Nowela szachowa - Stefan Zweig - ebook + audiobook

Nowela szachowa audiobook

Stefan Zweig

4,3

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Doktor B., austriacki prawnik, po aneksji Austrii przez Hitlera jest prześladowany przez Gestapo i uwięziony na długie miesiące w samotnej celi.

Przed załamaniem psychicznym ratuje go gra w szachy, której uczy się z przypadkowo zdobytego podręcznika (a właściwie zbioru partii). Gra sam ze sobą początkowo na zaimprowizowanej szachownicy ulepionymi z chleba bierkami, a potem „na ślepo” w pamięci. Szachy przynoszą mu ratunek, ale wywołują objawy rozdwojenia jaźni. Doktor zostaje uznany za chorego psychicznie, jest zwolniony z więzienia Gestapo i udaje się do Ameryki.

Na pokładzie statku spotyka się płynącym na tournée do Argentyny arcymistrzem szachowym Mirko Czentoviciem. Przypadkowe zaaranżowane spotkanie szachowe między dr. B. i arcymistrzem przekształca się w dramatyczny pojedynek, którego przebieg oraz zaskakujący finał odsłaniają zawiłości umysłowe i psychiczne obu postaci.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 3 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,3 (72 oceny)
41
16
11
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zuraw1922

Nie oderwiesz się od lektury

Stefan Zweig, jak zwykle, popełnił wybitne opowiadanie psychologiczne!
00
Bleid

Nie oderwiesz się od lektury

Historia mimo, że bardzo krótka to niezwykle interesująca i wciągająca
00
Beadek

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa fabuła, szkoda, że dotyczy tak mrocznego czasu
00

Popularność




 

 

 

Na wielkim parowcu pasażerskim, który miał odejść o północy z Nowego Jorku do Buenos Aires, pa­nowały, jak zwykle w ostatniej godzinie, ruch i krzątanina. Goście z lądu odprowadzali tłumnie przyjaciół, chłopcy w czapkach na bakier, roznosząc telegramy, wykrzykiwali po salonach i palarniach na­zwiska, taszczono kufry i kwiaty, na schodkach uwi­jały się z ciekawością dzieci, podczas gdy na pokładzie grała niewzruszenie orkiestra. Stałem na spacerowym pokładzie nieco w cieniu tego zgiełku, rozmawiając ze znajomym, gdy obok nas dwa lub trzy razy rozbły­sły ostre światła: widocznie tuż przed odjazdem re­porterzy przeprowadzali jeszcze szybko wywiad i fo­tografowali jakąś znakomitość. Mój przyjaciel spojrzał w tę stronę i uśmiechnął się:

– Ma pan tu na pokładzie rzadkiego ptaszka: Czentovicia.

Przyjąłem tę wiadomość widać z niezbyt mądrą mi­ną, gdyż po chwili wyjaśnił:

– Mirko Czentović, mistrz świata w szachach. Objechał z turniejami całą Amerykę od wschodu na zachód i oto wyrusza po nowe triumfy do Argen­tyny.

Teraz istotnie przypomniałem sobie tego młodego mistrza świata, a nawet pewne szczegóły jego zawro­tnej kariery; mój przyjaciel, uważniejszy czytelnik gazet niż ja mógł uzupełnić je całym szeregiem aneg­dot. Mniej więcej rok temu Czentović za jednym za­machem stanął u boku najwytrawniejszych mistrzów szachowej sztuki, jak Aljechin, Capablanca, Tartakower, Lasker, Bogoliubow. Od wystąpienia siedmiolet­niego „cudownego dziecka”, Rzeszowskiego, w tur­nieju szachowym w roku 1922 w Nowym Jorku, ni­gdy jeszcze wtargnięcie osoby zupełnie nieznanej do tego sławnego cechu nie wywołało tak powszech­nej sensacji. Albowiem intelektualne właściwości Czentovicia nie zdawały się bynajmniej zapowiadać tak olśniewającej kariery. Wkrótce wydała się tajemnica, że w prywatnym życiu ten mistrz sza­chów w żadnym języku nie umiał napisać jednego zdania bez błędu ortograficznego, a jak zażartował jeden z jego podenerwowanych kolegów – „jego ignorancja była równie uniwersalna we wszystkich dziedzinach”. Czentović był synem biednego jak mysz kościelna południowosłowiańskiego szypra na Duna­ju, którego malutką barkę przewrócił pewnej nocy jakiś parowiec ze zbożem; po śmierci ojca dwunasto­letniego wówczas chłopca wziął do siebie z litości proboszcz owej zapadłej wioski; poczciwy pater rze­telnie starał się domową pomocą nadrobić to, czego tępy dzieciak o leniwym języku i szerokim czole nie mógł nauczyć się w wiejskiej szkółce.

Wszelkie wysiłki pozostawały jednak daremne. Mirko gapił się na wyjaśniane mu po sto razy znaki pisarskie i nadal nic nie rozumiał; jego ociężały mózg nie mógł zapamiętać nawet najprostszych kwestii. Kiedy rachował, to jeszcze w czternastym roku życia musiał pomagać sobie palcami, a prze­czytanie książki lub gazety nawet dla dorastającego chłopca stanowiło szczególny wysiłek. Mimo to nie można było nazwać Mirka chłopcem niechętnym lub krnąbrnym. Robił posłusznie wszystko, co mu kaza­no, nosił wodę, rąbał drzewo, pracował w polu, sprzą­tał kuchnię i wypełniał solidnie, choć z irytują­cą powolnością, wszelkie obowiązki. Lecz co poczciwego patra najbardziej u tego dziwacz­nego chłopca gniewało, to jego absolutna obo­jętność. Nie robił nic bez specjalnego polecenia, nigdy o nic nie zapytał, nie bawił się z innymi chłopakami i nigdy sam nie poszukał sobie zajęcia, jeśli mu go wyraźnie nie wskazano; gdy Mirko kończył swoje czyn­ności gospodarskie, siadał bezmyślnie w pokoju – z tym pustym spojrzeniem, jakie mają owce na pas­twisku, nie biorąc najmniejszego udziału w zdarze­niach otaczającego go świata. Gdy wieczorami pater, pykając długą chłopską fajkę, grał z wachmistrzem żandarmerii swoje trzy partie szachów, jasnowłosy Mirko sterczał koło nich w milczeniu i na pozór sen­nie i obojętnie gapił się na kratkowaną deskę.

Pewnego zimowego wieczora, gdy obaj partnerzy byli zatopieni w swojej codziennej partyjce, na wiej­skim gościńcu rozległy się dzwoneczki sań i zbliżały się coraz szybciej. Do pokoju wszedł chłop w obsy­panej śniegiem czapce: jego stara matka leży ko­nająca i niech się ksiądz proboszcz pośpieszy, aby zdążyć jeszcze udzielić ostatniego namaszczenia. Ka­płan wyszedł niezwłocznie za nim. Wachmistrz żan­darmerii, który nie dopił swojej szklanki piwa, zapa­lił na pożegnanie świeżą fajkę i właśnie zamierzał włożyć ciężkie buty z cholewami, gdy zwrócił jego uwagę wzrok Mirka, wbity uporczywie w szachowni­cę z rozpoczętą partią.

– Może chcesz dokończyć? – zażartował żan­darm, święcie przekonany, że ospały chłopak nie potrafi należycie przestawić ani jednej figury. Mirko spojrzał na niego płochliwie, potem skinął głową i usiadł na miejscu proboszcza. Po czternastu ruchach żandarm przegrał, a ponadto musiał przyznać, że po­rażka nie wynikła bynajmniej z jakiegoś niedbałego przeoczenia. Nie inaczej wypadła druga partia.

– Oślica Balaama! – wykrzyknął zdumiony pater, wróciwszy do domu, po czym mniej biegłemu w Bi­blii żandarmowi wyjaśnił, że już przed dwoma ty­siącami lat zdarzył się podobny cud i nieme stwo­rzenie przemówiło nagle językiem mądrości. Mimo późnej pory ksiądz nie mógł się powstrzymać, by nie wyzwać swojego domowego półanalfabety na szachowy pojedynek. Mirko i jego pokonał bez trudu. Grał upar­cie, powoli, niewzruszenie, ani razu nie podnosząc znad szachownicy pochylonego szerokiego czoła. Ale grał z niezaprzeczalną pewnością; w następnych dniach ani księdzu, ani żandarmowi nie udało się wygrać z nim ani jednej partii. Proboszcz, który lepiej niż ktokolwiek mógł ocenić niedorozwój swojego wycho­wanka w innych dziedzinach, zainteresował się te­raz poważnie, jak dalece taki jednostronny i osobliwy talent da opór jakiemuś surowszemu egzaminowi. U fryzjera wiejskiego kazał ostrzyc nastroszoną słomianoblond czuprynę Mirka, aby się jako tako pre­zentował, i zawiózł go saniami do sąsiedniego mia­steczka, gdzie w kawiarence na rynku mieli swój kąt namiętni szachiści, którym on sam – jak się już przekonał – nie mógł sprostać. Wśród stałych bywal­ców wywołało niemałe zdumienie, gdy proboszcz wepchnął do kawiarni rumianego piętnastoletniego wyrostka w baranim kożuchu, noszonym włosem do środka, i ciężkich wysokich butach; zdziwiony chło­pak stał w kącie ze spuszczonymi nieśmiało oczami, dopóki nie zawołano go do stolika z szachami. W pier­wszej partii Mirko został pokonany, gdyż u poczciwe­go proboszcza nigdy nie widział tak zwanego sycy­lijskiego otwarcia. W drugiej partii już z najlepszym graczem wyszedł na remis. Od trzeciej i czwartej bił wszystkich, jednego po drugim.

W małym południowosłowiańskim miasteczku za­częły się teraz dziać niezwykle podniecające rzeczy; pierwsze wystąpienie tego chłopskiego czempiona od razu stało się sensacją dla zebranych osobistości. Po­stanowiono jednogłośnie, że „cudowny chłopaczek” musi koniecznie zostać w mieście do następnego dnia, aby można było zwołać innych członków klu­bu szachistów, a przede wszystkim zawiadomić fa­natyka szachów – starego hrabiego Simczicia z zam­ku. Proboszcz, który z całkiem nową dumą spoglądał na swojego wychowanka, lecz mimo radości odkryw­cy nie chciał zaniedbać obowiązku niedzielnej mszy, oświadczył gotowość pozostawienia Mirka w mieś­cie celem dalszych prób. Młodego Czentovicia umiesz­czono na koszt klubu w hotelu, gdzie tego wieczora pierwszy raz w życiu ujrzał angielski klozet.

Następnego niedzielnego popołudnia pokój szachi­stów był przepełniony. Mirko, siedząc nieruchomo cztery godziny nad szachownicą, nie mówiąc słowa i nie podnosząc nawet wzroku, zwyciężał jednego gracza po drugim; wreszcie zaproponowano mu symultankę. Trwało dobrą chwilę, nim wytłumaczono młodemu ignorantowi, że w symultance ma walczyć sam przeciwko rozmaitym graczom. Lecz gdy tylko Mirko zrozumiał ten rodzaj gry, zorientował się szyb­ko w zadaniu i w swoich ciężkich, skrzypiących bu­tach chodził powoli od stolika do stolika i w końcu z ośmiu partii wygrał siedem.

Zaczęły się teraz wielkie narady. Jakkolwiek formalnie nowy czempion nie przynależał do miasta, to jednak duma narodowa rozgorzała żywym płomieniem. Może przecież to małe miasteczko, któ­rego dotąd nie dostrzegano niemal na mapie, pier­wszy raz dostąpi wreszcie zaszczytu wysłania w świat jakiegoś sławnego człowieka. Pewien agent nazwi­skiem Keller, który zazwyczaj pośredniczył tylko w dostarczaniu szansonistek i śpiewaczek dla garni­zonowego kabaretu, oświadczył, że jeśli zapewni mu się roczną dotację, gotów jest zabrać młodzieńca do Wiednia i wykształcić na fachowca szachowego kun­sztu u znanego sobie doskonałego, a przy tym skromnego mistrza. Hrabia Simczić, który w ciągu sześćdzie­sięciu lat codziennej gry w szachy nie spotkał się jeszcze z tak osobliwym przeciwnikiem, natychmiast przeznaczył na ten cel potrzebną sumę. Od tego dnia za­częła się zdumiewająca kariera tego wiejskiego chło­pca.

Po upływie półrocza Mirko opanował wszystkie arkana techniki szachowej, co prawda z pewnym dość dziwacznym ograniczeniem, które w kołach fa­chowców stało się później przedmiotem licznych obserwacji i kpin. Albowiem Czentović nigdy nie do­szedł do tego, by choć jedną partię mógł zagrać z pa­mięci lub, jak się to mówi fachowo: na ślepo. Brakło mu całkowicie daru ustawiania szachownicy w nie­ograniczonej przestrzeni wyobraźni. Zawsze musiał mieć przed sobą konkretną czarno-białą kratę z sześć­dziesięcioma czterema polami i trzydziestoma dwoma figura­mi; nawet później, za czasów swojej światowej sławy, nosił stale przy sobie składane kieszonkowe szachy, aby, chcąc zrekonstruować jakąś mistrzowską partię lub rozwiązać jakiś problem, móc przedstawić to so­bie optycznie. Defekt ten – jako taki dosyć nieznacz­ny – zdradzał jednakże brak siły wyobraźni i w cia­snym kręgu szachistów wywoływał równie żywe dy­skusje, zupełnie jakby na przykład wśród muzyków wy­bitny wirtuoz czy dyrygent okazał się niezdolny do grania czy dyrygowania bez otwartej partytury. Ale ta dziwna cecha nie opóźniała bynajmniej zdumie­wających postępów Mirka. Mając siedemnaście lat, uzyskał już tuzin nagród, mając osiemnaście – zdobył mistrzostwo Węgier, a wreszcie mając dwadzieścia – mi­strzostwo świata. Najzuchwalsi czempioni, z których każdy z osobna przewyższał go nieskończenie zdol­nościami intelektualnymi, fantazją i śmiałością, ule­gali jego upartej i zimnej logice, tak jak Napoleon uległ ociężałemu Kutuzowowi, a Hannibal Fabiuszowi Kunktatorowi, który – jak powiada Liwiusz – był w dzieciństwie równie flegmatyczny i głupkowa­ty. Tak się więc stało, że do świetnej galerii mistrzów szachowych, jednoczących w swoich szeregach rozma­ite typy intelektualnych uzdolnień – filozofów, ma­tematyków, ludzi posiadających niezwykły dar kalku­lacji oraz wyobraźni i często twórczych – wtargnął po raz pierwszy ktoś bardzo daleki od świata ducha: ociężały, nieumiejący się wysłowić wiejski chłopak, z któ­rego nawet najsprytniejszemu dziennikarzowi nie udało się nigdy wydobyć żadnego przydatnego w pu­blicystyce słowa. Czentović nie dostarczał ga­zetom owych gładkich frazesów, lecz ich miejsce za­jęły wkrótce liczne anegdoty o jego osobie. Albo­wiem z chwilą, gdy opuszczał szachownicę, gdzie był niezrównanym mistrzem, stawał się nieuchronnie fi­gurą groteskową i prawie śmieszną; mimo uroczystego czarnego ubrania, pompatycznego krawata z nieco zbyt wpadającą w oko perłą i wymanikiurowanych troskliwie palców, w manierach i sposobie bycia pozostał tym samym ograniczonym chłopkiem, który zamiatał na wsi izbę proboszcza. Niezręcznie i wręcz bezwstydnie grubiańsko (ku uciesze i złości swoich kolegów po fachu), z małostkową i często ordynarną chciwością starał się wycisnąć ze swojego talentu i sławy tyle pieniędzy, ile się tylko dało. Jeździł od miasta do miasta, mieszkając zawsze w najtańszych hotelach, grywał w najnędzniejszych stowarzyszeniach, o ile godzono się na jego honorarium, pozwalał umieszczać swoją podobiznę na reklamach mydła, a nawet nie zważając na kpiny konkurentów, którzy dobrze wiedzieli, że nie potrafi bezbłędnie napisać trzech zdań, sprzedał swoje nazwisko dla Filozofii szachów, którą w rzeczywistości napisał dla obrotnego wydawcy jakiś galicyjski studencik. Jak wszystkim upartym naturom, brakło mu choćby odrobiny poczucia humoru; od czasu zwycięstwa w światowym turnieju uważał się za najważniejszego człowieka na świecie, a świadomość, że wszystkich tych świetnych mówców i pisarzy pobił na ich własnym terenie, a przede wszystkim namacalny fakt, że więcej od nich zarabiał, przeobraziły jego poprzednią nieśmiałość w zimną i prostacko okazywaną dumę.