Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sukcesy w pracy – są.
Przyjaciółki – są.
Życie miłosne – hmm…
Ida: po trzydziestce, rozmiar czterdzieści, wzrost sto siedemdziesiąt siedem. Pracuje głównie w domu, w swojej niedużej kawalerce. I choć trudno jej się otrząsnąć z marazmu, w jaki ostatnio wpadła, potrafi spojrzeć na siebie z dystansem.
Bernadetta to profesjonalistka, na pozór chłodna i pozbawiona skrupułów. Nie stroni od przygód miłosnych, byleby były krótkie i bez zobowiązań.
Przebojowa Natalia przeprowadziła się z innego miasta, które opuściła porzucona przez narzeczonego. I mimo że nie ma sobie równych w podkreślaniu swojej niezależności i jest pierwsza w doradzaniu koleżankom, sama boi się uczuciowego zaangażowania.
Wkrótce życiem tych trzech singielek pracujących w jednej międzynarodowej korporacji wstrząsną zawirowania większe niż w pralce o tysiącu ośmiuset obrotach. Przyjazd delegacji z Niemiec z nowym szefem, randka z aplikacji, wakacje na Rodos… Oj, będzie się działo. I będzie gorąco.
Tom 1 serii: O, Ida!
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie wiem, czy to był fart, powodzenie serii łapówek, czy przebłysk wiedzy połączonej z inteligencją, ale dostałam się do Milionerów. Ten sezon chyba stanowił jakąś odświeżoną wersję, kierowaną ku odbiorcom niedotkniętym artretyzmem czy choćby pierwszymi siwymi włosami. Prowadzony był nie przez pana Urbańskiego, o włosach wysrebrzonych siwizną, w idealnie skrojonym garniturze, ale przez przedstawiciela pokolenia Z, bardziej przypominającego z wyglądu Matę.
— A zatem, pani Ido, pytanie za tysiąc złotych, które może wydać się dla pani zbyt trudne ze względu na podeszły, huehue, wiek chrystusowy. Czy korpożul to:
a) pracownik Mordoru,
b) żul ganiający za puszkami przez pół dnia, by potem upolować Żubra,
c) poprawna odpowiedź A i B,
d) żul pracujący jako ukryty klient korpo.
Jeszcze na początku programu zastanawiałam się, gdzie podział się żenujący żart prowadzącego. Teraz rozwiązałam zagadkę: to nie żart, tylko pytanie było żałosne, a poza tym to chyba nie rzeczywistość, lecz moja wyobraźnia kopytkująca w nieznane fantazji odmęty podsuwała mi te obrazy. Bawiłam się dalej.
Siedząc w ciemnej auli, chwilę trwałam w konsternacji, najbardziej skłaniając się ku odpowiedzi C. W końcu podniosłam wzrok na prezentera i pewnym siebie, aczkolwiek zrezygnowanym tonem odpowiedziałam:
— Bardzo mi przykro, szanowny panie prowadzący, ale uważam, że pański kwestionariusz potrzebuje dodatkowej opcji. Korpożul to JA.
W tym momencie z mrocznego studia osnutego lekko przygaszonymi reflektorami i wypełnionego publicznością w koszulkach o jednolitym kolorze przeniosłam się do małego przedpokoju, w którym mój wizerunek odbijał się już nie od olśniewająco białych i błyszczących zębów Pana Z, tylko od dużego lustra, zawieszonego przy drzwiach wejściowych. Potrafiło ono objąć całą moją sylwetkę, a było co obejmować — sto siedemdziesiąt siedem centymetrów fest baby. Nie żebym była jakaś otyła, co to, to nie — zawsze byłam „normalna”, gdzieś w okolicach rozmiaru czterdzieści i przeciętnego BMI. Zawsze też twierdziłam, że aby przy moim wzroście wyglądać naprawdę szczupło, musiałabym ważyć chyba pięćdziesiąt kilo zamiast zaszczytnych siedemdziesięciu pięciu. Po prostu WIELKOŚCI się nie oszuka.
Wracając do definicji korpożula — każda (lub prawie każda) osoba pracująca w biurze musiała się w jakiś sposób odnaleźć w korporacyjnej, pandemicznej rzeczywistości. Gdy wykopano nas do domu, początkowo ubierałam się do komputera znajdującego się na miniaturowym, prowizorycznym biurku w sypialni prawie jak do pracy. Umalowana, w koszuli i w najgorszym wypadku w dżinsach. Sęk w tym, że ogromnie rzadko włączano kamerki. Jako że w naturze ludzkiej mamy odwieczną chęć pójścia na łatwiznę, w całkiem szybkim tempie zamieniłam dżinsy na dres, a koszulę na T-shirt. Po uruchomieniu tej machiny bylejakości mogłam już tylko staczać się dalej. Bywały dni, kiedy nie miałam potrzeby nawet porządnie się uczesać, a plama z majonezu na koszulce zerkała na mnie zalotnie przez trzy doby z rzędu.
I niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto mając home office, tego nie przeżył! Tak, wpływa to źle na samopoczucie. Tak, człowiek dziczeje w czterech ścianach. Szczególnie gdy przez trzy miesiące może wyjść tylko do Lidla i z powrotem. Ostatecznie — TAK, sprawiło to, że się zaniedbałam i poczułam bardziej jak troll/żul/buka z muminków niż pełnowartościowa, dojrzała (pamiętacie — trzydziestotrzyletnia…) kobieta, będąca w dodatku w wolnym obiegu na rynku matrymonialnym, z całkiem małym przebiegiem i bez cofniętego licznika.
Podsumowując definicję korpożula — korpoSZCZUR przynajmniej potrafił się ubrać. KorpoŻUL ani się specjalnie nie szanował, ani specjalnie nie wyglądał.
Lekkie odbicie mojego stylu życia nastąpiło w momencie zmiany pracy. Na moim starym stanowisku kwitłam wtedy już sześć lat, nie mając właściwie żadnych perspektyw na awans — jeden wielki marazm. Zbiegło się to z napływem na Śląsk wielu międzynarodowych korporacji, lokujących swoje siedziby w nowych, pięknych biurowcach, z których te niższe miały „zaledwie” osiemnaście pięter. Powiew zmian przyniosła Bernadetta, która rzuciła papierami chwilę przede mną, w samych superlatywach mówiąc o aktualnej firmie. Pamiętam jak dziś tę rozmowę:
— Ida, co ty ze sobą robisz? — Zmarszczyła brwi do kamery.
— No ale co „co”? — powiedziałam jeszcze z lekka nerwowym głosem, flagując naręcze maili z akcjami na dzisiaj. Dobrze, że mnie wybawiła tym połączeniem, bo chyba zaraz zaczęłabym obgryzać paznokcie.
— Jesteś coraz bardziej zajechana… aż przykro na ciebie patrzeć. — Przygryzła policzek. — Uwierz mi, to nie jest normalne, co się u nas działo, ja teraz to widzę.
Spojrzałam po sobie. Moja cera może i była szara, a włosy w nieładzie, ale wraz z wyciągniętym dresem łączyły się w konsekwentną całość. Musiałam zdjąć okulary, by upewnić się, że ze swoim kurzem i lekkim wypalcowaniem dopełniają wspomnianego wizerunku. Powinnam je częściej nosić, nie tylko do kompa. Ale cóż, wiele rzeczy powinnam, a jeszcze więcej mi nie przystało. Westchnęłam.
— Berni, ty pracujesz w nowym miejscu od miesiąca, to nie dziwię się, że ci się podoba. — Przejechałam opuszką palca po nowym wyprysku przy linii włosów. — Pogadamy, ale za pół roku. Co, pewnie mają darmową kawę i owocowe czwartki?
— I PlayStation, z którego nigdy nie skorzystam, bo nie umiem obsługiwać. — Machnęła ręką, jakby odganiała muchę.
— Ty to chyba zawyżasz tam trochę średnią wieku, co? — Zrobiłam jej przytyk, ale tak właśnie wyobrażałam sobie kadrę w tych wszystkich biurowcach. — Jeszcze ci wyrzucą na ocenie rocznej, że nie dopasowujesz się do zespołu, bo nie umiesz w… w sumie nie wiem. W co się teraz gra? W wyścigi? — Skubnęłam odstającą skórkę przy paznokciu.
— Tak, dokładnie te same, co kupowane na targowisku w latach dziewięćdziesiątych. Potem wymieniamy się kartridżami — strzeliła sarkazmem, popijając kawę z firmowego kubka, na którym było wypisana maksyma korporacji. Coś tam o dążeniu do perfekcji czy ciągłym rozwoju. Hasło tak sztampowe, jak „praca w dynamicznym zespole” albo „proste i jasne podatki”.
— O to to! — Uśmiechnęłam się do komputera.
— Ida, ile możesz tkwić w jednej firmie? — Jej ton przeszedł na prosząco-współczujący. — Wiesz, jak rynek pracy zmienił się po covidzie?
— No widzę, że się zmienił, bo inaczej nie rozmawiałabym z tobą tak wystrojona. Żadna różnica. — Zerknęłam na dziurę w spodniach. Mogłabym przysiąc, że jeszcze wczoraj jej nie było.
— Skoro żadna różnica — w jej głosie już wyczuwałam nadchodzący wywód — to czemu nie pracować w najbardziej prestiżowym budynku Katowic ostatnich lat, dojeżdżać baną albo hulajnogą do biura, a przy tym zarabiać nie wiem… dwadzieścia procent więcej niż teraz? Przecież jak ci się nie spodoba, to odpuścisz po umowie próbnej, a tego epizodu nawet nie wpiszesz do CV.
Coś we mnie zaczęło pękać, bo kobieta przede mną faktycznie wyglądała świetnie. Pewna siebie, profesjonalna, skrupulatna, emanująca energią i motywacją. Świat nie miał przed nią przeszkód, schodów czy obruszonych kostek brukowych. Hej, czy ja kiedyś też naprawdę taka byłam?
— I dałabyś mi odejść po miesiącu? Nie dostając za mnie bonusa z polecajki? — Zainteresowała mnie, ale nie chciałam tego okazywać. — Prędzej zaczniesz mnie szantażować, niż pozwolisz, żebym odpuściła. — Nie rezygnowałam z żartów.
— Będę twoim mentalnym przewodnikiem. — Uśmiechnęła się znad kubka. — Zresztą w porównaniu do starej firmy to tutaj jest trochę jak w wakacje. Ida… — zaczęła podejrzliwie — ty siedzisz w ogóle czy rozmawiasz z łóżka, z komputerem na brzuchu?
— No co ty, myślisz, że nie mam za grosz ambicji?! Wstałam. Piętnaście minut temu. — Uniosłam dwukrotnie brwi dla podkreślenia swojego sukcesu. — Dobra, no, pomyślę, popatrzę, dam znać.
— A co masz do stracenia?
Westchnęłam. Miała rację. W aktualnym zakładzie pracy pewne było co najwyżej dokręcanie śruby. Już wtedy byłam prawie przekonana do tej zmiany, ale zwodziłam Berni jeszcze kilka dni. Tak naprawdę to też tęskniłam za dawną Idą, przypominającą do złudzenia moją rozmówczynię (dlaczego tylko do złudzenia, opowiem później). Ani z widoku, ani z dojazdu, ani nawet z owoców co czwartek nie miałam zamiaru korzystać, powołując się na elastyczny, hybrydowy tryb pracy. Szczerze mówiąc, przez pandemię tak bardzo zakorzeniłam się w moich własnych, bezkredytowych trzydziestu ośmiu metrach na dziesiątym piętrze starego budownictwa, że uważałam życie biurowe jako zbędne. W dodatku niejednokrotnie, pracując jeszcze w poprzedniej korporacji, przekonałam się, że moja wydajność przy prowizorycznym biurku (tak, już od ponad trzech lat ze mną) jest dużo większa niż na open space, gdzie co chwila ktoś zagadywał mnie z jakąś pierdołą, szedł na fajkę, śmiał się czy biegł spocony z truskawkowymi wypiekami na twarzy, bo spóźnił się na spotkanie do jednej z salek.
Co do samego mieszkania — nie jestem jakimś tam bananowym dzieckiem. W domu zawsze było okej, jeździliśmy na wakacje do Zakopca i te sprawy. Moi rodzice, dostawszy spadek ponad dwadzieścia lat temu, postanowili kupić większą kawalerkę na jednym z najmodniejszych wtedy, i zresztą teraz też, osiedli w Katowicach. Szczęśliwie zrobili to jeszcze przed wejściem do Unii — aktualnie wartość mieszkania to gruba kilkakrotność pierwotnych wydatków. Początkowo wynajmowane, po czym przejęte przeze mnie z chwilą rozpoczęcia studiów na Uniwersytecie Ekonomicznym (wtedy jeszcze była to Akademia). Wystrój nie powalał, ale posiadanie własnego mieszkania w tamtych czasach było oznaką prawdziwego luksusu. Dzisiaj, pięć lat po generalnym remoncie, przy którym wyprute ze ścian zostało dosłownie wszystko, po milionach przekleństw i co najmniej kilkunastu zmianach aranżacji mogłam powiedzieć, że jestem u siebie. W miejscu będącym moją ostoją, moją dziuplą, gniazdkiem, schowkiem, osadą trolla lub zamkiem ropuchy — zależnie od dnia.
Wracając do Berni — nie wiem, czy ściągnęła mnie po to, żeby dostać bonus, za który kupi sobie pół Thermomixa, czy faktycznie praca była warta grzechu. Ważne jest to, że po kilkuetapowej rozmowie wspartej jej polecajką podpisałam umowę z międzynarodową, niemiecką korporacją. Pracę zmieniłam z nastawieniem: co może się stać? Przecież gorzej chyba już nie będzie.
Czy było to rozpoczęcie nowego etapu życia? Wtedy myślałam, że nie. Dziś już wiem, że wystarczyło kilka miesięcy, aby ta zmiana spowodowała zawirowania większe niż pralka na tysiącu ośmiuset obrotach.
— Wake up! Wake up! Wake up!
Smartwatch, na którym ramiona Myszki Minnie wskazywały godzinę piątą trzydzieści, popiskiwał irytującym głosikiem postaci z popularnej kreskówki. Bernadetta miała do zegarka sentyment — dostała go kilka lat temu od ukochanego starszego brata i mimo że na rynku aktualnie były dostępne dużo bardziej zaawansowane modele, a Minnie wzbudzała w co poniektórych pobłażliwy uśmiech, nie ściągała go nawet na spotkania biznesowe.
Zawsze budziła się po pierwszych dźwiękach budzika i przechodziła do porannej rutyny — kawa z renomowanego ekspresu, do tego owsianka z Thermomixa. (To, że ściągnęła Idę, aby do niego dorobić, to było jedynie pół prawdy. W nowej firmie naprawdę jej się podobało). Do śniadania dochodził jeszcze szybki przegląd prasy na smartfonie. Chwilę później już truchtała po leśnych ścieżkach Panewnik. Nie potrzebowała słuchawek z muzyką, audiobookiem, nie widziała sensu we wsłuchiwaniu się w podcasty. Wystarczała jej błoga cisza oraz subtelne dźwięki natury. Uwielbiała swoje okolice (nazywane przez Idę pieszczotliwie wypizdowem), ponieważ mimo przynależności do Aglomeracji Katowickiej i w miarę szybkiego dojazdu do centrum odnalazła tu jakąś część podtarnogórskiej wsi, na której się wychowała.
Wracając z czterdziestominutowej przebieżki, weszła jeszcze do warzywniaka.
— Dzień dobry pani, nie szkoda pani zdrowia na takie bieganie? — usłyszała, gdy przytruchtała do stoiska.
— Dzień dobry, a nie szkoda panu zdrowia na takie stanie? — O ile lubiła Pana Kalafiora, o tyle teksty, jakie rzucał co jakiś czas, sprawiały, że miała ochotę rzucić w niego zgniłym jabłkiem. — Poproszę trzy pomidory, paprykę i cukinię.
— O, a co to będzie, leczo? — zapytał Kalafior, pakując produkty na wagę.
— No wie pan co?! — Uaktywniła swoją kolczastą naturę. — A w ogóle czy zdaje pan sobie sprawę, co teraz robią lekarze na Węgrzech?
— Nooo… — Trochę się zmieszał przy tym ataku. — Nie wiem, pracują?
— Leczo — odparła sucharem, po czym z kamienną twarzą zapłaciła telefonem i udała się do mieszkania.
Po powrocie z joggingu zawsze wskakiwała pod zimny prysznic, po czym układała swoje półdługie kasztanowe włosy najnowszym Dysonem. Ostatecznie Ida nie była jedyną osobą, która dała jej się zwerbować. Berni zawodowo od kilku miesięcy czuła się jak szycha — zmiana pracy wiązała się dla niej z awansem na menedżerskie stanowisko. Teraz mogła się w pełni rozwijać jako osoba usprawniająca procesy zarówno wewnątrz firmy, jak i u klienta, a tego typu zadań w korporacjach nigdy nie jest za mało.
Czy była perfekcjonistką? Tak, z pewnością. Stąd też życie w wysokim standardzie i gadżety z najwyższej półki. Stąd również tak dobre wyniki zawodowe — trzeba przyznać, że była uważana za taran, który wszelkimi możliwymi środkami osiągnie zamierzony cel. Ale nie robiła tego dla zaspokojenia próżności, aby po prostu pochwalić się dobrymi wynikami. Bernadetta przy swoim perfekcjonizmie była też idealistką i po prostu mocno wierzyła, że ma misję, a jej działania w pewien sposób uleczą i popchną do przodu całe przedsiębiorstwo. Jak to z idealistami bywa, wszelkie potknięcia uważała za wydarzenia porównywalne do gigantycznej rysy na świeżo wyszlifowanym brylancie, ewentualnie do kupy gnoju na środku jej designerskiego dywanu.
Jeśli chodzi o obraz Berni w mojej głowie… trudno będzie mi coś wymalować dwoma machnięciami neurona, ale się postaram. Z pewnością imponowała mi tym, że gdy już wypracowała rutynę, trzymała jej się kurczowo. Jeżeli można (z pewnością można!) powiedzieć o mnie, że mam słomiany zapał, to upór Berni był jak sześcian z betonu wzmocnionego gęstwiną drutu zbrojeniowego — kopem w rzyć tego z pewnością nie ruszysz.
Kontynuując temat rzyci… to z moim kwadratowym, płaskim kuprem nawet nie miałam do niej startu. Całoroczne bieganie, do tego narty zimą oraz — UWAGA! — joga na szarfach zrobiły z mojej koleżanki sztunię bez grama cellulitu. Do tej ostatniej aktywności chciała mnie nawet namówić, ale uparłam się jak koza, że jedyną akceptowalną formą sportu jest dla mnie marszowanie z audiobookiem po Parku Śląskim, i to jedynie w przypadku dobrego słuchowiska. Chociaż w przyszłym roku Bernadetcie stuknie czterdziestka, to ze względu na jej wysportowane ciało w połączeniu z ciepłym, brązowym kolorem włosów i porcelanową cerą traktowałam ją jak rówieśniczkę, i to tę z większym braniem.
Od dobrych kilku lat znałam ją na polu zawodowym, a w nowej firmie nasze stosunki znacznie się zacieśniły, jako że ona, choć pracowała w innym dziale, wprowadzała mnie w polityczne i społeczne niuanse. Wypiłyśmy razem niejedno piwo i niejedną wódkę. Było jednak dla mnie zadziwiające, jak niewiele wiem o jej życiu prywatnym — owszem, wiedziałam, gdzie mieszka. Kojarzyłam, że ma dwójkę rodzeństwa, z którego ona jest pośrodku. Często grała też rolę ulubionej ciotki, bo komu najlepiej podrzucić cały kram z bąbelkami i wyrwać się na miasto? Zastanawiało mnie jednak, że mimo naszej pogłębiającej się znajomości był to właściwie cały mój zasób wiedzy o niej. Nigdy nie słyszałam, żeby z kimś się umówiła. Nie wiedziałam, dlaczego rozstała się z poprzednim chłopakiem, o ile w ogóle taki istniał. Ba, nie miałam nawet pojęcia, jaki jest jej typ faceta! Odnosiłam wrażenie, że przy poruszaniu tych tematów Berni zawsze się spina i zamyka. Przytoczę tutaj jeden z przykładów:
— …i mówiła ostatnio, że ten dzieciak budzi się przez ostatni tydzień jakieś dwadzieścia razy w nocy, a ona jedzie na kawie i hormonach — plotkowałam o mojej kuzynce, szukając sobie wymówki od kolejnej analizy.
— Nie wyobrażam sobie tego — skomentowała Berni, pewnie jednocześnie obrabiając tabelę przestawną w Excelu. — Jak obudzę się o drugiej rano i tylko przez przypadek mój mózg zacznie zwiększać obroty, jestem w stanie nie zasnąć do brzasku. — Kręciła głową w ekranie komputera.
— A to nie ma czasem związku z pracoholizmem? — zapytałam ironicznie.
— Po prostu jak już wskoczę w tryb organizacji dnia, to nie ma odwrotu. Muszę odhaczać zadania. — Wzruszyła ramionami. — W każdym razie z dzieciarnią byłabym chodzącym zombie. — Widziałam po jej minie, jak bardzo odrzuca ją ta wizja.
— No widzisz. Jak sama nie wytworzysz odpowiedniej dawki hormonów, to kupię ci egipskie suplementy z czarnego rynku. — Chciałam ją podejść. — Wszystko przed nami.
— Eeee… Nie, podziękuję. — Podniosła wzrok do kamery.
Koniec rozmowy, a raczej tematu. Co prawda została na połączeniu, ale z taką samą zgrabnością, z jaką rzuca się worek kartofli, przeskoczyła na omawianie ostatniego miesięcznego przeglądu w firmie. Jak kiedyś zapytałam, czy z narciarskiej wycieczki z Włoch ma zamiar przywieźć do domu jakiegoś Giuseppe, to niemal poczułam przez wyłączoną kamerkę, jak się zacina, po czym przeszła na tematy Excela. Może betonowy sześcian, o którym wspominałam, to tak naprawdę sarkofag?
Dłubałam przykładnie prezentację, gdy wezwało mnie połączenie. TO połączenie. To, które odbiorę zawsze, nawet jeśli mam śpik po pas, tłuste włosy, pryszcza na brodzie i jestem w trakcie jedzenia kajzerki z szynką od chłopa. LOŻA. No dobra, może jakbym była w trakcie calla z prezesem, tobym ją odrzuciła. Poza tym — nigdy. To nasz prywatny kanał, ratujący nastroje, motywacje, a czasem nawet życie, na którym plotkujemy we trzy o tematach wszelkich. Moja kopalnia bzdur, moje słoneczko w szarobury dzień, mój zamiennik prawdziwej socjalizacji. Ja, Berni, Natalia. Więcej nas nie było tam trzeba.
— Cześć, dzióbki, dzisiaj na lajcie czy zapieprz? — To był głos Natalii. Po chwili doszedł do niego również wizerunek blondynki.
— Czekaj, słuchawki mi się nie łączą — odparłam. — Halo? Słyszycie mnie?
— Jest okej. Berni jeszcze nie ma? — zapytała zniecierpliwiona. — Mniejsza z tym, nie mam czasu czekać. Mam tak zawalony kalendarz, że chyba nie będę miała kiedy iść do łazienki.
Ehe, już to widziałam. Taka zarobiona, że teraz przez dwadzieścia minut będzie popychać pierdoły. Dobrze się składało, bo moja dzisiejsza motywacja do pracy była odwrotnie proporcjonalna do ruskiej dziury budżetowej.
— Uuuu, to nie poklachamy? — zmartwiłam się lekko aktorsko. — U mnie nudy jak co dzień. Gorzej z jutrem… — Tutaj już mówiłam szczerze. — Myślisz, że będę mogła połączyć się z domu?
— Nawet nie śmiej tak żartować! — wkroczyła Bernadetta. — Ida, co ci się stało w brwi?
— Henna mi się stała w brwi. Dobrze, że przypomniałaś, bo powinnam zmyć. — Nie przerywając połączenia, ze słuchawkami na uszach poszłam do łazienki po mokry wacik. — Jak już muszę odbyć fizyczne spotkanie, to powinnam się przygotować. — Usiadłam z powrotem przed laptopem, traktując go jak lustro, i z otwartymi ustami zaczęłam pocierać twarz.
— Jak tam, Berni, zarezerwowałaś miejsce w orszaku powitalnym? — Natalia przywitała koleżankę. — Będą gołębie i orkiestra dęta?
— Chyba jak sama zagrasz na fujarce. — Bernadetta udała lekko obrażoną. — Zarezerwowałam salki, restauracja potwierdzona, goście przylecą o czasie. Jutro od rana będą w biurze. Mamy wszystko.
— Tyle dobrego, że na starcie będą mieć dobre wrażenia — stwierdziłam, popijając poranną kapuczinę z prostej filiżanki z napisem „kawka nie pomoże”.
Miałam na myśl fakt, że nasze biuro znajdowało się w najpiękniejszym moim zdaniem biurowcu na Śląsku: .KTW II i jego starszy, ale niższy brat zlokalizowani byli tuż przy Spodku i Międzynarodowym Centrum Kongresowym. Trzydzieści jeden pięter i ponad sto trzydzieści metrów kolosa były widoczne z odległości nawet kilkudziesięciu kilometrów od miasta. Ilekroć szłam do biura, byłam dumna, że pracuję w takim miejscu.
— Kontynuując, na kolacji ostatecznie będzie jedynie dwanaście osób, bo oprócz nas i gości dołączy tylko kilkoro chłopaków z IT. — Berni zakończyła, upijając łyk wody.
— Kurczę, ubiegli mnie — stwierdziłam cierpko. — Ja już pewnie nie mogę koło piętnastej obwieścić niedyspozycji i wrócić do domu?
Wiedziałam, że to nie przejdzie, ale poznajcie jedną z moich wad: uwielbiam podpuszczać ludzi. Ktoś może mógłby powiedzieć, że igram z ogniem i kiedyś się sparzę. Ja, kiedy jeszcze nie byłam świadoma życiowych mądrości innych osób, nazywałam to inaczej: mendowatość.
Berni w przeciwieństwie do mnie czy Natki była bardzo zaangażowana w przyjazd nowego dyrektora działu oraz całej jego świty — asystentki oraz dwóch menedżerów właściwie równych jej, jeśli chodzi o stanowisko, ale zajmujących się innymi obszarami. Ich przewagę stanowiło to, że razem z Otto Wolfem, czyli sprawcą całego zamieszania, mieli swoje biurka w imponującym berlińskim Treptowers.
— No jasne — skwitowała Berni. — Ja wiem, że jak przyjdzie co do czego, to się nikomu nie chce tyłka ruszyć. Ida, a jak byłaś kiedyś w Stuttgarcie, to się zachwycałaś, gdy wokół ciebie skakali i oprowadzali cię po mieście. — W jej głosie słychać było lekki wyrzut.
— Ale to były inne Niemce! — zaprotestowałam z wesołością w oczach.
— A w dodatku ten Niemiec będzie z zawodu dyrektorem… — Natalia miała w zwyczaju częstować nas cytatami z filmów Barei. — Wiecie, coś mi podpowiada, że to nie będzie najlepszy wieczór. Albo inaczej. Czuję, że nadciąga zło.
— Natalia, będzie dobrze. — Musiałam ją uspokoić, zanim wybije jej korki i zacznie opowiadać o jakichś teoriach spiskowych. — Znowu czytałaś horoskop? Saturn wszedł w kwadraturę z Macierewiczem? To ma jakiś wpływ na twój ascendent?
— Bardzo śmieszne. — Uniosła kąciki ust. — Ale teraz na serio. Mam takie napięcie w sobie, jakby coś miało nadejść. — Zastanowiła się, szukając dobrego określenia. — To się czuje, tak samo jak to, że zbliża się promocja na masło dwa plus jeden.
— Nie, no, weź, to będzie nudna wizyta, jakich wiele — mówiłam beztroskim tonem — chyba że twoje przeczucie dotyczy jednego z chłopaków z IT. Wiesz, jak jest — najciemniej pod latarnią, nie znasz dnia ani godziny, te sprawy.
— Błagam cię, kraciasta koszula? — Wzniosła oczy do nieba, chyba błagając o cierpliwość do mnie.
— Kraciasta koszula brzmi prawie jak drwal, czemu nie dać temu szansy? — Trolling w moim wykonaniu trwał w najlepsze.
— Prawie jak drwal brzmi znowu jak koleś, który odwiedza fryzjera trzy razy częściej niż ja. Takim nie można ufać. — Mówiąc to, uniosła palec wskazujący, jakby wygłaszała jedną z najstarszych prawd tego świata, na co mogłam tylko machnąć ręką.
— Dziewczyny, a gdzie jemy? — zmieniłam temat, wiedząc, że z tamtego już nic nie wyciągnę.
— Będziecie zadowolone, zarezerwowałam Browar Mariacki — rzuciła Berni. — Kadry mi poleciły, podobno mają dobre rolady.
— Drinki też niczego sobie — dodałam, zaczynając dostrzegać pierwsze pozytywy wieczoru.
— A co po Browarze? — podjęła temat Natalia.
— A jak myślisz? Alkomaraton Mariacki, klasyka. — Rozmarzyłam się na samo wspomnienie ostatniej nocy przy koktajlowej ulicy Katowic.
Oczyma wyobraźni widziałam już swój stan dzień po imprezie. No bo co? Każdy wiedział, jak to się skończy — uruchamianie komputera na trzy minuty przed telekonferencją, tryb total stand-by i oglądanie Netflixa przy jednoczesnym ruszaniu myszki stopą. Jeśli po takim alkoholowym tourze wyślę pięć maili, to będę pękała z dumy i samozaparcia.
— Skupcie się, proszę. — Bernadetta wróciła do formalnych tematów. — Widziałyście maila ode mnie, prawda?
Odpowiedziała jej cisza i pomruki.
— No dobra — kontynuowała — Tomek prosił, żebym zebrała od was slajdy i ubrała to wszystko w jedną dłuższą prezentację, żeby nie przełączać jutro komputerów na rzutniku. Wystarczy krótkie info: zakres, którym się zajmujecie, główni klienci, bieżące sprawy. Pewnie i tak to macie pod ręką — rzuciła, widząc nasze skonsternowane miny, ale nie dostała potwierdzenia. — Mówiąc „bieżące”, miał na myśli ostatnie sukcesy, a nie wpadki. Zieloną uśmiechniętą buzię na koniec wymaluje sobie sam — mówiła, jakby recytowała maila od szefa.
— No to piękną ma wizję. — Cmoknęłam. — A nie mógł poprosić o to dzisiaj o szesnastej, żeby było jeszcze zabawniej? — Zawsze irytowały mnie takie wrzutki na ostatnią chwilę. O wizycie było wiadomo co najmniej od dwóch tygodni.
— Chciałabym mieć teraz dwadzieścia pięć lat i mentalność młodego pokolenia — snuła rozmarzonym głosem Natalia. — Powiedziałabym wtedy, że swoją prośbą zaburzasz mój worklife balance, jin-jang albo czakry i jedyne, co ci mogę przesłać, to dobra energia, byś to sama sprawnie ogarnęła — wyrzuciła z siebie z uśmiechem na ustach. — Ale mam dychę więcej, więc ogarnę. — Tutaj już kąciki jej ust stanowczo opadły.
— Weźcie sobie moje słowa do serca. — Berni miała surowy wyraz twarzy. — Sama nie wiem, dlaczego ja się muszę tym zajmować, przecież to właściwie temat Tomka. O, Żabol!
Dyskusja została przerwana przez pojawienie się puchatego rudego ogona na ekranie Natalii. Kobieta uniosła zwierzę na blat tak, że aktualnie zasłaniało jej twarz.
— Nie jakiś tam Żabol, tylko Żabusia! Żabcia, Żabolina… — Natka potarła nos, do którego chyba przez przypadek wciągnęła trochę sierści. — Kizia Mizia, Kizia Mizia, kochasz swoją panią? — Do naszych głośników dobiegł głośny pomruk zadowolonej kotki.
Wracając do rozterek Berni, to prawda była taka, że Tomek (dyrektor całej placówki) doprowadził do mistrzostwa oddelegowywanie prac. Na czym właściwie polegają jego obowiązki — oprócz zatrudniania nowych ludzi — to jedna wielka zagadka. Był niczym Barney Stinson z Jak poznałem waszą matkę, ale zdecydowanie mniej przystojny i przebojowy. Z tego, co wiedziałam, od dwudziestu lat był szczęśliwym mężem i ojcem trójki dzieci. Jego przydatność w sprawach operacyjnych można było porównać do defensywnego napastnika w piłce nożnej. Doskonale mógłby też kryć innych zawodników w czasie rożnego. Dla laików — jego użyteczność była niczym połączenie crocsów, plakatówek i maszyny do czyszczenia kozich kopytek. No nie, no, nic tu nie grało.
— A ja wiem, czemu ty się tym zajmujesz — zwróciłam się do Berni. — Zaraz powiem, tylko przyniosę sobie ciasteczko.
Poszłam do aneksu i wygrzebałam z papierowej torebki jednak nie jedną, tylko dwie szplitry z marmoladą. To takie śląskie słodkości, trochę podobne do rogalików. Częste towarzyszki mojej porannej kapucziny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki