O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame - ebook + audiobook

O czym szumią wierzby ebook

Kenneth Grahame

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„O czym szumią wierzby” to pełna uroku i niepowtarzalnego klimatu opowieść o przygodach grupy zwierząt: Kreta, Szczura, Borsuka, Ropucha i Wydry. Sielankowy obraz życia poza miastem urzeka opisami sutych pikników, niespiesznych pogawędek i życia w zgodzie z rytmem przyrody. Zabawna i wzruszająca historia o prawdziwej przyjaźni, odwadze i marzeniach.

To książka, która od pokoleń towarzyszy dorastającym czytelnikom. Grahame w cudowny sposób inspiruje do poznawania natury i cieszenia się w życiu drobnymi rzeczami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 246

Oceny
3,9 (7 ocen)
2
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nad brzegiem rzeki

Kret pracował zawzięcie przez cały ranek, robił wiosenne porządki w swoim mieszkaniu. Najpierw zamiatał, potem odkurzał, a później tak długo się wspinał na drabinę, na schodki i krzesła z kubłem farby i pędzlem, aż mu kurz zasypał oczy i gardło, a czarne futerko pełne było białych plam od wapna; plecy go bolały, ramiona opadały ze zmęczenia. Tymczasem tam w górze i w ziemi otaczającej Kreta panował wiosenny ruch. Boski duch niepokoju i tęsknoty przenikał nawet do jego ciemnego, niskiego domku. Nic też dziwnego, że rzucił nagle pędzel i wykrzyknął:

– Nudziarstwo! A niech tam! Pal licho wiosenne porządki! – Po czym wybiegł z domu, zapominając nawet wziąć palto.

Tam w górze coś wzywało go natarczywie, zaczął więc torować sobie drogę ku stromemu, ciasnemu tunelowi – w krecich posiadłościach taki tunel zastępuje żwirowany podjazd prowadzący do domów zwierząt, które zamieszkują bliżej powietrza i słońca – kopał więc i skrobał, i drapał, a potem znów drapał i skrobał, i kopał. Pracował pilnie małymi łapkami i mruczał do siebie: „W górę! Wzwyż!” – aż nareszcie hop! i ryjek wydostał się na słoneczko, a Kret zaczął się turlać po ciepłej trawie rozległej łąki.

– Ładnie tu – rzekł do siebie. – Lepsze to od bielenia ścian!

Słońce ogrzewało silnie futerko, łagodny powiew pieścił rozpalone czoło, a po piwnicznym odosobnieniu, w którym Kret tak długo przebywał, śpiew szczęśliwych ptaków brzmiał dla niego prawie jak krzyk. Zerwał się na równe cztery łapki, ogarnęła go radość życia i rozkosz wiosny bez obowiązku robienia wiosennych porządków, podreptał więc aż do płotu po drugiej stronie łąki.

– Stój! – krzyknął stary królik, który strzegł dziury w płocie. – Sześć pensów za przejście, to droga prywatna!

Zniecierpliwiony Kret ignorując jego polecenie, w jednej chwili powalił pogardliwie królika na ziemię i pobiegł dalej wzdłuż płotu. Po drodze dogadywał królikom, które wychylały się śpiesznie z nor, bo chciały zobaczyć co to za awantura.

– Zjem was w cebulowym sosie! – przekomarzał się Kret i zniknął, nim króliki wymyśliły, co mają mu odpowiedzieć.

Zaczęły wtedy wszystkie naraz gderać na siebie nawzajem:

– Jakiś ty głupi! Dlaczego mu nie powiedziałeś?

– Dobre sobie. A dlaczego ty nie powiedziałeś?

– Trzeba mu było przypomnieć...

I tak dalej, ot, jak zawsze. Zresztą było już oczywiście za późno, jest to zwykła kolej rzeczy.

Świat wokół Kreta był tak piękny, że aż wydawał się nieprawdziwy. Kret wałęsał się to tu, to tam, po łąkach, wzdłuż żywopłotów, po zagajnikach. Wszędzie widział ptaki budujące gniazdka, kwiaty w pączkach, rozwijające się liście – radość, postęp i pracę. A sumienie wcale mu nie dokuczało, nie szeptało: „A kto pobieli ściany?”. Bardzo mu było przyjemnie, że on jeden próżnuje wśród tylu pracowitych obywateli. Bo przecież najlepszą stroną czasu wolnego nie jest to, że się odpoczywa, ale że się widzi, jak inni pracują.

Radość Kreta doszła do szczytu, kiedy w swojej bezcelowej wędrówce stanął nagle na brzegu rzeki. Nigdy w życiu rzeki nie widział. Cóż to za śliskie, wijące się, opasłe zwierzę, które pędzi i bulgoce, chwyta z chichotem różne przedmioty, porzuca je, śmiejąc się, napada po drodze na nowych towarzyszy zabaw, a  ci ledwo zdołają się wymknąć, to znów ich goni i chwyta. Same iskry, błyski i promienie; wszystko migoce i drga; szmery, wiry, szepty, bańki mydlane! Kret był wniebowzięty, zachwycony. Biegł brzegiem rzeki, jak małe dziecko drepce obok człowieka, który oczarował je ciekawą bajką. Gdy zmęczył się, usiadł na brzegu, a rzeka wciąż z nim gwarzyła. W bulgotaniu wody szemrał pochód najpiękniejszych bajek świata. Przesyła je serce ziemi dalekiemu, nienasyconemu morzu.

Kret siedział w trawie i patrzył na przeciwległe wybrzeże. Wtem zauważył ciemną norę tuż nad poziomem wody. Jakie to rozkoszne i zaciszne miejsce dla zwierzęcia o skromnych wymaganiach, które pragnęłoby zamieszkać w maleńkiej nadbrzeżnej willi, z dala od kurzu i hałasu; tutaj powódź by mu nie groziła. Kret patrzył, snując marzenia. Raptem w samym środku nory mrugnęło coś małego i jasnego, zniknęło i znów mrugnęło jak maleńka gwiazdka. Ale przecież nie mogła to być gwiazdka w tak dziwnym miejscu, a na robaczka świętojańskiego było za małe i za jasno błyszczało. Gdy się w to bacznie wpatrywał, gwiazdka mrugnęła porozumiewawczo i okazało się, że było to oko. A stopniowo zarysował się koło niego mały pyszczek niby ramka wokół obrazu.

Brązowy, wąsaty pyszczek, poważny i okrągły, z tym samym błyskiem w oku, który zwrócił uwagę Kreta. Malutkie zgrabne uszka i gęste, jedwabiste włosy. Był to Szczur Wodny!

Obydwa zwierzątka stały i przyglądały się sobie nieufnie.

– Jak się masz, Krecie! – powiedział Szczur Wodny.

– Jak się masz, Szczurze! – powiedział Kret.

– Chciałbyś może przeprawić się na tę stronę? – spytał po chwili Szczur Wodny.

– Łatwo to powiedzieć – rzekł Kret nieco gniewnie, bo nie znał rzeki i zwyczajów nadbrzeżnego życia.

Szczur nic nie odrzekł, pochylił się tylko, odwiązał jakiś sznur, pociągnął, a potem wskoczył lekko do łódeczki, której Kret nie zauważył. Łódka była pomalowana z wierzchu na zielono, a w środku na biało i mogła pomieścić dwa zwierzątka. Od razu zyskała serce Kreta, choć jeszcze nie rozumiał dobrze, jaki z niej pożytek.

Szczur szybko i zgrabnie przeprawił się na drugą stronę, a gdy Kret schodził w dół lękliwie, wyciągnął do niego przednią łapkę.

– Oprzyj się! – zawołał. – Dalej, śmiało!

I Kret ku swojemu zdumieniu i radości zasiadł przy sterze prawdziwej łódki.

– Nadzwyczajny dziś dzień dla mnie! – rzekł, kiedy Szczur odepchnął czółno i zabrał się do wioseł. – Czy wiesz, że ja przez całe życie ani razu nie płynąłem łódką?

– Co ty mówisz?! – wykrzyknął Szczur z rozdziawionym pyszczkiem. – Ani razu nie... nigdy?... Ja... W takim razie co innego robiłeś?

– Czy to aż taka przyjemność? – spytał nieśmiało Kret. Ale był gotów od razu w to uwierzyć, kiedy rozparł się wygodnie, spojrzał na poduszki, wiosła, dulki, całe urządzenie i poczuł pod sobą lekkie kołysanie czółna.

– Przyjemność? Nie ma nic rozkoszniejszego – stwierdził uroczyście Szczur Wodny, pochylając się naprzód, aby nabrać rozmachu. – Wierz mi, młody przyjacielu, nie ma nic, naprawdę nic, co dałoby się porównać ze zwyczajną włóczęgą łodzią. Po prostu płynąć – ciągnął dalej rozmarzony – płynąć... łodzią... płynąć...

– Uważaj, Szczurku! – zawołał nagle Kret.

Ale było już za późno. Łódź całą siłą uderzyła o brzeg. Marzyciel, wesoły wioślarz, leżał na plecach łapkami do góry na dnie czółna.

– Płynąć łodzią... lub choćby w niej siedzieć – ciągnął dalej spokojnie z miłym uśmiechem. – Płynąć łodzią albo obok niej, wszystko jedno. Doprawdy, nic nas wtedy nie obchodzi i to właśnie jest cały urok! Czy wyruszysz w drogę, czy nie wyruszysz, czy dotrzesz do miejsca przeznaczenia, czy całkiem gdzie indziej, czy może nigdzie w ogóle nie dopłyniesz, wciąż jesteś zajęty, chociaż nie robisz nic określonego. A kiedy skończysz swoją pracę, znajdzie się inne zajęcie. Możesz się do niego zabrać, jeśli chcesz, ale lepiej nic nie robić. Wiesz co? Jeżeli naprawdę nie masz dziś innego projektu, może byśmy popłynęli w dół rzeki na cały długi dzień?

Kret zamachał radośnie łapkami, westchnął z zadowoleniem pełną piersią i rozparł się jeszcze wygodniej na miękkich poduszkach.

– Cóż to za nadzwyczajny dzień dla mnie! – wykrzyknął. – Płyńmy jak najszybciej!

– Proszę o trochę cierpliwości – rzekł Szczur.

Przywiązał linkę od łódki do żelaznego kółka na przystani, pogramolił się do swojej nory i po krótkiej chwili ukazał się, zgięty pod ciężarem dużego, wiklinowego kosza z zapasami.

– Wsuń to pod nogi – zwrócił się do Kreta, podając mu kosz. Potem odwiązał linkę i wziął się do wioseł.

– A co tam jest w środku? – spytał Kret, który skręcał się z ciekawości.

– Jest kurczę na zimno – wyliczał zwięźle Szczur – ozór na zimno, szynka na zimno, pieczeń na zimno, marynowane korniszony, paszteciki, kanapki z rzeżuchą, pasztet, piwo, lemoniada i woda sodowa.

– Dość już, dość! – wołał zachwycony Kret. – Za wiele tego wszystkiego!

– Naprawdę tak uważasz? – zapytał Szczur z powagą. – Zabieram zwykle tę samą ilość zapasów na krótkie wycieczki, a inne zwierzęta twierdzą, że skąpe ze mnie zwierzę i że za cienko wszystko kroję.

Kret nie słuchał. Był pochłonięty nowym życiem, w które wkraczał, upojony blaskiem, ruchem fal, zapachami, szmerami, światłem słońca. Zanurzył łapkę w wodzie i śnił na jawie.

Szczur Wodny, dobry kolega, wiosłował pilnie i nie przeszkadzał towarzyszowi.

– Bardzo mi się podoba twój ubiór – zauważył po jakimś pół godziny. – Jak tylko będę miał pieniądze, też sobie kupię czarną, aksamitną bonżurkę.

– Przepraszam cię – rzekł Kret, opanowując się z wysiłkiem. – Pewnie myślisz, że jestem bardzo źle wychowany. Ale to wszystko jest dla mnie zupełną nowością. Więc... to... jest... rzeka?

– To jest nasza rzeka, jedyna na świecie! – sprostował Szczur.

– I ty naprawdę mieszkasz na jej wybrzeżu? Jakie to musi być rozkoszne życie!

– Na jej wybrzeżu i w niej, i na niej – sprostował znowu Szczur. – Jest mi bratem i siostrą, i ciotką, i towarzyszem, i pokarmem, i napojem, i – oczywiście – kąpielą. To mój cały świat, innego nie chcę. Nie warto mieć tego, co nie pochodzi z rzeki i nie warto wiedzieć tego, o czym ona nie wie. Miły Boże, czego to razem nie przeżywaliśmy! Zimą czy latem, wiosną czy jesienią, rzeka jest zawsze ciekawa i przyjemna. W lutym, podczas powodzi, napój, którego nie używam, pieni się w piwnicach i suterenach. Brązowa woda dochodzi do okna mojej najpiękniejszej sypialni, a gdy wody znów spłyną, pokazują się mielizny pachnące plackiem z rodzynkami, a kanały zarastają wodorostami i trzciną. Wtedy mogę suchą łapką przemierzać prawie całe koryto rzeki. Wyszukuję świeżego pożywienia i przedmiotów, które niedbali ludzie wyrzucają z łodzi.

– Czy nie jest ci czasem trochę nudno? – odważył się spytać Kret. – Tylko ty i rzeka... nie masz nikogo, do kogo mógłbyś się słowem odezwać.

– Nikogo do kogo mógłbym... No, nie biorę ci tego za złe – odparł cierpliwie Szczur. – Dopiero co tu przybyłeś i oczywiście o niczym nie masz pojęcia. Wybrzeże jest teraz tak zaludnione, że wiele osób się stąd wyprowadza. To już nie to, co dawniej. Wydry, zimorodki, nury, kurki wodne, to wszystko włóczy się całymi dniami, i zawsze prosi, żeby coś dla nich zrobić, jakby każdy z nas nie miał własnej pracy, którą musi się zająć.

– A co jest tam? – spytał Kret i machnął łapką w stronę zadrzewionej dali, która tworzyła jakby ciemną ramę, obejmującą nadbrzeżne łąki na jednym z brzegów rzeki.

– Tamto? Ach, to po prostu puszcza – odparł krótko Szczur. – My, mieszkańcy brzegu, rzadko tam zachodzimy.

– A czy tam... czy tamtejsi mieszkańcy nie są przyjemni? – spytał Kret, lekko zaniepokojony.

– N-n-no – zaczął Szczur – poczekaj, niech się zastanowię. Wiewiórki są miłe. A także i króliki – niektóre – bo to dość mieszane towarzystwo. Jest też i Borsuk. Mieszka w samym środku puszczy, za żadne skarby świata nie zamieszkałby gdzie indziej. Kochany, stary Borsuk. Jego nikt nie zaczepi. Napastnik miałby wyrzuty! – dodał znacząco.

– A kto by go mógł zaczepić? – zapytał Kret.

– No... oczywiście w puszczy mieszkają rozmaite zwierzęta – wyjaśniał Szczur z wahaniem. – Łasice... i lisy... i tak dalej. Pod pewnym względem są to porządne stworzenia... Ja z nimi żyję w przyjaźni... kiedy się spotykamy... Ale czasem zaczynają zaczepiać, przyznaję, a wtedy... cóż, nie można im zaufać, to fakt.

Kret dobrze wiedział, że wszelkie przejmowanie się przyszłymi kłopotami, a nawet wspominanie o nich, sprzeciwia się etykiecie obowiązującej wśród zwierząt, więc nie podtrzymywał tematu.

– A co się znajduje za puszczą? – spytał. – Tam, gdzie jest niebiesko i mglisto i widać wzgórza, które może wcale nie są wzgórzami, a także coś podobnego do miejskich dymów, ale może to po prostu obłoki?

– Za puszczą leży szeroki świat – odparł Szczur. – A to jest coś, co nie obchodzi ani ciebie, ani mnie. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę, i ty także tam nie będziesz, jeżeli masz trochę rozsądku. Proszę cię, nie wspominaj mi o tym. A oto i łacha. Nareszcie! Zjemy sobie tu drugie śniadanie.

Skręcili w bok od głównego koryta rzeki i wpłynęli na coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak małe jezioro. Zielona murawa schodziła aż na brzeg łachy; brązowe korzenie, podobne do wężów, błyszczały na dnie cichej wody, a powyżej szumiało srebrzyste ramię rzeki. Spieniony wodospad śluzy wraz z pracowitym, ociekającym wodą młyńskim kołem, które podpierało szary, gadatliwy młyn, wypełniały powietrze kojącym szmerem dźwięków, głuchym i przytłumionym. Na tle tego szumu odzywały się od czasu do czasu wyraźnie wesołe głosiki. A wszystko razem było takie piękne, że Kret podniósł w górę obie przednie łapki i westchnął z zachwytu:

– Ach! Aach! Aaach!

Szczur doprowadził łódkę do brzegu, umocował ją, pomógł niezręcznemu jeszcze Kretowi wydostać się na ląd i wydobył kosz ze śniadaniem.

Kret poprosił, jak o łaskę, aby mu pozwolić rozpakować zapasy. Szczur zgodził się na to z radością, a sam wyciągnął się jak długi na trawie i wypoczywał, podczas gdy jego podniecony przyjaciel otrzepywał i rozpościerał obrus, wyjmował kolejno tajemnicze paczki i układał porządnie ich zawartość, wykrzykując z każdym nowym okryciem „Aach! Aach!”.

Gdy wszystko już było gotowe, Szczur zawołał:

– A teraz, mój druhu, do roboty!

Kret usłuchał z wielką przyjemnością, rozpoczął bowiem wiosenne porządki wczesnym rankiem – podobnie jak inni – i nic nie pił ani nie przekąsił, bo nie chciał przerywać pracy. Poza tym wiele przeżył od tamtej pory i zdawało mu się, że do wiosennych porządków zabrał się przed wiekami.

– Czemu się tak przyglądasz? – spytał Szczur, gdy już zaspokoili pierwszy głód i Kret zdołał oderwać oczy od obrusa.

– Patrzę – odrzekł Kret – na smugę bąbelków, która sunie po powierzchni wody. Zastanawiam się, co to?

– Bąbelki? Oho! – wykrzyknął Szczur i pisnął radośnie, zachęcająco.

Szeroka, lśniąca mordka ukazała się przy samym brzegu i Wydra wygramoliła się na ląd, otrząsając wodę z futra.

– A, łakomczuchy! – wykrzyknęła, kierując się w stronę zapasów. – Czemu nie zaprosiłeś i mnie, Szczurku?

– Zaimprowizowaliśmy tę wycieczkę zupełnie nagle – tłumaczył się Szczur. – Ale, ale, oto mój przyjaciel, pan Kret.

– Bardzo mi przyjemnie – powiedziała Wydra i od tej chwili zaczęła się przyjaźń obydwu zwierząt.

– Dziś panuje wszędzie szalony ruch – ciągnęła Wydra. – Cały świat wyległ na rzekę. Przypłynęłam tutaj, żeby mieć choć chwilę spokoju i natknęłam się na was, chłopcy. To jest... przepraszam... nie to chciałam powiedzieć... rozumiecie przecież.

Zwierzęta usłyszały za sobą szelest; sporo zeszłorocznych liści trzymało się jeszcze na żywopłocie, zza którego ukazał się pręgowany łebek i szerokie bary.

– Chodźże, zacny Borsuku! – wykrzyknął Szczur.

Borsuk postąpił parę kroków:

– Hm, takie liczne towarzystwo – mruknął, zawrócił i znikł.

– To do niego podobne – rzekł strapiony Szczur. – On po prostu nie znosi towarzystwa. Już go dziś nie zobaczymy. Powiedz nam, Wydro, kto dziś wyległ na rzekę?

– Przede wszystkim pan Ropuch – odparła Wydra. – Ma nowiutki kajak, nowe ubranie, wszystko nowe.

Szczur spojrzał na Wydrę i oboje się roześmiali.

– Dawniej nie istniało dla niego nic ponad żeglowanie – rzekł Szczur – potem mu się to znudziło i wziął się do wiosłowania, w zeszłym roku zamieszkał w domku na wodzie. Musieliśmy mu wszyscy składać wizyty i udawać, że jesteśmy tym domkiem zachwyceni. Miał tam spędzić resztę życia. Wszystko, do czego się zabiera, szybko go nudzi i wciąż szuka czegoś nowego.

– A to taki zacny chłop – zauważyła Wydra po namyśle – tylko nie umie utrzymać równowagi, szczególnie na łódce.

Z miejsca, gdzie się rozłożyli, widać było ponad wyspą oddzielającą łachę od rzeki kawałek głównego koryta. W tej właśnie chwili przemknął tamtędy kajak. Wioślarz – grubas niskiego wzrostu – pracował w pocie czoła. Uderzał wiosłami o wodę, rozpryskując ją na wszystkie strony, kajak kołysał się gwałtownie. Szczur wstał szybko i zaczął pohukiwać, ale Ropuch – bo to był on – potrząsnął przecząco głową i wiosłował dalej zawzięcie.

– Tylko patrzeć, jak wyleci z kajaka, jeśli się tak dalej będzie kołysał – powiedział Szczur, siadając.

– Oczywiście, że wyleci – zachichotała Wydra. – Czy ja wam kiedyś opowiadałam wspaniałą historię o Ropuchu i dozorcy śluzy? To było tak: Ropuch...

Chrabąszcz-włóczęga leciał niepewnie w górę rzeki jak nieprzytomny. Młodziki chrabąszczego rodu są po prostu pijane, gdy wylecą na świat. Woda zawirowała, rozległ się plusk i chrabąszcz znikł.

Zniknęła także i Wydra.

Kret spojrzał w dół. Głos Wydry brzmiał mu jeszcze w uszach, lecz nie było jej na murawie, gdzie dopiero co leżała. Jak okiem sięgnąć, ani śladu Wydry.

Po chwili na powierzchni wody znów ukazała się smuga bąbelków.

Szczur nucił jakąś melodię, a Kret przypomniał sobie, że etykieta obowiązująca wśród zwierząt zabrania wypowiadać uwagi o nagłym znikaniu przyjaciół, wszystko jedno w jakiej chwili i z jakiego powodu, nawet gdy się to dzieje bez powodu.

– Ha! – rzekł Szczur – pora już ruszać. Ciekaw jestem, kto z nas powinien zabrać się do pakowania kosza? – Szczur najwidoczniej nie palił się do tej roboty.

– O, proszę cię, pozwól, że ja to zrobię! – wykrzyknął Kret.

I Szczur, oczywiście, chętnie się zgodził.

Pakowanie nie było tak miłym zajęciem jak rozpakowywanie. Ale tak zwykle bywa. Kret jednak postanowił bawić się wszystkim i dokończył pakowania, nie tracąc cierpliwości, chociaż po naładowaniu kosza i ściągnięciu go ciasno rzemykiem dojrzał talerz wyglądający z trawy, a kiedy po raz kolejny zamknął kosz, Szczur pokazał mu widelec w miejscu tak widocznym, że każdy powinien go zauważyć, a potem okazało się jeszcze, że Kret, nic o tym nie wiedząc, siedział na słoiku z musztardą.

Popołudniowe słońce skłaniało się ku zachodowi, gdy Szczur, wiosłując z wolna, kierował łódkę w stronę domu. Był rozmarzony, deklamował po cichu poezje i niewiele zwracał uwagi na Kreta. Kret był najedzony, dumny i zadowolony z siebie, i zupełnie już oswojony z łodzią – przynajmniej tak mu się zdawało – przy tym niecierpliwił się trochę.

– Szczurku – rzekł po chwili – teraz ja chciałbym powiosłować.

Szczur potrząsnął głową z uśmiechem.

– Jeszcze nie, mój młody przyjacielu – odparł. – Poczekaj, aż weźmiesz kilka lekcji. To nie takie łatwe, jak ci się zdaje.

Kret uspokoił się na parę minut. Ale coraz bardziej zazdrościł Szczurowi, który wiosłował silnie i z wielką swobodą. Pycha podszeptywała mu, że potrafi zupełnie tak samo wiosłować. Zerwał się więc raptownie, chwycił za wiosła, a Szczur, który patrzył na wodę, mrucząc w dalszym ciągu wiersze, dał się zaskoczyć i po raz drugi przewrócił się na wznak łapkami do góry. Zwycięski Kret zajął wolne miejsce i pełen ufności wziął się do wioseł.

– Dajże spokój, głupi ośle! – krzyczał Szczur, leżąc na dnie czółna. – Nie potrafisz, wywrócisz nas!

Kret gwałtownie zarzucił w tył wiosła i chciał je z rozmachem zanurzyć w wodzie, ale mu się to zupełnie nie udało. Nie dotknął powierzchni wody, łapki znalazły się powyżej łebka i Kret upadł na leżącego już Szczura. Przerażony, uczepił się burty i w chwilę potem – plusk! – czółno się wywróciło i Kret już nurzał się w wodzie.

O mój Boże! Jaka ta woda zimna i ach! Jaka strasznie mokra! Śpiewała mu w uszach, gdy leciał w dół, w dół, w dół! Jasne i rozkoszne wydało mu się słońce, kiedy wynurzył się na powierzchnię, kaszląc i prychając, a gdy poczuł, że znowu idzie na dno, ogarnęła go czarna rozpacz. Ale wtedy ktoś chwycił go silną łapą za kark. Był to Szczur, który najwidoczniej się śmiał – Kret czuł, że Szczur się śmieje – śmiech spływał z jego ramienia, wzdłuż łapki, na jego – to jest Kreta – kark.

Szczur złapał wiosło i wsunął je pod ramię Kreta, potem zrobił to samo z drugiej strony i płynąc za nim, przyholował do brzegu bezradne zwierzątko, wyciągnął je z wody i usadowił na piasku nędzne, zwiotczałe, przemokłe maleństwo.

A gdy trochę rozmasował Kreta i wycisnął wodę z jego futerka, powiedział:

– Teraz, mój druhu, biegaj tam i z powrotem po ścieżce, ile tylko masz sił, aż wyschniesz i się rozgrzejesz, a ja tymczasem puszczę się na poszukiwanie koszyka od śniadania.

Więc nieszczęsny Kret, mokry z wierzchu, a w środku zawstydzony, biegał aż prawie do zupełnego wyschnięcia, podczas gdy Szczur zanurzył się w wodę, złapał łódź, odwrócił ją i przymocował do brzegu, a potem stopniowo wyławiał i odnosił na ląd swój zatopiony majątek, wreszcie dał z powodzeniem nura po koszyk śniadaniowy i przyciągnął go ku brzegowi.

Gdy wszystko było znowu gotowe do drogi, Kret, zgnębiony i osłabiony, zasiadł na swoim miejscu przy sterze, a kiedy wyruszyli, odezwał się cichym, przerywanym ze wzruszenia głosem.

– Szczurku, szlachetny przyjacielu! Żałuję bardzo mego niewdzięcznego i głupiego postępowania. Serce zamiera we mnie na myśl, że z mojej winy mógł zginąć ten piękny kosz śniadaniowy. Zachowałem się zupełnie jak osioł, wiem o tym. Przebacz mi ten jeden jedyny raz i pozwól, żebyśmy nadal pozostali przyjaciółmi.

– Dobrze już, dobrze, Bóg z tobą! – odparł wesoło Szczur. – Cóż znaczy trochę wilgoci dla Szczura Wodnego! Przebywam więcej w wodzie niż poza nią. Zapomnij o tym, i wiesz co? Zdaje mi się, że dobrze zrobisz, jeśli na jakiś czas pozostaniesz u mnie. Mieszkam bardzo skromnie, nie będziesz miał wielkich wygód – nie to, co w dworze Ropucha – o nie! Ale jeszcze u niego nie byłeś. A ostatecznie i u mnie będzie ci dość wygodnie. Nauczę cię wiosłować i pływać. Niedługo będziesz z wodą za pan brat jak każdy z nas.

Kret był tak wzruszony łagodnymi słowami Szczura, że nie mógł wydobyć głosu, aby mu podziękować. Otarł łapką parę łez, ale zacny Szczur patrzył w inną stronę. Po chwili Kret odzyskał animusz i zdobył się nawet na ciętą odpowiedź dwóm kurkom wodnym, które wyśmiewały się z jego ubrudzonego futerka.

Gdy dopłynęli do domu, Szczur rozpalił w salonie jasny ogień, usadowił na fotelu przed kominkiem Kreta, przebranego w szlafrok pantofle, i opowiadał mu aż do kolacji różne historie o rzece. Były to opowieści niezmiernie interesujące dla zwierzątka żyjącego pod ziemią. Historie o tamach, o nagłych powodziach i skaczących szczupakach, o parowcach, co wyrzucają butelki (butelki na pewno są wyrzucane z parowców, bo któż by je wyrzucał, jak nie parowce?), o czaplach, które nie rozmawiają z byle kim, o przygodach podczas wędrówek wzdłuż rowów, o nocnych połowach w towarzystwie Wydry i dalekich wycieczkach z Borsukiem. Kolacja minęła nadzwyczaj wesoło, lecz zaraz po kolacji gościnny gospodarz musiał odprowadzić strasznie już sennego Kreta do swojej najlepszej sypialni. Wkrótce Kret radośnie i spokojnie złożył głowę na poduszce, wiedział bowiem, że jego nowa przyjaciółka rzeka chlupocze pod oknem sypialni.

Taki był pierwszy dzień wyzwolonego Kreta. Nastąpił potem szereg dni bardzo do niego podobnych, coraz to dłuższych i coraz bardziej zajmujących, w miarę jak dojrzewało lato. Kret nauczył się pływać i wiosłować, wtajemniczył się w radosne życie płynącej wody, a przykładając ucho do łodyg trzcin wodnych, chwytał nawet czasem coś niecoś z tego, co wiatr szepcze im nieustannie.

Na gościńcu

– Mój kochany Szczurku – odezwał się raptem Kret pewnego pięknego poranka w środku lata. – Czy mógłbyś wyświadczyć mi pewną przysługę?

Szczur siedział nad rzeką i nucił piosenkę. Dopiero co sam ją skomponował, więc był bardzo przejęty i nie zwracał uwagi na Kreta ani na nic innego. Od świtu pływał po rzece w towarzystwie swoich przyjaciółek – kaczek. A kiedy kaczki – jak zwykle – stawały nagle na głowie, Szczur dawał nurka i łaskotał je po szyjach (powiedziałbym, że łaskotał je w podbródek, gdyby go kaczki miały), zmuszając je tym sposobem do szybkiego wypływania na powierzchnię. Kaczki były rozwścieczone, krztusiły się i wygrażały Szczurowi każdym piórkiem z osobna, bo przecież nie można wypowiadać wszystkiego, co się czuje, gdy się ma łebek schowany pod wodą. Ubłagały go wreszcie, aby poszedł zająć się swoimi interesami i pozostawił je własnym sprawom. Szczur oddalił się więc, usiadł na słońcu nad rzeką i skomponował piosenkę, którą zatytułował:

 

BALLADA O KACZKACH

 

Hen, daleko w cichej wodzie, 

Kędy szumią trzciny, 

Tam kaczuszki się pluskają 

I ogonki zadzierają. 

Ogon kaczki, ogon smoka, 

Żółte nóżki zamiast wioseł, 

Żółte dzióbki wciąż nurkują, 

Pilnie wodę przeszukują! 

Lepka zieleń wodnej rzęsy, 

Gdzie zimują raki – 

To dla kaczek jest spiżarnia, 

Tam wszystkie przysmaki! 

Każdy jakąś ma przyjemność 

Którą się zajmuje. 

Kaczek rozkosz: ogon w górę, 

Łebek niech nurkuje! 

Ponad nimi modre niebo, 

Wietrzyk wieje, wzywa. 

Ale kaczki wciąż nurkują, 

Pożywienia wyszukują. 

– Nie bardzo mi się ta piosenka podoba – zauważył Kret nieśmiało.

Nie był poetą i niewiele go obchodziło, co sobie ktoś o nim pomyśli, a przy tym był szczery z natury.

– Kaczki też się nią nie zachwyciły – odrzekł Szczur pogodnie. – Powiedziały: „Dlaczego nikomu nie pozwalają robić tego, co chce, kiedy chce i jak chce? Od razu ktoś inny siada na brzegu, przygląda się, wypowiada swoje uwagi, pisze wiersze o tym, co zauważył i tak dalej. To przecież nie ma sensu!”. Takie jest zdanie kaczek.

– Tak, tak, to nie ma sensu – potakiwał Kret skwapliwie.

– Nieprawda! – wykrzyknął obrażony Szczur.

– A więc dobrze, już dobrze! Zgadzam się z tobą, Szczurku – powiedział pojednawczo Kret. – Ale ja chciałem się spytać, czy nie mógłbyś zaprowadzić mnie do pana Ropucha? Tyle o nim słyszałem i ogromnie chcę go poznać.

– Bardzo chętnie – powiedział poczciwy Szczur, zrywając się i odkładając poezję na inny dzień. – Wyciągaj łódkę, pojedziemy natychmiast. Ropuch o każdej porze mile wita gości. Czy rano, czy wieczorem jest zawsze taki sam: w dobrym humorze, szczęśliwy, że się przyszło i zmartwiony, kiedy się odchodzi.

– Musi to być bardzo miłe stworzenie – zauważył Kret, wchodząc do łódki i biorąc się do wioseł, podczas gdy Szczur sadowił się wygodnie przy sterze.

– Najlepsze ze zwierząt – odrzekł Szczur – poczciwy, prosty i serdeczny. Może niezbyt mądry, ale nie możemy wszyscy być geniuszami. Lubi się trochę przechwalać i jest zarozumiały. Ma jednak wielkie zalety.

Kiedy minęli zakręt na rzece, ukazał się im piękny, poważny, stylowy dwór z czerwonej cegły, poczerniały od starości. Ślicznie utrzymany trawnik schodził aż na brzeg wody.

– Otóż i Ropuszy Dwór – objaśnił Szczurek. – Zatoka na prawo. Widzisz tę deskę z napisem: „Cumowanie wzbronione”? Prowadzi do prywatnej przystani Ropucha, tam zostawimy łódkę. Z prawej strony znajdują się stajnie. A w tej chwili przyglądasz się starożytnej komnacie, gdzie w dawnych czasach wyprawiano uczty – to bardzo, bardzo stara sala. Ropuch, jak wiesz, ma dużo pieniędzy, jego dwór jest jednym z najładniejszych w okolicy, choć tego przy Ropuchu nie przyznajemy.

Czółno wpłynęło do zatoki, a gdy stanęli w cieniu szopy, Kret złożył wiosła. W szopie było wiele ślicznych łódek zawieszonych na linach, inne były wciągnięte do stoczni, ale żadna łódź nie kołysała się na wodzie. Zdawało się, że z przystani nikt już nie korzysta.

Szczur rozejrzał się wkoło.

– Rozumiem – rzekł. – Skończyło się już wiosłowanie. Ropuch się znudził i porzucił łódki. Ciekaw jestem, jaki nowy bzik go opanował. No, chodźmy go poszukać. Zaraz się tego dowiemy.

Wyskoczyli na brzeg i ruszyli na przełaj przez łąkę porośniętą kwiatami szukać Ropucha. Wkrótce go znaleźli. Siedział w trzcinowym fotelu, miał zafrasowany pyszczek, a na jego kolanach rozpościerała się ogromna mapa.

Pan Borsuk

Czekali cierpliwie i długo – tak im się przynajmniej zdawało – tupiąc po śniegu dla rozgrzewki. Wreszcie usłyszeli wolno sunące kroki, które zbliżały się ku drzwiom. Kret powiedział, że ten, co się zbliża, musi mieć na nogach pantofle za duże i przydeptane na piętach. Ta uwaga świadczyła o inteligencji Kreta, bo tak było rzeczywiście.

Rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla i drzwi lekko się uchyliły, tyle tylko, aby ukazać długi ryjek i parę zaspanych, mrugających oczu.

– Jeśli się to jeszcze raz powtórzy – oświadczył szorstki i podejrzliwy głos – rozgniewam się na dobre. Któż to śmie niepokoić mnie w taką noc? Odezwać się!

– Borsuku! – wykrzyknął Szczur. – Wpuść nas, proszę! To ja, Szczur, i mój przyjaciel Kret. Zgubiliśmy drogę w śniegu!

– To ty Szczurku, kochany mój chłopcze! – zawołał Borsuk zupełnie już innym tonem. – Wchodźcie szybko obydwaj, musicie być nieżywi ze zmęczenia. Coś podobnego! Zgubili się wśród śniegu! I to nocą, o tej porze, w puszczy! Ale wejdźcie, wejdźcie.

Zwierzątkom było tak pilno znaleźć się w norze, że wchodząc z pośpiechem, wpadły na siebie i z radosną ulgą usłyszały zamykające się za nimi drzwi.

Borsuk miał na sobie długi szlafrok, a na nogach pantofle, rzeczywiście przydeptane, w łapie zaś trzymał płaski lichtarz. Zapewne kładł się już spać, gdy usłyszał stukanie. Spojrzał dobrotliwie na przyjaciół i pogładził obu po łebkach.

– To nie jest noc odpowiednia na spacery dla małych zwierzątek – rzekł po ojcowsku. – Pewnie musiałeś znów płatać jakieś figle, Szczurku. Ale chodźcie dalej, do kuchni. Pali się tam pierwszorzędny ogień, jest kolacja i wszystko, czego potrzeba.

Ruszył naprzód, szurając nogami i świecąc im po drodze, a Kret i Szczur dążyli za nim – trącając się nawzajem znacząco przewidując wiele przyjemności – wzdłuż długiego, ponurego i, prawdę powiedziawszy, dość odrapanego korytarza. Dotarli wreszcie do czegoś w rodzaju wewnętrznego holu, skąd rozchodziły się w różne strony przejścia, podobne do tajemniczych tuneli, których końca nie można było dostrzec. Ale w holu znajdowały się także liczne drzwi, porządne dębowe drzwi, ciężkie i masywne. Borsuk otworzył jedne z nich i zwierzęta od razu znalazły się w blasku i cieple dużego kuchennego komina.

Podłoga w kuchni była z czerwonych cegieł mocno już podniszczonych, a na wielkim kominku – umieszczonym między dwiema rozkosznymi wnękami, dokąd żaden przeciąg nie dochodził – paliły się kłody drewna. Dwa fotele o wysokich oparciach stały naprzeciwko siebie po obu stronach kominka, stwarzając wygodne możliwości dla osób towarzysko usposobionych. Na środku izby stał długi stół z prostych desek na krzyżakach, a po obu jego stronach ławki. Przy końcu stołu, tam gdzie był odsunięty fotel, leżały resztki skromnej, lecz obfitej kolacji Borsuka. Szereg niepokalanie czystych talerzy mrugał znacząco z półek kredensu, umieszczonego w najdalszym krańcu pokoju. A od sufitu zwisały szeregiem szynki, wiązki ziół, siatki z cebulą i kosze z jajami. Izba była jakby stworzona dla uczty bohaterskich rycerzy po odniesionym zwycięstwie lub dla biesiady strudzonych żniwiarzy podczas dożynek – zasiedliby licznie na ławkach wzdłuż stołu, śpiewając i weseląc się – ale była także schronieniem dla paru przyjaciół o skromnych wymaganiach, którzy mogliby przesiadywać w kuchni, ile by tylko chcieli, jedząc i rozmawiając przyjemnie i wygodnie. Rumiana podłoga uśmiechała się porozumiewawczo do zadymionego sufitu, dębowe stołki, wyświecone od długiego użycia, wymieniały między sobą wesołe spojrzenia, talerze na bufecie szczerzyły zęby do garnków na półkach, a radosne światło ognia pełgało wszędzie, dokazując ze wszystkimi bez wyjątku.

Zacny Borsuk posadził przyjaciół na krzesełkach przy ogniu, aby się mogli rozgrzać, i kazał im zdjąć mokre ubrania i buty. Potem przyniósł im szlafroki i pantofle, obmył własnoręcznie stopę Kreta ciepłą wodą i zalepił ranę plastrem. Łapka wyglądała teraz zupełnie jak nowa, może nawet jeszcze lepiej. Kiedy strudzone zwierzątka obeschły wreszcie i ogrzały się w bezpiecznej przystani wśród otaczającego je światła i ciepła, gdy wyciągnąwszy przed siebie zmęczone łapki, usłyszały za sobą obiecujący szczęk ustawianych na stole talerzy, wydało im się, że bezdroża puszczy są odległe o tysiące mil, wszystko zaś, co tam przecierpiały, wydawało się na wpół zapomnianym snem.

Kiedy wreszcie dokładnie się wygrzali, Borsuk zaprosił ich do stołu, gdzie przygotował posiłek. Już od dawna byli bardzo głodni, lecz kiedy zobaczyli kolację, zdawało im się, że mają do rozstrzygnięcia trudny problem: do czego wziąć się najpierw? Wszystko bowiem było jednakowo nęcące, a przy tym obawiali się, czy inne potrawy zechcą łaskawie poczekać, aż przyjdzie na nie kolej. Rozmowa stała się na długi czas niemożliwa, a kiedy ją na nowo podjęto, toczyła się w sposób godny pożałowania – z pełnymi ustami. Borsukowi wcale to nie przeszkadzało, nie brał także za złe, gdy się kładło łokcie na stół ani gdy wszyscy na raz mówili. Ponieważ sam nigdzie nie bywał, nabrał przekonania, że są to rzeczy błahe (w czym oczywiście się mylił; miał ciasne poglądy, bo te sprawy wcale nie są błahe, tylko że wytłumaczenie, dlaczego tak jest, zabrałoby nam zbyt dużo czasu). Borsuk siedział na fotelu przy końcu stołu i z powagą kiwał łebkiem, gdy zwierzątka opowiadały swoje przygody. Nic nie zdawało się gorszyć go lub dziwić. Nie powiedział ani razu: „A mówiłem” lub: „Tak twierdziłem zawsze”. Nie wygłaszał zdania, że powinni byli postąpić tak a tak lub że nie powinni zrobić tego a tego. Kret nabrał do niego wielkiej sympatii.

Gdy nareszcie skończyli kolację, gdy każde ze zwierząt poczuło, że ma skórę naciągniętą do granic bezpieczeństwa i że nie obchodzi go nikt i nic, zgromadzili się wkoło żarzącego się kominka i zaczęli rozmyślać, jaka to wielka przyjemność czuwać o tak późnej godzinie, być tak niezależnym i tak bardzo najedzonym. Po dłuższej rozmowie na tematy ogólne Borsuk spytał serdecznym tonem:

– A teraz opowiedzcie mi nowiny z waszej części świata. Co porabia stary Ropuch?

– Wpada wciąż z deszczu pod rynnę – odrzekł Szczur z powagą, podczas gdy Kret rozkoszował się ogniem, siedząc wygodnie rozparty na krześle, z łapkami umieszczonymi wyżej łebka, i usiłował przywołać na pyszczek odpowiednio smutny wyraz. – Rozbił się znowu w zeszłym tygodniu i to porządnie. Upiera się, aby sam prowadzić auto, a w żaden sposób nie może sobie z tym dać rady. Gdyby zatrudnił przyzwoite, rozważne, wykwalifikowane zwierzę, zapłacił mu porządną pensję i wszystko mu powierzył, dobrze by mu się działo. Ale gdzie tam! Jest przekonany, że jest szoferem z bożej łaski i że nikt go nie może niczego nauczyć! Widzimy, jakie są tego skutki.

– Wiele ich już było? – spytał Borsuk z chmurną miną.

– Wypadków czy maszyn? Choć właściwie dla Ropucha to jednoznaczne – odparł Szczur. – Ma już siódmy samochód. Co zaś do tych poprzednich... Znasz jego wozownię? Pełno tam, dosłownie pełno aż po sam dach, szczątków samochodów, a żaden odłamek nie jest większy od twego kapelusza. To resztki sześciu aut Ropucha, jeśli ten szmelc można nazwać autami.

– Był już trzy razy w szpitalu – wtrącił Kret. – A przy tym strach bierze, gdy się pomyśli o karach, jakie musiał płacić.

– Tak, to mnie także niepokoi – ciągnął Szczur dalej. – Ropuch, jak wszyscy wiemy, jest bogaty, ale milionerem nie jest. Prowadzi samochód fatalnie, a poza tym zupełnie się nie stosuje do przepisów drogowych. Trup lub bankrut, oto co z niego będzie, wcześniej czy później. Jesteśmy przyjaciółmi Ropucha, Borsuku, czy nie powinniśmy jakoś temu zaradzić?

Borsuk zamyślił się poważnie, a po chwili powiedział surowym tonem:

– Wiesz chyba, że teraz nic nie mogę zrobić.

Obaj przyjaciele przytaknęli, rozumiejąc dobrze, o co Borsukowi chodziło. Zgodnie z prawami zwierzęcej etykiety, nie ma stworzenia, które byłoby zobowiązane dokonać w ciągu sezonu zimowego czynu wymagającego wysiłku czy bohaterstwa, czy nawet umiarkowanego ruchu. Wszystkie zwierzęta są w zimie senne, niektóre nawet śpią. Wszystkie są mniej lub więcej zależne od pogody i wszystkie odpoczywają po trudach dni i nocy, podczas których każdy ich muskuł był wystawiony na ciężką próbę, a każda odrobina energii – wyczerpana do ostateczności.

– A więc zgadzamy się co do tego – podjął znów Borsuk. – Ale gdy już się pora odmieni, gdy nastaną krótsze noce, kiedy i tak nie możemy uleżeć, kiedy chcemy się zrywać do czynu już o wschodzie słońca, a nawet wcześniej, ach przecież wiecie...

Zwierzątka pokiwały łebkami z powagą. Dobrze wiedziały!

– Otóż wówczas – mówił Borsuk – my, to znaczy ty, i ja, i nasz wspólny przyjaciel Kret, weźmiemy się do Ropucha ostro. Nie dopuścimy do żadnych głupstw. Doprowadzimy go do rozumu siłą, jeśli się nie da inaczej. Zmusimy go do rozsądku. Zrobimy... Śpisz, Szczurku?

– Ja? Ależ nie – Szczur zbudził się nagle.

– Już kilka razy przysypiał po kolacji – rzekł Kret ze śmiechem, bo jemu wcale nie chciało się spać, opanowała go nawet wesołość, choć nie wiedział dlaczego. Przyczyna leżała niewątpliwie w tym, że Kret był z urodzenia i wychowania zwierzątkiem podziemnym, położenie domu Borsuka bardzo mu odpowiadało, czuł się jak u siebie. Szczur zaś sypiał zawsze w pokoju, gdzie świeże nadrzeczne podmuchy wpadały przez okno, i odczuwał bez wątpienia wpływ nieprzewietrzanego, dusznego mieszkania.

– Czas już się udać na spoczynek – rzekł Borsuk, wstając i biorąc do łapki płaski lichtarz. – Chodźcie obydwaj, pokażę wam waszą kwaterę. A jutro rano nie śpieszcie się. Śniadanie możecie dostać, kiedy wam się spodoba.

Zaprowadził obydwa zwierzątka do izby, która wyglądała po części jak skład, a po części jak sypialnia. Zimowe zapasy Borsuka (wszędzie było ich pełno) zajmowały pół pokoju: stosy jabłek, rzepy, kartofli, kosze z orzechami i garnki z miodem. Lecz dwa białe łóżeczka na wolnej przestrzeni miały wygląd nęcący i wygodny, a bielizna z szorstkiego płótna była czysta i pachniała miło lawendą. Kret i Szczur rozebrali się w trzydzieści sekund i wślizgnęli pod kołdry z wielką radością i zadowoleniem.

Nazajutrz, korzystając z wczorajszej zachęty Borsuka, oba zmordowane zwierzątka zeszły bardzo późno na śniadanie. Zastały w kuchni ogień buzujący w kominku i dwa młode jeżyki, które siedziały na ławce przy stole, zajadając owsianą kaszę z drewnianych misek. Gdy Kret i Szczur weszli, jeżyki odłożyły łyżki, zerwały się i pochyliły łebki z uszanowaniem.

– Siadajcie, siadajcie – rzekł Szczur dobrotliwie. – Jedzcie swoją owsiankę. Skądżeż to kawalerowie przybyli? Zgubiliście pewnie drogę w śniegu?

– Tak, proszę pana – odpowiedział starszy z jeżyków głosem pełnym szacunku. – Ja i mały Billy próbowaliśmy dostać się do szkoły. Mama kazała nam iść, choć droga była taka... i oczywiście zgubiliśmy się, proszę pana, a Billy bał się i zaczął płakać, bo on jeszcze mały i tchórz w dodatku. Natrafiliśmy wreszcie na kuchenne wejście pana Borsuka i ośmieliliśmy się zastukać, proszę pana, bo pan Borsuk, jak każdy wie, ma bardzo dobre serce...

– Rozumiem – przerwał Szczur, krając boczek, gdy tymczasem Kret smażył jajka na patelni. – Jak tam na dworze? Nie musisz wciąż powtarzać „proszę pana”, gdy do mnie mówisz – dodał.

– O, pogoda ohydna, proszę pana, strasznie głęboki śnieg – odparł jeż. – Nieodpowiednia pogoda dla takich panów, jak panowie.

– Gdzie pan Borsuk? – spytał Kret, grzejąc kawę przy ogniu.

– Pan Borsuk poszedł do swego gabinetu, proszę pana – odpowiedział jeż. – Mówił, że dziś rano będzie ogromnie zajęty i pod żadnym pozorem nie pozwolił sobie przeszkadzać.

Wszyscy obecni doskonale zrozumieli to wyjaśnienie. Ostatecznie, kiedy się żyje życiem gorączkowym i ruchliwym przez sześć miesięcy w roku, a względnie lub całkowicie sennym przez pozostałe miesiące, nie można ciągle wymawiać się snem czy to od jakiejś roboty, czy też od obowiązków towarzyskich. Taka wymówka stałaby się w końcu monotonna. Zwierzątka wiedziały dobrze, że Borsuk po zjedzeniu obfitego śniadania zamknął się w swoim gabinecie, usadowił się w fotelu, wyciągnął nogi na drugi fotel, zakrył pyszczek czerwoną chustką i oddał się zwykłemu o tej porze „zajęciu”.

Dzwonek u drzwi frontowych głośno zadźwięczał, więc Szczur, który miał pyszczek zasmarowany masłem od grzanek, posłał Billy’ego, młodszego jeżyka, zobaczyć, kto by to mógł być. W holu dało się słyszeć głośne tupanie, a po chwili Billy wrócił, poprzedzając Wydrę, która rzuciła się na Szczura i uściskała go z wyrazami gorącego powitania.

– Daj spokój! – wyjąkał Szczur z pełnymi ustami.

– Tak też myślałam, że was tu zastanę w dobrym zdrowiu – rzekła Wydra wesoło. – Wszyscy byli strasznie zaniepokojeni, gdy przybyłam dziś rano na brzeg. „Ani Szczur, ani Kret nie pokazali się w domu przez całą noc, musiało się stać coś strasznego”, mówili. A śnieg oczywiście pokrył wszystkie ślady. Ale ja wiem, że gdy kto wpadnie w tarapaty, udaje się zwykle do Borsuka, a w każdym razie Borsuk musi coś o nim wiedzieć. Przybiegłam więc prosto tutaj, brnąc po śniegu przez puszczę. Ach! Jaki piękny był śnieg i to czerwone słońce, co błyszczało o wschodzie wśród czarnych pni drzew! Gdy szłam, otoczona ciszą, wielkie zwały śniegu ześlizgiwały się z gałęzi i spadały z głuchym odgłosem. Musiałam dawać susa w bok, szukając osłony. Podczas nocy wyrosły nagle śniegowe pałace, groty ze śniegu, śniegowe mosty, tarasy, okopy. Z rozkoszą zostałabym tam dłużej i się pobawiła. Tu i ówdzie leżały wielkie gałęzie, obłamane pod ciężarem śniegu, a zarozumiałe rudziki siadały na nich i skakały, zadzierając nosa, jakby te złamane gałęzie były ich dziełem. Nad moją głową, wysoko na szarym niebie, przeleciał klucz dzikich gęsi, a kilka wron kołowało nad drzewami. Przyjrzały się wszystkiemu dokładnie i odleciały do domu z wyrazem obrzydzenia. Ale nie spotkałam żadnej rozsądnej istoty, od której mogłabym się czegoś dowiedzieć. Mniej więcej w pół drogi natknęłam się na królika: siedział na pniu i mył łapkami swój głupi pyszczek. Wystraszył się okropnie, gdy podkradłam się od tyłu i położyłam mu przednią łapę na ramieniu. Musiałam mu dać parę szturchańców w łebek, aby go doprowadzić do przytomności. Udało mi się wreszcie wyciągnąć od niego wiadomość, że jeden z królików spotkał zeszłej nocy Kreta w puszczy. Opowiadano podobno w norach, że pan Kret, przyjaciel od serca pana Szczura, miał jakąś nieprzyjemność, zgubił drogę, a „Oni” wyruszyli na polowanie i „pędzają go w kółko”. „Dlaczego żaden z was nic nie zrobił, aby mu pomóc?” – spytałam. – „Co prawda, nie macie rozumu na zbyciu, ale jest was tysiące tęgich chłopów, z których tłuszcz aż kapie, a wasze podkopy prowadzą w rozmaite strony, mogliście przecież przygarnąć Kreta, zapewnić mu bezpieczeństwo i wygodę, a przynajmniej zrobić jakieś starania w tym kierunku”. „Co, my? My, króliki?” – odpowiedział po prostu. – „My, króliki, miałyśmy coś zrobić?”. Więc zdzieliłam go jeszcze raz po łebku i odeszłam. Nie pozostawało mi nic innego. W każdym razie czegoś się dowiedziałam. A gdyby mi się udało napotkać któregoś z „Nich”, zdobyłabym więcej wiadomości, no i bym „Ich” odpowiednio pouczyła.

– Czy nie czułaś... hm... ani trochę zdenerwowania? – spytał Kret, którego na wspomnienie puszczy ponownie nawiedził wczorajszy lęk.

– Zdenerwowania? – Wydra pokazała w uśmiechu mocne, błyszczące, białe zęby. – Prędzej oni by się zdenerwowali, gdyby któryś spróbował na mnie swoich sztuczek! A teraz, Kreciku, bądź tak dobry i przysmaż mi parę kawałków szynki. Jestem straszliwie głodna, a mam wiele do opowiedzenia Szczurowi, wieki już go nie widziałam!

Kret ukroił kilka płatów szynki i kazał jeżykom przypilnować smażenia, a sam powrócił do przerwanego śniadania. Tymczasem Wydra ze Szczurem, stykając się niemal łebkami, omawiali zawzięcie wiadomości z brzegu rzeki. Ich rozmowa toczyła się bez końca, płynęła niby szumiąca rzeka.

Talerz przysmażonej szynki szybko opustoszał i wrócił z prośbą o nową porcję, gdy wszedł Borsuk, ziewając i przecierając oczy. Przywitał wszystkich swoim zwyczajem, w sposób spokojny i pełen prostoty, wypytując dobrotliwie każdego z osobna.

– Zbliża się pora drugiego śniadania – zauważył, zwracając się do Wydry – zostań, zjesz je z nami, musisz być głodna w ten zimny ranek.

– Ja myślę! – odparła Wydra, mrugając porozumiewawczo do Kreta. – Po prostu umieram z głodu, gdy widzę, jak te młode jeże faszerują się szynką.

Jeżyki, które zaczynały znowu czuć głód po zjedzeniu owsianki i po pracowitym smażeniu szynki, spojrzały nieśmiało na pana Borsuka, ale były zbyt zawstydzone, by się odezwać.

– Dalej, zuchy, marsz do domu, do mamy – rzekł dobrotliwie Borsuk. – Każę was odprowadzić. Na pewno nie będziecie w stanie zjeść dziś obiadu.

Dał każdemu z jeżyków sześć pensów, pogładził ich po łebkach i malcy odeszli, kłaniając się, machając czapkami i salutując.

Niebawem wszyscy zabrali się do drugiego śniadania. Kret siedział obok Borsuka, a ponieważ tamtych dwoje wciąż jeszcze omawiało nadrzeczne plotki i nie dało się ich oderwać od tematu, Kret skorzystał ze sposobności, aby powiedzieć Borsukowi, jakie wygodne i swojskie wydaje mu się to mieszkanie.

– Gdy się znajdujemy głęboko pod ziemią – przekonywał – wiemy, czego się możemy spodziewać. Nic nie może się nam stać, nikt nas nie może dosięgnąć. Jesteśmy panami siebie w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie potrzebujemy nikogo pytać o zdanie ani dbać o to, co kto powie. Ponad naszymi głowami życie toczy się zwykłym trybem. Niech się dzieje, co chce! Co nam do tego! Gdy nam przyjdzie ochota, to jazda na górę! A tam wszystko gotowe, tylko na nas czeka.

Borsuk promieniał.

– To samo i ja twierdzę – odparł. – Tylko pod ziemią jest bezpiecznie, cicho i spokojnie. A jeśli ktoś ma bujną wyobraźnię i zapragnie przestrzeni, pokopie, podrapie i już ją ma! Jeśli zaś uważa, że jego dom jest zbyt obszerny, zalepi jedną czy dwie dziury i znów osiąga to, czego chciał. Nie potrzeba nam architektów ani handlarzy, nikt nie wydziwia nad nami, zaglądając przez płot, a przede wszystkim nie zależymy od pogody. Weź na przykład Szczura. Woda przybierze o kilka stóp i już musi przenosić się do wynajętego lokalu w niemiłej dzielnicy, gdzie mu jest niewygodnie, a w dodatku kosztownie. Weź na przykład Ropucha. Nie mam nic przeciwko Ropuszemu Dworowi, jest to najlepszy z domów w okolicy, jeśli już mowa o domach. Ale niech wybuchnie pożar, co pocznie Ropuch? Jeśli wiatr zerwie dachówki lub ściana zarysuje się czy zawali, co pocznie Ropuch? Przypuśćmy, że w pokojach są przeciągi (nienawidzę przeciągów), co pocznie Ropuch? Tam na dworze, w górze, można trochę się powłóczyć i zdobyć żywność, lecz trzeba mieć podziemie, dokąd się wraca – oto moje pojęcie domu.

Kret potakiwał z przekonaniem i dlatego też Borsuk serdecznie się z nim pokumał.

– Gdy skończymy śniadanie – rzekł – oprowadzę cię po moim mieszkaniu. Ty potrafisz je ocenić. Znasz się na budownictwie mieszkaniowym, to widać.

Po śniadaniu, gdy tamtych dwoje usadowiło się przy kominku i rozpoczęło gorącą dyskusję na temat węgorzy, Borsuk zapalił latarkę i kazał Kretowi iść za sobą. Minęli hol i zagłębili się w jeden z głównych tuneli. Przy migotliwym świetle latarki ukazywały się z obu stron większe i mniejsze pokoje, niektóre miały rozmiary zwykłej szafy, inne obszarem i wspaniałością dorównywały staroświeckiej komnacie w Ropuszym Dworze. Wąskie przejście prowadziło pod prostym kątem do innego korytarza, lecz i tam zobaczyli to samo. Kret był oszołomiony wielkością i licznymi rozgałęzieniami podziemi, długością korytarza, masywnością sklepień w składach, kolumnami, lukami, posadzkami.

– Na Boga, Borsuku! – rzekł wreszcie – skąd miałeś czas i skąd czerpałeś siłę, aby zrobić to wszystko. Przecież to zdumiewające!

– Byłoby niewątpliwie zdumiewające – odrzekł Borsuk z prostotą – gdybym to ja wykonał. Lecz w rzeczywistości nic nie budowałem, a tylko oczyszczałem w miarę potrzeby korytarze i pokoje. Wszędzie wokoło jest tego o wiele więcej. Widzę, że nic nie rozumiesz, muszę to wyjaśnić. Otóż bardzo dawno temu, nim puszcza zasiała się i wyrosła do obecnych rozmiarów, istniało miasto – miasto ludzi, rozumiesz? Tu, gdzie teraz stoimy, ludzie żyli, chodzili, i rozmawiali, i spali, i prowadzili swoje interesy. Tu stały ich konie, tu ucztowali, stąd wyruszali na wojenne i kupieckie wyprawy. Byli to ludzie potężni i bogaci. Wciąż budowali i budowali, bo im się zdawało, że ich miasto będzie trwało wiecznie.

– A co się z nimi stało? – spytał Kret.

– Któż to może wiedzieć? – powiedział Borsuk. – Ludzie przychodzą, mieszkają jakiś czas, budują, gromadzą dostatki... i odchodzą. Taki już mają zwyczaj. Ale my pozostajemy. Borsuki były tu, jak słyszałem, na długo przed powstaniem miasta, i teraz znowu tu są. Wytrwałe z nas stworzenia. Możemy się wyprowadzić na jakiś czas, ale czekamy, czekamy cierpliwie i znowu wracamy. I tak będzie zawsze.

– Ale co się stało, gdy ci ludzie wreszcie się wynieśli? – spytał Kret.

– Kiedy odeszli, silne wiatry i długotrwałe deszcze wzięły się do roboty. Pracowały pilnie, bez wytchnienia, rok po roku. Być może i my, borsuki, dopomogliśmy im trochę we własnym skromnym zakresie, któż to może wiedzieć? Wszystko rozpadało się, rozpadało coraz bardziej, aż stopniowo miasto zamieniło się w ruinę, zostało zrównane z ziemią i wreszcie znikło zupełnie. A potem na tym miejscu wszystko zaczęło rosnąć. Rosło coraz wyżej, nasiona stały się sadzonkami, a sadzonki drzewami w lesie, paproć i ciernie pośpieszyły z pomocą, nagromadziły się warstwy przegniłych liści; wezbrane zimą strumyki przynosiły ziemię i piasek, które pokrywały wszystko i równały. Z czasem nasze mieszkania były znów gotowe, więc się wprowadziliśmy. Tam, w górze nad nami, działo się to samo: przyszły zwierzęta, miejsce im się spodobało, więc się wprowadziły, zakwaterowały, rozmnożyły i dobrze im się dzieje. O przeszłość się nie troszczą, przeszłość nigdy zwierząt nie obchodzi, nie mają czasu nią się zajmować. Było tu oczywiście sporo pagórków i nierówności, ale to właśnie było dla nas korzystne. Zwierzęta nie kłopoczą się także i przyszłością, przyszłością, w której ludzie może się znowu wprowadzą na pewien czas, nie ma w tym nic niemożliwego. Obecnie puszcza jest dość gęsto zamieszkana przez istoty złe, dobre i obojętne, ot, zwykłe zbiorowisko, nie chcę nikogo wyszczególniać. Na świat składają się różne elementy. Coś mi się zdaje, że i ty się o tym osobiście przekonałeś.

– Oj tak! – odpowiedział Kret, a lekki dreszcz nim wstrząsnął.

– No, no! – rzekł Borsuk, klepiąc go po ramieniu. – To było twoje pierwsze zetknięcie się z „Nimi”. Nie są oni tacy straszni. Wszyscy musimy żyć i pozwolić żyć innym. Ale jutro uprzedzę ich i myślę, że odtąd już cię więcej nie będą dręczyć. Moi przyjaciele mogą sobie chodzić po tym kraju, gdzie im się żywnie podoba, już moja w tym głowa!

Gdy powrócili do kuchni, zastali Szczura, który krążył w podnieceniu po pokoju. Atmosfera podziemia przygnębiała go i działała mu na nerwy, zdawał się obawiać, że rzeka mu ucieknie, jeśli jej nie dopilnuje. Włożył więc płaszcz i znów zatknął za pas pistolety.

– Chodź już, Krecie – rzekł niecierpliwie, kiedy tylko ich spostrzegł. – Musimy za dnia wyruszyć. Nie mam ochoty spędzać jeszcze jednej nocy w puszczy.

– Wszystko pójdzie dobrze, kawalerze – odezwała się Wydra. – Idę przecież z wami, znam na pamięć każdą ścieżkę. A jeśli trafi się jakaś głowa, której wypadnie dać szturchańca, możecie z całą ufnością polegać na mnie.

– Nie martw się, Szczurku – dodał spokojnie Borsuk. – Moje korytarze ciągną się dalej niż przypuszczasz, z kilku stron wychodzą na brzeg puszczy, chociaż nie mam ochoty, aby wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy już naprawdę będziecie musieli wyruszyć, poprowadzę was krótszą drogą, a tymczasem rozgośćcie się i siadajcie jeszcze.

Lecz Szczur był niespokojny, chciał wracać i pilnować swej rzeki, więc Borsuk znów wziął latarkę i poprowadził ich krętym, wilgotnym, dusznym tunelem, częściowo wyrąbanym w skale, częściowo wykopanym w ziemi. Tunel to schodził w dół, to się podnosił i zdawał się ciągnąć przez szereg mil. Wreszcie zwierzęta ujrzały światło dzienne, przebijające przez splątaną roślinność, która zwisała nad wylotem tunelu. Borsuk pożegnał ich szybko, wypchnął ich z pośpiechem przez otwór, a potem zasłonił go starannie pnączami, suchymi liśćmi i gałęziami, by nadać wszystkiemu możliwie naturalny wygląd, i zawrócił do domu.

Przyjaciele znaleźli się na skraju Puszczy. Za sobą mieli skały, zarośla i piętrzące się splątane korzenie, przed sobą – bezmiar spokojnych pól, obramowanych linią płotów, które czerniały na śniegu. W oddali przebłyskiwała dobrze im znana stara rzeka, a nisko na widnokręgu wisiało czerwone, zimowe słońce. Wydra, która znała wszystkie przejścia, podjęła się przewodnictwa, szli więc gęsiego, kierując się w stronę odległej kładki. Tam przystanęli na chwilę i obejrzawszy się, objęli wzrokiem puszczę, a potem szybko ruszyli ku domowi, ku ognisku na kominku i wszystkim dobrze znanym przedmiotom, na których igrał blask płomieni. Czekał na nich szmer rzeki, szumiącej wesoło za oknami, rzeki, którą znali i której ufali, rzeki, która mimo zmiennego usposobienia nie zaskoczyła ich nigdy przykrą niespodzianką.

Kret dążył naprzód, oczekując z niecierpliwością chwili, gdy znajdzie się znowu w domu, wśród dobrze znanych, ulubionych przedmiotów. Uświadomił sobie jasno, że jest zwierzątkiem związanym z uprawnymi polami i żywopłotami, z wyoraną bruzdą, z pastwiskiem, z dróżką wymarzoną na wieczorne spacery, z wypieszczonym ogrodem. Nie dla niego szorstkość, uparta wytrzymałość lub zgiełk walki, towarzyszące życiu na łonie dzikiej przyrody. Kret musi być mądry, musi trzymać się przyjaznych miejsc, gdzie sądzone mu było spędzić życie. Oczekują go tam ciekawe przygody, zdolne wypełnić całe jego istnienie.