Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Strzelby miecze i zapomniana magia, która odżywa.
Prochowi magowie manipulują prochem strzelniczym, uzyskując w ten sposób nadnaturalne zdolności.
Były inspektor policji Adamat, a obecnie prywatny detektyw zostaje wezwany do pałacu, aby rozwikłać niezwykłą zagadkę. Jedno jest pewne – obalenie władcy to wyjątkowo krwawy interes. Dla wszystkich.
Dość marnotrawstwa, chciwości i korupcji.
Dość szlachty pijącej krew ludu.
Ja im pokażę nowy rodzaj czarów: …proch i kule.
Jutro odzyskam i oddam ludziom ich kraj.
Epoka królów dobiegła końca i to moja sprawka.
"Ta książka jest po prostu obłędna. Złapałem się na tym, że wszystko mi się w niej podobało. Nowe podejście do magii, szybka akcja, ciekawy świat. Ale ubaw!" - Brandon Sanderson, bestsellerowy autor
"Proch i magia. Wybuchowa mieszanka. Obietnica krwi jest najlepszym debiutem, jaki czytałem od lat." - Peter V. Brett
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 716
Mapy dostępne w pełnej wersji eBooka.
Dla Taty – za to, że nigdy nie wątpiłeś, iż dotrę tak daleko.
Adamat ciasno zapiął płaszcz pod szyją, bo nocne powietrze okazało się przesycone nieprzyjemną wilgocią. Obciągnął rękawy i poprawił gors surduta, zdecydowanie zbyt obcisłego w talii. Ostatni raz miał ten ubiór na sobie przed pięciu laty, ale gdy przyszło wezwanie od króla, Adamatowi zabrakło czasu, by odebrać od krawca pasujące ubranie. W dodatku letni strój nie chronił przed chłodem wciskającym się przez okienko powozu.
Zbliżał się poranek, jednak świt z pewnością nieprędko przedrze się przez mgłę. Adamat czuł tę nietypową aurę. Powietrze było stanowczo zbyt wilgotne, nawet jak na wczesną wiosnę w Adopeście, a do tego panował paskudny ziąb. Wróżbici z Alei Nomana powtarzali, że to zły omen. Ale kto dzisiaj słuchał wróżbitów? Adamat pomyślał, że to się jak nic skończy przeziębieniem, i zastanawiał się, dlaczego został wyciągnięty z łóżka o tej nieludzkiej porze.
Powóz zbliżył się do głównej bramy Pałacu Wschodzącego Słońca i minął ją, nie zwalniając. Adamat zacisnął palce na nogawkach spodni i wyjrzał przez okno. Na posterunku nie było strażników. Co dziwniejsze, kiedy powóz toczył się szeroką aleją między fontannami, nie dostrzegł ani jednej świecącej latarni. Pałac był zwykle tak rzęsiście oświetlony, że można go było zobaczyć z miasta nawet w najbardziej zachmurzoną noc. Dzisiaj ogrody tonęły w ciemnościach.
Adamata to bynajmniej nie martwiło. Manhouch i tak dość już wydał pieniędzy z podatków na swoje zbytki. Adamatowi wydawało się, że przy czarnych gardzielach wejść do żywopłotowych labiryntów widzi przemykające po trawnikach postacie. Co to...? Tylko rzeźby. Odchylił się na oparcie, odetchnął głęboko. Czuł głośne, szybkie uderzenia własnego serca i ciasną obręcz na żołądku. Może jednak powinni zapalać te latarnie...
Jakaś część Adamata, tego Adamata, który kiedyś był inspektorem i w noce takie jak ta przemierzał najciemniejsze uliczki, by łapać złodziei i kieszonkowców, śmiała się w kułak. To twoje oczy kiedyś śledziły innych z ciemności.
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem. Adamat czekał, aż woźnica otworzy drzwi. Okazało się jednak, że mógłby tak sobie czekać do rana. Usłyszał tylko pukanie w dach oraz burknięcie:
– To tutaj.
Niegrzecznie.
Wysiadł. Ledwie zdążył złapać kapelusz i laskę, a woźnica strzelił lejcami i powóz odjechał, turkocząc wśród nocy. Adamat posłał w ślad za nim ciche przekleństwo, po czym odwrócił się, spoglądając na Wschodzące Słońce.
Arystokraci nazywali Pałac Wschodzącego Słońca „klejnotem Adro”. Wznosił się na wysokim wzgórzu, na wschód od Adopestu, tak więc co rano słońce wstawało nad bryłą pałacu. Jakaś wyjątkowo odważna gazeta nazwała go diamentowym pierścieniem na palcu głodującego nędzarza. Porównanie było bardzo trafne w tych chudych latach. Królewska duma nie napełni wszak żołądków poddanych.
Adamat stał pod głównym wejściem. Przy świetle dziennym albo zapalanych wieczorem latarni można było podziwiać wspaniałą aleję z fontannami i marmurowymi chodnikami, wiodącą ku olbrzymim, obitym srebrną blachą wrotom, które jednak zdawały się małe w porównaniu z ogromem szerokiej fasady tej największej budowli Adro. Adamat nasłuchiwał miękkich kroków patroli Hielmenów. Mówiono, że gwardia królewska pilnuje każdego zakątka ogrodów. Paradują z naładowanymi muszkietami, lśniącymi bagnetami, a ich szaro-białe szarfy wyglądają wyjątkowo ponuro wśród zielono-złotego przepychu ogrodów. Jednak nie było słychać ani kroków, ani szumu wodotrysków. Ponoć kiedyś fontanny wyłączano tylko, gdy umierał król. Ale Adamat miał pewność, że nie wezwano by go, gdyby Manhouch zmarł. Wygładził przód surduta. Tutaj, blisko budynku, paliło się już kilka latarni.
Z ciemności wyłoniła się jakaś postać. Adamat mocniej zacisnął dłoń na lasce, gotów w każdej chwili dobyć ukrytej w niej szpady.
Do Adamata podszedł mężczyzna w mundurze, jednak w słabym oświetleniu nie można było dostrzec dystynkcji ani innych szczegółów. W ręku trzymał strzelbę lub muszkiet, swobodnie, lecz lufą skierowaną w Adamata. Na głowie miał czapkę z płaskim denkiem i sztywnym daszkiem. Jedno było pewne. Nie należał do Hielmenów. Ci zawsze nosili wysokie czapy z pióropuszami i łatwo ich było rozpoznać.
– Jesteś sam? – usłyszał Adamat.
– Tak – odparł. Uniósł ręce i obrócił się wokół własnej osi.
– W porządku. Chodź.
Żołnierz wysunął się przed Adamata i pociągnął za wykładane srebrem skrzydło. Uchyliło się powoli, opornie, chociaż mężczyzna uwiesił się na nim ciężarem całego ciała. Adamat tymczasem przyglądał się szczegółom mundurowej kurtki. Była ciemnoniebieska, ze srebrnymi obszyciami. Adrańska armia. Teoretycznie podległa królowi. W praktyce trzymał ją na smyczy jeden jedyny człowiek: marszałek polny Tamas.
– Odsuń się, przyjacielu – polecił żołnierz. W jego głosie zadźwięczała odrobina zniecierpliwienia, cień napięcia, powodem tego mógł być jednak ciężar drzwi. Adamat usłuchał. I dopiero gdy żołnierz wezwał go gestem, przekroczył próg pałacu.
– Proszę iść prosto – usłyszał chwilę później. – Przy diademie w prawo, a potem prosto przez Diamentową Galerię. Bez zatrzymywania, aż do Komnaty Odpowiedzi.
Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem.
Stał teraz samotnie w pałacowym przedsionku. Adrańskie wojsko... – powtórzył w myślach. Co tutaj robił ten żołnierz, na terenie królewskiej siedziby? I dlaczego nigdzie nie było śladu po królewskich gwardzistach? Najbardziej przerażające wyjaśnienie przyszło mu do głowy pierwsze. Zamach stanu. Czyżby wezwano armię, by uporała się z buntownikami? W Adro istniało kilka silnych obozów: najemnicy ze Skrzydeł Adoma, królewska kamaryla, Straż Górska oraz potężne arystokratyczne rody. Każda z grup mogła przysporzyć Manhouchowi kłopotów. Jednak teoria o zamachu raczej nie miała sensu. Gdyby doszło do przewrotu, teren pałacu stałby się polem bitwy albo zostałby zrównany z ziemią przez kamarylę.
Adamat minął diadem – ogromną kopię adrańskiej korony. Miał okazję przekonać się na własne oczy i zgodzić z opinią, że to rzecz w fatalnym guście. Ściany i podłoga Diamentowej Galerii były szkarłatne i zdobione złotym motywem liści. Na suficie lśniły tysiące maleńkich klejnotów, od których sala wzięła swą nazwę. Migotały w blasku jedynego żyrandola. Maleńkie płomyki kandelabru drżały, jak gdyby na wietrze. W pomieszczeniu panował ziąb.
W miarę jak Adamat zbliżał się do drugiego krańca Galerii, czuł się coraz bardziej nieswojo. Jedynym odgłosem rozlegającym się w pałacu było echo jego własnych kroków na marmurowej posadzce. Rozbite okno wyjaśniało panujący tu chłód. Czyżby efekt jednego ze słynnych wybuchów króla? A może jednak dzieje się tu coś innego? Puls huczał Adamatowi w uszach. Tam, za kotarą. Buty? Adamat przetarł oczy. Gra świateł. Dla pewności podszedł i odsunął draperię.
Cienie skrywały ciało. Adamat pochylił się i dotknął skóry leżącego. Ciepła, ale mężczyzna nie żył. Miał na sobie szare spodnie z białymi lampasami i pasującą do nich bluzę. Nieopodal leżało wysokie czako z białym pióropuszem. Hielmen. Półcienie tańczyły na młodej, gładko ogolonej twarzy, zastygłej w wyrazie spokoju. Gwardzista wyglądałby, jakby spał, gdyby nie dziura po kuli w skroni i ciemna plama krwi na posadzce.
Jednak podejrzenia Adamata okazały się zgodne z prawdą. Miało tu miejsce jakieś starcie. Czy to Hielmeni się zbuntowali i przeciwko nim sprowadzono wojsko? Nie, to także nie miało sensu. Hielmeni byli fanatycznie wierni królowi, a wszystkie sprawy na terenie pałacu załatwiłaby kamaryla.
Adamat zaklął cicho. Pytań było coraz więcej. Podejrzewał, że już wkrótce pozna jakieś odpowiedzi.
Pozostawił ciało za kotarą. Uniósł laskę i przekręcił jej trzon, obnażając kilka cali ostrza. Podszedł do wysokich drzwi, przed którymi stały dwa posągi zakapturzonych postaci trzymających berła. Zatrzymał się przed wiekowymi rzeźbami, odetchnął głęboko i zawadzając spojrzeniem o tajemny napis wyryty nad drzwiami, przekroczył próg.
W porównaniu z Komnatą Odpowiedzi Diamentowa Galeria wydawała się niewielka. Po dwóch stronach pomieszczenia biegły schody tak szerokie, że zmieściłyby się na nich trzy powozy, jeden obok drugiego. Prowadziły na balkon ciągnący się wzdłuż całej długości pomieszczenia. Poza królem i jego Uprzywilejowanymi magami z kamaryli jedynie kilka osób bywało w tej komnacie.
Pośrodku, na niewysokim podium stało krzesło, wokół niego zaś klęczniki, na których członkowie kamaryli przysięgali swemu suwerenowi. Choć nie dało się dostrzec żadnych źródeł światła, w sali było jasno.
Na schodach po prawej siedział jakiś mężczyzna. Starszy od Adamata, około sześćdziesiątki, siwy. Nieliczne pasma czarnych włosów widoczne były jeszcze w krótko przyciętych wąsach i brodzie. Ogorzałą twarz charakteryzowały mocna, choć niezbyt wydatna szczęka i wysokie kości policzkowe. W kącikach oczu i ust wyraźnie rysowały się zmarszczki. Mężczyzna miał na sobie granatowy mundur ze srebrnym emblematem baryłki prochu, przypiętym nad sercem, oraz dziewięcioma złotymi belkami naszytymi na prawej piersi, każda symbolizowała pięć lat służby w adrańskim wojsku. Mundurowi brakowało oficerskich epoletów, ale znużenie i doświadczenie widoczne w brązowych oczach mężczyzny nie pozostawiało wątpliwości, że nie raz dowodził oddziałami na polu bitwy. Na stopniu obok leżał pistolet z odwiedzionym kurkiem. Mężczyzna podpierał się na schowanym w pochwie ostrzu i obserwował, jak strużka krwi spływa ze stopnia na stopień, rysując ciemną linię na biało-żółtym marmurze.
– Marszałek polny Tamas – powiedział Adamat. Wsunął szpadę z powrotem do laski i obrócił trzpień, aż kliknęła zapadka.
Mężczyzna uniósł wzrok.
– Nie sądzę, żebyśmy się już kiedyś spotkali.
– A jednak. Czternaście lat temu, na balu dobroczynnym, wydanym przez lorda Aumena.
– Kompletnie nie mam pamięci do twarzy – przyznał marszałek. – Proszę o wybaczenie.
Adamat nie potrafił oderwać spojrzenia od strumyka krwi.
– Panie, zostałem tutaj wezwany. Nie powiedziano mi jednak, przez kogo i z jakiego powodu.
– Owszem – odparł Tamas. – To ja pana wezwałem. Z rekomendacji Cenki, jednego z moich Naznaczonych. Mówił, że służyliście razem w policji, w dwunastej dzielnicy.
Adamat przywołał z pamięci postać Cenki, niskiego mężczyzny o potarganej brodzie i zamiłowaniu do wina oraz dobrego jedzenia. Ostatnio widzieli się z siedem lat temu.
– Nie wiedziałem, że został prochowym magiem.
– Zwykle staramy się odkrywać takie talenty najszybciej jak możemy. Jednak u Cenki objawił się późno. W każdym razie – Tamas machnął ręką – mamy problem.
– Pan... potrzebuje mojej pomocy? – Adamat zamrugał z niedowierzaniem.
Marszałek uniósł brew.
– Czy to aż taka nietypowa prośba? Był pan detektywem w policji, zacnym sługą Adro, a Cenka mówił także, że ma pan doskonałą pamięć.
– Nadal jestem.
– Hę?
– Nadal jestem detektywem. Tyle że już nie w policji.
– Doskonale. W takim razie w tym, że potrzebuję pana usług, nie ma nic aż tak zaskakującego.
– W istocie nie ma – zgodził się Adamat. – Jednak to Pałac Wschodzącego Słońca. W Diamentowej Galerii leży martwy Hielmen, a... – Wskazał strumyk krwi na schodach. – Gdzie jest król?
Tamas przechylił głowę.
– Zabarykadował się w kaplicy.
– Dokonał pan zamachu stanu – stwierdził Adamat. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Na szczycie schodów pojawił się żołnierz. Delivijczyk, ciemnoskóry mieszkaniec północy. Miał na sobie taki sam mundur jak marszałek, ale na jego piersi widniało tylko pięć złotych belek. Za to srebrna baryłka wskazywała, że także jest Naznaczonym. Kolejny prochowy mag.
– Jest sporo ciał do przeniesienia – stwierdził.
Tamas zerknął na podwładnego.
– Wiem, Sabonie.
– Kto to jest? – zapytał Sabon.
– Inspektor, którego chciał Cenka.
– Nie podoba mi się, że on tutaj jest. To może wszystko popsuć.
– Cenka mu ufał.
– Dokonał pan zamachu stanu – powtórzył Adamat teraz już z pewnością.
– Zaraz pomogę z ciałami – obiecał Tamas. – Jestem już stary, czasem muszę odpocząć.
Delivijczyk skłonił się krótko i odszedł.
– Sir! Co tu się stało?! – Adamat chwycił mocniej laskę z ukrytym ostrzem.
Marszałek skrzywił się lekko.
– Mówiono, że adrańscy rojaliści mieli najpotężniejszych magów w całych Dziewięciu Narodach, ustępujących tylko tym z Kezu – powiedział cicho. – Mimo to zabiłem wszystkich, co do jednego. Sądzi pan, że miałbym problem ze starym detektywem i jego ostrzem ukrytym w lasce?
Adamat zwolnił uchwyt. Poczuł mdłości.
– Zakładam, że nie.
– Cenka przekonywał mnie, że jest pan pragmatykiem. Jeżeli tak jest rzeczywiście, chętnie skorzystam z pańskich usług. Jeżeli nie, teraz pana zabiję i poszukam odpowiedzi gdzie indziej.
– Dokonał pan zamachu stanu – powtórzył Adamat.
Tamas westchnął.
– Czy musimy ciągle do tego wracać? Czy to takie szokujące? Jak pan myśli, ile jest w samym Adro frakcji mających powody, by usunąć króla? Założę się, że od ręki wymieni pan nie mniej niż dwanaście.
– Nie sądziłem, aby którakolwiek z nich miała takie możliwości – odparł Adamat. – Albo miała tyle odwagi.
Jego wzrok powędrował znów do strużki krwi na schodach, a myśli ku żonie i dzieciom, śpiącym w domu. Popatrzył na marszałka. Zmierzwione włosy, krople krwi na mundurze. Całkiem sporo. Tamas mógł zostać nią obryzgany. Ciemne cienie pod oczami świadczyły o czymś więcej niż tylko wieku. Ten człowiek dokonał zamachu stanu. Jakie plany ma wobec mnie? Jakie plany ma wobec Adro?
– Nie przyjmę żadnego zlecenia w ciemno – powiedział Adamat. – Proszę mi powiedzieć, czego pan chce.
– Zabiliśmy ich we śnie – oznajmił Tamas bez żadnych wstępów. – Nie jest to łatwy sposób zabicia Uprzywilejowanego, ale najlepszy. Popełniono jednak błąd i musieliśmy walczyć. – Przez oblicze Tamasa przemknął ból i Adamat zaczął podejrzewać, że nie wszystko poszło po myśli dowódcy. – Udało się nam. Jednak ginący ciągle wypowiadali jedno zdanie.
Adamat czekał.
– „Nie możesz złamać Obietnicy Kresimira” – powiedział Tamas. – Tak właśnie mówili ci umierający czarownicy. Czy według pana to coś oznacza?
Adamat wygładził przód surduta, przywołując wspomnienia.
– Nie. Obietnica Kresimira... Złamać... Złamana... Chwileczkę. Złamana Obietnica Kresimira. Uniósł wzrok. – Tak się kiedyś nazywał pewien uliczny gang. Dwadzieścia... dwadzieścia dwa lata temu. Cenka tego nie pamiętał?
– Mówił, że coś mu się kojarzy. Twierdził, że pan na pewno będzie pamiętał.
– Niczego nie zapominam – poinformował go Adamat. – Złamana Obietnica Kresimira to uliczny gang, liczący czterdziestu trzech członków. Wszyscy młodzi, niektórzy byli prawie dziećmi, najstarszy nie miał dwudziestki. Próbowaliśmy zgarnąć przywódców i ukrócić falę kradzieży. Dziwna to była banda. Włamywali się do kościołów i okradali księży.
– Co się z nimi stało?
Adamat nie był w stanie się powstrzymać i ponownie spojrzał na krew na stopniach.
– Pewnego dnia zniknęli, wszyscy co do jednego, łącznie z czwórką naszych informatorów. Kilka dni później znaleźliśmy ich. Czterdzieści trzy ciała upchnięte w kanale ściekowym jak peklowane świńskie nóżki. Zostali zmasakrowani wyjątkowo brutalnym czarem. Typowy sposób działania kamaryli. I na tym zakończyło się śledztwo.
Adamat z trudem powstrzymał wzdrygnięcie. Raz w życiu widział coś takiego. Widywał egzekucje, zamieszki, sceny zbrodni, ale nic przedtem ani później nie wzbudziło w nim takiego przerażenia.
Na szczycie schodów znowu pojawił się Delivijczyk.
– Jesteś potrzebny – zwrócił się do Tamasa.
– Niech pan się dowie, dlaczego magowie wymawiali te słowa wraz z ostatnim tchnieniem – powiedział Tamas do Adamata. – Może to jest powiązane z tym gangiem, a może nie. Tak czy owak niech pan znajdzie odpowiedź. Nie znoszę zagadek umarlaków. – Wstał szybko, jak gdyby ubyło mu dwadzieścia lat, i pobiegł schodami w ślad za Delivijczykiem. Mokre od krwi zelówki zostawiały na stopniach czerwone ślady. – Jeszcze coś – zawołał przez ramię. – Proszę milczeć o tym, co pan tutaj widział, aż do egzekucji. Zacznie się w południe.
– Ale – zawołał za nim Adamat – od czego mam zacząć? Mogę porozmawiać z Cenką?
Tamas zatrzymał się nieopodal szczytu schodów i odwrócił.
– Jeśli pan potrafi rozmawiać z umarłymi, to proszę bardzo.
Adamat zacisnął szczęki.
– Jak wymawiali te słowa? Jakim tonem? Rozkazującym? Oznajmiającym?
Marszałek zmarszczył brwi.
– Błagalnym. Jakby coś było dla nich ważniejsze niż krew płynąca z ran. Teraz muszę iść.
– Jeszcze jedno.
Marszałek zdawał się tracić cierpliwość.
– Jeśli mam panu pomóc, to proszę mi powiedzieć, po co to wszystko?
Wskazał krew na schodach.
– Są sprawy, które wymagają mojej obecności – ostrzegł Tamas.
Adamat ponownie zacisnął szczęki, aż na policzkach wystąpiły mu guzy.
– Zrobił to pan dla władzy?
– Zrobiłem to dla siebie – odparł Tamas. – I dla Adro. Żeby Manhouch nie mógł Ugodami oddać nas w niewolę Kezu. Zrobiłem to, bo ci sarkający studenci tylko bawią się w rebelię. Adamacie, epoka królów dokonała swego żywota i to ja ją zabiłem.
Adamat uważnie przyjrzał się twarzy Tamasa. Ugody były traktatem, który zamierzano podpisać z królem Kezu, w zamian za umorzenie wszystkich adrańskich długów. Nakładały jednak na kraj surowe podatki i regulacje, czyniące go w zasadzie wasalem Kezu. Marszałek polny bez ogródek je krytykował. Z drugiej strony, wszyscy się tego po nim spodziewali, przecież w Kezie stracono jego żonę.
– W rzeczy samej – przyznał mu rację Adamat.
– W takim razie niech mi pan znajdzie te przeklęte odpowiedzi. – Tamas odwrócił się na pięcie i zniknął w korytarzu u góry schodów.
Adamat przypomniał sobie ciała członków gangu, wyciągane z kanału na błotnistą ziemię, przypomniał też sobie grozę na ich martwych twarzach. Te odpowiedzi rzeczywiście mogą być przeklęte.
Lajos umiera – oznajmił Sabon.
Tamas wszedł do apartamentów Uprzywilejowanego, Odźwiernego Zakary’ego. Szybko przeszedł przez salon i znalazł się w alkowie – komnacie większej od niejednego kupieckiego domu. Ściany barwy indygo obwieszone były malowidłami, przedstawiającymi dawnych Odźwiernych adrańskiej kamaryli. Drzwi prowadziły stąd do innych pomieszczeń, wychodka, kuchni i osobistego burdelu Odźwiernego. Te ostatnie zostały wyrwane z zawiasów, a pomieszczenie zasłane było drzazgami, nie większymi niż palec.
Z łoża Zakary’ego zdarto pościel, ciało zepchnięto, aby zrobić miejsce dla rannego prochowego maga.
– Jak się czujesz? – zapytał Tamas.
Lajos zdołał tylko cicho zakasłać. Naznaczeni byli wytrzymalsi od większości ludzi, a proch strzelniczy, który teraz krążył w żyłach rannego, sprawiał, że ten nie czuł już bólu. Niewielkie pocieszenie, bo połowy Lajosowego ramienia nie było, a w brzuchu ziała dziura wielkości melona. Cud, że mag jeszcze oddychał. Dali mu pół rożka prochu. Już to tylko powinno go zabić.
– Bywało lepiej. – Lajos kaszlnął ponownie, z kącika ust popłynęła mu krew.
Tamas wyjął chusteczkę i starł szkarłatne krople.
– To nie potrwa długo – powiedział.
– Wiem.
Marszałek ścisnął przyjacielowi dłoń.
– Dziękuję – odpowiedział Lajos samym ruchem warg.
Tamas odetchnął głęboko. Nagle wzrok mu się zamglił. Marszałek zamrugał, póki znów nie zaczął widzieć wyraźnie. Oddech rannego zmienił się w rzężenie. Marszałek już miał puścić dłoń konającego, gdy nagle Lajos ścisnął mu palce. Otworzył oczy.
– Wszystko w porządku, przyjacielu – powiedział. – Zrobiłeś to, co należało. Bądź spokojny. – Spojrzenie uciekło mu w bok, a potem zastygł bez ruchu. Nie żył.
Tamas zamknął zmarłemu oczy, następnie odwrócił się do Sabona. Delivijczyk stał po drugiej stronie komnaty, przypatrując się resztkom drzwi haremu, wiszącym na jednym zawiasie. Marszałek podszedł tam, zajrzał do środka. Żołnierze już godzinę temu przegnali kobiety, zabierając je do innych części pałacu wraz z resztą dziwek Uprzywilejowanych.
– Furia niewiasty – mruknął Sabon.
– W rzeczy samej – zgodził się Tamas.
– Nijak nie zdołalibyśmy tego przewidzieć.
– Im to powiedz. – Marszałek ruchem głowy wskazał cztery ciała, ułożone w rzędzie pod ścianą, a także piąte, które zaraz miało do nich dołączyć. Pięciu prochowych magów. Pięciu przyjaciół. Wszystko przez jedną Uprzywilejowaną, której nie uwzględnili w swoich planach. Tamas właśnie wpakował kulkę w łeb Odźwiernemu, człowiekowi, któremu zwykle ściskał dłoń. Naznaczeni towarzyszyli mu jedynie na wszelki wypadek, gdyby w starcu tliła się jeszcze wola walki. Nie spodziewali się jeszcze jednej Uprzywilejowanej, ukrytej w burdelu. Przeszła przez drzwi niczym brzytwa gilotyny przez melon. Na dłoniach miała rękawice Uprzywilejowanych, jej palce tańczyły, a płynąca z nich magia rozdzierała ludzi Tamasa na strzępy. Prochowy mag mógł bezbłędnie trafić w cel oddalony o mile. Mógł samą myślą prowadzić kulę po najbardziej zawiłej trasie i spożywać czarny proch, aby stać się silniejszym i szybszym od zwykłych ludzi. Niewiele to jednak było warte przeciwko czarom Uprzywilejowanego, rzucanym z niewielkiego dystansu.
Tamas, Sabon i Lajos jako jedyni mieli czas zareagować, a i tak ledwie zdołali odeprzeć jej wściekły atak. Umknęła, a echo niszczycielskich czarów podążało jej śladem przez korytarze pałacu. Zapewne miały na celu zniechęcenie ewentualnego pościgu. Jej ostatni strzał okazał się śmiertelny dla Lajosa, uderzyła jednak na oślep. Równie dobrze Sabon albo nawet sam Tamas mogli umrzeć na łóżku Odźwiernego. Ta myśl zmroziła marszałkowi krew w żyłach.
Oderwał spojrzenie od drzwi.
– Trzeba za nią iść. Znaleźć ją i zabić. Na wolności jest niebezpieczna.
– To zadanie dla pogromcy magów – stwierdził Sabon. – Zastanawiałem się właśnie, dlaczego trzymasz go przy sobie.
– Rozwiązanie, do którego nie chciałem się uciekać – przyznał Tamas. – Żałuję, że nie mam maga, którego mógłbym z nim posłać.
– Jego towarzyszka jest Uprzywilejowaną – odparł Sabon. – Pogromca i Uprzywilejowana powinni stanowić twardy orzech do zgryzienia dla samotnej Uprzywilejowanej z kamaryli.
Wskazał zniszczone drzwi.
– Jeśli chodzi o kamarylę, to nie lubię walczyć fair – odparł Tamas. – I pamiętaj, że jest pewna różnica między członkiem królewskiej kamaryli a wynajętym zbirem.
– Kim w ogóle była ta kobieta? – zapytał Sabon. Zdawało się, że w jego głosie zabrzmiał wyrzut.
– Nie mam pojęcia – warknął Tamas. – Znam wszystkich członków kamaryli. Spotykałem się z nimi, jadałem z nimi. Ona była obca.
Delivijczyk pozostawił gniewne słowa marszałka bez komentarza.
– Jakiś szpieg?
– Raczej nie. Dziewczyny z burdelu są dokładnie sprawdzane. Zresztą nie wyglądała na dziwkę. Była silna, ogorzała. Może kochanka Odźwiernego? Jeszcze jej nigdy nie widziałem.
– Może Odźwierny szkolił kogoś w tajemnicy?
– Nie wolno ukrywać terminatorów. Uprzywilejowani są zbyt podejrzliwi, aby na coś takiego pozwolić.
– I te podejrzenia często mają solidne podstawy – stwierdził Sabon. – Ona jednak nie znalazła się tam bez powodu.
– Wiem. Zajmiemy się nią w stosownym czasie.
– Gdyby byli tutaj jeszcze inni...
– Więcej naszych by zginęło – uciął Tamas. Jeszcze raz policzył ciała, jakby miał nadzieję, że tym razem będzie ich mniej. Pięciu. Pięciu spośród jego siedemnastu magów. – Dlatego właśnie podzieliliśmy się na dwie grupy. – Odwrócił się od zabitych. – Są jakieś wiadomości od Taniela?
– Jest w mieście.
– Doskonale. Wyślę go razem z pogromcą.
– Jesteś pewien? Dopiero co wrócił z Fatrasty. Musi odpocząć, zobaczyć się z narzeczoną...
– Jest z nim Vlora?
Sabon wzruszył ramionami.
– Miejmy nadzieję, że się szybko zjawi. Jeszcze tutaj nie skończyliśmy. – Marszałek uniósł dłoń, aby uciszyć wszelkie protesty. – Taniel może sobie odpocząć, gdy przewrót stanie się faktem.
– Co ma być zrobione, będzie zrobione – powiedział cicho Sabon.
Potem obaj umilkli, myśląc o poległych towarzyszach. Po chwili Tamas dostrzegł uśmiech na pomarszczonej, ciemnej twarzy Sabona. Delivijczyk był zmęczony i wyglądał mizernie, ale się cieszył.
– Udało się nam.
Marszałek ponownie spojrzał na ciała swoich przyjaciół, podkomendnych.
– Tak – powiedział. – Udało. – Zmusił się, by odwrócić wzrok.
W kącie stało malowidło, bohomaz w złoconych ramach, na srebrnym trójnogu, jak na Odźwiernego kamaryli przystało. Przedstawiało Zakary’ego w kwiecie wieku, silnego młodzieńca o szerokich barach i stanowczej minie.
Zakary na portrecie bardzo różnił się od martwego starca skulonego w kącie. Kula trafiła go w głowę, zabijając na miejscu, ale z martwego gardła wydobyło się chrapliwe: „Nie możesz złamać Obietnicy Kresimira”.
Cenka zrobił się biały jak prześcieradło, gdy pierwszy z Uprzywilejowanych wykrzyczał te słowa. Zażądał, by marszałek sprowadził Adamata, tutaj, w samo serce ich zbrodni. Tamas miał nadzieję, że podwładny się mylił. Miał nadzieję, że detektyw niczego nie znajdzie.
Wyszli ze skrzydła zajmowanego przez kamarylę, Tamas przodem, Sabon tuż za nim.
– Potrzebuję nowego ordynansa – oznajmił marszałek po drodze. Te słowa sprawiły mu ból, w końcu ciało Lajosa jeszcze nawet nie ostygło.
– Naznaczonego? – zapytał Sabon.
– Nie możemy poświęcić żadnego. Nie teraz.
– Mam kogoś na oku – odparł Sabon. – Nazywa się Olem.
– Żołnierz? – upewnił się Tamas. Wydawało mu się, że skądś zna to imię. Podniósł rękę, zatrzymując ją tuż pod poziomem oczu. – Takiego wzrostu? Płowe włosy?
– Tak.
– Jaką ma Zdolność?
– Nie musi spać. W ogóle.
– Przydatne – ocenił marszałek.
– Właśnie. Ma też całkiem niezłe trzecie oko, więc może ostrzegać przed Uprzywilejowanymi. Do czasu egzekucji zostanie we wszystko wprowadzony i będziesz go miał u swego boku.
Zdolny nie mógł się równać z prochowym magiem. Ale Zdolni trafiali się znacznie częściej. Ich umiejętności były w zasadzie talentem, a nie mocą magiczną. Ale skoro ten umiał korzystać z trzeciego oka, nadawał się do tej roboty.
Tamas podszedł do okratowanych drzwi kaplicy. Z ciemności przy murze wyłoniło się dwóch żołnierzy z muszkietami gotowymi do strzału. Tamas skinął im głową, wskazał drzwi.
Jeden z wojaków dobył zza pasa długi sztylet i wsunął ostrze pomiędzy skrzydła.
– Zamknął na zasuwę – wyjaśnił, manipulując nożem. – Ale nawet nie zadał sobie trudu, żeby czymś zabarykadować drzwi. Niezbyt się wysilił, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie.
Udało mu się pokonać zamek i wspólnie z towarzyszami pchnęli skrzydła.
Kaplica była ogromna, podobnie jak wszystkie pomieszczenia pałacu. Jednak w przeciwieństwie do pozostałych komnat uniknęła ciągłego odnawiania przy okazji królewskich kaprysów i najpewniej wyglądała tak jak przed dwustu laty. Sufit zdawał się równie odległy co i niebiosa, a w połowie wysokości ścian, między kolumnami, umieszczono loże rodziny królewskiej i możnowładców, tak przestronne, że można by było w nich wóz drabiniasty ustawić w poprzek. Marmurowe kafelki, którymi wyłożono posadzkę, tworzyły zawiłe mozaiki rozmaitych kształtów i rozmiarów, zaś sufit zdobiły malowidła przedstawiające postaci świętych, którzy pod ojcowskim okiem Kresimira opiekują się Dziewięcioma Narodami.
W prezbiterium, na niewielkim podwyższeniu stały dwa ołtarze, a obok nich hebanowa kazalnica. Pierwszy ołtarz, mniejszy i bliższy wiernym, poświęcono Adomowi, świętemu założycielowi Adro. Drugi, większy, obmurowany marmurem i przykryty satyną, wzniesiono ku czci Kresimira. I właśnie obok tego ołtarza kulił się teraz Manhouch XII, władca Adro, wraz z żoną Nataliją, księżną Taronii. Natalija spoglądała ponad ołtarzem, a jej usta poruszały się w cichej modlitwie. Manhouch był blady, oczy miał zaczerwienione, usta zaciśnięte w cienką linię. Szeptał coś rozpaczliwie do biskupa. Zamilkł, gdy Tamas zbliżył się do nich.
– Stój – zawołał biskup do króla, który już zbiegał po schodach podestu, na spotkanie Tamasowi. Na starej twarzy ordynariusza widniało napięcie.
Marszałek patrzył, jak Manhouch zmierza w jego stronę z dłonią schowaną za plecami. Widział burze emocji szalejących na młodej, arystokratycznej twarzy. Dzięki potężnym magom kamaryli Manhouch, mężczyzna dobrze już po trzydziestce, wyglądał jak siedemnastoletni gołowąs. Ów wygląd miał być dowodem na ponadczasowy charakter monarchii, jednak Tamasowi zawsze trudno było brać na poważnie kogoś o aparycji nastolatka. Marszałek zatrzymał się i uważnie spoglądał na króla, który zwolnił, czyniąc ostatnich kilka kroków. Dzieliło go od Tamasa zaledwie pięć, gdy wydobył zza pleców pistolet. Uczynił to płynnym ruchem, z takiej odległości nie mógł przecież chybić – zresztą to właśnie Tamas uczył go strzelać. Jednak sam czyn stanowił odzwierciedlenie faktu, jak dalece władca był oderwany od rzeczywistości. Monarcha pociągnął za spust.
Tamas sięgnął ku broni umysłem i wchłonął moc płonącego prochu. Czuł, jak energia zaczyna krążyć mu w żyłach, rozgrzewając niczym kieliszek dobrej wódki. Przekierował siłę uderzenia na posadzkę, roztrzaskując płytki pod nogami króla. Manhouch odskoczył. Kula wypadła smętnie z lufy, potoczyła się po posadzce i zatrzymała u stóp marszałka.
Tamas zrobił krok do przodu, chwycił broń za lufę i wyjął królowi z dłoni. Zaledwie fragmentem świadomości zarejestrował oparzenie.
– Jak śmiesz. – Pod warstwą pudru wykwitł rumieniec gniewu. – Powierzyliśmy wam swoje bezpieczeństwo. – Drżał lekko.
Tamas spojrzał ponad Manhouchem, na biskupa, wciąż trwającego przy ołtarzu. Stary kapłan opierał się o ścianę, wysoka, haftowana tiara przechyliła mu się na bok.
– Zakładam – Tamas potrząsnął pistoletem – że dostał to od ciebie?
– Nie w takim celu – zaświszczał starzec. Zadarł podbródek. – To miało być dla króla. Żeby mógł honorowo odebrać sobie życie, a nie zginąć z rąk bezbożnego zdrajcy.
Tamas sięgnął zmysłami w poszukiwaniu innych ładunków prochowych, ale żadnego nie znalazł.
– Przyniosłeś tylko jeden pistolet, z jedną kulą – stwierdził. – Grzeczność wymagałaby, byś dał im dwie. – Zerknął na modlącą się królową.
– Nie ważyłbyś... – zaczął biskup.
– Nie zrobi tego! – przerwał mu król. – Nie zabije nas. Nie może. Jesteśmy bożymi wybrańcami. – Drżąc, zaczerpnął głęboko powietrza.
Tamas poczuł drgnienie litości. Wiedział, że Manhouch jest starszy, niż na to wygląda, jednak w rzeczywistości był niczym dziecko. Nie tylko ze swojej winy. Chciwi doradcy, zidiociali nauczyciele, pobłażliwi czarodzieje. Istniało wiele powodów, dlaczego był tak złym – nie, fatalnym – królem. Ale tak czy owak, był królem. Marszałek zdławił współczucie. Manhouch musi ponieść konsekwencje.
– Manhouchu Dwunasty – zaczął marszałek – jesteś aresztowany za całkowite zaniedbanie spraw swojego ludu. Będziesz osądzony za zdradę, sprzeniewierzenie majątku oraz morderstwo poprzez zagłodzenie.
– Sąd – wyszeptał Manhouch.
– Sąd nad tobą już się rozpoczął – oznajmił Tamas. – Jestem twoim sędzią i ławą przysięgłych. Zostałeś uznany za winnego wobec ludu i wobec Kresimira.
– Nie udawaj, że przemawiasz w bożym imieniu! – oburzył się kapłan. – Manhouch jest naszym królem! Uświęconym wolą Kresimira!
Tamas roześmiał się ponuro.
– Szybko wzywasz Kresimira na świadka, gdy ci to odpowiada. Czy to Jego imię masz na ustach, tarzając się w jedwabiach z nałożnicą albo gdy obżerasz się delikatesami, za które mogłoby się pożywić pół setki chłopów? Biskupie, twe miejsce nie jest po bożej prawicy. Kościół już pobłogosławił ten zamach stanu.
Ordynariusz szeroko otworzył oczy.
– Wiedziałbym.
– A czy arcybiskupi mówią ci o wszystkim? Nie sądzę.
Manhouch zebrał się na odwagę i spojrzał Tamasowi w oczy.
– Nie masz żadnych dowodów! Żadnych świadków! To nie jest proces!
Tamas gwałtownie machnął ręką, wskazując świat za murami kaplicy.
– Tam są moje dowody! Ludzie nie mają pracy i głodują. Twoi magnaci chędożą dziwki i jeżdżą na polowania, napełniają talerze mięsem, a kielichy winem, zaś prosty człowiek kona z głodu w rynsztoku. Świadkowie? Planowałeś poprzez Ugody oddać cały kraj Kezowi. Uczyniłbyś nas wasalami obcej potęgi tylko po to, aby umorzono ci długi.
– Bezpodstawne oskarżenia, padające z ust zdrajcy – słabo bronił się Manhouch.
Tamas tylko potrząsnął głową.
– W południe zostaniesz stracony, razem ze swoimi doradcami, królową i setkami krewnych.
– Kamaryla cię zniszczy.
– Oni już zostali straceni.
Król pobladł jeszcze bardziej. Dygotał na całym ciele i osunął się na podłogę. Biskup oderwał się od ściany i uczynił kilka kroków. Tamas przez chwilę spoglądał na Manhoucha, pamięć nieproszona podsunęła mu wspomnienie małego królewicza, sześcio-, może siedmiolatka, którego marszałek kołysał na kolanach. Zdusił tę myśl.
Biskup dotarł do Manhoucha i przykucnął u jego boku.
– To przez twoją żonę? – Spojrzał w górę na Tamasa.
Tak.
– Nie – odparł marszałek głośno. – To dlatego, że Manhouch udowodnił niezbicie, że życie całego narodu nie może zależeć od kaprysów jednego zdegenerowanego głupca.
– Zamierzasz pozbawić tronu władcę pobłogosławionego przez boga, stać się tyranem i nadal twierdzisz, że kochasz Adro? – zapytał kapłan.
Tamas zerknął na Manhoucha.
– Bóg już dawno się od niego odwrócił. Gdybyś nie był taki zaślepiony przez te swoje wyszywane złotem szaty i młode konkubiny, to również byś to zauważył. Manhouch zasługuje na otchłań za swoje zaniedbania względem Adro.
– Z pewnością się tam z nim spotkasz – zapewnił marszałka ordynariusz.
– Nie wątpię, biskupie. Jestem pewien, że w kompanii, jaką tam spotkam, nie będę się nudził. – Tamas upuścił nienabity pistolet u stóp Manhoucha. – Masz czas do południa, aby pojednać się z bogiem.
Taniel zatrzymał się na szczycie schodów wiodących do Domu Szlachty. Rankiem o tej porze gmach był ciemny i cichy jak grobowiec. Żołnierze pełnili wartę na stopniach, na ulicy oraz przy wszystkich drzwiach. Natychmiast rozpoznał ciemnoniebieskie kurtki podkomendnych marszałka polnego Tamasa. Wielu znało Taniela z widzenia. A ci, którzy go wcześniej nie spotkali, widzieli teraz srebrną baryłkę prochu, wpiętą w klapę kurtki z koźlej skóry. Jeden z nich uniósł rękę w geście pozdrowienia. Taniel odwzajemnił się tym samym, po czym wyjął tabakierę i usypał na wierzchu dłoni kreskę czarnego prochu. Wciągnął ją nosem. Proch ożywił Taniela, przepełnił ciało energią. Wyostrzał umysł i myśli, przyspieszał bicie serca i dawał wytchnienie starganym nerwom. Dla Naznaczonych proch oznaczał życie.
Taniel poczuł klepnięcie w ramię, odwrócił się. Jego towarzyszka była niższa o głowę i smukła niczym podlotek. Nosiła długi płaszcz, który spowijał ją całą, a przy tym ogrzewał, do tego szerokoskrzydły kapelusz kryjący większość twarzy. W powietrzu czuć było chłód wczesnej wiosny, zaś Ka-poel pochodziła ze znacznie cieplejszych stron.
Drobną, piegowatą dłonią wskazała budynek przed nimi pytającym gestem. Taniel uświadomił sobie, że przecież nigdy jeszcze nie widziała gmachu takiego jak Dom Szlachty. Centralny budynek adrańskiej administracji miał sześć kondygnacji, powierzchnię pola bitewnego i był wystarczająco obszerny, aby pomieścić biura wszystkich szlachciców wraz z ich służbą.
– Jesteśmy na miejscu. – W ciszy poranka głos Taniela zabrzmiał zaskakująco głośno. – To tu kazali nam przyjść jego żołnierze. Ale on nie ma tutaj swojego biura. Czyżby to się stało właśnie dzisiaj w nocy? Mogłem wybrać lepszy moment... – Ucichł.
Mówił coś jeszcze bezgłośnie, zdradzając w ten sposób swoje zdenerwowanie. Tamas się wścieknie, gdy usłyszy o Vlorze. Oczywiście to Taniel okaże się wszystkiemu winny. Spostrzegł, że nadal trzyma tabakierę. Ręce mu drżały. Usypał kolejną czarną kreskę, wciągnął proch, po czym odrzucił głowę do tyłu, a serce zabiło szybciej. Kontury pośród ciemności stały się ostrzejsze, dźwięki wyraźniejsze. Taniel odetchnął głębiej pokrzepiony prochowym transem. Uniósł dłoń ku światłu ulicznej lampy. Już nie drżała.
– Pole – odezwał się do dziewczyny – od dłuższego czasu nie widziałem Tamasa. To człowiek surowy dla wszystkich, poza nieliczną garstką najbliższych. Sabona. Lajosa. Są jego przyjaciółmi. Ja jestem tylko jednym z żołnierzy. – Spod szerokiego ronda spojrzały na niego zielone oczy. – Zrozumiano? – zapytał.
Ka-poel krótko skinęła głową.
– Patrz – powiedział. Wyjął szkicownik zza pazuchy. Był to kajet mocno sfatygowany podróżami, podniszczony od częstego używania, oprawiony w wyblakłą cielęcą skórę. Taniel przerzucił kilka kartek, znalazł podobiznę marszałka polnego i pokazał Ka-poel. Szkic zrobiony został węglem i zdążył się nieco rozmazać, lecz bez trudu można było rozpoznać surową twarz Tamasa. Ka-poel przez chwilę przyglądała się rysunkowi, potem oddała kajet.
Taniel pchnął skrzydło gigantycznych drzwi i wszedł do wielkiego holu. Panowała tam zupełna ciemność, wyjąwszy plamę jasnego światła nieopodal schodów z lewej strony, gdzie na ścianie wisiała pojedyncza latarnia, a pod nią, na krześle służącego, drzemała jakaś zmęczona postać.
– Widzę, że Tamas dochrapał się arystokratycznej siedziby.
Taniel słuchał echa własnego głosu i z satysfakcją ujrzał, jak Sabon podskakuje na krześle. Ciemna twarz Delivijczyka pokryta była wyraźną siatką zmarszczek. Taniel dostrzegał to jedynie za sprawą prochowego transu. Miał jednak wrażenie, że przez dwa lata, jakie minęły od ich ostatniego spotkania, Sabon postarzał się o całe dziesięć.
– Nie podoba mi się tu – dodał Taniel, zdejmując z ramienia karabin razem z plecakiem. Położył je na miękkim, czerwonym dywanie. Pochylił się, by rozmasować nogi zesztywniałe po dwudziestu godzinach w powozie. – Zbyt chłodno zimą, zbyt pusto latem. A taka przestrzeń aż prosi się o gości.
Sabon roześmiał się, podchodząc do młodzika. Uścisnął mu dłoń i przyciągnął ku sobie, by objąć.
– Jak tam Fatrasta?
– Oficjalnie? Nadal w stanie wojny z Kezem – odparł Taniel. – Nieoficjalnie, Kez zaproponował rozejm i prawie wszystkie regimenty powróciły już do Dziewięciu. Fatrasta zdobyła niepodległość.
– A zabiłeś dla mnie jednego czy dwóch Uprzywilejowanych z Kezu? – zapytał Sabon.
Taniel podniósł karabin, tak by broń znalazła się w plamie światła. Delivijczyk przesunął palcem po rzędzie nacięć na kolbie i zagwizdał z uznaniem.
– Nawet kilku Stróżów – pochwalił się młodzieniec.
– Ich to ciężko zabić – stwierdził Sabon.
Taniel przytaknął.
– Na Stróża nie wystarczy jedna kula.
– Taniel Dwa Strzały – powiedział Sabon. – Byłeś głównym tematem w Dziewięciu przez ostatni rok. Królewska kamaryla pochorowała się ze strachu. Chcieli, żeby Manhouch cię odwołał. Naznaczony zabijający Uprzywilejowanych, nawet Uprzywilejowanych z Kezu, to niedobry precedens.
– Jak sądzę, już za późno? – Taniel rozejrzał się po wielkim, ciemnym holu. Po prawdzie to w przeciwnym wypadku by go tutaj nie było. Jeśli wszystko poszło według planu, Tamas wyciął kamarylę do nogi oraz uwięził Manhoucha.
– Dokonało się przed kilkoma godzinami – potwierdził Sabon.
Taniel odniósł wrażenie, że spojrzenie starego żołnierza stwardniało.
– Sprawy nie potoczyły się jak trzeba?
– Straciliśmy pięciu ludzi. – Sabon szybko wymienił poległych.
– Niech spoczywają w Kresimirze – powiedział Taniel, ale nawet dla niego samego słowa te zabrzmiały wyjątkowo pusto. Skrzywił się. – A Tamas?
Sabon westchnął.
– Jest... zmęczony. Obalenie Manhoucha to dopiero pierwszy krok. Przed nami jeszcze egzekucja, powołanie nowego rządu, trzeba będzie policzyć się z Kezem, rozwiązać problem głodu, ubóstwa. Lista jest długa.
– Przewidział jakieś problemy ze strony ludności?
– Tamas przewidział prawie wszystko. Rojaliści się znajdą. Głupotą byłoby zakładać, że nie, w mieście, gdzie mieszka milion ludzi. Nie wiemy tylko, ilu i jak będą zorganizowani. Tamas cię potrzebuje. Ciebie i Vlory. Nie przyszła z tobą?
Taniel zerknął w stronę Ka-poel. Była w holu jedyną osobą oprócz nich. Zostawiła rzeczy Taniela zwalone na stos i przewiesiwszy sobie plecak przez ramię, powoli obchodziła pomieszczenie, przyglądając się malowidłom, ledwie widocznym w słabym świetle.
Taniel zorientował się, że zaciska szczęki.
– Nie.
Sabon cofnął się o krok i głową wskazał Ka-poel.
– Sługa – wyjaśnił Taniel. – Z ludu Dynizyjczyków.
– Dzikus, co? – Sabon zastanowił się. – Imperium Dynizyjskie wreszcie otworzyło granice? To ci nowina.
– Nie – odparł Taniel. – Niektóre plemiona Dynizyjczyków mieszkają w zachodniej Fatraście.
– Toż to chłopiec zaledwie.
– Uważaj, kogo nazywasz chłopcem – ostrzegł Taniel Delivijczyka. – Bywa drażliwa w tej kwestii.
– Znaczy dziewczyna. – Sabon rzucił Tanielowi ironiczne spojrzenie. – Można jej ufać?
– Uratowałem jej życie więcej razy niż ona mi – powiedział Taniel. – Dzicy traktują takie sprawy bardzo poważnie.
– Nie tacy znowu dzicy – mruknął Sabon. – Tamas będzie chciał wiedzieć, dlaczego nie ma z tobą Vlory.
– Nie kłopocz się o to.
Tamas zapyta o Vlorę, zanim jeszcze zapyta o Fatrastę. Głupotą byłoby oczekiwać, że zmienił się przez te dwa lata, jakie minęły od ich ostatniego spotkania. Dwa lata. A niech to otchłań. Aż tak długo? Przed dwoma laty Taniel szykował się do wyjazdu, który miał być jedynie krótkim wypadem do Fatrasty, kezańskiej kolonii. „Dla ostudzenia emocji” – jak to określał Tamas. Taniel dotarł do celu na tydzień przed tym, jak Fatrasta ogłosiła swą niepodległość, i zmuszony był opowiedzieć się po jednej ze stron.
Sabon skwitował słowa młodego Naznaczonego krótkim skinieniem głowy.
– W takim razie zaprowadzę was do niego.
Zdjął lampę z haka, podczas gdy Taniel zebrał swoje rzeczy. Ruszyli ciemnymi korytarzami, Ka-poel podążyła za nimi w pewnej odległości. Dom Szlachty był ogromny, sprawiał niesamowite wrażenie. Grube dywany tłumiły odgłos kroków, stąpali więc bezszelestnie niczym duchy. Tanielowi nie podobała się taka cisza, za bardzo kojarzyła się z lasem, gdzie czają się wrogowie. Gdy skręcili za róg, zobaczył światło dochodzące z pomieszczenia na drugim krańcu korytarza. Usłyszał również głosy, podniesione i pełne złości.
Taniel zatrzymał się w progu dobrze oświetlonego salonu, który stanowił przedsionek jakiegoś szlacheckiego biura. Dwóch mężczyzn, zwróconych do siebie twarzami, stało przy ogromnym kominku. Dzieliła ich nie więcej jak stopa, dłonie mieli zaciśnięte, jakby w każdej chwili gotowi byli ruszyć do walki. Trzeci mężczyzna, na pierwszy rzut oka straż osobista, o charakterystycznych, zniekształconych rysach boksera, przypatrywał się wszystkiemu z zakłopotaniem, zastanawiając się, czy powinien interweniować.
– Wiedziałeś! – krzyczał niższy z mężczyzn. Twarz miał czerwoną, stawał na czubkach palców, aby dorównać drugiemu wzrostem. Raz po raz poprawiał ześlizgujące się z nosa okulary. – Powiedz prawdę, czy ty to wszystko tak sobie zaplanowałeś? Wiedziałeś, że trzeba będzie zmienić harmonogram?
Marszałek polny Tamas uniósł otwarte dłonie.
– Oczywiście, że nie wiedziałem – zaprotestował. – Zamierzam wyjaśnić to wszystko rano.
– Podczas egzekucji! Co to za zamach... – Rozmówca marszałka zauważył Taniela i urwał. – Wynocha – rozkazał. – To rozmowa prywatna.
Taniel zdjął kapelusz i oparł się o framugę drzwi, wachlując się od niechcenia.
– A zaczynało się robić ciekawie – stwierdził.
– Co to za chłopak? – niewysoki mężczyzna zwrócił się nagląco do Tamasa.
Chłopak? Taniel zerknął na dowódcę, wiedział, że tamten nie mógł spodziewać się swego podkomendego akurat tego wieczora, a jednak nie okazał zaskoczenia. Tamas zawsze umiał zachować kamienną twarz. Bywało, że Taniel zastanawiał się, czy marszałek w ogóle zdolny jest odczuwać emocje.
– Tanielu, dobrze cię widzieć.
Czyżby? Tamas zdecydowanie nie wyglądał na zadowolonego. Przez ostatnie dwa lata przerzedziły mu się włosy, a wąsy były bardziej siwe niż czarne. Marszałek się starzał. Taniel powoli skłonił głowę.
– Proszę o wybaczenie – Tamas odezwał się po krótkiej przerwie. – Tanielu, oto podskarbi Ondraus. Ondrausie, oto Naznaczony Taniel, jeden z moich magów.
– Chłopiec nie ma tu czego szukać. – Ondraus dostrzegł teraz Ka-poel stojącą za plecami Taniela. Zmrużył powieki. – Dzikus też nie – dodał. – Znów przymknął oczy, jak gdyby nie dowierzając temu, co ujrzał za pierwszym razem. Mruknął coś niezrozumiale.
Taniel nie mógł nie zwrócić uwagi, że został przedstawiony jako prochowy mag. Czy tylko tym był dla marszałka? Tylko kolejnym żołnierzem?
Tamas otworzył usta, jednak Taniel odezwał się pierwszy.
– Panie – zwrócił się do podskarbiego – jestem kapitanem armii Fatrasty, Naznaczonym w służbie Adro i wiem wszystko o tym zamachu stanu. Potrafię z odległości mili jednym strzałem położyć dwóch Uprzywilejowanych i robiłem tak już kilka razy. Trudno mnie uważać za chłopca.
Ondraus parsknął.
– A tak, Tamasie, to przecież ten twój słynny syn.
Taniel przesuwał czubkiem języka po zębach i spoglądał na ojca. Jestem nim, prawda? Ondrausie, dobrze, że mu przypomniałeś. Łatwo o tym zapomina.
– Taniel ma prawo tutaj przebywać – poparł go Tamas.
Ondraus przez chwilę przyglądał się Tanielowi. Powoli gasła złość malująca się na jego twarzy, zastąpiona przez wyraz chłodnej kalkulacji. Odetchnął głęboko.
– Chcę obietnic – zażądał, zwracając się do Tamasa. Teraz skupiony był już na interesach i emocje zniknęły z jego tonu, zastąpiła je nuta daleko bardziej niepokojąca niż wcześniejsza furia. – Pozostali będą równie wściekli, ale jeśli przed egzekucją przekażesz w moje ręce królewskie rejestry, udzielę ci wsparcia.
– Cóż za uprzejmość – odparł Tamas sucho. – Przecież jesteś urzędnikiem królewskim. Masz już dostęp do królewskich rejestrów.
– Nie. Zarządzam kasą miasta – wyjaśnił Ondraus jak dziecku. – Chcę prywatnych ksiąg Manhoucha. Przez dziesięć lat wydawał na błyskotki tyle co ekskluzywna dziwka. Zamierzam zbilansować księgi.
– Uzgodniliśmy, że otworzymy jego szkatuły dla ubogich.
– Po zbilansowaniu ksiąg.
Tamas zastanawiał się przez chwilę.
– Załatwione. Masz czas do egzekucji. Do południa.
– Zgoda.
Ondraus przeszedł przez pokój, ciężko wspierając się na lasce. Gestem przywołał do siebie wielkoluda. Obaj przepchnęli się obok Taniela i zniknęli w ciemności korytarza, ich kroki odbijały się echem od marmurowej posadzki.
– Nie zaczekał nawet, aż pozwolisz mu odejść – zauważył Taniel.
– Dla Ondrausa świat to niewiele więcej jak liczby i arytmetyka. – Tamas lekceważąco machnął dłonią. Gestem zaprosił Taniela do komnaty i podszedł do niego. Podali sobie ręce. Taniel zajrzał ojcu w oczy, zastanawiając się, czy powinien go teraz uściskać, tak jak mogliby uczynić druhowie po długim rozstaniu. Tamas marszczył brwi, patrząc gdzieś na ścianę, wyraźnie myślami był gdzie indziej, więc Taniel porzucił swój pomysł.
– Gdzie jest Vlora? – zapytał marszałek, z ciekawością patrząc na Ka-poel. – Nie odwiedziłeś jej po drodze w Jilemanie?
– Pojechała drugim powozem – odparł Taniel. Starał się, aby jego głos brzmiał neutralnie. Pierwsze, o co zapytał Tamas. Oczywiście.
– Siadaj – zaprosił go ojciec. – Jest tak dużo spraw do omówienia. Zacznijmy od tego, kim ona jest.
Ka-poel ułożyła plecak i karabin Taniela w kącie, a teraz z zaciekawieniem przyglądała się pokojowi oraz zasłonom. Czas, jaki miała okazję spędzić w miastach Dziewięciu, upłynął jej w podróży, przesiadali się z Tanielem z jednego powozu do drugiego, śpiąc w drodze, by jak najprędzej dotrzeć do Adopestu.
– Ma na imię Ka-poel – przedstawił ją Taniel. – Jest Dynizyjką, z plemienia z zachodniej Fatrasty. Pole, zdejmij kapelusz – pouczył ją i uśmiechnął się do ojca przepraszająco. – Wciąż ją uczę adrańskich obyczajów. Ich zwyczaje bardzo różnią się od naszych.
– Imperium Dynizyjskie otworzyło granice? – spytał Tamas sceptycznym tonem.
– Wielu mieszkańców Dziczy Fatrastańskiej ma krewnych wśród Dynizyjczyków, a dzięki przesmykowi łączącemu Imperium i Fatrastę nie martwią ich specjalnie zamknięte granice.
– A Imperium martwi fatrastańskich generałów?
– Czy martwi? Już na samą myśl dostają zgagi. Jednak nie wygląda na to, żeby wojna domowa w Imperium miała się ku końcowi. Jeszcze przez jakiś czas nie będą wyglądać poza swoje granice.
– A Kez? – dopytywał Tamas.
– Kiedy wyjeżdżałem, właśnie przymierzali się do zawarcia pokoju.
– Szkoda. Miałem nadzieję, że Fatrasta będzie ich zajmować jeszcze przez jakiś czas. – Tamas otaksował syna uważnym spojrzeniem. – Widzę, że wciąż nosisz strój pogranicza.
– A co w tym złego? Wydałem wszystkie pieniądze na podróż do domu. – Taniel obciągnął kurtkę z koźlej skóry. – To najlepsze ubranie na pograniczu, ciepłe, wytrzymałe. Już zapomniałem, jak cholernie zimno potrafi być w Adro. Cieszę się, że je mam.
– Rozumiem. – Tamas podszedł do Ka-poel i obejrzał ją od stóp do głów. Trzymała kapelusz oburącz, odważnie odwzajemniając spojrzenie marszałka. Włosy miała ogniście rude, zaś jasną skórę pokrywały blade piegi, co w Dziewięciu stanowiło osobliwość. Była niewysoka i drobna. Daleko jej było do wielkiego, dzikiego wojownika, jak w Dziewięciu wyobrażano sobie jej pobratymców.
– Fascynujące – stwierdził Tamas. – Jak na nią trafiłeś?
– Była zwiadowcą naszego regimentu – wyjaśnił Taniel. – Pomagała tropić kezańskich Uprzywilejowanych w Dziczy Fatrastańskiej. Służyła u mnie jako obserwator i kilka razy ocaliłem jej życie. Od tamtej pory mnie nie opuszcza.
– Mówi po adrańsku?
– Jest niema. Jednak rozumie.
Tamas pochylił się do przodu i zajrzał Ka-poel w oczy. Obejrzał jej policzki i uszy, jak gdyby oceniał konia. Taniel niemalże spodziewał się, że marszałek zajrzy dziewczynie w zęby. Ka-poel chybaby go wtedy ugryzła. Bez mała na to liczył.
– Jest czarownikiem – poinformował ojca. – Kościanym Okiem. To dynizyjska wersja Uprzywilejowanych, chociaż z tego, co się orientuję, ich magia jest nieco inna od naszej.
– Dzicy czarownicy – powiedział Tamas. – Coś o nich słyszałem. Jest bardzo niska, ile ma lat?
– Czternaście – odparł Taniel. – Tak sądzę. To niewielki lud, ale na polu bitwy prawdziwe z nich demony. Nieźle też sobie radzą z bronią palną. Aha – dodał, jak gdyby nagle coś sobie przypomniał – chciałem ci coś pokazać.
Wskazał swój karabin. Ka-poel natychmiast odwiązała broń od plecaka Taniela. Uśmiechnął się szeroko i podał karabin ojcu.
– Czy to...? To ten, z którego oddałeś tamten strzał? – zapytał Tamas.
– Jasne.
Marszałek chwycił karabin za lufę, okręcił, przyglądając się uważnie.
– Strasznie długi. Dobrze wyważony, gwintowana lufa, zamek skałkowy z zakrytą panewką. Przepiękna robota.
– Spójrz na imię pod lufą.
– Hrusch. No niezgorzej.
– To nie tylko jego projekt – powiedział Taniel. – On sam wykonał tę broń. Spędziłem z nim miesiąc w Fatraście. Pracował nad karabinem przez jakiś czas i dał mi w prezencie.
– Autentyczny? – Tamas spojrzał na syna rozszerzonymi oczami. – Jeszcze nie widziałem lepiej wykonanego karabinu. Kupiliśmy prawa do patentu Hruscha jakiś rok temu i produkujemy karabiny dla wojska, ale widziałem tylko jeden zrobiony przez niego własnoręcznie.
Zachwyt ojca sprawił, że Taniel poczuł ciepło w piersi. Wreszcie coś nowego. Coś, z czego Tamas mógł być dumny.
– Kez też próbował kupić ten patent – poinformował Taniel ojca.
– Naprawdę? Mimo że prowadzą wojnę z Fatrastą?
– Oczywiście. Karabin Hruscha dał im nieźle w kość na pograniczu. Zawsze wypala, nawet w najgorszą pogodę. Hrusch nie sprzedałby im patentu nawet za skrzynię złota i hrabstwo. A kezańscy rusznikarze nie są w stanie skopiować jego prac.
– Nikt nie jest w stanie, chyba że się u niego szkolił. – Tamas raz jeszcze uważnie obejrzał broń, po czym zwrócił ją właścicielowi.
– Podoba ci się? – zapytał Taniel.
– Nadzwyczajny. – Zainteresowanie Tamasa wydało się nagle nikłe, sam marszałek zaś niemalże nieobecny.
Taniel się zawahał.
– W takim razie spodoba ci się i to. – Wyciągnął rękę w stronę Ka-poel.
Przyniosła mu drewnianą skrzynkę z polerowanego mahoniu, niewiele dłuższą niż przedramię dorosłego mężczyzny.
– Prezent – oznajmił Taniel.
Tamas położył pudełko na stole i uniósł pokrywkę.
– Nie do wiary – westchnął.
– Pistolety pojedynkowe z uchwytem w kształcie pętli – powiedział Taniel. – Wykonane przez najstarszego syna Hruscha, który jak mówią, jest nawet lepszym rusznikarzem niż ojciec. Skałkówki z osłoniętą panewką i zamkiem kołowym. Gładkolufowe, ale znacznie celniejsze od innych. – Na widok rozjaśnionej twarzy ojca Taniel znów poczuł ciepło w piersi.
Tamas uniósł jeden z pistoletów, przesunął palcami po oktagonalnej lufie. Blask lampy odbił się od wypolerowanej inkrustacji z kości słoniowej.
– Niewiarygodne. Mógłbym sprowokować jakąś zniewagę tylko po to, żeby ich użyć.
Taniel się zaśmiał. Tamas powiedział to tak, jakby rzeczywiście miał zamiar coś takiego zrobić.
– Są... cudowne – stwierdził marszałek.
Taniel dostrzegł jakiś błysk w ojcowskich oczach. Dumę? Wdzięczność? Nie, uznał, Tamas nie wie nawet, co to znaczy.
– Chciałbym, abyśmy mieli więcej czasu na rozmowę – powiedział Tamas.
– Zatem już do rzeczy? – No przecież. Nie ma czasu na pogawędki. Nie ma czasu, żeby porozmawiać z dawno niewidzianym synem.
– Niestety. – Tamas albo nie zauważył sarkazmu, albo go zignorował. – Sabonie! – zawołał. Delivijczyk zjawił się w drzwiach. – Przyprowadź najemników – polecił marszałek i Sabon ponownie zniknął. – A teraz, gdzie jest Vlora? Potrzebujemy was obojga. Sabon mówił ci, jakie odnieśliśmy straty?
– Mówił. To smutne. Sądzę, że Vlora w końcu się pojawi. – Taniel wzruszył ramionami. – Właściwie to z nią nie rozmawiałem.
Tamas zmarszczył brwi.
– Sądziłem...
– Przyłapałem ją w łóżku z innym mężczyzną. – Taniel poczuł ukłucie satysfakcji na widok szoku, jaki odmalował się na twarzy ojca. Szok najpierw zmienił się we wściekłość, a potem w żal.
– Dlaczego? Kiedy? Od jak dawna? – wyrzucał z siebie marszałek, prawdziwie skonfundowany. Taniel zastanawiał się, kiedy i czy w ogóle widział ojca tak wytrąconego z równowagi.
Wsparł się na karabinie, powstrzymał pogardliwe parsknięcie. Dlaczego Tamas tak się przejmował? Przecież to nie chodziło o jego narzeczoną.
– Od kilku miesięcy, jeśli wierzyć plotkom. Mężczyźnie zapłacono, żeby ją uwiódł. Syn jakiegoś szlachcica, zrobił to dla dreszczyku emocji i dla pieniędzy.
– Zapłacono? – Tamas zmrużył oczy.
– Intryga – wyjaśnił Taniel. – Płaska zemsta. Bez wątpienia uknuta przez jakiegoś bogatego szlachcica. – Nie zdążył się dowiedzieć, kto był za to odpowiedzialny, ale nie miał zbyt wielu wątpliwości. Szlachta nienawidziła Tamasa. Był niskiego urodzenia, a przy tym korzystał ze swego wpływu na króla, by uniemożliwić szlachcicom kupowanie patentów oficerskich. Awansowali tylko ci, którzy na to zasłużyli. Takie postępowanie stało w sprzeczności z tradycją, ale zarazem sprawiło, że armia adrańska była jedną z najlepszych w Dziewięciu. Szlachta za bardzo obawiała się Tamasa, by atakować go bezpośrednio, ale próbowała każdego innego sposobu, nawet poprzez syna.
Tamas zacisnął zęby, unosząc przy tym górną wargę w grymasie wściekłości.
– Tej nocy aresztowałem połowę szlachty. Razem ze swoim królem staną pod gilotyną. Dowiem się, kto to opłacił, a potem...
Taniel poczuł się nagle zmęczony. Lata walczył w nie swojej wojnie, potem miesiące ciężkiej podróży, a kiedy wreszcie wrócił do domu, czekały nań zdrada i przewrót. Jego gniew gdzieś się ulotnił. Usypał na grzbiecie dłoni kreskę czarnego prochu, wciągnął ją.
– Gilotyna wystarczy. Oszczędzaj swoich ludzi.
Oszczędzaj swój gniew, chociaż Kresimir wie, że jest go w tobie aż nadto. Za to nie ma współczucia. Nie dla twego syna, który został zdradzony.
Tamas potarł oczy.
– Powinienem kazać jej patrzeć.
– Może patrzeć, jak będzie chciała – powiedział Taniel. Zabrzmiało to jak warknięcie.
– Ślub?
– Pierścionek przyszpiliłem do tego sukinsyna, z którym była w łóżku. Będą musieli go odcinać jego własną szpadą.
Sabon wszedł do pomieszczenia, a za nim jeszcze dwoje ludzi, na pierwszy rzut oka niezbyt godnych zaufania. Oboje ubrani jak ktoś, kto zwykł sypiać w siodle albo na ławie w oberży. Mężczyzna był wysoki i tyczkowaty, zakola sięgnęły mu już niemal tyłu głowy, choć nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Nosił pas zakrywający cały brzuch, cztery szpady i trzy pistolety, różnej wielkości i kształtu, i rękawice Uprzywilejowanego. Jednak nie białe z barwnymi runami, a granatowe, pokryte złotymi runami. Był więc pogromcą magów: Uprzywilejowanym, który zrezygnował z wrodzonej mocy, by móc wedle woli niwelować magię.
Towarzyszyła mu kobieta, na pierwszy rzut oka około czterdziestki. Na sobie miała kurtkę i spodnie do konnej jazdy. Byłaby wręcz piękna, gdyby nie stara blizna, biegnąca od kącika ust przez całą skroń. Kobieta także nosiła rękawice Uprzywilejowanego, które pozwalały dotykać Nieświata. Jej były białe, z krwistoczerwonymi runami. Taniel zastanawiał się, dlaczego nie należała do jakiejś kamaryli. Nawet nie otwierając trzeciego oka, czuł, że była dość silna.
Najemnicy, jak powiedział Tamas. Rzeczywiście na takich wyglądali. Uprzywilejowana i pogromca magów stanowili niebezpieczne połączenie. Zwykle polowali na Zdolnych, Naznaczonych albo Uprzywilejowanych. Taniel był ciekaw, jaki cel wyznaczy im teraz ojciec.
– Uprzywilejowana wymknęła się naszej obławie w pałacu – poinformował najemników Tamas. – Nie należy do królewskiej kamaryli, ale i tak jest potężna. Chcę, żeby wasza trójka... – zerknął na Ka-poel – wasza czwórka wytropiła ją i zabiła.
Tamas nawykł do wydawania rozkazów i prowadzenia odpraw, a Taniel uświadomił sobie, że jego powrót do domu nie był niczym więcej jak zdaniem raportu i otrzymaniem nowego przydziału. Łowy na Uprzywilejowaną. Zerknął na najemników. Wydawali się zawodowcami. W Fatraście musiał sobie radzić, mając o wiele mniej do dyspozycji. Uprzywilejowana, którą mieli ścigać, zabiła pięciu doświadczonych prochowych magów w czasie krótszym niż oddech. Była niebezpieczna, a Taniel nigdy jeszcze nie polował w mieście. Uznał, że takie wyzwanie będzie trzymało jego myśli z dala od... innych spraw.
Znowu uniósł pokrywę tabakiery i usypał na dłoni prochową kreskę, ignorując niezadowolone spojrzenie ojca.
Nila zatrzymała się na chwilę i zapatrzyła w płomienie paleniska pod dużym żelaznym kotłem. Zatarła spierzchnięte dłonie i ogrzała nad ogniem. Woda wkrótce się zagotuje, a wtedy skończy pranie dla wszystkich mieszkańców rezydencji. Obok szafki leżał niewielki stos brudów, ale większość ubrań państwa i liberii służby już od zeszłego wieczora moczyła się w dużych kadziach pełnych ciepłej wody zmieszanej z ługowym mydłem. Teraz trzeba je było zagotować, wypłukać i rozwiesić, by wyschły. Wpierw jednak musiała wyprasować galowy mundur diuka. O dziesiątej miał spotkanie z królem. Do wyznaczonej godziny wciąż pozostało sporo czasu, lecz całe to płukanie, szorowanie oraz prasowanie należało skończyć, zanim zjawią się kucharze, by przygotować śniadanie.
Drzwi do pralni otworzyły się i w progu stanął pięcioletni chłopiec, przecierając zaspane oczy.
– Nie możesz spać, paniczu? – zapytała Nila.
– Nie – odparł. Jakob, jedyne dziecko diuka Eldaminse’a, był słabego zdrowia. Jasne włosy okalały bladziutką twarz o zapadłych policzkach. Chłopczyk był niewysoki, jak na swój wiek, jednak bystry i o wiele milszy w obyciu, niż można by się spodziewać po synu diuka. Kiedy przyszedł na świat, Nila miała trzynaście lat i terminowała w pralni Eldaminse’ów. Gdy tylko opanował sztukę chodzenia, mały Jakob zapałał do Nili gorącą sympatią, ku niezadowoleniu matki oraz guwernantki.
– Usiądź tutaj – powiedziała Nila, układając przy ogniu czysty, suchy kocyk. – Ale tylko na chwilkę, potem masz wracać do łóżka, zanim Ganny się obudzi.
Usadowił się na kocyku i patrzył, jak dziewczyna rozgrzewa żelazka na palenisku i rozkłada ubrania jego ojca. Wkrótce powieki zaczęły mu opadać i ułożył się na boczku.
Nila przyciągnęła dużą balię do żelaznego kotła. Właśnie miała przelać do niej wrzątek, kiedy drzwi otworzyły się raz jeszcze.
– Nila! – Ganny stała w progu, opierając dłonie na biodrach. Miała dwadzieścia sześć lat i była nad wiek surowa. Świetnie nadawała się na guwernantkę dziedzica diuka. Włosy o kakaowej barwie zbierała w ciasny kok z tyłu głowy. Nawet w koszuli nocnej wyglądała stosowniej niż Nila w swojej prostej sukience i z niesfornymi, kasztanowymi lokami.
Nila przyłożyła palec do ust.
– Wiesz, że nie powinno go tutaj być – Ganny ściszyła głos.
– A co miałam mu powiedzieć? Zabronić?
– Oczywiście!
– Daj mu spokój. Wreszcie zasnął.
– Przeziębi się tutaj.
– Leży przy ogniu.
– Jeśli diuszesa go tutaj znajdzie, to wpadnie w furię! – Ganny pogroziła Nili palcem. – Nie będę cię broniła, jak cię wyrzuci na ulicę.
– A czy kiedykolwiek mnie broniłaś?
Ganny zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Dzisiaj zaproponuję diuszesie, żeby cię zwolniła. Masz zły wpływ na Jakoba.
– Ja... – Nila spojrzała na śpiącego chłopca i zamknęła usta. Nie miała ani rodziny, ani koneksji. Diuszesa już teraz jej nie lubiła. Diuk Eldaminse miał w zwyczaju kłaść się ze służącymi, a ostatnio coraz częściej jej się przyglądał. Nila nie chciała jeszcze zwady z Ganny, nawet biorąc pod uwagę fakt, że tamta wykorzystywała swoją przewagę przy każdej okazji.
– Przepraszam, Ganny – powiedziała. – Zaraz zabiorę go z powrotem do łóżka. Czy masz jakieś ubrania, które mogę ci wyczyścić?
– Od razu lepiej – stwierdziła guwernantka. – A teraz...
Przerwało jej łomotanie do głównych wrót, wystarczająco głośne, żeby słychać je było nawet w kuchni, na tyłach rezydencji.
– Kto to może być o tak wczesnej porze? – Ganny owinęła się ciaśniej szlafrokiem i ruszyła w stronę holu. – Obudzą pana i panią.
Nila oparła dłonie na biodrach i spojrzała na Jakoba.
– Wpakowałeś mnie w kłopoty, paniczu.
Zatrzepotały unoszone powieki.
– Przepraszam.
Przyklękła przy nim.
– W porządku, a teraz idź spać. Zaniosę cię do łóżka.
Ledwie go podniosła, kiedy usłyszała wrzask dobiegający z przedniej części domu. Potem kolejne okrzyki i łomot stóp na schodach prowadzących do głównego holu. Usłyszała gniewne męskie głosy, a żaden z nich nie należał do nikogo ze służby.
– Co się dzieje? – zapytał Jakob.
Postawiła go na nogi, żeby nie poczuł, że trzęsą się jej ręce.
– Szybko. Do balii – nakazała.
Jakobowi zadrżała dolna warga.
– Dlaczego? Co się dzieje?
– Schowaj się!
Wspiął się do balii. Narzuciła na niego brudne rzeczy, usypując wysoki stos, a potem wybiegła na korytarz.
Prosto na jakiegoś żołnierza. Mężczyzna wepchnął ją z powrotem do kuchni. Zaraz za nim pojawiło się kolejnych dwóch, potem jeszcze jeden, trzymający Ganny za kark. Ten ostatni pchnął guwernantkę na podłogę. Jej oczy były pełne strachu zmieszanego z upokorzeniem.
– Te dwie wystarczą – stwierdził jeden. Miał na sobie granatowy mundur adrańskiej armii, z dwoma belkami na piersi i srebrnym medalem za służbę koronie za morzami. Zaczął rozpinać pas, powoli zbliżając się do Nili.
Dziewczyna chwyciła gorące żelazko z paleniska i rąbnęła żołnierza w twarz. Upadł przy akompaniamencie krzyków towarzyszy.
Ktoś złapał ją za ramiona, ktoś inny za nogi.
– Ostra sztuka – ocenił któryś.
– Będzie ślad – odezwał się inny.
– Co to ma wszystko znaczyć?! – Ganny wreszcie udało się stanąć na nogi. – Nie wiecie, czyj to dom?!
– Zamknij się. – Żołnierz, którego uderzyła Nila, wstał. Napuchła oparzelina zajęła pół jego twarzy. Pięścią uderzył Ganny w brzuch. – Zaraz weźmiemy się i za ciebie – obiecał, następnie odwrócił się w stronę Nili.
Dziewczyna szarpała się w uścisku dłoni zbyt silnych, by mogła im się wyrwać. Odwróciła się w stronę balii, mając nadzieję, że Jakob tego wszystkiego nie zobaczy, i zamknęła oczy w oczekiwaniu na cios.
– Heathlo! – usłyszała szczeknięcie.
Otworzyła oczy, gdy trzymające ją ręce nagle puściły.
– Żołnierzu, co wy, do otchłani, wyprawiacie?! – Człowiek, który zadał pytanie, nosił taki sam mundur jak pozostali, wyjąwszy złoty trójkąt przypięty do srebrnej klapy. Miał płowe włosy i schludnie przystrzyżoną brodę. Z kącika ust zwisał mu papieros. Nila jeszcze nigdy nie widziała brodatego żołnierza.
– Tylko się trochę bawimy, panie sierżancie. – Heathlo posłał Nili złowrogie spojrzenie i odwrócił się w stronę przybysza.
– Bawicie? My się nie bawimy, żołnierzu. Jesteśmy w armii. Znacie rozkazy marszałka polnego.
– Ale, panie sierżancie...
Sierżant pochylił się i podniósł z podłogi żelazko. Spojrzał na nie, a potem na oparzenie na twarzy żołnierza.
– Chcecie, żebym wam zrobił jeszcze jedno takie z drugiej strony?
Spojrzenie Heathla stwardniało.
– Ta suka mnie uderzyła.
– Następnym razem jak zobaczę, że próbujesz zgwałcić obywatelkę Adro, to cię uderzę w jeszcze przyjemniejsze miejsce. – Sierżant wskazał Heathla papierosem. – To nie Gurla.
– Zamelduję o tym kapitanowi – parsknął Heathlo.
Sierżant wzruszył ramionami.
– Heathlo – wtrącił się jeden z żołnierzy – nie prowokuj. Sierżancie, przepraszamy, on jest nowy na kompanii i w ogóle...
– Trzymajcie go w ryzach – polecił sierżant. – Może jest nowy, ale po was spodziewałbym się czegoś lepszego.
Pomógł Ganny wstać, a potem, zwrócony w stronę Nili, dotknął palcami czoła.
– Panienko, szukamy syna diuka Eldaminse’a.
Guwernantka spojrzała na Nilę. Praczka widziała doskonale, że Ganny jest przerażona.
– Był z tobą – powiedziała.
Nila zmusiła się, aby spojrzeć w niebieskie oczy sierżanta.
– Dopiero co zaniosłam go do łóżka.
– Idźcie – rozkazał żołnierzom. – Znaleźć go.
Natychmiast się oddalili, ale sierżant nadal stał i powoli rozglądał się po kuchni.
– Nie ma go w łóżku.
– Ma zwyczaj błąkać się po domu – tłumaczyła Nila. – Położyłam go właśnie do łóżka, ale jestem pewna, że wystraszył się hałasu. Co się dzieje?
To nie był przypadek. Ci żołnierze dokładnie wiedzieli, czyj to dom. Sierżant wspominał o marszałku polnym. W Adro tylko jeden człowiek miał taki stopień: marszałek polny Tamas.
– Diuk Eldaminse i jego rodzina są aresztowani pod zarzutem zdrady – uświadomił ją sierżant.
Ganny zbladła, wydawało się, że zaraz zemdleje.
Nila poczuła ucisk w dołku. Zdrada. Takie oskarżenie mogło rzutować na całą służbę. Nie było ucieczki. Kiedyś słyszała opowieść o jakimś arcydiuku, bliskim kuzynie Żelaznego Króla, który intrygował przeciwko koronie. Cała jego rodzina oraz wszyscy służący skończyli pod ostrzem gilotyny.
– Możecie odejść w każdej chwili – oznajmił sierżant. – Przyszliśmy tylko po diuka i jego rodzinę. – Marszcząc brwi, podszedł do balii. – Pewnie będziecie chcieli poszukać nowych pracodawców. Jednak, jeśli możecie, powinniście opuścić miasto na przynajmniej kilka dni.
Wetknął papierosa między wargi i podniósł z balii parę spodni.
– Olem! – rozległo się od progu.
Sierżant odwrócił głowę w stronę wchodzącego żołnierza.
– Znalazłeś chłopca? – zapytał, zapominając o balii.
– Nie, ale przyszło wezwanie dla ciebie. Od marszałka polnego.
– Dla mnie? – zdziwił się Olem.
– Masz się natychmiast zameldować u komendanta Sabona.
– W porządku. – Olem zgasił papierosa na kuchennym stole. – Miej oko na Heathla. Nie pozwól mu się szarpać z żadną z kobiet. Jeśli będziesz musiał pozwolić chłopakom napchać kieszenie, żeby ich zająć, zrób to.
– Ale rozkazy...
– Prędzej czy później pokusi ich, żeby złamać któryś rozkaz. Wolałbym, żeby łamali takie, przez które nie zawisną na szubienicy.
– Słusznie.
Olem po raz ostatni rozejrzał się po kuchni.
– Bierzcie wszystko, co tu macie wartościowego, i idźcie stąd – polecił. – Diuk po nic tu nie wróci, więc... – Zanim wyszedł, dotknął czoła, zwrócony w stronę Ganny i Nili.
Więc bierzcie, co chcecie – dokończyła Nila w myślach.
Ganny zerknęła na Nilę, a potem wybiegła na korytarz. Po chwili praczka usłyszała jej kroki dobiegające ze schodów dla służby.
Wyłowiła klucze kamerdynera ze skrytki nad kominkiem i otworzyła szafkę ze srebrami. Wszystko, co chowała pod materacem na piętrze, było nic niewarte w porównaniu z kawalątkiem choćby sztućca, który teraz wsadzała do jutowego worka.
Poczekała, aż z korytarza przestaną dobiegać głosy żołnierzy, i wyciągnęła Jakoba z balii. Pomogła mu zdjąć koszulę nocną, po czym wręczyła parę brudnych spodni oraz koszulę jednego z chłopców do posług. Ubrania były za duże, ale musiały wystarczyć.
– Co robimy? – zapytał malec.
– Zabiorę cię w jakieś bezpieczne miejsce.
– A co z panną Ganny?
– Myślę, że odeszła na dobre.
– A matka i ojciec?
– Nie wiem. Myślę, że chcieliby, żebyś ze mną poszedł. – Wzięła z kąta paleniska garść chłodnych popiołów i wymieszała z wodą na dłoni. – Stój spokojnie – poleciła, rozsmarowując chłopcu popiół na włosach i policzkach. Chwyciła go za rękę i wraz z workiem pełnym sreber zarzuconym na ramię ruszyła w stronę tylnego wyjścia.
Na uliczce za rezydencją czekało dwóch żołnierzy. Nila szła w ich stronę z opuszczoną głową.
– Hej, ty tam – zawołał jeden. – Czyje to dziecko?
– Moje – odparła.
Żołnierz uniósł Jakobowi podbródek.
– Nie wygląda na syna diuka.
– Mamy ich zatrzymać, póki nie znajdziemy chłopca? – zapytał drugi.
– Sierżant Olem powiedział, że możemy iść – powiedziała Nila.
– Dobra – zgodził się żołnierz. – No to idźcie. Dzisiaj w nocy jesteśmy zajęci.