię tym, kim jesteś, Cor­ta­elu – cią­gnął Tari­stan. – Wojow­ni­kiem, mędr­cem, panem śmier­tel­ni­ków i nie­śmier­tel­nych. Dzie­dzi­cem, który odbu­duje dawno utra­cone impe­rium. A wszystko po to, byś uczy­nił dokład­nie to, co ja uczy­niłem: na nowo otwo­rzył Wrze­ciona. Połą­czył kró­le­stwa. Pozwo­lił ich miesz­kań­com wró­cić do domów, któ­rych nie widzieli od wie­ków. – Zer­k­nął na Doma. – Czyż­bym się mylił, Star­szy?

– Otwar­cie Wrze­ciona sta­nowi zagro­że­nie dla wszyst­kich kró­lestw. Dla wła­snych celów znisz­czył­byś świat – wark­nął Dom, któ­rego powoli opusz­czał spo­kój.

Tri­stan uczy­nił krok, błoto mla­snęło pod jego sto­pami.

– Dla jed­nych ozna­cza­łoby to znisz­cze­nie. Dla innych chwałę.

Całun spo­koju opadł z ramion Star­szego niczym zrzu­cona opoń­cza.

– Potwo­rze! – ryk­nął Dom, płyn­nym ruchem uno­sząc wła­sny miecz.

Tari­stan wyszcze­rzył zęby w kpią­cym uśmie­chu.

Jemu to się podoba, pomy­ślał z odrazą Andry.

Dom obna­żył zęby.

– Nie możesz siłą otwo­rzyć Wrze­ciona. Kon­se­kwen­cje…

– Szkoda twych słów – wtrą­cił Cor­tael. – Jego los jest prze­są­dzony.

Tari­stan się zatrzy­mał.

– Mój los jest prze­są­dzony? – syk­nął. Jego łagodny, nie­bez­pieczny głos był niczym ostrze ukryte pod jedwa­biem. Wście­kłość wzbie­rała w nim jak burza nad ich gło­wami.

Sto­jący na wzgó­rzu Andry poczuł, że serce bije mu moc­niej, a oddech przy­śpie­sza.

– Zabrali cię, wyszko­lili i wmó­wili ci, że jesteś kimś wyjąt­ko­wym, odro­dzo­nym cesa­rzem, potom­kiem Corów, zro­dzo­nym z Wrze­ciona. – Tari­stan goto­wał się z wście­kło­ści. – Ostat­nim z pra­sta­rego rodu, prze­zna­czo­nym do wiel­kich czy­nów. Mia­łeś się­gnąć po Stare Cor, pod­bić je i nim wła­dać. Cóż za chwa­lebne prze­zna­cze­nie dla pier­wo­rod­nego syna rodzi­ców, któ­rych nie dane nam było poznać.

Z paskud­nym gry­ma­sem chwy­cił obu­rącz hełm i zdarł go z głowy, odsła­nia­jąc twarz.

Andry roz­dzia­wił usta, z któ­rych dobył się stłu­miony krzyk.

Bra­cia patrzyli na sie­bie, jeden był lustrza­nym odbi­ciem dru­giego.

Bliź­niacy.

Choć Tari­stan wyglą­dał przy Cor­ta­elu jak żebrak przy królu, Andry z tru­dem odróż­niłby jed­nego od dru­giego. Mieli iden­tyczne uro­dziwe twa­rze, prze­ni­kliwe oczy, mocne szczęki, wąskie usta i roz­ta­czali wokół sie­bie oso­bliwą aurę tych, w któ­rych żyłach pły­nęła krew Wrze­cion. Nie­po­dobni do innych śmier­tel­ni­ków z wyjąt­kiem samych sie­bie.

Zdu­miony Cor­tael zato­czył się w tył.

– Tari­sta­nie – rzekł, a jego głos nie­mal uto­nął w desz­czu.

Zło­dziej mie­cza dłu­gim, powol­nym ruchem wycią­gnął wła­sne Ostrze Wrze­ciona. Klinga zaśpie­wała w har­mo­nii z dzwo­nem – świsz­czący oddech w zde­rze­niu z głę­bo­kim rykiem.

– Każdy sen, który śni­łeś, został ci dany. Każda ścieżka, po któ­rej kro­czy­łeś, została wybrana zawczasu – prze­mó­wił Tari­stan. Deszcz siekł ostrze stru­mie­niami. – W dniu two­ich naro­dzin zde­cy­do­wano o twoim prze­zna­cze­niu, Cor­ta­elu. Twoim, nie moim.

– Co więc teraz wybie­rzesz, bra­cie?

Tari­stan zadarł głowę.

– Wybie­ram życie, któ­rym powi­nie­nem był żyć.

Pie­kielny dzwon roz­brzmiał po raz kolejny, tym razem nieco głę­biej.

– Dałeś mi szansę, bym mógł się pod­dać. – Tari­stan wykrzy­wił usta w uśmie­chu. – Oba­wiam się, że nie mogę zro­bić tego samego. Roni­nie?

Czar­no­księż­nik uniósł ręce, wycią­ga­jąc przed sie­bie białe jak śnieg dło­nie. Siran­del­czycy byli szybsi, niż Andry się spo­dzie­wał, i trzy strzały prze­szyły ze świ­stem powie­trze. Celo­wali tam, gdzie nale­żało – w serce, gar­dło i oko. Wszyst­kie trzy strzały spło­nęły jed­nak zale­d­wie kilka cali od twa­rzy Ronina. Za nimi posy­pały się kolejne. I tym razem czer­wony roz­błysk zmie­nił je w nie­wiele wię­cej niż smugi dymu na desz­czu.

Car­tael pod­niósł miecz wysoko nad głowę, chcąc roz­pła­tać Ronina na pół.

Jed­nakże Tari­stan był szyb­szy i spraw­nym ruchem spa­ro­wał cios. Stal szczęk­nęła o stal.

– Tego, czego cie­bie uczono w pałacu, ja uczy­łem się w bło­cie – syk­nął, zbli­ża­jąc twarz do bliź­nia­czej twa­rzy brata.

Mag złą­czył dło­nie i roz­legł się chrzęst kamie­nia, huk gromu i wście­kłe skwier­cze­nie, jak syk oliwy na roz­grza­nej patelni. Groza ogar­nęła Andry’ego, gdy spoj­rzał na świą­ty­nię, która jesz­cze chwilę temu świe­ciła pust­kami. Cięż­kie odrzwia roz­warły się na zewnątrz, popy­chane dzie­siąt­kami bia­łych dłoni pokry­tych popio­łem i sadzą. Spod roz­dar­tej, popę­ka­nej skóry wyzie­rały kości lub jątrzące się czer­wone rany. Andry nie widział twa­rzy stwo­rów, za co dzię­ko­wał losowi. Nawet nie chciał sobie wyobra­żać, jakie okro­pień­stwa mogły sobą przed­sta­wiać. Wnę­trze świą­tyni pul­so­wało ośle­pia­ją­cym, bia­łym świa­tłem, pod­czas gdy wyle­wa­jące się zza drzwi mroczne cie­nie gnały w stronę polany.

Towa­rzy­sze odwró­cili się w kie­runku zamie­sza­nia, a na ich twa­rzach odma­lo­wało się prze­ra­że­nie.

– Popiel­nicy – jęk­nęła Rowanna z Siran­del.

W jej sze­roko otwar­tych zło­tych oczach Andry dostrzegł strach, który on sam czuł, choć nie miał poję­cia, co zna­czyły jej słowa. Na chwilę odwró­ciła uwagę od świą­tyni i spoj­rzała w stronę wzgó­rza, na konie. Nie­trudno było zgad­nąć, co cho­dzi jej po gło­wie.

Chciała uciec.

Sto­jący w dole Cor­tael wark­nął Tari­sta­nowi w twarz, a ich ostrza spo­tkały się ze szczę­kiem.

– Wrze­ciono?

Jego bliź­niak zer­k­nął w bok.

– Zostało już otwarte, a przej­ście się doko­nało. – Bły­ska­wicz­nym ruchem huk­nął Cor­ta­ela łok­ciem w twarz. Wojow­nik zato­czył się i runął na zie­mię, ze zła­ma­nego nosa buch­nęła szkar­łatna krew. – Masz mnie za idiotę?

Dom rzu­cił się na niego z bitew­nym okrzy­kiem Star­szych na ustach. Z gra­cją poru­szał się po łuku do chwili, gdy mag uniósł rękę i muśnię­ciem odrzu­cił go kilka jar­dów do tyłu.

Dzie­siątki żywych tru­pów wysy­py­wały się ze świą­tyni, tra­tu­jąc się nawza­jem. Tu i ówdzie ohydne, oka­le­czone ciała peł­zały na poła­ma­nych koń­czy­nach, grze­cho­cząc wewnątrz brud­nych, czar­nych zbroi. Przy­po­mi­nali śmier­tel­ni­ków, lecz nimi nie byli; wyglą­dali, jakby ktoś lub coś wywró­ciło je na drugą stronę. Więk­szość ści­skała w dło­niach wysłu­żoną broń: zardze­wiałe, żela­zne mie­cze, wyszczer­bione topory, pęk­nięte szty­lety i strza­skane włócz­nie. Poła­mane, lecz wciąż ostre i wciąż śmier­tel­nie nie­bez­pieczne. Na hordę posy­pał się grad strzał i pierw­sza fala padła pod ostrza­łem Siran­del­czy­ków jak psze­nica pod ostrzem kosy. Można ich było zabić, lecz ich oddziały stale rosły w siłę. Bił od nich cha­rak­te­ry­styczny smród dymu i palo­nego mięsa, a wie­jący z wnę­trza świą­tyni – z Wrze­ciona – gorący wicher, niósł tumany popiołu.

Andry nie mógł się ruszyć ani oddy­chać. Patrzył w osłu­pie­niu, jak pozna­czona bli­znami, skrwa­wiona armia oży­wień­ców z utra­co­nego kró­le­stwa runęła na Towa­rzy­szy. Byli żywi? Czy mar­twi? Nie potra­fił powie­dzieć. Nie­rów­nym krę­giem oto­czyli Tari­stana i Cor­ta­ela, jak gdyby przy­ka­zano im, by pozwo­lili bra­ciom wal­czyć.

Włócz­nia tań­czyła w dło­niach Okrana, kre­śląc sze­ro­kie łuki i roz­pła­tu­jąc kolejne gar­dła. Ryce­rze Gal­landu wal­czyli zacie­kle w trój­ką­cie odwró­ceni do sie­bie ple­cami, a ostrza ich mie­czy były czarne od sadzy i czer­wone od krwi. Surim i Nour przy­wo­dzili na myśl roz­ma­zane smugi z krót­kimi mie­czami i szty­le­tami tań­czą­cymi im w dło­niach. Pozo­sta­wiali po sobie śmierć i znisz­cze­nie, gdy, prąc do przodu, wyci­nali sobie ścieżkę wśród oddzia­łów wroga. Stwory wal­czyły, a piskliwe, schryp­nięte wrza­ski, które doby­wały się z ich oka­le­czo­nych gar­deł, brzmiały nie­ludzko. Andry z tru­dem roz­róż­niał twa­rze – blade, bez­włose głowy i skórę koloru kości, pozna­czoną czer­wie­nią lub poma­lo­waną ście­ka­jącą z nich smołą. Oble­pione łusz­czą­cym się popio­łem przy­wo­dziły na myśl zwę­glone drewno, które ktoś przy­pa­lił od zewnątrz.

Dwóch miało sta­nąć do walki prze­ciwko dwu­na­stu, pomy­ślał Andry. Tym­cza­sem dwu­na­stu wal­czyło prze­ciwko dzie­siąt­kom. Set­kom.

Konie rżały i szar­pały się na postron­kach. Wyczu­wały nie­bez­pie­czeń­stwo, krew, a przede wszyst­kim Wrze­ciono syczące we wnę­trzu świą­tyni. Jego bli­skość prze­ra­żała je niczym huk gromu.

Tari­stan i Cor­tael krą­żyli wokół sie­bie, zbroja Cor­taela była uma­zana bło­tem. Krew ście­kała mu po bro­dzie i ska­py­wała na zdo­biony poro­żem napier­śnik. Ich mie­cze spo­tkały się ze szczę­kiem. Cor­tael był uoso­bie­niem umie­jęt­no­ści i siły, pod­czas gdy Tari­stan przy­po­mi­nał zdzi­cza­łego kota – pozo­sta­wał w cią­głym ruchu, stą­pał lekko na pal­cach z mie­czem w jed­nej i szty­le­tem w dru­giej dłoni, robiąc uży­tek tak z jed­nego, jak i z dru­giego. Nacie­rał, robił uniki, śli­zgał się w desz­czu i bło­cie. Szcze­rzył zęby i uśmie­chał się szy­der­czo, plu­jąc krwią w twarz brata. Z impe­tem opu­ścił miecz na ramię Cor­taela, na jego nara­mien­nik i kol­czugę. Cor­tael skrzy­wił się z bólu, lecz chwy­cił brata w pasie i runąw­szy na zie­mię, zaczęli tarzać się w bło­cie.

Andry patrzył na to wszystko w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu. Co mogę zro­bić? Co mogę zro­bić? Ręce mu drżały; cały się trząsł. A niech cię, dobądź mie­cza! Walcz. To twój obo­wią­zek. Chcesz być ryce­rzem, a ryce­rze nie czują lęku. Rycerz nie stałby i nie patrzył. Rycerz poszar­żo­wałby w dół zbo­cza, pro­sto w chaos, z tar­czą i mie­czem goto­wym do ataku.

U stóp wzgó­rza błoto zmie­niło barwę na czer­woną.

Tak wła­śnie zgi­nąłby rycerz.

Arbe­rin krzyk­nął jako pierw­szy.

Jeden z żywych tru­pów uca­pił go za rudy war­kocz i począł wdra­py­wać się mu na plecy. Jego śla­dem poszedł kolejny. I następny, i jesz­cze jeden, aż swym cię­ża­rem przy­gnie­tli Star­szego do ziemi. Ich ostrza były liczne. Biała stal, czarne żelazo, stare i prze­żarte przez rdzę. Mimo to wystar­cza­jąco ostre.

Ciało Arbe­rina nie było dla nich żadną prze­szkodą.

Rowanna i Mar­gion wyrą­by­wały sobie drogę ku niemu. Gdy dotarły, ciało Arbe­rina wciąż krwa­wiło, lecz jego nie­śmier­telne życie dobie­gło końca.

Sir Gran­del i Nor­tho­wie ustę­po­wali pod napo­rem wroga, a ich trój­kąt zacie­śniał się z każdą mija­jącą sekundą. Mie­cze tań­czyły, tar­cze tłu­kły o tar­cze, ręka­wice chrzę­ściły. Wokół nich pię­trzyły się ciała – sterta bia­łych koń­czyn i odcię­tych głów. Edgar pierw­szy się potknął. Upa­dał powoli, jak gdyby zanu­rzał się w wodzie, świa­domy swo­jego końca. Do chwili, aż sir Gran­del pochwy­cił go za pele­rynę i posta­wił na nogi.

– Ze mną! – huk­nął, prze­krzy­ku­jąc bitewny zgiełk. Na pała­co­wym placu ćwi­czeń zna­czyło to: „tak trzy­maj, bądź silny i przyj naprzód”. Dziś zna­czyło to tylko: „nie umie­raj!”.

Byczy Jeź­dziec, rycząc, wywi­jał topo­rem, a każdy jego cios pod­rzy­nał kolejne gar­dło. Jego zbroja upstrzona była pla­mami czer­wieni i czerni, krwi i smoły. Jed­nakże najem­nik stop­niowo opa­dał z sił. Andry miał ochotę krzy­czeć, gdy rogaty hełm Bressa Byczego Jeźdźca znik­nął pod lawiną ciał.

Sekundy cią­gnęły się jak godziny, a każda śmierć trwała całą wiecz­ność.

Następna padła Rowanna do połowy zanu­rzona w kałuży, z topo­rem wbi­tym w krę­go­słup.

Potężny cios mło­tem wgniótł napier­śnik Ray­mona Nor­tha. Mokre rzę­że­nie jego gasną­cego odde­chu było sły­chać ponad bitew­nym zgieł­kiem. Edgar pochy­lił się nad nim i zapo­mi­na­jąc o swym mie­czu, ujął w dło­nie głowę kuzyna. Mimo wysił­ków sir Gran­dela stwory rzu­ciły się na klę­czą­cego ryce­rza uzbro­jone w noże i zęby.

Andry znał kuzy­nów North, odkąd był chłop­cem. Do głowy mu nie przy­szło, że będzie oglą­dał ich śmierć – jakże marną.

Sir Gran­del był potęż­nym męż­czy­zną i trudno było powa­lić go na zie­mię, choć stwory pró­bo­wały. W pew­nym momen­cie pod­niósł wzrok i spoj­rzał na Andry’ego, wciąż sto­ją­cego na wznie­sie­niu. Andry patrzył na wła­sne ręce, któ­rymi poru­szał bez­myśl­nie, wzy­wa­jąc swego pana, by porzu­cił pole walki. „Ze mną. Nie daj się zabić”. W innej sytu­acji sir Gran­del zła­jałby go za tchó­rzo­stwo.

Teraz jed­nak usłu­chał i zaczął biec.

To samo uczy­nił Andry, który odkrył nagle, że ści­ska w dłoni miecz. Jego ciało poru­szało się szyb­ciej niż umysł, stopy śli­zgały się w bło­cie.

Jestem gierm­kiem sir Gran­dela Tyra, ryce­rza Lwiej Straży. Oto mój obo­wią­zek. Muszę mu pomóc. Wyrzu­cił z głowy wszyst­kie inne myśli, aż pozo­stała w niej tylko ta jedna: Muszę być dzielny.

– Ze mną! – zawył Andry.

Sir Gran­del wspi­nał się na zbo­cze, jed­nak stwory podą­żały za nim, cze­pia­jąc się jego nóg i nie­ubła­ga­nie ścią­ga­jąc go w dół. Rycerz uniósł odzianą w ręka­wicę dłoń i roz­ca­pie­rzył palce. Nie pró­bo­wał niczego pochwy­cić, nie bła­gał. Nie pro­sił o pomoc ani ochronę. Jego oczy roz­warły się sze­roko.

– UCIE­KAJ, TREL­LAND! – ryk­nął rycerz. – UCIE­KAJ!

Ostatni roz­kaz sir Gran­dela Tyra dotarł do uszu Andry’ego. Chło­pak zamarł ze wzro­kiem wbi­tym w zie­jącą w dole czer­woną pasz­czę.

Jeden z tru­pów wyrwał ryce­rzowi miecz z dłoni. Sir Gran­del nie prze­sta­wał wal­czyć, lecz buty ugrzę­zły mu w błocku i pośli­zgnąw­szy się, zaczął osu­wać się w dół. Po dro­dze chwy­tał pal­cami kępki mokrej trawy.

Andry poczuł pod powie­kami palące łzy.

– Ze mną – szep­nął gło­sem sła­bym jak kwiat mar­nie­jący na mro­zie.

Nie mógł patrzeć, jak jeden miecz upada na zie­mię, a po nim drugi. Wzrok mu się roz­my­wał, czarne plamy rosły przed oczami, jakby lada chwila miały pochło­nąć cały świat. Smród krwi, zgni­li­zny i popiołu pochła­niał wszystko. Muszę ucie­kać, pomy­ślał, ale nogi miał jak z waty.

– Rusz się – syk­nął do sie­bie i zro­bił krok w tył.

Czuł na sobie wzrok ojca i sir Gran­dela. Ryce­rzy pole­głych w bitwach, wojow­ni­ków, któ­rzy wypeł­nili swój obo­wią­zek i nie wyrze­kli się honoru. On ni­gdy taki nie będzie. Andry scho­wał miecz do pochwy i chwy­cił cugle swo­jego konia.

Ciała Nourów leżały na scho­dach świą­tyni, ich dłu­gie, smu­kłe członki były roz­rzu­cone na mar­mu­rze. Nawet po śmierci wyglą­dali prze­pięk­nie. Mari­gon opła­ki­wała śmierć Rowanny, lecz nie prze­sta­wała wal­czyć. Wyła, potrzą­sała głową – już nie lisica, lecz ruda wil­czyca. Surim i Dom żyli i pró­bo­wali prze­do­stać się do Cor­ta­ela.

Zła­mana włócz­nia leżała u stóp Okrana, który wal­czył teraz tar­czą i mie­czem. Biała zbroja Kasań­czyka zmie­niła kolor na szkar­łatny, orzeł na jego piersi był zbry­zgany świeżą krwią.

Drżą­cymi rękami Andry odwią­zał lejce i odwró­cił się w stronę konia Okrana. Zaci­snął zęby, siłą woli zmu­sza­jąc palce do ruchu. Były odrę­twiałe ze stra­chu i nie­zdarne, gdy odwią­zy­wał rycer­skiego rumaka. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić, pomy­ślał.

Cor­tael i Tari­stan wal­czyli w samym środku krwa­wego hura­ganu. Błoto pod ich sto­pami było zadep­tane jak zie­mia na placu tur­nie­jo­wym. Cor­tael wyglą­dał teraz rów­nie mizer­nie jak jego brat i daleko mu było do księ­cia czy impe­ra­tora. Obaj dyszeli ze zmę­cze­nia, sła­nia­jąc się na nogach. Każdy cios był powol­niej­szy od poprzed­niego i nieco od niego słab­szy.

Ronin stał u wrót świą­tyni, w powie­trzu wiro­wał popiół. Ręce maga były wycią­gnięte i zwró­cone dłońmi do góry, lecz Andry wie­dział, że nie oddaje on czci żad­nemu z bogów. Czar­no­księż­nik zadarł głowę i uśmiech­nął się do wieży dzwon­ni­czej. Jak gdyby w odpo­wie­dzi roz­legł się dźwięk dzwonu.

Ostrza Wrze­cion spo­tkały się w chwili, gdy niebo roz­darła bły­ska­wica i obie klingi na krótką chwilę roz­ja­rzyły się fio­le­to­wo­bia­łym świa­tłem.

Jeden z koni zakwi­czał i sta­nął dęba, zry­wa­jąc linę. Chwilę póź­niej wszyst­kie roz­pierz­chły się w popło­chu i Andry zaklął pod nosem. Czu­jąc, że cugle wyśli­zgują mu się z dłoni, zaci­snął palce w ocze­ki­wa­niu, że lada chwila zosta­nie pocią­gnięty w dół zbo­cza. Tym­cza­sem biały rumak Doma zarżał tylko.

Wykrzy­czane po kasań­sku słowa spra­wiły, że Andry jesz­cze bar­dziej pod­upadł na duchu. Okran padł pod napo­rem mie­czy. Umarł, patrząc w niebo i szu­ka­jąc na nim orła, który zabie­rze go do domu.

W dru­gim końcu polany topór odrą­bał Mari­gon rękę, a zaraz potem głowę.

Oddzie­leni od niej Surim i Dom ryk­nęli wście­kle – dwie samotne wyspy pośród morza krwi. Nie­ba­wem jego fale zamknęły się wokół Surima. Ten gwizd­nię­ciem pró­bo­wał jesz­cze przy­wo­łać swego rumaka, choć ste­powy kuc gnał już ku niemu, nie bacząc na ota­cza­jący go bitewny chaos. Padł, nim zdo­łał prze­drzeć się do swego pana. Chwilę póź­niej zgi­nął też Surim.

Andry nie był w sta­nie dobyć głosu, nawet po to, by się pomo­dlić.

Wal­czący w kręgu Cor­tael ryk­nął z wście­kło­ści, jego ciosy odzy­skały dawną siłę. Mach­nię­ciem mie­cza wytrą­cił Tari­sta­nowi szty­let i ten ugrzązł w bło­cie. Kolej­nym cio­sem prze­bił się przez gardę Tari­stana i zato­pił ostrze głę­boko w piersi brata.

Andry zamarł z nogą w strze­mie­niu. Nie śmiał robić sobie nadziei.

Tru­pia armia także znie­ru­cho­miała, roz­wie­ra­jąc skrwa­wione szczęki. Sto­jący na scho­dach świą­tyni Ronin opu­ścił ręce i sze­roko otwo­rzył szkar­łatne oczy.

Tari­stan upadł na kolana z mie­czem wysta­ją­cym z ciała. Zdu­miony roz­dzia­wił usta. Na twa­rzy góru­ją­cego nad nim Cor­ta­ela próżno było szu­kać rado­ści czy triumfu; była nie­ru­choma, jeśli nie liczyć desz­czu, który zmy­wał z niej krew.

– Sam to sobie zro­bi­łeś, bra­cie – ode­zwał się powoli. – A jed­nak pro­szę cię o wyba­cze­nie.

Jego bliź­niak zachły­snął się krwią, słowa przy­cho­dziły mu z tru­dem.

– To… nie twoja wina, że uro­dzi­łeś się pierw­szy. Nie twoja… wina, że cię wybrano – wyją­kał Tari­stan, spo­glą­da­jąc na ranę. Gdy pod­niósł wzrok, jego czarne oczy były zimne, sta­now­cze. – Pono­sisz jed­nak winę za to, że mnie nie doce­nia­łeś.

Z szy­der­czym uśmie­chem wyszarp­nął miecz z ciała. Ostrze było czer­wone i śli­skie od krwi.

Andry nie wie­rzył wła­snym oczom.

– Te dzwony nie biły dla bogów od tysięcy lat – cią­gnął Tari­stan i dzier­żąc w dło­niach bliź­nia­cze mie­cze, dźwi­gnął się z ziemi. Z ust ota­cza­ją­cych go stwo­rów doby­wały się dziwne dźwięki; przy­wo­dziły na myśl szy­der­czy śmiech i brzę­cze­nie owa­dów. – I dziś rów­nież nie biją dla two­ich bogów. Lecz dla mojego. Dla Niego. I dla tego, co nadej­dzie.

Prze­ra­żony Cor­tael zato­czył się w tył. Pozba­wiony broni uniósł rękę, jakby bła­gał zapo­mnia­nego brata o litość.

– Znisz­czysz Ward dla korony!

– Król, który włada popio­łami, na­dal jest kró­lem – wychry­piał Tari­stan.

Prze­dzie­ra­jąc się przez zwały ciał, Dom brnął ku przy­ja­cie­lowi.

Nie da rady, pomy­ślał Andry. Był tego pewien, choć świat wciąż wiro­wał mu przed oczami. Jest za daleko, wciąż za daleko.

Tari­stan wbił miecz Cor­ta­ela w zie­mię i zaci­snął palce na wła­snej broni. Cor­tael patrzył w mil­cze­niu, jak unosi ją nad głowę. Nie miał gdzie usko­czyć ani dokąd uciec. Twarz mu się skur­czyła i wyglą­dał jak książę spro­wa­dzony do roli żebraka.

– Bra­cie…

Ostrze spa­dło na niego z siłą, która roz­pła­tała zbroję pły­tową i kol­czugę, i dosię­gło serca Cor­ta­ela. Następca tronu Sta­rego Cor osu­nął się na kolana, koły­sząc głową na boki.

Tari­stan oparł stopę na jego ramie­niu i wyszarp­nął miecz z piersi brata, pozwa­la­jąc, by jego ciało zwiot­czało.

– Trup zaś na­dal jest tru­pem – syk­nął z szy­der­czym uśmie­chem.

Jesz­cze raz uniósł broń, gotowy roz­człon­ko­wać ciało brata.

Jed­nakże jego ostrze zatrzy­mała ioń­ska klinga w ręku ostat­niego z żyją­cych Towa­rzy­szy.

– Zostaw go – wark­nął wście­kle Dom i z łatwo­ścią ode­pchnął Tari­stana.

Star­szy sta­nął mię­dzy Tari­sta­nem a cia­łem przy­ja­ciela, gotowy do walki, choć zewsząd ota­czali go wro­go­wie i tak naprawdę został już poko­nany. Miecz Cor­ta­ela zakrwa­wiony i bez­u­ży­teczny tkwił wbity w zie­mię niczym nagro­bek cze­ka­jący na nich obu.

Tari­stan roze­śmiał się wyraź­nie roz­ba­wiony.

– Legendy mówią, że jeste­ście dzielni i szla­chetni; istne wcie­le­nie wspa­nia­ło­ści. Powinny wspo­mi­nać też o tym, że jeste­ście głupi.

Usta Doma drgnęły w uśmie­chu. Jego oczy, oczy Star­szego z nie­śmier­tel­nego kró­le­stwa, były zdu­mie­wa­jąco zie­lone. Wzrok Doma na moment umknął w bok, ku wzgó­rzu i gierm­kowi sie­dzą­cemu pew­nie w sio­dle na bia­łym rumaku.

Andry, czu­jąc, jak wstę­puje w niego nadzieja, zaci­snął zęby. I jeden, jedyny raz ski­nął głową.

Z ust Star­szego dobył się wysoki, prze­cią­gły gwizd. Chwilę póź­niej koń runął w dół zbo­cza. Nie w sam śro­dek pola walki, lecz wokół niego, mija­jąc oży­wień­ców, stosy ciał i pole­głych Towa­rzy­szy.

Z szyb­ko­ścią godną nie­śmier­tel­nego Dom przy­sko­czył do mie­cza Cor­ta­ela i wyszarp­nął go z błota. Zaraz potem wypro­sto­wał się i z całej siły wyrzu­cił ostrze w powie­trze niczym oszczep, ponad gło­wami upior­nej armii Wrze­ciona. Miecz poszy­bo­wał w górę jak strzała wypusz­czona z łuku. Jedyne zwy­cię­stwo w obli­czu sro­mot­nej porażki.

Tari­stan ryk­nął wście­kle, gdy miecz i rumak pomknęli ku sobie.

Świat Andry’ego skur­czył się do roz­bły­sku stali spa­da­ją­cej w mokrą trawę. Rumak, któ­rego dosia­dał, był kłę­bo­wi­skiem mię­śni i stra­chu. Gier­mek wyćwi­czony w jeź­dzie kon­nej i walce w sio­dle wychy­lił się i ści­snąw­szy udami boki konia, roz­ca­pie­rzył brą­zowe palce.

Ostrze Wrze­ciona było zimne w dotyku.

Z gar­deł nie­umar­łych dobył się wście­kły wrzask, ale rumak nie zwal­niał. Serce Andry’ego waliło do wtóru z kopy­tami, w jego piersi nara­stało trzę­sie­nie ziemi. Umysł miał zaćmiony, przed oczami migały mu twa­rze pole­głych Towa­rzy­szy, któ­rych śmierć na dobre wyryła się w jego pamięci. O ich czy­nach nie powstaną żadne pie­śni. Ani histo­rie.

Poczuł się przy­tło­czony. Wszyst­kie jego myśli roz­trza­skały się i na nowo zło­żyły w jedną.

Zawie­dli­śmy.

1. Córka prze­myt­niczki

1

CÓRKA PRZE­MYT­NICZKI

Corayne

Widziała wszystko w pro­mie­niu kilku mil. To był dobry dzień na zakoń­cze­nie podróży.

Albo na roz­po­czę­cie nowej.

Corayne uwiel­biała wybrzeże Sisca­rii o tej porze roku, rano, wcze­snym latem. Żad­nych wio­sen­nych sztor­mów, chmur zwia­stu­ją­cych burzę czy zimo­wych mgieł. Żad­nej feerii barw, żad­nego piękna. Żad­nych ilu­zji. Nic, tylko pusty, nie­bie­ski hory­zont Dłu­giego Morza.

Skó­rzana torba z zamkniętą w niej księgą główną pod­ska­ki­wała jej na bio­drze. Rejestr był wart swo­jej wagi w zło­cie, zwłasz­cza dziś. Ocho­czo szła sta­rym cor­skim trak­tem wzdłuż kli­fów, podą­ża­jąc bru­ko­waną ścieżką w głąb Lemarty. Znała drogę tak dobrze jak twarz wła­snej matki. Ukształ­to­wana wia­trem miała barwę pia­sku i nie spło­wiała od słońca, lecz była nim ozło­cona. Pięć­dzie­siąt stóp niżej wody Dłu­giego Morza roz­bi­jały się o skały, wyrzu­ca­jąc w powie­trze wodną mgiełkę. Na wzgó­rzach rosły drzewka oliwne i cyprysy, a łagodny wie­trzyk niósł zapach soli i poma­rań­czy.

Dobry dzień, pomy­ślała znów, zwra­ca­jąc twarz ku słońcu.

Obok niej szedł Kastio, jej straż­nik o ciele ogo­rza­łym od lat spę­dzo­nych na morzu. Siwo­włosy sisca­ryj­ski żeglarz o krza­cza­stych czar­nych brwiach był spa­lony słoń­cem od stóp do głów. Poru­szał się nie­zgrab­nie zwy­cza­jem ludzi nawy­kłych do cho­dze­nia po koły­szą­cym się statku i cier­pią­cych na ból kolan.

– Mia­łaś jesz­cze jakieś sny? – zapy­tał, patrząc na nią z ukosa. Jego nie­bie­skie oczy w sku­pie­niu przy­pa­try­wały się twa­rzy Corayne.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową i zamru­gała zmę­czona.

– Jestem pod­eks­cy­to­wana – odparła i posłała mu słaby uśmiech, który miał go uspo­koić. – Wiesz, że przed powro­tem statku pra­wie nie śpię.

Łatwo było nabrać sta­rego żegla­rza.

Nie musi wie­dzieć o moich snach. Ani on, ani nikt inny. Jak nic powie­działby o nich matce, a jej tro­ska spra­wi­łaby, że wszystko byłoby jesz­cze bar­dziej nie­zno­śne.

Tym­cza­sem sny powra­cały każ­dej nocy. Coraz bar­dziej upiorne.

Białe ręce, twa­rze skryte w cie­niu. Coś poru­szało się w mroku.

Nawet w biały dzień wspo­mnie­nie snu napa­wało ją lękiem i Corayne przy­śpie­szyła, jak gdyby chciała wyprze­dzić wła­sne myśli.

Statki żeglo­wały wzdłuż Wybrzeża Cesa­rzo­wej ku por­towi Lemarty. Każdy wpły­wał w wąskie gar­dło natu­ral­nej przy­stani, widoczny jak na dłoni, tak z drogi, jak i z wież straż­ni­czych Sisca­rii. Więk­szość wież pocho­dziła jesz­cze z cza­sów Sta­rego Cor. Były to smętne ruiny ze sma­ga­nego wia­trem kamie­nia, nazwane na cześć nie­ży­ją­cych od dawna cesa­rzy i cesa­rzo­wych. Ster­czały niczym zęby w na wpół szczer­ba­tej szczęce, a te, które wciąż jesz­cze stały, obsa­dzono sta­rymi żoł­nie­rzami i byłymi żegla­rzami, któ­rych życie nie­chyb­nie miało się ku koń­cowi.

– Ile nali­czy­łeś tego ranka, Reo? – spy­tała Corayne, mija­jąc Wieżę Bal­li­scora.

W oknie stał jej jedyny straż­nik, wie­kowy sta­rzec.

Poru­szył dwoma pomarsz­czo­nymi pal­cami, dło­nie miał znisz­czone jak stara skóra.

– Tylko dwa za przy­ląd­kiem. Nie­bie­sko­zie­lone żagle.

Akwa­ma­ry­nowe, popra­wiła go w myślach. Z wyszytą na nich złotą syreną Tyriotu.

– Nic ci nie umknie, co? – dodała, nie zatrzy­mu­jąc się.

Sta­rzec zare­cho­tał.

– Może nie­do­sły­szę, ale wzrok mam bystry jak zawsze.

– Bystry jak zawsze! – powtó­rzyła Corayne i powstrzy­mała się od zło­śli­wego uśmieszku.

W isto­cie dwie galery z Tyriotu minęły przy­lą­dek Antero, lecz trze­cia łódź prze­dzie­rała się przez pły­ci­zny w cie­niach kli­fów. Ci, któ­rzy nie wie­dzieli, gdzie patrzeć, mogli jej nie zauwa­żyć. Tak jak ci, któ­rym zapła­cono, by patrzyli gdzie indziej.

Corayne nie zosta­wiła monety na wpół śle­pemu straż­ni­kowi Wieży Bal­li­scora, za to – jak zwy­kle – prze­ku­piła straż­ni­ków w wie­żach Macor­rasa i Alcora. Kupiony sojusz wciąż jest soju­szem, pomy­ślała, sły­sząc w gło­wie głos matki.

Tyle samo ofia­ro­wała straż­ni­kowi na murach Lemarty, cho­ciaż port miej­ski był mały, jego bramy otwarte, a Corayne i Kastio byli dobrze znani.

A przy­naj­mniej znają tu moją matkę i w rów­nym stop­niu lubią ją i się jej boją.

Straż­nik przy­jął monetę i mach­nię­ciem ręki wpu­ścił ich na zna­jome ulice obsa­dzone bzem i drze­wami poma­rań­czo­wymi. Ich woń masko­wała smród tłocz­nego portu. Lemarta była tęt­nią­cym życiem miej­scem z kamien­nymi budyn­kami poma­lo­wa­nymi na rado­sne kolory wschodu i zachodu słońca. W letni pora­nek ulice tar­gowe zapeł­niały się han­dla­rzami i miesz­kań­cami mia­sta.

Corayne roz­da­wała uśmie­chy rów­nie chęt­nie jak monety, czy­niąc z nich walutę. Jak zawsze czuła barierę oddzie­la­jącą ich od tłumu, jak gdyby patrzyła nań przez szybę.

Zaprzę­żone w muły wozy zwo­ziły do mia­sta warzywa, owoce i ziarno. Kupcy zachwa­lali swoje towary we wszyst­kich języ­kach Dłu­giego Morza. Kapłani cho­dzili gęsiego odziani w barwne szaty swych zako­nów. Ubrani na nie­bie­sko kapłani Meiry, zawsze naj­licz­niejsi, wzno­sili swe modły do bogini wód. Żegla­rze, cze­ka­jący na przy­pływ lub sprzy­ja­jący wiatr, próż­no­wali na podwór­cach, popi­ja­jąc wino na słońcu.

Mia­sto por­towe miało wiele twa­rzy, lecz przede wszyst­kim znaj­do­wało się na roz­drożu. Tak więc, choć Lemarta nie miała zna­cze­nia dla świa­to­wych intryg i pla­nów, nie nale­żało z niej kpić, albo­wiem była dobrym miej­scem na zrzu­ce­nie kotwicy.

Ale nie dla mnie, pomy­ślała Corayne i przy­śpie­szyła kroku. Ani chwili dłu­żej.

Labi­rynt stopni powiódł ich w dół, ku dokom i wypro­wa­dził na kamienny pomost na skraju wody. Pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca lśniły na tur­ku­so­wych pły­ci­znach. Lemarta spo­glą­dała z góry na port, przy­cup­nięta na kli­fach niczym publicz­ność w amfi­te­atrze.

Wpro­wa­dzone do portu statki z Tyriotu stały na kotwi­cach po obu stro­nach dłu­giej przy­stani wrzy­na­ją­cej się głę­boko w wodę. Stło­czone na ich pokła­dach załogi wysy­py­wały się na deski pomo­stu. Tu i ówdzie ucho Corayne wychwy­ty­wało tyriocką i kasań­ską mowę, lecz więk­szość mówiła języ­kiem Para­mo­untu, któ­rym posłu­gi­wali się han­dla­rze po obu stro­nach Dłu­giego Morza. Zało­ganci wyła­do­wy­wali skrzy­nie i żywy inwen­tarz na żąda­nie dwóch straż­ni­ków por­to­wych, któ­rzy posta­no­wili uczy­nić przed­sta­wie­nie ze spo­rzą­dza­nia pro­to­ko­łów i pobie­ra­nia opłat por­to­wych. Towa­rzy­szyło im sze­ściu żoł­nie­rzy odzia­nych w bogato zdo­bione pur­pu­rowe tuniki.

Nic szcze­gól­nie cen­nego czy inte­re­su­ją­cego, zauwa­żyła Corayne, oglą­da­jąc towary.

Kastio podą­żył za jej wzro­kiem i zmru­żył oczy pod krza­cza­stymi brwiami.

– Skąd? – zapy­tał.

Uśmiech Corayne był rów­nie szybki jak jej odpo­wiedź.

– Sól z kopalni w Aegi­rze – odparła pew­nym sie­bie gło­sem. – I założę się o kubek wina, że oliwki pocho­dzą z gajów w Orisi.

Stary żeglarz się roze­śmiał.

– Żad­nych zakła­dów. Już nie­raz dosta­łem nauczkę – rzekł. – Nikt nie zaprze­czy, że masz głowę do inte­re­sów.

Zachwiała się, a w jej gło­sie poja­wiła się ostra nuta.

– Miejmy nadzieję – rzu­ciła.

Na końcu następ­nej przy­stani cze­kał kolejny urzęd­nik por­towy, choć sta­no­wi­sko kotwiczne było puste. Towa­rzy­szący mu żoł­nie­rze spra­wiali wra­że­nie zaspa­nych i kom­plet­nie nie­za­in­te­re­so­wa­nych. Corayne przy­wo­łała na twarz swój naj­lep­szy uśmiech i się­gnęła do torby, po czym zaci­snęła palce na ostat­niej, naj­cięż­szej sakiewce. Jej cię­żar doda­wał otu­chy niczym rycer­ska tar­cza.

Mimo że robiła to dzie­siątki razy, palce na­dal jej drżały. Dobry dzień na roz­po­czę­cie podróży, powtó­rzyła sobie znowu. Dobry dzień na roz­po­czę­cie.

Za ple­cami urzęd­nika, z cieni kli­fów wypły­nął sta­tek, który wcho­dził teraz do portu. Nie spo­sób było pomy­lić go z żad­nym innym, ciem­no­pur­pu­rowy pro­po­rzec był niczym świa­tło latarni mor­skiej. Serce Corayne waliło jak sza­lone.

– Urzęd­niku Galeri! – zawo­łała. Kastio stał tuż za nią. Choć zamiast szy­kow­nych stro­jów mieli na sobie lek­kie, let­nie tuniki, skó­rzane noga­wice i buty, szli po pomo­ście jak człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej. – Zawsze miło pana widzieć.

Galeri skło­nił głowę. Był nie­mal trzy­krot­nie od niej star­szy – dobie­gał pięć­dzie­siątki – i wyjąt­kowo szpetny. Mimo to miał powo­dze­nie u kobiet z Lemarty, głów­nie za sprawą kie­szeni wypcha­nych łapów­kami.

– Domiana Corayne, cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – odparł, ujmu­jąc jej wycią­gniętą dłoń. Sakiewka pośpiesz­nie zmie­niła wła­ści­ciela i znik­nęła w kie­szeni jego płasz­cza. – Cie­bie rów­nież witam, Domo Kastio – dodał Galeri i ski­nął głową na starca. Kastio popa­trzył na niego spode łba. – Dzień jak co dzień? Jak się spra­wuje Zro­dzony z burzy?

– Dobrze. – Corayne uśmiech­nęła się szcze­rze, patrząc na sta­tek.

Zro­dzony z burzy był więk­szy od innych tyrioc­kich łodzi, dłuż­szy o połowę i dwu­krot­nie od nich ład­niej­szy. Z ukry­tym tuż pod linią wodną tara­nem bar­dziej nada­wał się na okręt bitewny niż sta­tek kupiecki. Był piękny ze swoim kadłu­bem poma­lo­wa­nym ciemną farbą, ide­alny do żeglo­wa­nia po zim­niej­szych wodach. Wraz ze zmianą pór roku zmie­nią się kolory masku­jące: mor­ska zie­leń i pasy w kolo­rze pia­sku. Teraz jed­nak przy­po­mi­nał cień, pły­nący pod pur­pu­rową ban­derą sisca­riań­ski sta­tek wra­ca­jący do domu. Załoga była w dobrej for­mie – wystar­czyło spoj­rzeć, jak zgod­nymi ruchami wio­seł wpro­wa­dza długi, pła­sko­denny sta­tek do przy­stani.

Na widok postaci sto­ją­cej u steru Corayne poczuła w sercu przy­jemne cie­pło.

Pośpiesz­nie odwró­ciła się do Gale­riego i wycią­gnęła z torby doku­ment opa­trzony pie­czę­cią szla­chet­nej rodziny.

– Wykaz ładun­ków taki jak zawsze. – Ładun­ków, któ­rych jesz­cze nie roz­ła­do­wano, dodała w myślach. – Wszystko się zga­dza. Sól i miód zała­do­wane w Aegi­ro­nos.

Galeri zer­k­nął na doku­ment bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia.

– Dokąd płyną? – spy­tał, otwie­ra­jąc wła­sny rejestr. Za jego ple­cami jeden z żoł­nie­rzy sikał do wody.

Corayne słusz­nie posta­no­wiła nie zwra­cać na niego uwagi.

– Do Lecorry – odparła. Sto­lica Sisca­rii będąca nie­gdyś cen­trum kró­le­stwa, teraz przy­po­mi­nała cień impe­rial­nej chwały. – Do Jego Eks­ce­len­cji księ­cia Rec­cio…

– Tyle wystar­czy – mruk­nął Galeri.

Prze­syłki dla szla­chet­nie uro­dzo­nych nie pod­le­gały opo­dat­ko­wa­niu, a ci, któ­rzy mieli śmia­łość i odpo­wied­nie umie­jęt­no­ści, wie­dzieli, jak pod­ro­bić lub ukraść ich pie­czę­cie.

Na końcu przy­stani zarzu­cono cumy i kolejni ludzie scho­dzili z pokładu. Ich głosy sta­no­wiły mie­sza­ninę języ­ków: para­mo­unc­kiego, kasań­skiego, tre­kij­skiego, a nawet rha­shir­skiego. Pośród zgiełku sły­chać było syk lin na drew­nie, plusk wody towa­rzy­szący rzu­ca­niu kotwicy i łopo­ta­nie żagla. Corayne led­wie mogła to znieść, gotowa wysko­czyć ze skóry z pod­eks­cy­to­wa­nia.

Galeri skło­nił nie­znacz­nie głowę i uśmiech­nął się. Dwa spo­śród jego zębów były jaśniej­sze od pozo­sta­łych. Kość sło­niowa, którą kupił albo przy­jął jako łapówkę.

– A zatem posta­no­wione. Rzecz jasna, będziemy mieli oko na prze­syłkę dla Jego Eks­ce­len­cji.

Corayne nie potrze­bo­wała kolej­nego zapro­sze­nia. Minęła urzęd­nika i żoł­nie­rzy, z tru­dem powstrzy­mu­jąc się, by nie puścić się bie­giem. Daw­niej, gdy była młod­sza, wbie­głaby na pokład Zro­dzo­nego z burzy z sze­roko otwar­tymi ramio­nami. Mam już sie­dem­na­ście lat, jestem pra­wie doro­słą kobietą i wła­ści­cielką statku, upo­mniała się w duchu. Muszę zacho­wy­wać się jak czło­nek załogi, nie jak dziecko cze­pia­jące się mat­czy­nej spód­nicy.

Nie żebym kie­dy­kol­wiek widziała swoją matkę w spód­nicy.

– Witaj z powro­tem! – wykrzyk­nęła. Naj­pierw w mowie Para­mo­untu, a zaraz potem w sze­ściu innych języ­kach, które znała, i dwóch kolej­nych, w któ­rych potra­fiła skle­cić zale­d­wie kilka zdań. Rha­shir­ski wciąż pozo­sta­wał poza jej zasię­giem, wszy­scy zaś wie­dzieli, że nikt spoza Jydu nie jest w sta­nie nauczyć się tam­tej­szej mowy.

– Ćwi­czy­łaś – odparł Ehjer, pierw­szy z załogi, który wyszedł jej na spo­tka­nie.

Miał nie­mal sie­dem stóp wzro­stu, a jego bladą skórę pokry­wały liczne tatu­aże i bli­zny wywal­czone z tru­dem pośród śnie­gów Jydu. Znała histo­rie naj­gor­szych z nich. Były to pamiątki po niedź­wie­dziu, bija­tyce, kochance i wyjąt­kowo roz­ju­szo­nym łosiu. A może łoś i kochanka były jed­nym i tym samym? – zasta­no­wiła się, nim ją objął.

– Nie trak­tuj mnie jak głupka, Ehje­rze; mówię jak haarblød – wydy­szała, wal­cząc o oddech w jego potęż­nym uści­sku. Sły­sząc to, roze­śmiał się ser­decz­nie.

Na przy­stani zro­biło się cia­sno od ludzi i skrzyń. Corayne prze­ci­skała się mię­dzy nimi, wypa­tru­jąc wśród twa­rzy nowych zało­gan­tów. Zawsze tra­fiali się jacyś i trudno było ich nie zauwa­żyć. Więk­szość z nich nie nawy­kła do życia na morzu, dla­tego mieli pęche­rze na rękach i opa­rze­nia sło­neczne. Kapi­tan Zro­dzo­nego z burzy lubił szko­lić wła­sną załogę.

Kolejna z zasad matki.

Corayne zastała ją tam, gdzie zawsze – na wpół przy­cup­niętą na relingu.

Meliz an-Ama­rat nie była ani wysoka, ani niska, lecz jej obec­ność doma­gała się uwagi. Była to cecha ceniona u każ­dego kapi­tana. Wzro­kiem jastrzę­bia, dumna niczym smok, roz­glą­dała się po pokła­dzie, bo choć sta­tek wszedł bez­piecz­nie do portu, jej zada­nie nie było jesz­cze skoń­czone. Nie była kapi­ta­nem, który wyle­gi­wał się w kaju­cie czy cicha­czem wymy­kał się do naj­bliż­szej karczmy, pod­czas gdy załoga wyko­ny­wała za niego czarną robotę. Zatrzy­my­wała spoj­rze­nie na każ­dej skrzyni, na każ­dym płó­cien­nym worku, w myślach spo­rzą­dza­jąc ich rejestr.

– Wia­try wam sprzy­jały?! – zawo­łała Corayne, patrząc, jak matka rzą­dzi swym mor­skim kró­le­stwem.

Meliz się roz­pro­mie­niła. Jej się­ga­jące ramion roz­pusz­czone włosy przy­wo­dziły na myśl czarną burzową chmurę. Uśmie­chała się czę­sto i chęt­nie, przez co wokół jej ust poja­wiły się deli­katne zmarszczki.

– Chyba tak, skoro przy­wio­dły mnie do domu – odparła gło­sem słod­kim jak miód.

Powta­rzała te słowa, odkąd Corayne była na tyle duża, by wie­dzieć, dokąd wyru­sza matka, pod­czas gdy sama stała na nabrzeżu, jedną rączką macha­jąc jej na poże­gna­nie, a drugą ści­ska­jąc potężną dłoń Kastia.

Od tam­tej pory wiele się zmie­niło.

Corayne poczuła, że jej uśmiech gaśnie, zbyt ciężki, by mogła go utrzy­mać. Jej radość zwi­nęła się na brze­gach niczym papier ciśnięty w ogień, ustę­pu­jąc miej­sca zde­ner­wo­wa­niu. Zacze­kaj na swoją chwilę, powie­działa sobie. Obie­cała sobie. Nie tutaj, nie teraz.

Straż­nik por­towy zigno­ro­wał ich ładu­nek, w znacz­nej mie­rze nie­ozna­czony. Nie chciał otwie­rać skrzyń w doku i wolał zacze­kać, aż znajdą się w bez­piecz­nej odle­gło­ści od kapi­tan an-Ama­rat i Zro­dzo­nego z burzy. Corayne dobrze znała ich zawar­tość, jej obo­wiąz­kiem bowiem było zna­leźć miej­sca, w któ­rych można ją było sprze­dać lub wymie­nić. Wszystko było w reje­strze, ukryte wśród fał­szy­wych list i praw­dzi­wych map mor­skich.

– Postaw­cie je na końcu przy­stani – naka­zała, wska­zu­jąc kilka skrzyń. – Przed połu­dniem zacu­muje obok nas ibal­ski sta­tek, który szybko je zabie­rze.

– Tak?

Meliz zeszła ze sło­nego od mor­skiej wody tronu, kąciki jej ust unio­sły się nie­znacz­nie. Była skora do śmie­chu, a zawa­diacki uśmie­szek nie­mal ni­gdy nie scho­dził jej z twa­rzy. Dziś wyglą­dała jak posąg wykuty z brązu, skórę miała ogo­rzałą od słońca, a pomyślna podróż przy­dała rumień­ców jej policz­kom. Pod­kre­ślone czarną kre­ską maho­niowe oczy błysz­czały.

– Mów, córko.

Corayne wypro­sto­wała ramiona. Przez ostatni rok uro­sła i mogła już spoj­rzeć matce w oczy.

– Futra popłyną do Qali­ramu.

Meliz zamru­gała i unio­sła brą­zową brew. Nad lewym okiem miała trzy maleń­kie bli­zny, pamiątkę po prze­ciw­niku, któ­rego cios chy­bił celu.

Wzięła córkę pod rękę i szły razem.

– Nie wie­dzia­łam, że na Wiel­kich Pia­skach Ibalu jest zapo­trze­bo­wa­nie na lisy i sobole.

Corayne nie winiła matki za jej scep­ty­cyzm. Ibal był pustyn­nym kra­jem. Wie­działa, że za futra z pół­nocy nie dosta­nie tam korzyst­nej ceny, miała jed­nak swoje powody.

– Na ibal­skim dwo­rze roz­mi­ło­wali się w tam­tej­szych górach – odparła zado­wo­lona z sie­bie. – A bez naszej pomocy gorąca, pustynna krew szybko osty­gnie. Popy­ta­łam tu i tam, i wszystko zała­twi­łam.

– Może kon­takty z rodziną kró­lew­ską z Ibalu nie będą takie złe – Meliz ści­szyła głos. – Zwłasz­cza po tym nie­for­tun­nym nie­po­ro­zu­mie­niu, do któ­rego ubie­głej zimy doszło w Cie­śni­nie.

Nie­for­tun­nym nie­po­ro­zu­mie­niu, które kosz­to­wało życie trzech żegla­rzy i omal nie zato­piło Zro­dzo­nego z burzy. Corayne poczuła w ustach gorzki smak stra­chu i porażki.

– Też tak pomy­śla­łam.

Meliz przy­cią­gnęła ją do sie­bie. Po trwa­ją­cym nie­mal dwa mie­siące roz­sta­niu Corayne doma­gała się uwagi. Oparła głowę o ramię matki, pra­gnąc, by przy­tu­liła ją, jak należy. Ale wszę­dzie dookoła uwi­jali się człon­ko­wie załogi, zajęci swo­imi obo­wiąz­kami i potrze­bami pod czuj­nym okiem Gale­riego, który był bar­dziej wścib­ski niż ofi­cjalny.

– Wiesz, że w two­ich żyłach pły­nie tro­chę pustyn­nej krwi – zwró­ciła się do córki Meliz. – Z mojej strony, rzecz jasna.

Mimo cie­pła, któ­rym ema­no­wało mat­czyne ramię, Corayne poczuła na dnie żołądka chłodny nie­po­kój.

– Mię­dzy innymi – mruk­nęła.

Było wiele roz­mów, które chciała odbyć z matką. By­naj­mniej nie o moim pocho­dze­niu, pomy­ślała.

Meliz kolejny raz spoj­rzała na córkę. Nie takich roz­mów spo­dzie­wała się po powro­cie do domu i szybko zmie­niła temat.

– Dobrze więc, co jesz­cze dla mnie masz?

Corayne ode­tchnęła z ulgą gotowa zaim­po­no­wać matce. Otwo­rzyła rejestr, poka­zu­jąc stro­nice zapi­sane drob­nym, sta­ran­nym pismem.

– Madrent­czycy wkrótce roz­poczną wojnę z Gal­lan­dem i dobrze zapłacą za broń. – Pozwo­liła sobie na uśmiech. – Zwłasz­cza za czy­stą tre­kij­ską stal.

Tre­kij­ska stal była cenna nie tylko ze względu na swoją wytrzy­ma­łość, ale i kon­trolę, którą Trek spra­wo­wał nad jej eks­por­tem. Meliz podzie­lała jej zado­wo­le­nie.

– I wszyst­kiego dowia­du­jesz się w Lemar­cie? – spy­tała, uno­sząc brew.

– A niby gdzie indziej mia­ła­bym zasię­gać języka? – odgry­zła się Corayne, czu­jąc, że zaczyna się pocić. – Jeste­śmy mia­stem por­to­wym jak każde inne. Żegla­rze gadają.

Żegla­rze gadają, podróżni gadają, kupcy gadają, podob­nie jak straż­nicy i war­tow­nicy. Gadają gło­śno i zwy­kle kła­mią. Opo­wia­dają o miej­scach, któ­rych ni­gdy nie widzieli, i wiel­kich rze­czach, któ­rych ni­gdy nie zro­bili. Ale gdzieś tam jest prawda, trzeba ją tylko wyłu­skać niczym grudki złota spo­śród pia­sku.

Kapi­tan an-Amrat zaśmiała się jej do ucha, oddech miała chłodny. Matka Corayne pach­niała morzem; zawsze pach­niała morzem.

– A czy któ­ryś z nich roz­ma­wia z tobą? – rzu­ciła zło­śli­wie, nie kry­jąc swych inten­cji. Zer­k­nęła na sta­rego żegla­rza, który całymi dniami strzegł jej córki. – Kastio, jak moja córka radzi sobie z chłop­cami?

Corayne poczuła wstyd peł­znący jej po ple­cach. Zatrza­snęła rejestr i czer­wie­niąc się, pod­jęła prze­rwaną wędrówkę.

– Matko – syk­nęła obu­rzona.

Meliz roze­śmiała się, jak gdyby nic się nie stało, przy­zwy­cza­jona do tego, że czę­sto wpra­wia córkę w zakło­po­ta­nie.

– Daj spo­kój. Byłam w twoim wieku, kiedy pozna­łam two­jego ojca – rze­kła. Oparła dłoń na krą­głym bio­drze i roz­ło­żyła palce na pasie z przy­tro­czo­nym do niego mie­czem. – No dobrze, o rok star­sza. Byłam w twoim wieku, kiedy pozna­łam dziew­czynę, z którą byłam przed twoim ojcem…

Corayne scho­wała rejestr z cen­nymi zapi­skami z powro­tem do torby.

– Dość tego. Mam mnó­stwo infor­ma­cji, które muszę zapa­mię­tać, i te z całą pew­no­ścią do nich nie należą.

Meliz znowu się roze­śmiała i ujęła w dło­nie twarz córki. Cho­dziła, koły­sząc się na boki, kro­kiem czło­wieka, któ­rego serce wciąż jesz­cze jest na pokła­dzie.

Choć Corayne kochała matkę, czuła się przy niej mała i młoda. I nie­na­wi­dziła tego uczu­cia.

– Ślicz­nie wyglą­dasz, gdy się rumie­nisz – powie­działa Meliz, wkła­da­jąc w te słowa całą prawdę, na jaką było ją stać.

Matki zawsze zachwy­cają się swo­imi dziećmi; takie już są. Jed­nakże Corayne nie miała złu­dzeń. To Meliz an-Amrat była piękna, pro­mienna i wspa­niała. Choć uro­cza jak kró­lowa, Meliz wywo­dziła się z pro­stego ludu, była córką prze­myt­nika, dziec­kiem morza i cie­śniny, i każ­dego lądu, któ­rego doty­kały. Naro­dziła się dla fal, które jako jedyne na świe­cie dorów­ny­wały jej gwał­tow­no­ścią i śmia­ło­ścią.

Nie to, co ja. Corayne znała sie­bie i choć była córką swo­jej matki, nie była jej równa. Miały taką samą kar­na­cję – zło­ci­stą skórę, która latem brą­zo­wiała, i czarne włosy, które w pro­mie­niach słońca wyda­wały się bor­dowe. Ale Corayne miała wąskie usta i mały nos, a jej twarz była posępna w porów­na­niu z wiecz­nie roze­śmianą matką. Jej oczy były nija­kie, czarne i puste jak bez­gwiezdna noc. Nie­prze­nik­nione, nie­obecne. Zdra­dzały to, jak obco czuła się na świe­cie.

Nie prze­szka­dzało jej, że takie myśli cho­dzą jej po gło­wie. Dobrze jest znać swoją war­tość. Zwłasz­cza w świe­cie, gdzie kobiety były warte tyle, na ile wyglą­dały i co potra­fiły. Corayne ni­gdy nie pró­bo­wała trze­po­tać rzę­sami i kokie­to­wać straż­ni­ków. Ale wła­ściwa sumka wsu­nięta we wła­ściwą dłoń albo pocią­gnię­cie za odpo­wiedni sznu­rek – to potra­fiła i wycho­dziło jej cał­kiem nie­źle.

– Kła­miesz jak z nut – rze­kła, wysu­wa­jąc się z mat­czy­nych objęć.

– Mam w tej mate­rii spore doświad­cze­nie – odparła Meliz. – Ale cie­bie ni­gdy nie okła­muję.

– Obie wiemy, że to nie­prawda – rzu­ciła Corayne bez wyrzutu. Dokła­dała wszel­kich sta­rań, żeby zacho­wać spo­kój i nie dać się ponieść emo­cjom, nie­wzru­szona życiem matki i zaufa­niem, które w ich przy­padku ni­gdy nie było bez­gra­niczne. – Ale wiem, że masz swoje powody.

Meliz wie­działa, że lepiej się nie spie­rać. Przy­zna­jąc się do kłamstw, mówiła prawdę.

– Tak – mruk­nęła. – I powody te zawsze, ale to zawsze mają na celu chro­nie­nie cie­bie, moja maleńka.

Corayne miała wra­że­nie, że słowa uwię­zły jej w gar­dle, ale rumie­niąc się z gorąca, i tak zdo­łała wykrztu­sić:

– Muszę cię spy­tać… – zaczęła.

I urwała, gdy na deskach zadud­niły buty Gale­riego.

Matka i córka odwró­ciły się ku niemu, z łatwo­ścią przy­wo­łu­jąc na twa­rze sztuczne uśmie­chy.

– Urzęd­niku Galeri, zaszczyca nas pan swoją obec­no­ścią. – Kapi­tan Meliz skło­niła lekko głowę. Choć zawarli poro­zu­mie­nie, wie­działa, że małost­kowi męż­czyźni lubią doszu­ki­wać się znie­wag – nawet wyima­gi­no­wa­nych – ze strony kobiet.

Galeri pła­wił się w bla­sku kapi­tan an-Amrat. Zda­niem Corayne pod­szedł zde­cy­do­wa­nie za bli­sko, bli­żej, niż musiał. Nawy­kła do pożą­dli­wych spoj­rzeń Meliz nie drgnęła. Nawet tuż po zej­ściu z pokładu, w sztyw­nych od soli ubra­niach zwra­cała na sie­bie uwagę.

Corayne prze­łknęła odrazę.

– Córka mówiła, że wraca pani z Aegi­ro­nos – zaczął Galeri i wska­zał pal­cem skrzy­nie pię­trzące się na nabrzeżu. Drewno zdo­biły runy. – Dziwne, aegi­roń­czycy zwy­kle nie zna­czą skrzyń wil­czymi zna­kami z Jydu.

Corayne wes­tchnęła w duchu i w myślach licząc monety, które zostały jej w sakiewce, zasta­na­wiała się, czy ma ich dość, by zaspo­koić cie­ka­wość Gale­riego.

Tym­cza­sem jej matka uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

– Sama też pomy­śla­łam, że to dziwne.

Corayne wiele razy widziała, jak Meliz flir­tuje. To nie to.

Gale­riemu zrze­dła mina; nie­trudno było odgad­nąć, co cho­dzi mu po gło­wie. Jego żoł­nie­rze byli nie­liczni, nie­go­towi i w znacz­niej mie­rze bez­u­ży­teczni. Kapi­tan an-Amrat miała za sobą całą swoją załogę, a u pasa miecz. Mogła go zabić i odpły­nąć z prą­dem, nim straż­nicy w sąsied­nim doku zauważą jego ciało. Mógł też zado­wo­lić się tym, co już zaro­bił i co zarobi po kolej­nej podróży. Po chwili waha­nia spoj­rzał na Corayne. Jedyną rzecz, którą mógł zasza­cho­wać Meliz an-Amrat, gdyby sytu­acja wymknęła się spod kon­troli.

Corayne zaci­snęła pięść, choć nie miała poję­cia, co z nią począć.

– Dobrze widzieć cię z powro­tem, Pie­kielna Mel – wykrztu­sił Galeri i rów­nież się uśmiech­nął. Kro­pla potu spły­nęła mu z czoła, gdy odsu­nął się i skło­nił głowę.

Meliz odpro­wa­dzała go wzro­kiem. Mię­dzy wykrzy­wio­nymi w upior­nym uśmie­chu war­gami bły­skały zęby. Kobieta, którą była na morzu, nie wycho­dziła na ląd, przy­naj­mniej nie na długo. Corayne rzadką ją widy­wała – bez­względną awan­tur­niczkę prze­wo­dzącą jesz­cze bar­dziej bez­względ­nej zało­dze, która prze­mie­rzała wody, za nic sobie mając prawa i nie­bez­pie­czeń­stwa. Ta kobieta nie była jej matką, nie była Meliz an-Ama­rat. Była Pie­kielną Mel.

Tutaj, w macie­rzy­stym por­cie Zro­dzo­nego z burzy, do któ­rego wpły­nął na pomyśl­nym wie­trze, wzbu­dza­jąc wyłącz­nie zain­te­re­so­wa­nie cie­kaw­skich straż­ni­ków, przy­do­mek ten nie miał więk­szego zna­cze­nia. Ale na wodach Wardu nazwa statku była aż nadto ade­kwatna, podob­nie jak przy­do­mek jego kapi­tana.

Corayne sły­szała także te opo­wie­ści.

Żegla­rze gadają.

A matka kła­mie.

2. Głos niczym zima

2

GŁOS NICZYM ZIMA

Andry

Tydzień temu wymie­nił kol­czugę na żyw­ność. Jego zie­lono-złota tunika zmie­niła się w łach­man, podarty i brudny od krwi, błota i kurzu. Andry Trel­land uklęk­nął, jak mógł naj­le­piej, żeby się nie prze­wró­cić; nogi drżały mu ze zmę­cze­nia. W sto­licy było już dobrze po pół­nocy, a tygo­dnie w sio­dle dały mu się we znaki. Kamienna pod­łoga jesz­cze ni­gdy nie wyglą­dała tak zachę­ca­jąco.

Tylko lęk przed snem nie pozwa­lał mu zamknąć oczu.

Cze­kają mnie kosz­mary, pomy­ślał. Kosz­mary i szepty. Nawie­dzały go, od tam­tego dnia przed świą­ty­nią, odkąd uszedł z życiem z rzezi, w któ­rej pole­gło tak wielu boha­te­rów. Czer­wone ręce, białe twa­rze, swąd palo­nego ciała. Zamru­gał, pró­bu­jąc prze­gnać wspo­mnie­nie. A teraz sły­szę głos, który brzmi niczym zima.

Dwóch ryce­rzy Lwiej Straży peł­niło wartę po obu stro­nach pustego tronu. Ich złote zbroje lśniły w bla­sku świec. Andry znał obu. Sir Eiros Edverg i Sir Hyle z Gil­ded Hill. Byli roda­kami pole­głych ryce­rzy, któ­rych trupy leżały w bło­cie gdzieś na pogó­rzach. Patrzyli na niego w mil­cze­niu, choć Andry widział nie­po­kój malu­jący się na ich twa­rzach. Chcąc prze­cze­kać nie­zręczną ciszę, utkwił wzrok w kamien­nej pod­ło­dze, śle­dząc układ pły­tek.

Andry znał dźwięki wyda­wane przez męż­czyzn odzia­nych w zbroję. Grze­cho­tali i stu­kali, zmie­rza­jąc ku sali tro­no­wej z kom­nat kró­lo­wej. Kiedy drzwi do apar­ta­men­tów sta­nęły otwo­rem, wyplu­wa­jąc ryce­rzy for­mu­ją­cych dia­ment, Andry zaci­snął zęby tak mocno, że omal ich nie poła­mał. Oczy go pie­kły; w sercu czuł cię­żar. Przy­go­to­wał się na kolejną falę bólu.

Pozo­stali nie żyją, umarli marną śmier­cią. Możesz przy­naj­mniej nie ustę­po­wać.

Nic dziw­nego, że tak wielu ubie­gało się o rękę kró­lo­wej Gal­landu. Była młoda i piękna, miała dzie­więt­na­ście lat, smu­kłą syl­wetkę, por­ce­la­nową skórę, popie­late włosy i sre­brzy­sto­nie­bie­skie oczy nie­ży­ją­cego ojca, Kon­rada III. Miała też jego sta­lowy krę­go­słup. Choć wyda­wała się drobna w swej koszuli noc­nej, bez korony i klej­no­tów, można było odnieść wra­że­nie, że domi­nuje w sali. Idąc oto­czona straż­ni­kami, zer­kała na Andry’ego, i sia­da­jąc na tro­nie, nawet na chwilę nie ode­rwała od niego wzroku.

Brzegi zie­lo­nego aksa­mit­nego rob­de­szanu roz­lały się sadzawką u jej stóp. Kró­lowa pochy­liła się i wsparta na łok­ciach splo­tła palce. Nosiła wyłącz­nie pier­ścień stanu, osa­dzony w zło­cie ciemny szma­ragd, nie­oszli­fo­wany i liczący setki lat. W sła­bym świe­tle wyda­wał się czarny jak oczy stwo­rów, jak wnę­trze otchłani.

– Wasza Kró­lew­ska Mość – bąk­nął Andry, skła­nia­jąc głowę.

Kró­lowa Erida popa­trzyła na niego. Wodziła wzro­kiem po pla­mach na jego tunice, jak gdyby czy­tała książkę.

– Powstań, pro­szę, giermku Trel­land – prze­mó­wiła gło­sem, który choć łagodny, odbił się echem od ścian dłu­giej, bogato zdo­bio­nej sali. Jej nie­bie­skie oczy zła­god­niały, gdy Andry na drżą­cych nogach dźwi­gnął się z posadzki. – Widzę, że droga nie była dla cie­bie łaskawa. Potrze­bu­jesz chwili? Żeby się posi­lić, wyką­pać? Mogę wezwać medyka.

– Nie, Wasza Kró­lew­ska Mość. – Andry spu­ścił wzrok i przyj­rzał się sobie. Czuł się brudny, od stóp do głów, nie­godny, by stać przed kró­lową. – To nie moja krew.

Ryce­rze drgnęli, popa­tru­jąc na sie­bie nie­pew­nie. Andry wie­dział, o czym myślą. Krew nale­żała do ich braci, ryce­rzy Lwiej Straży, któ­rzy ni­gdy już nie wrócą do domu.

– Widzia­łeś się już z matką? – spy­tała Erida bez zająk­nię­cia, na­dal świ­dru­jąc go wzro­kiem.

Gier­mek pokrę­cił głową. Spoj­rzał na swe buty, ubło­cone i cuch­nące koniem.

– Jest późno, pew­nie już śpi, a wiem, że potrze­buje odpo­czynku. – Przy­po­mniał sobie suchy kaszel, który czę­sto budził matkę w nocy. – Mogę zacze­kać do rana.

Kró­lowa ski­nęła głową.

– Opo­wiesz mi, co spo­tkało cie­bie i naszych dro­gich przy­ja­ciół? – Pyta­nie ugo­dziło Andry’ego niczym cios nożem.

Białe twa­rze, czer­wone dło­nie, czarna zbroja, noże ocie­ka­jące krwią, popiół, dym i zgni­li­zna…

Poru­szył ustami, lecz nie wydo­były się z nich żadne słowa. Przez chwilę otwie­rał je i zamy­kał. Chciał odwró­cić się i uciec. Palce mu drżały, ukrył je więc, spla­ta­jąc dło­nie na ple­cach niczym goniec. Zadarł głowę i zaci­snął zęby, pró­bu­jąc być sil­nym.

Możesz przy­naj­mniej nie ustę­po­wać, pomy­ślał znów, upo­mi­na­jąc się w duchu.

– Zostaw­cie nas – rze­kła nagle Erida i rozej­rzała się po twa­rzach ota­cza­ją­cych ją ryce­rzy. Z rękami zaci­śnię­tymi na porę­czach tronu wyglą­dała groź­nie jak lew na jej sztan­da­rze. Nosiła pier­ścień stanu jak tar­czę.

Oszo­ło­mieni straż­nicy ani drgnęli.