Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przełożył Maciej Świerkocki
Posłowiem opatrzył Michał Komar
Druga połowa XIX wieku, portowe miasto Sulaco, stolica Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguany w Ameryce Południowej. Po latach dyktatur wojskowych i wojen domowych oraz słabych rządów republika wkracza w okres prosperity i stabilizacji. Sulaco dzięki pobliskim pokładom srebra i budowie kolei staje się najzamożniejszą prowincją kraju. Lecz tam, gdzie są pieniądze, jest i władza – nie ma więc miejsca na sentymenty – i nad krajem zbiera się kolejny przewrót wojskowy.
Umieszczając akcję w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego - Conrad w przenikliwy sposób zarysował mechanizmy polityczne i ideologiczne typowe dla miejsc gdzie korupcja, bezwzględność, chciwość i poczucie niesprawiedliwości osiągają skrajne formy.
Jednak mechanizmy władzy to tylko jeden z bohaterów powieści. Innym jest Nostromo – młody genueński marynarz, nadzorca robotników, filar społeczności, człowiek honorowy, dumny i nieustraszony, wzór w oczach biednych i bogatych. Postać nieskazitelna i niemal mityczna. Oraz złodziej.
Co pchnęło osobę prawą do sprzeniewierzenia się własnym przekonaniom? Jakie konsekwencje niesie za sobą taki dylemat moralny? Czy możliwe jest odkupienie? Joseph Conrad ponownie zadaje pytania o granice etyki i trudne wybory w sytuacjach ekstremalnych.
Nowy przekład Macieja Świerkockiego wydobywa z tej prozy to wszystko, dzięki czemu uznaje się Conrada za giganta literatury światowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 724
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Tytuł oryginału: Nostromo. A Tale of the Seaboard
Podstawa przekładu: Penguin Popular Classics, London 1994
© for the Polish translation by Maciej Świerkocki
© for the afterword by Michał Komar
© for the Polish edition by Officyna s.c
Wydanie I, Łódź 2023
Redakcja: Adam Pluszka
Korekta: Łukasz Urbaniak
Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl
Wydawnictwo Officyna
93–114 Łódź, ul. Przędzalniana 99
www.officyna.com.pl
508 156 066
ISBN 978-83-66511-90-3
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Tylko burza może wyjaśnić tak pochmurne niebo…
William Shakespeare,
Życie i śmierć króla Jana, akt IV, scena 2
przeł. Stanisław Koźmian
Dla Johna Galsworthy’ego
Powieści Nostromo poświęciłem najwięcej pełnego obaw namysłu ze wszystkich dłuższych utworów, które powstały po opublikowaniu zbioru opowiadań pod tytułem Tajfun.
Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że właśnie w tym okresie zdałem sobie sprawę ze zbliżającej się zmiany w moim sposobie myślenia czy w podejściu do obowiązków pisarskich. Być może zresztą nic się w nich nie zmieniło, jeśli nie liczyć tego tajemniczego, zewnętrznego wobec autora i niemającego nic wspólnego z teoriami sztuki elementu pisarstwa, jakim jest natchnienie, w nim bowiem, owszem, zaszła wtedy pewna drobna zmiana – lecz natchnienie jest zjawiskiem, za które w żaden sposób nie odpowiadam. Wcześniej jednak naprawdę się martwiłem, ponieważ ukończywszy ostatnie opowiadanie z tomu Tajfun, odniosłem wrażenie, że nie ma już nic na świecie, o czym by można pisać.
Ten dziwnie pesymistyczny, jak również niepokojący nastrój trwał wszakże niezbyt długo, a pomysł Nostroma, podobnie jak pomysły na wiele z moich obszerniejszych utworów, przyszedł do mnie w postaci pewnej historyjki znanej dość powszechnie, lecz całkowicie pozbawionej wartościowych konkretów.
Stało się to już w 1875 albo 1876 roku. Jako bardzo młody człowiek pływałem wtedy po Indiach Zachodnich, a może po Zatoce Meksykańskiej – nie jestem tego pewien, na ląd schodziłem bowiem rzadko, na krótko, i szybko o tych wizytach zapominałem – i właśnie gdzieś tam usłyszałem opowieść o pewnym człowieku, który na wybrzeżu Tierra Firme w czasie jakiejś południowoamerykańskiej rewolucji sam jeden ukradł podobno całą lichtugę wyładowaną srebrem.
Na pierwszy rzut oka był to nie lada wyczyn, nie poznałem jednak żadnych szczegółów sprawy, a ponieważ sama kradzież nie za bardzo mnie interesowała, było mało prawdopodobne, żebym ją zapamiętał. I rzeczywiście zapomniałem o niej, ale dwadzieścia sześć albo siedem lat później ponownie spotkałem się z tą samą historią, tym razem w mocno sfatygowanej książce, którą znalazłem na ulicznym straganie należącym do pewnego antykwariatu. Jej autorem okazał się amerykański marynarz, który z pomocą znajomego żurnalisty spisał dla potomnych historię swojego życia. Podróżował po całym świecie, a kiedyś przez kilka miesięcy pracował na szkunerze, którego właścicielem i kapitanem był właśnie tamten złodziej, znany mi z dawnych młodych lat. Nie mam co do tego wątpliwości, ponieważ trudno sobie wyobrazić, żeby do dwóch takich samych osobliwych zdarzeń mogło dojść dwukrotnie w tej samej części świata i to w identycznych okolicznościach, w czasie rewolucji w Ameryce Południowej.
Można przypuszczać, że złodziej zdołał ukraść pełną srebra lichtugę wyłącznie dlatego, że cieszył się bezwarunkowym zaufaniem swoich pracodawców, którzy najwyraźniej okazali się wyjątkowo kiepskimi znawcami natury ludzkiej. W opowieści Amerykanina człowiek ten jawił się jako skończony łajdak, drobny oszust, osobnik okrutny i głupi, ponury, o aparycji znamionującej nikczemność i ani trochę niegodny awansu społecznego, który umożliwiła mu kradzież srebra. Interesujące było jednak to, że ten facet jawnie się nią chełpił.
„Ludzie myślą, że dużo zarabiam na tym swoim szkunerze – powtarzał. – Ale to żadne pieniądze. Nie zależy mi na nich, bo od czasu do czasu po kryjomu wyjeżdżam i podbieram kolejną sztabę srebra. Wiesz, muszę się bogacić powoli”.
W jegomościu tym było jednakże jeszcze coś ciekawego. Kiedyś w czasie sprzeczki mój amerykański marynarz zaczął mu grozić: „A dlaczego nie miałbym złożyć na ciebie donosu i opowiedzieć władzom, że przyznałeś się do kradzieży kruszcu?”.
Cyniczny łotr nie zaniepokoił się tym ani trochę, a nawet wybuchnął śmiechem.
„Ty durniu, jeżeli ośmielisz się tak o mnie mówić na lądzie, ktoś wbije ci nóż w plecy. Wszyscy w tym porcie, każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko to moi przyjaciele. A poza tym kto mógłby udowodnić, że lichtuga ze srebrem po prostu nie zatonęła? Nie pokazałem ci miejsca ukrycia skarbu, prawda? A więc w istocie nic nie wiesz. A jeżeli cię okłamałem? No?”
Amerykaninowi zbrzydła w końcu odrażająca niegodziwość zatwardziałego złodzieja i zdezerterował z jego statku, lecz cała ta historia zajmuje w książce nie więcej niż trzy strony. Nie ma zatem właściwie o czym mówić, ale kiedy przeglądałem tę relację, to dziwne potwierdzenie prawdziwości owych kilku słów zasłyszanych we wczesnej młodości przywołało wspomnienia z dawnych czasów, gdy wszystko było jeszcze dla mnie niezwykle świeże, zaskakujące, obiecujące i ciekawe: połacie obcych wybrzeży pod gwiazdami, cienie wzgórz w blasku słońca, ludzkie namiętności o zmierzchu, na wpół zapomniane plotki i zacierające się w pamięci twarze… Może, może więc jest jeszcze coś na świecie, o czym wciąż warto pisać. W samej historii kradzieży łodzi ze srebrem nie widziałem wszelako nic szczególnego. Jakiś łajdak kradnie znaczną ilość cennego ładunku – a w każdym razie tak powiadają ludzie. Może to być prawda albo i nie, choć nie ma to znaczenia, bo sama w sobie ta afera jest nic nie warta. Nie miałem ochoty wymyślać okoliczności, w jakich do niej doszło, brak mi po temu odpowiednich zdolności, sądziłem więc, że taka zabawa nie byłaby warta świeczki. Dopiero kiedy zaświtało mi w głowie, że złodziej skarbu wcale nie musiał być patentowanym łajdakiem – że mógł się okazać człowiekiem szlachetnym, aktorem albo nawet ofiarą na chimerycznej scenie rewolucji – ujrzałem po raz pierwszy niewyraźny zarys kraju, który miał potem stać się prowincją Sulaco ze swoją wysoką, cienistą sierrą i zamglonym campo, niemymi świadkami wydarzeń rodzących się z namiętności ludzi krótkowzrocznych, a zatem niewidzących ostro dobra ani zła.
Tak wyglądają więc początki Nostroma jako powieści, która, licząc od tego momentu, chyba po prostu nie mogła już nie powstać. Lecz nawet wtedy jeszcze się wahałem, jak gdyby instynkt samozachowawczy przestrzegał mnie, bym nie wybierał się w tę długą i męczącą podróż do krainy intryg i rewolucji. Musiałem to jednak uczynić.
Praca nad książką zajęła mi większą część lat 1903–1904, z licznymi przerwami, gdyż w miarę jak pogłębiałem swoją znajomość fikcyjnego kraju, powracały obawy, że zgubię się w otwierających się przede mną jego coraz rozleglejszych perspektywach. Często zdarzało się też, że gdy nabierałem przekonania, że utknąłem w miejscu, a poplątane losy republiki nie pozwalały mi ruszyć dalej, pakowałem manatki i uciekałem z Sulaco – oczywiście wyłącznie metaforycznie – by zmienić otoczenie i napisać kilka kolejnych stron Zwierciadła morza. Jak jednak wspomniałem wcześniej, mój pobyt w słynącej z gościnności Ameryce Łacińskiej trwał mniej więcej dwa lata. Po powrocie okazało się (mówiąc w stylu kapitana Guliwera), że cała moja rodzina miewa się dobrze, żona szczerze cieszy się na wiadomość, że jest już po kłopocie, a nasz mały synek bardzo podrósł w czasie mojej nieobecności.
Jeśli chodzi o dzieje Costaguany, to głównym autorytetem był tu dla mnie, rzecz jasna, mój czcigodny przyjaciel, nieżyjący już don José Avella-nos, ambasador pełnomocny na dworach Anglii, Hiszpanii i tak dalej, autor obiektywnie ujętego dzieła historycznego pod wiele mówiącym tytułem Pięćdziesiąt lat złych rządów. Książka ta nigdy nie została opublikowana – czytelnik Nostroma dowie się dlaczego – a jedynym człowiekiem na świecie, który zna jej treść, jestem, prawdę powiedziawszy, ja. Zapoznanie się z nią zajęło wiele długich godzin uważnej lektury, można więc chyba mi wierzyć, kiedy powiadam, że przekazuję jej streszczenie możliwie jak najdokładniej. By oddać sprawiedliwość samemu sobie oraz rozwiać obawy przyszłych czytelników, niech wolno mi będzie nadmienić, że nielicznych aluzji historycznych nie przywołuję w powieści nigdy jedynie po to, żeby popisać się bezkonkurencyjną wiedzą, lecz dlatego, że wszystkie one mocno wiążą się z rzeczywistością – rzucają bowiem światło na charakter przedstawianych wydarzeń lub decydują bezpośrednio o losach ludzi, o których opowiadam.
Jeżeli natomiast idzie o ich historie – historie arystokratów, przedstawicieli ludu, mężczyzn, kobiet, Latynosów, Anglosasów, bandytów i polityków – starałem się opisać je tak chłodno, jak tylko to było możliwe pomimo żaru i konfliktu moich sprzecznych uczuć, choć ostatecznie są to także historie konfliktów tych ludzi. O tym, na ile ich działania i sekretne motywacje serc, ujawnione pod naciskiem bolesnych przymusów czasu, zasługują na uwagę, zdecyduje czytelnik. Osobiście muszę przyznać, że dla mnie ten czas to okres trwałych przyjaźni i niezapomnianej gościnności. W tym miejscu wdzięczność każe mi wymienić zwłaszcza panią Gould, „pierwszą damę Sulaco” – którą teraz możemy już bezpiecznie pozostawić doktorowi Monyghamowi jako sekretny obiekt jego adoracji – oraz idealistycznego twórcę podwalin gospodarczych Prowincji Zachodniej, Charlesa Goulda, którego musimy pozostawić kopalni – pomimo że dla niego nie będzie z niej ucieczki na tym świecie.
Na temat Nostroma, drugiego z dwóch głównych bohaterów o skontrastowanym pochodzeniu narodowościowym i społecznym, którzy ulegli czarowi srebra San Tomé, czuję się w obowiązku powiedzieć coś więcej.
Nie zawahałem się przed obdarzeniem centralnej postaci mojej książki narodowością włoską. Przede wszystkim dlatego, że jest to całkowicie wiarygodne: w tamtym czasie Włosi masowo przybywali bowiem do Sulaco, co zauważy każdy, kto zechce przeczytać Nostroma. Poza tym nikt inny nie nadawałby się tak dobrze do tego, aby stanąć u boku Giorgia Violi, Garibaldina, idealistycznego zwolennika dawnych rewolucji wzniecanych w imię poprawy ludzkiego losu. Potrzebowałem przedstawiciela ludu, który niemal całkowicie uwolnił się od konwencji swojej klasy społecznej i wszystkich jej utrwalonych sposobów myślenia. Nie chcę jednak przy tej okazji atakować jakichkolwiek konwencji czy konwenansów, nie kierowały mną bowiem pobudki moralne, tylko artystyczne. Gdyby Nostromo był Anglosasem, usiłowałby wejść do miejscowych kręgów politycznych, nie ma on jednak aspiracji przywódcy prowadzącego osobistą rozgrywkę i nie chce się wynosić ponad masy ludowe. Wystarcza mu to, że czuje się potęgą – pośród ludu.
Nostromo jest jednak tym, kim jest, głównie dlatego że inspiracją dla tej postaci stał się pewien śródziemnomorski marynarz, którego poznałem w latach młodości. Ci, którzy czytali niektóre moje utwory, od razu zorientują się, co mam na myśli, gdy powiem, że w pewnych okolicznościach Nostromem mógł stać się Dominic, padrone statku o nazwie „Tremolino”1. Tak czy inaczej, doskonale rozumiałby on swojego młodszego kolegę – chociaż zarazem darzyłby go pogardą. Brałem kiedyś udział wspólnie z Dominikiem w pewnej nieco absurdalnej awanturze, jej bezsensowność nie ma jednak znaczenia. Z prawdziwą satysfakcją myślę dzisiaj, że jako naprawdę bardzo młody człowiek najwidoczniej miałem w sobie coś, dzięki czemu zyskałem jego na poły zgorzkniałą lojalność i po trosze ironiczne oddanie. Wiele wypowiedzi Nostroma usłyszałem najpierw właśnie z ust Dominica. Trzymając rękę na rumplu i przepatrując horyzont nieustraszonym spojrzeniem spod ocieniającego mu twarz mniszego kaptura, rozpoczynał tyrady swojej nieokiełznanej mądrości zawsze w ten sam sposób. Vous autres gentilhommes!2, powiadał kwaśnym tonem, rozbrzmiewającym mi w uszach do dzisiejszego dnia – wyrażał się więc podobnie jak Nostromo! „Wy, szlachetnie urodzeni!” I do złudzenia przypominał Nostroma, był jednak Korsykaninem i nosił w sobie pewną rodową dumę, której Nostromo nie ma – mojemu bohaterowi musiałem bowiem nadać jeszcze bardziej starożytne pochodzenie. Nostromo jest tedy człowiekiem dźwigającym brzemię nieprzeliczonych dawniejszych pokoleń, chociaż, jak każdy przedstawiciel ludu, niemogącym się szczycić swoimi przodkami.
Mój bohater mocno trzyma się ziemi, którą ma przejąć3, wydaje się lekkomyślny, a zarazem wielkoduszny, hojnie rozdaje dary, odznacza się męską próżnością, ma niejasne poczucie własnej wielkości, ale powodowany poniekąd rozpaczą, chociaż i okrucieństwem, potrafi być zarazem wierny i lojalny, jest więc człowiekiem mas, ich bezinteresowną siłą, postacią gardzącą przywództwem, sprawującą jednak rządy od wewnątrz. Wiele lat później, już jako starszy, sławny i cieszący się powszechnym zaufaniem kapitan Fidanza – świadomy w głębi serca swojego moralnego zepsucia – Nostromo wciąż pozostaje z gruntu człowiekiem z ludu, mimo że miał swój udział w ustanowieniu nowej rzeczywistości, prowadzi własne prywatne przedsiębiorstwo, a gdy załatwia liczne interesy, mieszkańcy na odrestaurowanych ulicach Sulaco posyłają mu pełne szacunku spojrzenia. Odwiedza też jednak wdowę po jednym z cargadorów, uczestniczy w zebraniach loży masońskiej, w nieporuszonym milczeniu wysłuchuje anarchistycznych przemówień na wiecach i wreszcie staje się tajemniczym protektorem nowego ruchu rewolucyjnego. W swojej miłości do życia pomieszanej z pogardą i w pełnym konsternacji przekonaniu, że został zdradzony (właściwie nie wiadomo jednak, przez kogo albo przez co) i zdradzony umiera, do końca pozostaje przedstawicielem ludu i jego mającym też własną, osobistą historię Wielkim Człowiekiem, któremu masy ufają bez zastrzeżeń.
Chciałbym wspomnieć także jeszcze jedną postać z tamtych burzliwych czasów, a mianowicie Antonię Avellanos – „piękną Antonię”. Nie śmiałbym się upierać, że jej młodość jako latynoamerykańskiej dziewczyny jest wiarygodna – mimo że dla mnie jest. Zawsze pozostająca nieco w cieniu u boku swojego ojca (a mojego czcigodnego przyjaciela), wydaje się jednak, mam nadzieję, na tyle wyrazista, żebyście zrozumieli to, co zamierzam wam w tej chwili powiedzieć. Otóż ze wszystkich osób, które wraz ze mną oglądały narodziny Republiki Zachodniej, tylko ona nieprzerwanie żyje w mojej pamięci. Arystokratka Antonia i Człowiek z Ludu, Nostromo, to budowniczowie nowej epoki i prawdziwi twórcy nowego państwa – on ze względu na swoje legendarne, szaleńcze akty odwagi, a ona, jak na kobietę przystało, po prostu dlatego, że pozostała sobą: jedyną istotą zdolną wzbudzić autentyczną namiętność w sercu lekkoducha.
Jeżeli coś mogłoby mnie skłonić do ponownego odwiedzenia Sulaco (bo widok tych wszystkich zmian, które zaszły w mieście, sprawiłby mi jednak wielką przykrość), to właśnie spotkanie z Antonią. A to, prawdę powiedziawszy, głównie z takiego powodu – dlaczego nie miałbym być szczery w tego rodzaju kwestii? – że zbudowałem jej postać na wzór swojej pierwszej miłości. Ach, jak ta dziewczyna, która dopiero co sama skończyła wtedy szkołę, imponowała kiedyś nam, bandzie wyrośniętych uczniaków – a zarazem koleżkom jej dwóch braci – ponieważ naszym zdaniem niosła sztandar wiary, w której wszyscy się urodziliśmy, choć przecież tylko ona umiała nieść go wysoko z niezachwianą nadzieją! Miała może w duszy więcej ognia i mniej łagodności niż Antonia, była jednak bezkompromisową purytanką patriotyzmu, której myśli nie plamił najmniejszy nawet ślad przyziemności. Nie tylko ja się w niej kochałem, ale to mnie najczęściej ostro karciła za lekkomyślność i frywolność, podobnie jak Antonia biednego Decouda, i to ja musiałem przyjmować na siebie całą siłę jej okrutnych obelg, na które nie znajdowałem odpowiedzi. Nie rozumiała wszystkiego, ale mniejsza z tym. Tamtego popołudnia, kiedy do niej wstąpiłem – kruszejący już, chociaż wciąż krnąbrny grzesznik – żeby ostatecznie się pożegnać, uścisnęła mnie za rękę tak, że stanęło mi serce, a gdy zobaczyłem na jej twarzy łzę, nie mogłem złapać tchu. W końcu dziewczyna zmiękła, jak gdyby nagle pojęła (byliśmy wtedy jeszcze po prostu dziećmi, naprawdę!), że rzeczywiście wyjeżdżam już na stałe, bardzo, bardzo daleko – być może aż do nieznanego Sulaco, skrytego przed naszym wzrokiem w ciemnościach Zatoki Spokojnej: Golfo Placido.
Dlatego czasami pragnę znów choćby przez chwilę zobaczyć „piękną” (a może „drugą”?) Antonię, jak przecina ciemność wielkiej katedry, odmawia krótką modlitwę u grobu pierwszego i ostatniego kardynała arcybiskupa Sulaco, przystaje w zadumie przed pomnikiem swojego ojca, don Joségo Avellanosa, a potem rzuca tęskne, czułe i wierne spojrzenie na pamiątkowy medalion poświęcony Martinowi Decoudowi i spokojnie wychodzi na zalany słońcem plaza, wciąż nosząc się prosto, chociaż już posiwiała, niczym relikt przeszłości, lekceważony przez ludzi, niecierpliwie oczekujących świtów następnych nowych epok i nadejścia kolejnych rewolucji.
Jest to jednak marzenie całkowicie daremne, bo kiedy wspaniały capataz, Człowiek Ludu, uwolniony w końcu od wszelkich ciężarów miłości i bogactwa, wydał ostatnie tchnienie, natychmiast zrozumiałem, że nie mam już nic więcej do roboty w Sulaco.
J.C.
październik 1917
1 J. Conrad, Tremolino, w: Zwierciadło morza, przeł. Aniela Zagórska, Warszawa 1972 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Wyjaśnienia zwrotów obcojęzycznych znajdują się w Słowniczku na końcu książki.
3 Prawdopodobnie aluzja do Ewangelii wg św. Mateusza, 5,5: „Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię” (za Biblią Tysiąclecia). Nostroma trudno oczywiście nazwać człowiekiem cichym, chodzi tu jednak chyba przede wszystkim o jego proste, ludowe pochodzenie.
W czasach rządów Hiszpanii oraz przez wiele lat później Sulaco z gospodarczego punktu widzenia nigdy nie było ważniejsze niż port kabotażowy, w którym rozwijał się tylko dość ożywiony lokalny handel skórami wołowymi i indygiem – choć bujne piękno tutejszych gajów pomarańczowych świadczy o tym, jak stare jest to miasto. Niezwrotne pełnomorskie galeony zdobywców potrzebowały silnego wiatru, by w ogóle ruszyć z miejsca – tkwiły zatem nieruchomo tam, gdzie nowoczesne jednostki kliperowe potrafiły sunąć naprzód dzięki byle podmuchowi w żagle – nie mogły więc zawijać do Sulaco ze względu na sztile panujące często w rozległej zatoce. Istnieją na świecie porty, do których dostęp utrudniają zdradliwe skały podwodne i przybrzeżne burze, Sulaco natomiast nienaruszalny azyl przed pokusami świata handlu znalazło w uroczystej ciszy głębokich wód Golfo Placido niczym w olbrzymiej, półkolistej, pozbawionej dachu świątyni otwartej na ocean, której ściany, czyli strzeliste góry, poobwieszane były żałobnymi draperiami chmur.
Ostatnią formację przybrzeżnego łańcucha górskiego po jednej stronie tego szerokiego łuku na poza tym prostym wybrzeżu Republiki Costaguany stanowi niepozorny przylądek zwany Punta Mala. Ze środka zatoki w ogóle go nie widać, lecz górujące nad nim w głębi zbocze stromego wzgórza da się wypatrzeć z trudem niczym cień na niebie.
Po drugiej stronie na tle oślepiającego blasku horyzontu unosi się lekko coś, co przypomina pojedynczy płat niebieskiej mgły. Jest to półwysep Azuera, dziki chaos ostrych skał i kamiennych tarasów poprzecinanych pionowymi żlebami. Sięga daleko w morze niczym nieobrobiony kamienny łeb, który wyrasta z odzianego w zieleń wybrzeża, wieńcząc smukłą piaszczystą szyję porośniętą gęstwiną ciernistych zarośli. Jest całkowicie bezwodny, albowiem na całym półwyspie deszcz spływa od razu do morza i nie ma tu podobno nawet dosyć gleby, by mogło na nim wyrosnąć chociażby jedno źdźbło trawy, jak gdyby tutejszą ziemię wyjałowiła klątwa. Biedacy, którzy za sprawą nieokreślonego, a zwodniczego instynktu kojarzą bogactwo ze złem, powiedzą wam, że ten półwysep jest martwy, ponieważ kryje zakazane skarby. Prosty tutejszy lud – peoni z estancias, vaqueros z nadbrzeżnych równin i potulni Indianie zmuszeni pokonywać wiele mil w drodze na targ z wiązką trzciny cukrowej albo koszem wartej nie więcej niż trzy pensy kukurydzy – dobrze wie o stosach lśniącego złota spoczywającego w półmroku głębokich przepaści rozszczepiających kamienne tarasy Azuery. Fama głosi, że w dawnych czasach wielu poszukiwaczy przygód straciło życie, próbując odnaleźć ten skarb. Podobno ludzie pamiętają też jeszcze, jak kiedyś dwóch wędrownych marynarzy – być może Americanos, a z całą pewnością gringos –skaptowało sobie pewnego mozo, nicponia i hazardzistę, i we trzech ukradli potem osła, który dźwigał dla nich wiązkę chrustu, skórzany bukłak z wodą i zapasy żywności na kilka dni. W takim właśnie trzyosobowym składzie, zatknąwszy rewolwery za pas, zaczęli sobie karczować maczetami drogę w ciernistym gąszczu na przewężeniu półwyspu.
Następnego wieczoru na niebie powyżej ostrej grani kamiennego łba po raz pierwszy za ludzkiej pamięci ujrzano bijący w górę, choć ledwo widoczny kłąb dymu – który mógł pochodzić jedynie z ogniska tej trójki. Załoga przybrzeżnego szkunera stojącego w sztilu o trzy mile od lądu ze zdumieniem wpatrywała się w ten dym aż do zmroku. Czarnoskóry rybak, mieszkaniec samotnej chaty nad pobliską zatoczką, widział początek wyprawy i wypatrywał jakiegoś sygnału ze strony jej uczestników. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, zawołał swoją żonę – oboje przyglądali się dziwnemu, złemu omenowi z zazdrością, przerażeniem i niedowierzaniem.
Bezbożni poszukiwacze przygód nigdy już nie dali znaku życia. Marynarzy, Indianina i skradzionego burro nikt więcej nie zobaczył. Jeżeli chodzi o owego mozo, mieszkańca Sulaco, to kilka mszy za jego duszę opłaciła żona, natomiast nieszczęsny czworonóg, ponieważ był bez grzechu, najprawdopodobniej dostąpił przywileju śmierci – lecz dwaj wciąż nieumarli upiorni gringos mieszkają ponoć po dziś dzień pośród skał spętani zgubną klątwą swojego łupu. Ich dusze nie są w stanie wyrwać się z ciał trzymających straż nad znalezionym skarbem. Są teraz bogaci, lecz głodni i spragnieni. Taka to osobliwa legenda powstała wokół duchów tamtych gringos – najpewniej buntowniczych heretyków, gdyż chrześcijanin wyrzekłby się skarbu i został wyzwolony – cierpiących straszliwe męki w swych wygłodniałych i wyschniętych na wiór powłokach cielesnych.
Oni to zatem są legendarnymi mieszkańcami Azuery, strzegącymi zakazanych bogactw. Cień na niebie z jednej strony, z drugiej zaś okrągły płat niebieskiej mgiełki, zamazujący jasną linię horyzontu, wyznaczają tu dwa najbardziej odległe punkty zatoki, noszącej nazwę Golfo Placido – Zatoki Spokojnej – o ile bowiem wiadomo, na jej wodach nigdy jeszcze nie dął mocny wiatr.
Statkom płynącym z Europy do Sulaco zaczyna brakować silnej bryzy, natychmiast gdy tylko przekraczają wyobrażoną linię łączącą Punta Mala i Azuerę. Jednostki te stają się ofiarami kapryśnych podmuchów, które igrają z nimi nieprzerwanie czasem przez trzydzieści godzin. Leżące dalej wejście do zatoki przez większość dni w roku wypełnia wielka masa nieruchomych mętnych chmur, lecz w zdarzające się rzadko bezchmurne poranki na powierzchni morza kładzie się inny cień. Świt wstaje w tych stronach wysoko za wyniosłą, zębatą ścianą Kordylierów, a dobrze widoczne ciemne szczyty dźwigają swe strome tarasy ze strzelistego piedestału lasu porastającego nawet kraniec wybrzeża. Na błękitnym tle majestatycznie wznosi się wśród innych wierzchołków biały czub Higueroty – jej gładka kopuła śnieżna usiana jest mikroskopijnymi czarnymi plamkami nagich skupisk gigantycznych skał.
Później, w południe, kiedy słońce wypiera z zatoki cień gór, z leżących niżej dolin wytaczają się chmury. Ich posępne kłaki spowijają gołe urwiska ponad zalesionymi zboczami, zakrywają szczyty i snują się burzowymi szlakami po śniegach Higueroty niczym dym. Kordyliery znikają z oczu, jak gdyby się rozpływały, tworząc wielkie tumany szarych i czarnych oparów, które z wolna suną w stronę morza i na całej długości wybrzeża ulatniają się w piekielnym upale dnia. Topniejący kraniec zwału chmur zawsze stara się dotrzeć na środek zatoki, chociaż rzadko mu się to udaje. Jak powiadają żeglarze, pożera go słońce. Tylko czasami od wielkiej masy kłębów pary wodnej odrywa się ciemna piorunowa szpica i krąży nad całą zatoką, aż wreszcie ucieka poza Azuerę, ponad otwarte wody, gdzie nagle wybucha płomieniem i rozbija się niczym złowieszczy napowietrzny okręt piracki unoszący się powyżej horyzontu, aby nawiązać kontakt bojowy z morzem.
W nocy masa pozostałych chmur wiszących wyżej na niebie dławi całą cichą zatokę nieprzeniknioną ciemnością, w której słychać odgłosy zaczynającego się i kończącego jak nożem uciął ulewnego deszczu – raz tu, a raz tam. Tutejsze pochmurne noce stały się wręcz przysłowiowe wśród marynarzy na całym zachodnim wybrzeżu wielkiego kontynentu. Niebo, ziemia i morze znikają z tego świata, gdy – jak głosi miejscowe powiedzenie – Golfo Placido pod osłoną swojego starego poncza układa się do snu. Nieliczne gwiazdy widoczne wciąż poniżej marsa na czole firmamentu świecą anemicznie jak w wejściu do czarnej jaskini. W jej ogromie pod waszymi stopami płynie niewidoczny statek, a jego niewidzialne żagle trzepoczą wam nad głową. Nawet oko samego Boga – tu marynarze dodają ponure bluźnierstwo – nie zdołałoby dojrzeć, co tam wyprawia człowiek. I choćbyście nawet bezkarnie wezwali na pomoc diabła, ciemność aż tak bezdenna zniweczy i jego złe moce.
Brzegi zatoki są strome na całej jej długości. A tuż poza welonem chmur, naprzeciwko wejścia do portu Sulaco, pławią się w słońcu trzy niezamieszkane wysepki noszące wspólną nazwę: Isabele.
Należą do nich Wielka Isabela i okrągła Mała Isabela, a także najmniejsza Hermosa.
Ta ostatnia mierzy nie więcej niż stopę wysokości i jakieś siedem kroków średnicy, a jest parującym niczym rozpalony żużel po deszczu zwyczajnym płaskim wzgórkiem szarej skały, na którym przed zachodem słońca nikt nie chciałby stanąć boso. Na Małej Isabeli nad gruboziarnistym piaskiem szeleści upiornym pękiem martwych liści stara postrzępiona palma o grubym, pękatym, ostrym od kolców pniu, prawdziwa wiedźma wśród palm. Z kolei Wielka Isabela ma źródło świeżej wody wypływającej z zarośniętego zbocza wąwozu. Wyspa ta przypomina szmaragdowozielony, długi na milę klin ziemi leżący na morzu na płask, i podtrzymuje dwa stojące blisko siebie drzewa otoczone szerokim kręgiem cienia u stóp gładkich pni. Przebiegający przez całą szerokość wyspy wąwóz jest cały krzaczasty, głęboko wcięty na jej wyższym zboczu i ciągnie się na drugą stronę w formie płytkiej depresji wychodzącej na niewielki pas piaszczystego brzegu.
Z tego niskiego krańca Wielkiej Isabeli wzrok sięga przez otwierającą się dwie mile dalej niespodziewaną szczerbę, jak gdyby wyrąbaną toporem w równym półkolu wybrzeża, prosto do portu w Sulaco. Jest to podłużny basen przypominający jezioro. Z jednej strony niskie zalesione odnogi i doliny Kordylierów zbiegają pod kątem prostym aż na brzeg, z drugiej zaś otwarty widok wielkiej równiny Sulaco przechodzi w opalizującą tajemnicę gigantycznej dali, nad którą wisi sucha mgiełka. Natomiast samo miasto – szczyty jego murów, kopuła wielkiego gmachu, błyski białych wieżyczek w kolosalnym pomarańczowym gaju – położone jest pomiędzy górami i równiną, stosunkowo niedaleko portu, i pozostaje ukryte przed bezpośrednim spojrzeniem od strony morza.
Jedyną oznaką działalności handlowej w porcie widoczną z plaży Wielkiej Isabeli jest tępy, kwadratowy kraniec drewnianego mola, które Oceanic Steam Navigation Company, nazywana w skrócie kompanią OSN, przerzuciła nad płytką częścią zatoki wkrótce po tym, gdy postanowiła uczynić Sulaco jednym ze swoich portów pośrednich w Costaguanie. Państwo to posiada ich kilka na długiej linii brzegowej, lecz wszystkie z wyjątkiem Cayty, ważnego ośrodka morskiego, są albo małymi i niewygodnymi zatoczkami w jak gdyby odlanym z żelaza tutejszym wybrzeżu – na przykład Esmeralda leżąca sześćdziesiąt mil dalej na południe – albo po prostu otwartymi redami narażonymi na wiatr i przybojowe fale.
Być może to właśnie warunki atmosferyczne, które utrzymywały floty handlowe minionych epok z dala od Sulaco, skłoniły kompanię OSN do tego, ażeby zmącić spokój tego azylu ochraniającego senne życie w mieście. Zmienne wiatry wiejące niezbyt silnie w wielkim półkolu wód aż po półwysep Azuera w niczym nie mogły umniejszyć parowej potęgi wspaniałej floty spółki. Rok w rok czarne kadłuby jej statków sunęły w tę i tamtą stronę wybrzeża, wpływały do portów i wypływały z nich, mijały Azuerę, wszystkie trzy Isabele oraz Punta Mala, obojętne na wszystko poza tyranią czasu. Nazwy jednostek kompanii OSN obejmujące całą mitologię stały się powszechnie znane na wybrzeżu, na którym bogowie olimpijscy nigdy wszak nie rządzili. „Junona” słynęła więc tu tylko dzięki wygodnym kabinom na śródokręciu, „Saturn” ze względu na dobroduszność swojego kapitana oraz malowane i pozłacane luksusy salonu, natomiast „Ganimedes” przystosowany został głównie do transportu bydła, pasażerowie żeglugi przybrzeżnej powinni byli zatem raczej go unikać. Nawet najuboższy Indianin z najbardziej zapadłej wioski znał „Cerbera”, małego czarnego kopciucha pozbawionego wdzięku i wartych choćby najmniejszej wzmianki wygód, którego zadaniem było zakradać się w głąb wybrzeża wzdłuż zalesionych plaż, płynąc w pobliżu potężnych, brzydkich skał, przystawać usłużnie pod każdym skupiskiem chat i ładować na pokład wszystkie miejscowe towary, w tym nawet trzyfuntowe porcje kauczuku pakowane w zawiniątka z suchej trawy.
Nazwa OSN budziła niezwykle wysokie zaufanie społeczne, jako że spółka rzadko kiedy nie była w stanie się rozliczyć nawet z najmniejszej paczki, bardzo rzadko traciła jakiegoś powierzonego sobie wołu i nigdy się nie zdarzyło, aby z jej winy utonął choć jeden pasażer. Mieszkańcy utrzymywali, że pod opieką kompanii ich życie i dobytek są bezpieczniejsze na wodzie niż w domostwach na lądzie.
Zarządzający wydziałem żeglugowym na całą Costaguanę kierownik OSN w Sulaco był niezwykle dumny z rangi swojej firmy. Ujmował jej pozycję w krótkim podsumowaniu, które często padało z jego ust:
– Nie popełniamy błędów.
W stosunku do kompanijnych pracowników podsumowanie to przybierało jednak formę surowego upomnienia:
– Nie wolno nam się mylić. Nie dopuszczę do jakichkolwiek uchybień, bez względu na to, co może zrobić Smith.
Ów Smith, którego miejscowy kierownik w życiu nie widział na oczy, był drugim kierownikiem OSN rezydującym jakieś półtora tysiąca mil od Sulaco.
– W ogóle mi o nim nie mówcie.
Potem kapitan Joseph Mitchell, czyli właśnie kierownik OSN z Sulaco, uspokajał się nagle i z wystudiowanym lekceważeniem porzucał temat.
– Smith wie o tym kraju nie więcej niż małe dziecko.
„Nasz znakomity señor Mitchell”, jak określano go w kręgach handlowych i urzędniczych w Sulaco, albo „Marudny Joe”, jak nazywali go dowódcy innych statków kompanii, chlubił się bowiem swoją dogłębną znajomością ludzi i spraw w tym kraju – cosas de Costaguana. A za najbardziej niesprzyjającą okoliczność dla sprawnego funkcjonowania firmy uważał częste zmiany rządów zachodzące w wyniku przewrotów o charakterze wojskowym.
Miejscowa atmosfera polityczna tamtych czasów była na ogół burzliwa. Zbiegli wcześniej z kraju patrioci należący do partii pokonanych posiedli dziwną zdolność powrotu na ojczyste wybrzeże i potrafili przywieźć na parowcach nawet pół ładowni lekkiej broni i amunicji. Biorąc pod uwagę, że w chwili ucieczki znajdowali się w całkowitej nędzy, kapitan Mitchell uważał ich zaradność za prawdziwy cud. Jak zauważał, „wcześniej nigdy nie mieli przy sobie dość grosza, żeby zapłacić choćby za bilet na wyjazd z kraju”. Wiedział, co mówi, gdyż pewnego pamiętnego dnia zwrócono się do niego z prośbą, żeby ocalił życie dyktatora, a także kilku wyższych dostojników z Sulaco – szefa gabinetu politycznego, dyrektora urzędu ceł i komendanta policji – będących członkami obalonego rządu. Po przegranej bitwie pod Socorro nieszczęsny señor Ribiera (takie nazwisko nosił ów dyktator) popędził, jak mógł najszybciej górskimi szlakami w nadziei, że wyprzedzi hiobowe wieści – lecz w żadnym wypadku nie mogło mu się to udać na kulawym mule. Ostatecznie zwierzę padło pod nim na końcu promenady, gdzie wieczorami w przerwach pomiędzy jedną rewolucją i drugą grywa orkiestra wojskowa.
– No więc, szanowny panie – opowiadał Mitchell ze złowrogim namaszczeniem – niefortunny koniec żywota tego muła zwrócił uwagę na nieszczęsnego jeźdźca. Rozpoznało go kilku dezerterów z armii dyktatora znajdujących się wśród łajdackiego motłochu już zajętego wybijaniem szyb w gmachu intendencii.
Wczesnym rankiem tego samego dnia przedstawiciele władz Sulaco,pozostawiwszy miasto na łasce rewolucyjnej hałastry, poszukiwali schronienia w biurach spółki OSN mieszczących się w solidnym budynku blisko miejsca, gdzie molo wybiega w morze – a ponieważ pospólstwo nienawidziło Ribiery ze względu na surowe zasady poboru do wojska, które musiał wprowadzić z uwagi na sytuację wewnętrzną w czasie walki o władzę, istniało poważne prawdopodobieństwo, że dyktator może zostać rozszarpany na strzępy. Zrządzeniem Opatrzności w pobliżu znalazł się wtedy jednak Nostromo – nieoceniony facet – któremu razem z grupą włoskich robotników sprowadzonych do pracy na budowie Państwowej Kolei Centralnej udało się wybawić Ribierę z opresji, przynajmniej na jakiś czas, Mitchell zaś zdołał później przewieźć wszystkich dostojników własną łodzią na jeden z parowców kompanii, „Minerwę”, która szczęśliwym trafem wpływała właśnie do portu.
Kapitan spuszczał czcigodnych uciekinierów na linie przez wybity w ścianie otwór, a tymczasem tłuszcza, która wylała się z miasta i rozpełzła wzdłuż całego brzegu, wyła i pieniła się u stóp budynku od frontu. Następnie Mitchell musiał popędzić zbiegów na drugi koniec mola i był to zaiste desperacki wyścig. Panowie postawili wszystko na jedną kartę, a uratował ich ponownie Nostromo, facet jeden na tysiąc – tym razem stojący na czele robotników portowych – utrzymał bowiem molo pomimo ataków motłochu, dając uciekinierom czas na dotarcie do czekającej na nich łodzi z flagą kompanii na rufie. Na zbiegów leciały kije i kamienie, padły strzały, rzucano w nich też nożami. Kapitan skwapliwie pokazywał potem widniejącą nad jego lewym uchem i skronią podłużną bliznę po ranie od przymocowanej do kija brzytwy – ulubionej, jak twierdził, broni „najgorszego sortu miejscowych czarnuchów”.
Tęgi, podstarzały już kapitan Mitchell nosił wysokie spiczaste kołnierzyki i krótkie bokobrody, lubił białe kamizelki, a pomimo swej postawy znamionującej pompatyczną powściągliwość, w rzeczywistości był niesłychanie rozmowny.
– Ci dżentelmeni – mówił, patrząc z ogromną powagą – zmuszeni byli pierzchać jak zające, szanowny panie. Ja zresztą też. Przyzwoitemu człowiekowi niektóre formy śmierci… hm… wydają się… hm… niesmaczne. A mnie również tłum zatłukłby wtedy na śmierć. Oszalała tłuszcza, szanowny panie, nie rozróżnia ofiar. Opatrzność sprawiła, że ocalenie zawdzięczaliśmy mojemu capatazowi de cargadores, jak nazywano go w mieście, człowiekowi, który, kiedy odkryłem jego prawdziwą wartość, był zaledwie bosmanem na jakimś włoskim statku, dużym drobnicowcu z Genui, jednej z niewielu europejskich jednostek, jakie dopłynęły z ładunkiem do Sulaco przed ukończeniem budowy Kolei Centralnej. Porzucił służbę na morzu, gdyż zaprzyjaźnił się tutaj z kilkoma wielce czcigodnymi ludźmi, swoimi rodakami, choć także, jak przypuszczam, aby poprawić sobie warunki bytowe. Jestem, szanowny panie, całkiem niezgorszym znawcą ludzkich charakterów. Zatrudniłem go na stanowisku brygadzisty naszych robotników portowych oraz zarządcy mola. Był tylko tym, nikim więcej, bez niego jednak señor Ribiera już by dzisiaj nie żył. Tenże sam Nostromo, szanowny panie, człowiek absolutnie bez skazy, szybko stał się też postrachem wszystkich złodziei w mieście. Mieliśmy tu wówczas plagę, prawdziwą plagę, inwazję różnych ladrones i matreros, złoczyńców i morderców z całej prowincji. Napływali do Sulaco wtedy już od tygodnia, zwąchali bowiem koniec rządów Ribiery. Połowę tego morderczego motłochu stanowili, szanowny panie, zawodowi bandyci z Campo, nie było jednak wśród nich ani jednego, który by nie słyszał o Nostromie. A jeśli chodzi o miejscowych leperos, wystarczył im widok jego czarnych bokobrodów i białych zębów. Dosłownie drżeli przed nim. Oto, co może zdziałać siła charakteru.
Można by zatem powiedzieć, że życie tych dżentelmenów właściwie własnoręcznie ocalił sam Nostromo. A kapitan Mitchell nie opuścił ich, dopóki nie zobaczył, jak dysząc ciężko, cali przerażeni i roztrzęsieni, ale bezpieczni, osuwają się wreszcie na wygodne aksamitne kanapy w salonie „Minerwy”, rzecz jasna w pierwszej klasie. Do samego końca uważał za stosowne, by do byłego już przecież dyktatora zwracać się per „Wasza Ekscelencjo”.
– Nie mógłbym zachować się inaczej, szanowny panie. Ten człowiek spadł na dno. Wyglądał jak upiór, był posiniaczony i pokiereszowany na całym ciele.
Tym razem „Minerwa” nie zarzuciła kotwicy – kierownik kazał jej natychmiast wypłynąć z portu. Oczywiście nie można było wyładować towarów, a pasażerowie podróżujący do Sulaco odmówili naturalnie zejścia na ląd. Słyszeli strzały i dobrze widzieli walki na wybrzeżu. Odparty tłum skierował zatem całą swoją energię na atak na urząd celny, ponury, wielookienny i wyglądający na nieukończony budynek stojący dwieście jardów od gmachu OSN, jedyny prócz niego dom w pobliżu portu.Mitchell najpierw nakazał dowódcy „Minerwy” wysadzić „tych dżentelmenów” na pierwszym postoju poza Costaguaną, po czym powrócił łodzią na ląd, aby zobaczyć, co da się jeszcze zrobić w celu ochrony firmowego majątku. Tak jak i własność kolei, obronili go europejscy mieszkańcy Sulaco, czyli sam kapitan Mitchell oraz zespół inżynierów drogowych z pomocą włoskich i baskijskich robotników, którzy lojalnie stanęli przy swoich angielskich szefach. Również robotnicy portowi, obywatele republiki, zachowali się pod dowództwem swojego capataza bardzo dobrze. Banda wyrzutków mocno mieszanej krwi, głównie Murzynów, wiecznie skonfliktowanych z innymi klientami najtańszych spelunek w mieście, z rozkoszą skorzystałaby bowiem z okazji, aby pod korzystnymi dla nich auspicjami niepokojów społecznych załatwiać osobiste porachunki. Nie znalazł się pomiędzy nimi ani jeden człowiek, który nie patrzyłby kiedyś z przerażeniem na rewolwer Nostroma wycelowany z bezpośredniej bliskości w jego twarz lub nie wystraszyłby się jego stanowczej postawy w innych okolicznościach. Capataz był, powiadali, „mężczyzną jak się patrzy” – który pomimo swojego temperamentu darzył ich zbyt wielką pogardą, aby używać wyzwisk wobec nich – i niestrudzonym nadzorcą, którego z powodu owej wyniosłości należało się bać jeszcze bardziej. No i proszę! Oto tamtego dnia stanął na ich czele, zniżając się nawet do tego, by temu i owemu rzucić czasem jakąś żartobliwą uwagę.
Takie przywództwo dodawało im ducha, więc prawdę powiedziawszy, jedyną szkodą, jaką zbuntowanej hołocie udało się wyrządzić w mieście, było podłożenie ognia pod stertę podkładów kolejowych, które, przesycone kreozotem, dobrze się paliły. Główny atak na stację rozrządową, na gmach OSN, a zwłaszcza na urząd celny, którego trezor, jak wszyscy świetnie wiedzieli, zawierał pokaźny skarb w postaci licznych sztab srebra, nie powiódł się zupełnie. Nawet prowadzony przez starego Giorgia hotelik stojący samotnie w pół drogi pomiędzy portem i miastem uniknął splądrowania i zniszczenia, chociaż nie za sprawą jakowegoś cudu, lecz dlatego że mając na widoku kasy pancerne, napastnicy początkowo go zlekceważyli, później zaś zwyczajnie zabrakło im czasu, żeby się przy nim zatrzymać – Nostromo i jego cargadores za mocno już wtedy na nich napierali.
Ktoś mógłby powiedzieć, że Nostromo bronił po prostu swojaków, bo kiedy tylko przybył do Costaguany, szybko dopuściła go do poufałości rodzina jego rodaka, właściciela hotelu. Stary Giorgio Viola, genueńczyk o potarganej, siwej, jak gdyby lwiej grzywie – często zwany po prostu Garibaldinem, tak jak mahometan nazywa się od imienia ich proroka – był, aby znów użyć słów kapitana Mitchella, tym właśnie jego „szanownym żonatym przyjacielem”, za którego radą Nostromo porzucił życie na morzu, by popróbować szczęścia w Costaguanie.
Pełen pogardy dla miejscowej ludności starzec, podobnie jak wielu zagorzałych republikanów, zlekceważył pierwsze zwiastuny niepokojów. Tamtego dnia jak zwykle kręcił się po swoim casa w rannych pantoflach, gniewnie i ze wzgardą narzekając pod nosem, że zamieszki nie mają charakteru politycznego, i wzruszał ramionami. Dlatego motłoch na ulicach w końcu go zaskoczył. Było już wtedy za późno, żeby ewakuować rodzinę, a poza tym dokąd właściwie miałby uciekać Giorgio na tej wielkiej równinie z zażywną signorą Teresą i dwiema małymi córkami? Zabarykadował wszystkie drzwi i okna i z posępną miną usiadł na środku ciemnej kafejki, kładąc na kolanach starą strzelbę. Jego żona zasiadła na sąsiednim krześle, pomrukując pobożne inwokacje do wszystkich świętych, których wymieniał kalendarz.
Stary republikanin nie wierzył w świętych, w modlitwy ani w to, co określał mianem „religii kapłanów”. Jego bóstwami były wolność i Garibaldi, tolerował jednak kobiece „przesądy”, zachowując w ich kwestiach wyniosłe milczenie.
Dwie córeczki Violi, czternastoletnia i o dwa lata młodsza, siedziały w kucki na wysypanej piaskiem podłodze po obu stronach signory Teresy, położywszy głowy na jej kolanach, wystraszone, choć każda na swój sposób – starsza ciemnowłosa Linda była oburzona i rozzłoszczona, a jasnowłosa Giselle zdezorientowana i zrezygnowana. Obejmująca swoje córki patrona puściła je na moment, żeby przeżegnać się i szybko załamać ręce. Jęknęła nieco głośniej.
– Och! Gian’ Battisto, dlaczegóż cię tutaj nie ma? Och! Dlaczego cię nie ma?
Nie przywoływała jednak tym imieniem żadnego świętego, lecz Nostroma, którego Gian’ Battista był patronem. Znieruchomiały na krześle obok małżonki Giorgio stracił cierpliwość, słysząc jej pełne wyrzutu i szaleńcze błagania.
– Uspokój się, babo. Jaki to ma sens? Nostromo musi spełnić swój obowiązek tam – wyszeptał w mroku, a Teresa odpowiedziała mu zdyszanym głosem:
– Eeech! Nie mam już cierpliwości do tego wszystkiego. Obowiązek! A co się stanie z kobietą, która była dla niego niczym rodzona matka? Zgięłam dziś przed nim kolano: nie wychodź, Gian’ Battisto, zostań w domu, Battistino, spójrz tylko na te dwie niewinne dziewczynki!
Pani Viola również była Włoszką, pochodziła ze Spezzi. Choć znacznie młodsza od męża, wkroczyła już w wiek średni. Miała ładną, lecz pożółkłą twarz, albowiem klimat Sulaco wybitnie jej nie służył. Głos małżonki Giorgia odznaczał się soczystym kontraltem. Kiedy z rękami splecionymi na wydatnym biuście karciła przysadziste grubonogie Chinki składające pościel, skubiące drób albo rozdrabniające kukurydzę w drewnianych moździerzach pośród glinianych zabudowań gospodarczych na tyłach domu, potrafiła wydobyć z piersi taką namiętną, wibrującą i grobową nutę, że uwiązany na łańcuchu pies podwórzowy natychmiast pierzchał do budy, głośno grzechocząc żelastwem. Natomiast Luis, Mulat o cynamonowym kolorze skóry ze sterczącymi wąsami i o grubych ciemnych wargach, przestawał zamiatać kafejkę miotłą z liści palmowych, po plecach przebiegał mu bowiem łagodny dreszcz, a jego zasnute mgłą omdlenia oczy długo jeszcze pozostawały zamknięte.
Wszyscy ci służący z Casa Viola uciekli jednak rankiem na pierwsze odgłosy rozruchów, woleli bowiem ukrywać się na równinie niż uwierzyć, że będą bezpieczni w domu – i trudno winić ich za tę decyzję, bo chociaż nie wiadomo, czy była to prawda czy nie, ludzie jednak powszechnie uważali, że Garibaldino ma trochę pieniędzy, które ukrył pod polepą w kuchni. Pies Giorgia – drażliwe kudłate bydlę – na przemian gwałtownie szczekał i skomlił żałośnie za domem, co chwila wybiegając z budy i wracając do niej w zależności od tego, czy powodowała nim złość czy raczej strach.
Wybuchy głośnych okrzyków podnosiły się i cichły wokół zabarykadowanego domu niczym dzikie podmuchy wiatru na równinie, a wrzawę zagłuszały nieregularne trzaski wystrzałów. Czasami na zewnątrz zdarzały się przerwy niewytłumaczalnej ciszy i wtedy nie było nic, co niosłoby mieszkańcom radośniejszy spokój niż jasne, wąskie smugi słońca, które wciskało się przez pęknięcia okiennic, przecinało salę ponad poprzesuwanymi krzesłami i stołami i padało wprost na przeciwległą ścianę. Stary Giorgio wybrał na kryjówkę właśnie to nagie pobielone pomieszczenie. Było tu zaledwie jedno okno, a pojedyncze drzwi otwierały się na osłoniętą po bokach żywopłotem z aloesów, łączącą port z miastem grubopiaszczystą ścieżkę, po której toczyły się niezgrabne skrzypiące wozy ciągnięte przez nieruchawe woły w jarzmach. Wołami kierowali jadący obok konno młodzi chłopcy.
W czasie jednej z takich cichych pauz Giorgio odciągnął kurek strzelby i na ten złowieszczy dźwięk z piersi siedzącej u jego boku zdrętwiałej Teresy wydarło się ciche jęknięcie. Nagła eksplozja buntowniczych okrzyków rozbrzmiewających bardzo blisko domu w jednej chwili zmieniła się w mrukliwy chaotyczny szmer. Ktoś przebiegł tuż pod domem, a kiedy mijał drzwi, na moment dał się słyszeć ciężki oddech. Pod ścianą rozległy się kroki i chrapliwe szepty. O okiennicę otarło się czyjeś ramię, wymazując jasne krechy słonecznego światła, które przebiegały przez całą szerokość sali. Ramiona signory Teresy, obejmujące klęczące córki, chwyciły je jeszcze mocniej w konwulsyjnym uścisku.
Odparta spod urzędu celnego hałastra rozpadła się na kilka grup uciekających równiną w stronę miasta. Na stłumiony huk nieregularnych i odległych salw odpowiadały bardzo dalekie, ledwo słyszalne krzyki. W przerwach pomiędzy nimi odzywały się pojedyncze słabe wystrzały, a niski długi biały dom, w którym zaciemniono wszystkie okna, zdawał się znajdować w samym centrum zamieszania rozlewającego się szerokim kręgiem wokół zamkniętej wewnątrz na cztery spusty ciszy. Ostrożne poruszenia i szepty grupki rozgromionych rebeliantów szukających tymczasowego schronienia za pierwszym lepszym murem sprawiły jednak, że pasiasta ciemność na sali, poprzetykana pajęczyną spokojnego słońca, rozpaliła się złowrogimi, ukradkowymi odgłosami, które w uszach rodziny Violów brzmiały tak, jak gdyby unoszące się ponad krzesłami niewidzialne duchy porozumiewały się cicho między sobą, czy nie podłożyć ognia pod casa tego starego cudzoziemca.
Trudno było wytrzymać to nerwowo. Stary Viola wstał z wolna ze strzelbą w dłoni, niepewnie, nie wiedział bowiem, jak zdoła powstrzymać intruzów. Ich głosy i rozmowy dało się już słyszeć także na tyłach domu. Signora Teresa nie posiadała się z przerażenia.
– Ach! Zdrajca! Zdrajca! – wymamrotała ledwo dosłyszalnie. – Lada chwila nas spalą, a ja przed nim uklękłam. Ale nie! On musi biegać jak pies przy nodze tych swoich Anglików.
Wyglądało na to, że jej zdaniem już sama obecność Nostroma uczyniłaby dom całkowicie bezpiecznym. Jak dotąd bowiem także signora Teresa pozostawała pod urokiem reputacji, jaką capataz de cargadores zyskał sobie na nadbrzeżu i budowie torów kolejowych wśród Anglików oraz pospólstwa Sulaco. Patrząc mu w oczy, nieodmiennie próbowała wyszydzić tę opinię, nawet wbrew swojemu małżonkowi, niekiedy dobrodusznie, częściej jednak z osobliwą goryczą. Kobiece sądy są przecież irracjonalne, jak ze spokojem zauważał w stosownych po temu sytuacjach Giorgio. A w sytuacji zaistniałej teraz, trzymając w gotowości broń przed sobą, pochylił się nad głową żony i ani na chwilę nie spuszczając oka z zabarykadowanych drzwi, tchnął jej do ucha, że Nostromo nie zdołałby im pomóc. Co zamknięci w domu dwaj mężczyźni mogliby zrobić przeciwko co najmniej dwudziestu napastnikom, którzy postanowili podłożyć ogień na dachu? Gian’ Battista – Giorgio był tego pewien – przez cały czas myśli o casa.
– On myśli o casa! On! – zadyszała szaleńczo signora Viola, uderzając się w piersi otwartymi dłońmi. – Znam go. Nostromo nie myśli o nikim poza sobą.
Słysząc niedalekie wystrzały z broni palnej, odrzuciła głowę w tył i zamknęła oczy. Stary Giorgio mocno zacisnął zęby pod siwym wąsem i jął wściekle przewracać oczami. Kilka kul uderzyło w szczyt ściany jednocześnie; było słychać, jak odpadają od niej płaty tynku. Ktoś przeraźliwie krzyknął: „Nadchodzą!”, a po chwili niespokojnej ciszy od frontu zabrzmiał tupot biegnących nóg.
Wówczas starego Giorgia opuściło napięcie, a na jego ustach doświadczonego wojownika o lwim obliczu pojawił się pogardliwy uśmieszek. Nie byli to ludzie walczący o sprawiedliwość, tylko zwyczajni rabusie. Nawet obrona własnego życia przed nimi stanowiłaby coś w rodzaju upokorzenia dla człowieka, który należał do „nieśmiertelnego tysiąca” Garibaldiego podczas zdobycia Sycylii. Giorgio Viola odczuwał niezmierzoną pogardę wobec tutejszych rozruchów wywołanych przez łotrów i leperos, nieznających znaczenia słowa „wolność”.
Odstawił starą strzelbę, odwrócił głowę i spojrzał na barwną litografię Garibaldiego wiszącą w czarnej ramce na białej ścianie – nitka silnego światła słonecznego przecinała ją prostopadle na pół. Przywykłe do jasnych brzasków oczy Giorgia dostrzegły jego mocno zarumienioną twarz, czerwień koszuli, zarys silnych ramion i czarną plamę bersalierskiego kapelusza, z którego zwieszały się kogucie pióra. Nieśmiertelny bohater! Oto jest wolność – daje nie tylko życie, lecz i nieśmiertelność!
Fanatyczne uwielbienie Giorgia dla tego człowieka nie stopniało ani odrobinę. W chwili ulgi, która nastąpiła po oczekiwaniu na być może największe niebezpieczeństwo, na jakie narażona była rodzina Violów w czasie tułaczki po świecie, Giorgio zwrócił się w pierwszej kolejności ku wizerunkowi swojego dawnego wodza, pierwszego i jedynego. Dopiero potem położył rękę na ramieniu żony.
Klęczące na podłodze dziewczynki nie poruszyły się. Signora Teresa otworzyła nieco oczy, jak gdyby Giorgio zbudził ją z bardzo głębokiego snu, choć nic jej się nie śniło. Zanim na swój roztropny sposób zdążył powiedzieć jej coś krzepiącego, jego żona, której boków trzymały się obie córki, zerwała się na nogi, wciągnęła powietrze do płuc i wydała z siebie ochrypły okrzyk.
W tym samym momencie rozległ się łomot gwałtownego uderzenia z zewnątrz w okiennicę. Usłyszeli nagle końskie parsknięcie i nerwowy stukot kopyt na wąskiej twardej ścieżce przed domem. Szpic czyjegoś buta uderzył znów w okiennicę. Z każdym kopnięciem brzęczała też ostroga, a potem podekscytowany głos zawołał: – Hola!Hola, jesteście tam?!
Nostromo przez cały ranek miał z daleka na oku Casa Viola, nawet w trakcie najbardziej zaciętych starć pod urzędem celnym. Jeżeli zobaczę bijący stamtąd dym, pomyślał, to znaczy, że już po nich. Gdy tylko tłuszcza została rozproszona, ruszył z niewielką grupką włoskich robotników w kierunku domu, najkrótszą zresztą przy tym drogą do miasta. Wyglądało na to, że zgraja, którą ścigał, zamierza stawić mu czoło pod domem Violów, ale po salwie, którą oddali jego ludzie zza aloesowego żywopłotu, szubrawcy rozbiegli się na wszystkie strony. Wówczas w przecince wyrąbanej na potrzeby linii kolejowej i prowadzącej do portu pojawił się Nostromo na swojej klaczy o srebrzystej grzywie. Krzyczał, posłał jeszcze za uciekinierami kulę z rewolweru, po czym podjechał galopem do okna kafejki, przyszło mu bowiem do głowy, że stary Giorgio schroniłby się zapewne w tej części swojego domostwa.
Violowie usłyszeli jego zdyszany z pośpiechu głos:
– Hola! Vecchio! O, vecchio! Nic wam się nie stało?
– No i widzisz… – mruknął starzec do małżonki.
Signora Teresa milczała. Nostromo roześmiał się.
– Jak słyszę, padrona żyje.
– Zrobiłeś wszystko, żebym umarła ze strachu – zawołała signora Teresa. Chciała powiedzieć coś jeszcze, głos jednak uwiązł jej w gardle.
Linda na chwilę podniosła wzrok na twarz matki, Giorgio zawołał jednak przepraszająco:
– Jest trochę zdenerwowana!
Nostromo odkrzyknął zza okna, znowu się śmiejąc:
– Ale mnie nie zdenerwuje ani nie wysadzi z siodła!
Signora Teresa odzyskała głos.
– Jest tak, jak powiedziałam. Nie masz serca… I sumienia, Gian’ Battisto…
Usłyszeli, jak Nostromo zawraca konia i odsuwa się od okiennicy. Członkowie jego oddziału gulgotali z podnieceniem po włosku i hiszpańsku, zachęcając się nawzajem do dalszego pościgu. Nostromo stanął na ich czele i krzyknął: – Avanti!
– Nie zabawił u nas długo. Nie znajdzie tu pochwał, jakimi karmią go obcy – stwierdziła tragicznym głosem signora Teresa. – Avanti! Tak! To wszystko, co go obchodzi. Żeby gdzieś być pierwszym… w taki czy inny sposób… Być pierwszym razem z tymi Anglikami. A oni będą chwalić się nim wszem i wobec. „Oto nasz Nostromo!” – zaśmiała się złowieszczo. – Co to w ogóle za imię! Cóż ono ma znaczyć? Nostromo? Tak, od nich przyjąłby nawet i to przezwisko, chociaż takie słowo w ogóle nie istnieje.
Giorgio tymczasem spokojnie otwierał drzwi. Powódź światła zalała signorę Teresę i dwie młode dziewczynki u jej boku, malowniczą kobietę w pozie matczynego uniesienia. Ściana za jej plecami była oślepiająco biała, a ostre kolory litografii Garibaldiego przyblakły w słońcu.
Stojący przy drzwiach starzec podniósł rękę, jak gdyby wszystkie szybkie i ulotne myśli odnosił do wiszącego na ścianie portretu swojego dawnego przywódcy. Nawet kiedy przygotowywał posiłki dla signori Inglesi – inżynierów (a słynął ze swoich zdolności kulinarnych, chociaż w kuchni było mało światła i musiał gotować po ciemku) – znajdował się, by tak powiedzieć, pod opieką tego wielkiego człowieka, który poprowadził go do chwalebnego boju pod murami Gaety, gdzie tyrania zginęłaby na zawsze, gdyby nie przeklęte piemonckie plemię królów i ministrów. Kiedy zdarzało się czasem, że w czasie przeprowadzania jakichś subtelnych zabiegów z udziałem tartej cebuli cała zawartość patelni stawała w ogniu, a starca widziano, jak wycofuje się przez kuchenne drzwi, przeklinając i gwałtownie kaszląc w gryzącej chmurze dymu, dało się słyszeć także nazwisko Cavoura – owego arcyintryganta, który zaprzedał się królom i tyranom – pośród innych pomstowań na chińskie służące, na gotowanie w ogóle i na ten nieokrzesany kraj, gdzie wskutek niesprzyjającego losu Viola musiał dziś mieszkać, gdyż umiłował wolność, którą ten zdrajca zdusił.
Wówczas z innych drzwi wychodziła signora Teresa, w czerni od stóp do głów, zażywna i niespokojna, pochylała piękną, czarnobrewą twarz, otwierała ramiona i wołała uroczystym głosem:
– Giorgio! Ty złośniku! Misericordia divina! W takim słońcu! No przecież on się rozchoruje…
Kury wielkimi krokami pierzchały spod jej nóg na wszystkie strony, a jeśli w Sulaco przebywali akurat inżynierowie kolejowi, to w sali bilardowej zajmującej tył domu pojawiała się zaraz jakaś angielska twarz albo i dwie, a Mulat Luis starał się, jak mógł, żeby nie pokazywać się w części frontowej, w kafejce. Indiańskie dziewczęta o włosach rozwianych niczym czarne grzywy, noszące jedynie koszule i krótkie spódniczki, patrzyły tępo przed siebie spod prosto przyciętych grzywek. Hałaśliwe skwierczenie tłuszczu cichło, jego opary wzbijały się w górę na słońcu, w sennym upale zawisała przenikliwa woń przypalonej cebuli, obejmująca cały dom, a wzrok gubił się na olbrzymiej trawiastej płaśni biegnącej na zachód, jak gdyby równina pomiędzy sierrą, górującą nad Sulaco, i sięgającym Esmeraldy wybrzeżem była wielka niczym pół świata.
Po mającej wywrzeć odpowiednie wrażenie przerwie signora Teresa upominała męża:
– Ech, Giorgio! Zostaw Cavoura w spokoju i lepiej zadbaj o siebie, skoro już siedzimy w tym kraju jak na wygnaniu z dwójką naszych córek, bo ty nie możesz żyć nigdzie, gdzie rządzi król.
Patrząc na niego, czasami pospiesznie dotykała ręką swego boku, czemu towarzyszyło krótkie skrzywienie pięknych ust oraz zmarszczenie czarnych prostych brwi, jak gdyby pociągające regularne rysy żony starego Violi na mgnienie oka zmącił gniewny ból albo gniewna myśl.
Był to jednak ból – ale Teresa tłumiła jego ukłucia. Dopadł ją po raz pierwszy kilka lat po wyjeździe z Włoch do Ameryki, kiedy skończywszy wędrówkę od miasta do miasta, gdzie próbowali czasem prowadzić jakiś sklepik, osiedli wreszcie w Sulaco. Raz założyli nawet przedsiębiorstwo rybackie – w Maldonado – bo Giorgio, podobnie jak wielki Garibaldi, był niegdyś marynarzem.
Czasami signora Teresa nie mogła już wytrzymać tych boleści. Udręka, jakiej jej przysparzały, stanowiła od lat część lokalnego krajobrazu, tak jak i blask zatoki pod lesistymi szczytami wybrzeża. Tu nawet światło słoneczne stawało się ciężkie i matowe – ciężkie od cierpienia – inaczej niż słońce z jej dziewczęcych lat, kiedy będący już w średnim wieku Giorgio zalecał się do niej uroczyście i namiętnie nad brzegiem zatoki Spezzia.
– Wracaj natychmiast do domu – przykazywała mężowi. – Można by pomyśleć, że nie masz nade mną litości. A w domu gościmy czterech signori Inglesi.
– Va bene, va bene – odmrukiwał Giorgio.
I posłusznie wracał, bo signori Inglesi zaraz zechcą spożyć popołudniowy posiłek. Kiedyś Viola należał do tej nieśmiertelnej i niezwyciężonej grupy wyzwolicieli, przed którymi najemnicy tyranii rozwiewali się niczym śmieci unoszone przez huragan, un uragano terribile. Ale to było, zanim się ożenił i został ojcem, i zanim tyrania znowu podniosła głowę w gronie zdrajców, którzy uwięzili Garibaldiego, jego bohatera.
W domu od frontu mieściło się troje drzwi i każdego popołudnia w którychś z nich można było zobaczyć, jak Garibaldino staje w progu z wiechą siwych włosów, splecionymi na piersi rękami i skrzyżowanymi nogami, wspierając swoją lwią głowę o framugę i wpatrując się w zalesione zbocza wzgórz pod ośnieżoną kopułą Higueroty. Fasada rzucała długi, czarny, prostokątny cień, który brał powoli w posiadanie miękką ścieżkę dla zaprzężonych w woły wozów. Przez wykarczowane w oleandrowych żywopłotach przecinki widać było portowe odgałęzienie ułożonych tymczasowo na poziomie równiny torów kolejowych, których błyszczące równoległe wstęgi wiły się na pasie spalonej, zwiędłej trawy w odległości sześćdziesięciu jardów od domu. Wieczorami złożone z pustych lor pociągi towarowe okrążały ciemnozielony gaj Sulaco, po czym nieznacznie falując, pośród strug białej pary ruszały przez równinę w kierunku Casa Viola w drodze na stację rozrządową w pobliżu portu. Włoscy maszyniści pozdrawiali Giorgia z pomostu parowozu, unosząc ręce, a wpatrzeni przed siebie czarnoskórzy brekowi siedzieli niefrasobliwie na brekach, pomimo że ronda ich szerokich kapeluszy aż trzepotały na wietrze. W odpowiedzi Giorgio nieznacznie, aczkolwiek gwałtownie, przechylał głowę na bok, nie rozplatając złożonych na piersi rąk.
Tamtego pamiętnego dnia, gdy doszło do rozruchów, nie trzymał jednak rąk skrzyżowanych na piersi. Jego dłoń obejmowała lufę strzelby wspartej kolbą o próg, a Giorgio ani razu nie podniósł wzroku na białą kopułę Higueroty, której chłodna nieskazitelność wydawała się zachowywać rezerwę wobec gorącej ziemi. Oczy starca z zaciekawieniem przyglądały się równinie. Tu i ówdzie opadały wysokie słupy pyłu. Na pozbawionym chociażby jednej plamki niebie wisiało jasne, oślepiające słońce. Niewielkie grupki uciekinierów gnały, gdzie oczy poniosą, na złamanie karku, inni próbowali stawiać opór. Uszu Giorgia w rozpalonym, nieruchomym powietrzu dobiegał falami grzechot bezładnych wystrzałów. Pojedyncze postaci rozpaczliwie uciekały piechotą, jeźdźcy zaś pędzili ku sobie w galopie, zataczali koła i rozjeżdżali się szybko w różne strony. Viola zobaczył, że jeden z nich pada i znika z pola widzenia razem z koniem, jak gdyby obaj w pełnym biegu runęli w przepaść. Ruch w tej dynamicznej scenie rozgrywającej się u stóp góry, będącej jak gdyby kolosalnym ucieleśnieniem milczenia, przywodził na myśl kolejne posunięcia w aż kipiącej od przemocy grze, wykonywane przez jakieś przemieszczające się pieszo i konno karzełki, z których gardziołek wydobywały się krzyki. Starzec nigdy wcześniej nie widział, by życie na tym skrawku równiny toczyło się tak burzliwie. Nie był w stanie objąć spojrzeniem wszystkich szczegółów naraz – osłonił oczy ręką, gdy nagle przestraszyło go nieodległe dudnienie mnóstwa kopyt.
Tabun koni wyłamał płot padoku należącego do Kompanii Kolejowej. Zwierzęta parły przed siebie niczym trąba powietrzna, pokonały pędem tory, parskały, wierzgały i kwiczały w zbitej, pstrokatej, miotającej się na wszystkie strony zgrai gniadych, kasztanowatych oraz siwych grzbietów, wybałuszały oczy, wyciągały szyje, rozdymały czerwone chrapy i machały długimi, rozwianymi ogonami. Kiedy wskoczyły na drogę, spod ich kopyt wzbił się gęsty pył i w odległości sześciu jardów od Giorgia przewaliła się już tylko brunatna chmura ledwo widocznych końskich karków i zadów, pod którą drżała ziemia.
Viola zakaszlał, odwrócił się od kurzawy i lekko pokręcił głową.
– Trzeba będzie trochę się natrudzić, żeby wyłapać te konie przed wieczorem – zamruczał.
W prostokącie światła, które wpadało przez drzwi, klęcząca na wprost krzesła signora Teresa pochyliła głowę ciężką od splecionej masy przetykanych siwizną hebanowych włosów i ukryła twarz w dłoniach. Czarny koronkowy szal, zazwyczaj osłaniający jej fryzurę, osunął się na podłogę. Dziewczynki wstały, trzymając się za ręce. Nosiły krótkie spódniczki i rozpuszczone, rozwichrzone włosy. Młodsza zasłoniła oczy ręką, jak gdyby bała się stawić czoło światłu, natomiast Linda położyła dłoń na ramieniu siostry i wpatrywała się bez strachu w jasność. Viola spojrzał na córki.
Słońce wydobywało głębokie bruzdy na jego twarzy, na której malował się wyraz animuszu, lecz która pozostawała nieruchoma niczym rzeźba. Nie można było odgadnąć, o czym Giorgio myśli. Jego mroczne spojrzenie osłaniał cień siwych krzaczastych brwi.
– No tak! Nie chcecie się pomodlić razem z matką?
Linda wydęła czerwone, może nawet zbyt czerwone usta – miała jednak zachwycające oczy, brązowe ze złocistą iskierką w tęczówkach, znamionujące inteligencję i stanowczość, a przy tym tak jasne, że wydawały się lać blask na jej szczupłą, bezkrwistą twarz. W ciemnych kosmykach włosów starszej córki Violów igrały miedzianobrązowe ogniki, a długie i czarne niby węgiel rzęsy nadawały jej cerze jeszcze większą bladość.
– Mama ofiaruje dużo świec do kościoła. Zawsze tak robi, kiedy Nostromo wyjeżdża dokądś walczyć. Dostanę kilka, żeby je zanieść do kaplicy Najświętszej Marii Panny w katedrze.
Powiedziała to szybko z wielką pewnością siebie i ożywionym, przenikliwym głosem. Po chwili nieznacznie potrząsając siostrę za ramię, dodała:
– Giselle też każemy zanieść jedną!
– Dlaczego mamy jej „kazać”? – zapytał ponuro Giorgio. – Sama nie zechce tego zrobić?
– Boi się – odpowiedziała Linda, parskając krótkim śmiechem. – Jak ona gdzieś idzie z nami, to wszyscy patrzą na jej jasne włosy i krzyczą za nią: „Patrzajcie się, to rubia! Patrzajcie, to rubiacita!”. Wołają tak na ulicach. I Giselle się boi.
– A ty? Ty się nie boisz, co? – wycedził ojciec.
Linda odrzuciła włosy do tyłu.
– Za mną nikt nie woła.
Stary Giorgio w zadumie przyglądał się córkom. Linda była starsza od Giselle o dwa lata. Został ojcem późno, wiele lat po śmierci syna. Gdyby chłopak żył, byłby teraz mniej więcej w wieku Gian’ Battisty, którego Anglicy nazywali Nostromem. Jeżeli chodzi o córki, to ze względu na swój surowy charakter, coraz bardziej podeszły wiek i życie wspomnieniami, Viola właściwie ich nie zauważał. Kochał je, owszem, dziewczynki jednak należą raczej do matki, Garibaldino zaś większość swych uczuć złożył na ołtarzu wolności i w jej służbie.
Był jeszcze bardzo młody, kiedy uciekł ze statku handlowego płynącego do La Platy i w Montevideo zaciągnął się do marynarki wojennej dowodzonej przez Garibaldiego. Później, już w szeregach włoskiego legionu Republiki, walczącej z coraz ciaśniej otaczającą ją tyranią generała Juana de Rosasa, uczestniczył na ogromnych równinach nad brzegami wielkich rzek w najbardziej zażartych walkach, jakie być może kiedykolwiek widział świat. Żył między ludźmi, którzy gardłowali za wolnością, cierpieli, a nawet w rozpaczliwym uniesieniu umierali za nią z oczami zwróconymi w stronę uciemiężonych Włoch. Fanatyzm Giorgia karmił się scenami rzezi, przykładami wzniosłego poświęcenia, zgiełkiem walki zbrojnej i impulsywnym językiem odezw. Nigdy nie rozstał się z przywódcą, którego sam sobie wybrał, z ognistym apostołem niepodległości, i stał u jego boku w Ameryce i we Włoszech aż do owego feralnego dnia pod Aspromonte, kiedy królowie, cesarze i ministrowie wykazali się perfidią na oczach całego świata, raniąc i biorąc bohatera Giorgia do niewoli. Ta katastrofa zaszczepiła w starcu ponurą niewiarę w to, że zdoła kiedyś pojąć wyroki boskiej sprawiedliwości.
Nie zaprzeczał jednak jej istnieniu. Powtarzał, że wymaga cierpliwości. Wierzył w Boga, chociaż nie lubił księży i za żadne skarby świata nie wchodził do kościoła. Czyż odezw przeciw tyranom nie kierowano do narodów właśnie w imię Boga i wolności? „Bóg jest dla mężczyzn, a religia dla kobiet”, mruczał czasami pod nosem. Pewnego dnia, jeszcze na Sycylii, pewien Anglik, który znalazł się w Palermo po opuszczeniu miasta przez wojska królewskie, podarował Violi Biblię w języku włoskim – była to edycja British and Foreign Bible Society, oprawna w ciemną skórę. W okresach niepomyślnych politycznie, w chwilach milczenia, gdy rewolucjoniści nie ogłaszali żadnych proklamacji, Giorgio zarabiał na życie, imając się zajęć dorywczych – pracował jako marynarz, sztauer na nadbrzeżach Genui, a raz nawet jako zwykły robotnik w gospodarstwie rolnym na okalających Spezzię wzgórzach – i w wolnych chwilach czytywał opasłą księgę. Zabierał ją też ze sobą na pola bitew. Obecnie była to jego jedyna lektura, a ponieważ nie chciał z niej rezygnować (książka miała bardzo drobny druk) zgodził się przyjąć prezent w postaci srebrnych okularów od señory Emilii Gould, żony pewnego Anglika, który zarządzał kopalnią srebra leżącą w górach o trzy mile za miastem. Señora Emilia była jedyną obywatelką Wielkiej Brytanii w Sulaco.
Viola żywił ogromny szacunek dla Anglików, a to jego uczucie, zrodzone na polach bitewnych Urugwaju, liczyło już co najmniej czterdzieści lat. Za wolność w Ameryce Południowej przelewało krew kilku przedstawicieli narodowości angielskiej. Pierwszy Anglik, którego starzec poznał, nazywał się, jeżeli nie myliła go pamięć, Samuel – dowodził kompanią Murzynów w oddziałach Garibaldiego w czasie słynnego oblężenia Montevideo i zginął bohatersko razem ze swoimi żołnierzami, usiłując sforsować bród na Boyanie. On, Giorgio, doszedł wówczas do stopnia chorążego – alfereza – i przygotowywał posiłki dla generała. Później, już we Włoszech, należał w randze porucznika do sztabu i nadal pełnił funkcję generalskiego kucharza. Gotował dla niego w Lombardii przez całą kampanię, a w czasie marszu na Rzym chwytał w Kampanii bydło na lasso, w stylu amerykańskim. Został ranny w walkach w obronie Republiki Rzymskiej i był jednym z czterech uciekinierów, którzy wraz z Garibaldim przetransportowali nieprzytomną żonę generała z lasu na farmę, gdzie wyzionęła ducha, wyczerpana trudami straszliwego odwrotu. Giorgio przetrwał ten okropny czas i dalej wspomagał generała w Palermo, gdy neapolitańskie pociski wystrzeliwane z zamku obracały miasto w perzynę. Gotował też dla swojego dowódcy na polach Volturno po całym dniu walki, a w pierwszym szeregu armii wolności wszędzie widział Anglików. Szanował ten naród, Anglicy uwielbiali bowiem Garibaldiego. Podobno nawet ich hrabiowie i księżniczki całowali w Londynie dłonie generała. Potrafił w to uwierzyć, bo niby dlaczego nie – Anglicy są szlachetni, a jego generał był świętym. Wystarczyło raz spojrzeć na jego twarz, by nabrać przekonania, że jest w nim boska moc wiary i ogromne współczucie dla wszystkich biednych, cierpiących i uciskanych na całym świecie.
Duch bezinteresowności i zwykłe oddanie wielkiej humanitarnej idei pobudzającej myśli i gorącą atmosferę tamtych rewolucyjnych czasów wycisnęły swoje piętno na Giorgiu w formie surowej abominacji dla jakichkolwiek korzyści osobistych. Ten człowiek, którego najniższe klasy społeczne w Sulaco podejrzewały o to, że ma gdzieś w kuchni schowany skarb, przez całe życie wyłącznie gardził pieniędzmi. Przywódcy z lat jego młodości żyli i zmarli w ubóstwie, a sam Viola z przyzwyczajenia nie dbał o jutro. Po części dlatego, że prowadził życie pełne emocji, przygód i szaleńczych wojen, lecz była to przede wszystkim kwestia zasad. Nie przypominała jednak beztroski kondotiera, a raczej osobliwy purytanizm indywidualnej, osobistej postawy, tak jak purytanizm religijny zrodzony z pryncypialnego fanatyzmu.
I właśnie owo pryncypialne oddanie sprawie położyło się cieniem na starości Giorgia. A to dlatego, że walka o wolność wydawała się przegrana. Na świecie, który Bóg przeznaczył dla zwykłych ludzi, licznym królom i cesarzom ciągle świetnie się wiodło. Giorgia smuciła własna prostolinijność. Chociaż zawsze gotowy nieść pomoc rodakom i wielce szanowany przez włoskich emigrantów wszędzie, gdzie tylko mieszkał (jak mówił, na wygnaniu), nie potrafił ukryć sam przed sobą, że krzywdy zdeptanych narodów nic ich nie obchodzą. Skwapliwie wysłuchiwali jego opowieści o wojnie, zdawali się jednak zapytywać w duchu, co w końcu na tym wszystkim starzec zyskał dla siebie – bo oni nie umieli dostrzec nic. „Niczego nie chcieliśmy, cierpieliśmy w imię miłości do całego rodzaju ludzkiego!”, wołał czasami z wściekłością stary Viola, a jego potężny głos, gorejące oczy, rozkołysana siwa grzywa i ogorzała żylasta dłoń wzniesiona ku niebu, jak gdyby pragnął przywołać je na świadka, robiły mimo wszystko wrażenie na słuchaczach. Kiedy urywał raptownie, kręcąc głową i machając ręką, jakby chciał powiedzieć „Ale co ja będę z wami gadał…”, zaczynali trącać się łokciami. Była w nim jakaś energia emocjonalna i wielka prywatna wiara – coś, co nazywali terribilitá. „Stary lew”, tak o nim mówili. Wystarczył błahy incydent albo jedno przypadkowe słowo, by Giorgio zaczynał zagadywać włoskich rybaków z Maldonado na plaży lub innych swoich krajanów, klientów sklepiku, który otworzył później w Valparaiso. Czasem niespodziewanie perorował również wieczorami w kafejce w Casa Viola (którego druga sala przeznaczona była dla angielskich inżynierów) przed wybraną publicznością złożoną z maszynistów i brygadzistów z warsztatów kolejowych.
Brodata kolejarska arystokracja o ogorzałych szczupłych twarzach, połyskliwych czarnych kędziorach, błyszczących oczach, szerokich barach, a czasami z maleńkimi złotymi kolczykami w uszach, słuchała starca, odwracając się od kart albo domina. Tu i ówdzie jasnowłosy Bask przyglądał się tymczasem swoim kartom i czekał bez słowa sprzeciwu. W tej sali nie znalazłoby się intruzów będących rodowitymi Costaguańczykami – Casa Viola była bastionem Włochów. Nawet policjanci z nocnego patrolu pozwalali swym koniom przechodzić spokojnie obok i tylko nisko pochylali się w siodle, by zerknąć przez okno na głowy w chmurze dymu, a monotonny pomruk deklamacyjnej opowieści Giorgia wydawał się rozwiewać potem za nimi na równinie. Do oberży od czasu do czasu zaglądał jedynie zastępca szefa policji, nieduży dżentelmen o brązowej skórze i szerokiej twarzy, w którego żyłach płynęło bardzo dużo indiańskiej krwi. Podwładnego zostawiał na zewnątrz z wierzchowcami, po czym z pewnym siebie, chytrym uśmieszkiem bez słowa podchodził do długiego, wspartego na kozłach stołu. Wskazywał butelkę na półce, a wówczas Giorgio gwałtownym ruchem wciskał fajkę do ust i obsługiwał gościa osobiście. Nie było słychać nic, tylko ciche pobrzękiwanie ostróg. Opróżniwszy szklaneczkę, policjant obrzucał salę leniwym, lecz badawczym spojrzeniem, wychodził i z wolna odjeżdżał, kołując w stronę miasta.
Miejscowe władze ograniczały się więc do takich działań, strzegąc prawa i porządku pośród rzeszy umięśnionych cudzoziemców, którzy kopali tu ziemię, wysadzali skały w powietrze oraz prowadzili parowozy, realizując „postępową i patriotyczną misję”. Excellentissimo señor don Vincente Ribiera, dyktator Costaguany, użył dokładnie tego określenia, przedstawiając miejscową Centralną Kolej Państwową półtora roku wcześniej w wielkim przemówieniu wygłoszonym w dniu, gdy wbito pierwszy szpadel pod jej budowę.
Ribiera przyjechał wtedy do Sulaco specjalnie w tym celu. O pierwszej po południu, po uroczystościach na lądzie, kompania OSN wydała obiad, convité, na pokładzie „Junony”. Kapitan Mitchell osobiście sterował udekorowaną flagami od dziobu po rufę barką, która, płynąc na holu za parową szalupą z „Junony”, przewiozła Jego Excellentissimo z mola na statek. Zaproszono wszystkie ważniejsze osobistości Sulaco – jednego czy dwóch zagranicznych kupców, wszystkich przedstawicieli starych rodów hiszpańskich jeszcze wówczas mieszkających w mieście, wielkich właścicieli posiadłości na równinie, poważnych, dobrze wychowanych, prostych ludzi i czystej krwi caballeros o drobnych dłoniach i stopach, konserwatywnych, gościnnych i uprzejmych. Ich bastionem była Prowincja Zachodnia – to ich partia, Blanco, święciła wtedy triumfy i to ich prezydent-dyktator, najważniejszy blanco spośród wszystkich blancos zasiadał życzliwie uśmiechnięty pomiędzy przedstawicielami dwóch zaprzyjaźnionych zagranicznych mocarstw. Ci przyjechali razem z nim ze Sta Marta, by swoją obecnością uświetnić przedsięwzięcie, w które zaangażował się kapitał z ich krajów.
Jedyną damą w tym towarzystwie była pani Gould, żona don Carlosa, administratora kopalni srebra San Tomé. Panie z Sulaco nie były dość nowoczesne, aby brać udział w życiu publicznym na taką skalę. Stawiły się w znacznej liczbie na wielkim balu w intendencii poprzedniego wieczoru, lecz na przypadającą następnego dnia uroczystość przybyła już wyłącznie pani Gould, jasna plama w grupie czarnych surdutów za plecami prezydenta-dyktatora na szkarłatnej, pokrytej suknem scenie, wzniesionej pod cienistym drzewem nad brzegiem zatoki, gdzie odbyła się ceremonia wbicia pierwszej łopaty w ziemię. Następnie pani Gould popłynęła pełną znakomitych osobistości barką; siedziała pod roztrzepotanymi kolorowymi flagami na honorowym miejscu u boku kapitana Mitchella, który własnoręcznie trzymał ster, a jej jasna suknia była jedynym naprawdę wesołym akcentem w ponurym zgromadzeniu zajmującym długi przepyszny salon na pokładzie „Junony”.
Ponad ramieniem pani Gould kołysała się – piękna i blada w srebrzystej mgiełce siwych włosów oraz wytrymowanej bródki – głowa prezesa zarządu spółki kolejowej (przyjechał tu aż z Londynu), grzecznego, uśmiechniętego i utrudzonego. Podróż z angielskiej stolicy do Sta Marta najpierw statkami pocztowymi, a potem specjalnym wagonem miejscowej kolei nadbrzeżnej, wtedy jeszcze jedynej w Costaguanie, okazała się znośna, zupełnie znośna – właściwie nawet przyjemna. Jednakże przeprawa przez góry do Sulaco była już kompletnie innym przeżyciem, pan prezes jechał bowiem starym diligencia po nieprzebytych drogach, wiszących nad przerażającymi urwiskami.
– Przewróciliśmy się dwukrotnie jednego dnia i to na skraju bardzo głębokich przepaści – zwierzał się półgłosem pani Gould. – Dotarliśmy w końcu na miejsce, nie wiem jednak, co byśmy zrobili, gdyby nie państwa gościnność. Sulaco leży naprawdę na strasznym odludziu! I wy tu macie jeszcze port! Zdumiewające!
– Ach, ależ my jesteśmy niezwykle dumni z naszego miasta. Kiedyś miało historyczne znaczenie. Dawno temu było nawet siedzibą najwyższego sądu kościelnego obsługującego dwa wicekrólestwa – poinformowała gościa z ożywieniem pani Gould.
– To imponujące. Nie chciałem okazywać wam lekceważenia. Ale pani jest chyba lokalną patriotką.
– To cudowne miejsce chociażby ze względu na swoje położenie. Zapewne nie wie pan, że zamieszkuję w Sulaco od wielu lat.