W cieniu błyskawic - Brian McClellan - ebook + audiobook + książka

W cieniu błyskawic ebook

Brian McClellan

4,6
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Brian McClellan, autor Trylogii Magów Prochowych, przedstawia nową historię fantasy, w której magia ma bardzo ograniczony zasób — a on powoli zaczyna się wyczerpywać...

Szaleństwo od geniuszu dzieli tylko skala sukcesu.

Spoglądając na bajecznie piękny zachód słońca rozpościerający się nad cuchnącym, krwawym błotem pobojowiska generał Demir Grappo zrozumiał, że woli towarzystwo żywych od zmarłych i przyjaciół od wrogów. Sprzeciwiając się okrutnej tradycji chciał zmienić świat na lepsze. Oglądając konsekwencje własnych decyzji zrozumiał, że niczego nie da się zmienić. Tego dnia Demir Grappo, Książę Błyskawic, odszedł.

„Wspaniała konstrukcja świata i prawdziwie epicka narracja składają się na najlepsze jak dotąd dzieło Briana.

Serdecznie polecam każdemu, kto szuka swojej nowej ulubionej serii fantasy.”

—Brandon Sanderson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1002

Oceny
4,6 (142 oceny)
98
32
10
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shellmovsky

Całkiem niezła

Takie 6/10. Po świecie Magów Prochowych, spodziewałem się, że książka zmiażdży ale mam wrażenie, że mamy tu kalki postaci z poprzedniego uniwersum. Lektor jak zwykle klasa. Podratował trochę.
10
Magda_mf

Całkiem niezła

Niestety dotrwałam tylko do 1/4. Za dużo bohaterów i wątków, zainteresowała mnie tylko postać głównego bohatera ale jego historia posuwała się o wiele za wolno
00
Wkrzaniad

Nie polecam

Stać go na dużo więcej
00
erture

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze wymyślony świat, dobrzy choć typowi bohaterowie, pięknie skonstruowana, wielowątkowa intryga. Całość bardzo interesująca ale nieco rozwlekła.Dobra książka, zobaczymy co dalej.
00
wiedza100

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze skonstruowana powieść. Dawno nie czytałem czegoś tak dobrego.
00

Popularność




Dla C.A.

Słońce osuwało się powoli za góry, ostatkami sił oświetlając bitewne zgliszcza, gdzie Demir Grappo przedzierał się mozolnie pod rubinowym niebem, upstrzonym chmurami przypominającymi macki płomieni niegasnącej kuźni. Sceneria ta godna byłaby uwiecznienia, gdyby nie rzeź rozpościerająca się we wszystkich kierunkach równiny. Demir utkwił wzrok w zachodzącym słońcu, ignorując jęki i nawoływania umierających. Jego myśli zaprzątała kwestia wojskowego malarza. Zastanawiał się, czy w szeregach swej armii takowego by znalazł. Słyszał gdzieś, że inni ich mieli, więc jeśli okaże się, że im go brakuje, nie omieszka wystąpić o przydział.

Uniósł dłonie, układając palce niczym ramę obrazu, jak zwykli robić to pejzażyści, a jawiący mu się przed oczyma widok był wprost niebywały. Lecz gdy tylko opuścił złączone opuszki, jego wzrok uchwycił gwałtownie ciemniejące pole bitwy, którego widok daleki był od doskonałości.

Demir wyrósł na opowieściach o wojennej chwale, o bohaterstwie, ostatnich bastionach i zdziesiątkowanych szarżach kawalerii; o niepokonanych Gromicielach w jaskrawych magicznych zbrojach, brutalnie torujących sobie drogę przez szeregi piechurów, podczas gdy tancerze szkła zalewali bitewne pole odłamkami błyszczącej krzemionki.

Owe wzniosłe relacje wyróżniała czystość, której rzeczywistości brakowało. Ni słowem nie wspominały o kłębach prochowego dymu czy odrażającym szlamie, mieszaninie błota i krwi, pod stopami. Żaden z jego guwernerów nie napomknął nigdy, choćby przypadkiem, o wrzaskach mężczyzn i kobiet, szlochających ze strachu, z powodu odniesionych ran lub za zmarłymi bliskimi. Z pewnością też nie przebąknęli nic o smrodzie.

Ani o krwi. Niewyobrażalnej ilości krwi nieustannie towarzyszącej tancerzom szkła.

W ciągu ostatnich siedmiu dni odniósł trzy potężne zwycięstwa i nie mógł zaprzeczyć, że przyglądanie się skrzętnie zaplanowanym bitwom przyprawiało go o tak gwałtowne bicie serca, jakiego nigdy wcześniej nie dane mu było doświadczyć. Widok rozgromionego wroga, huk wiwatujących żołnierzy – te elementy napawały trudną do opisania ekscytacją. Ale to? Dla krążących po pobojowisku medyków i kapłanów nie starczyło już blasku chwały.

Demir kontemplował przez chwilę bagnistą kałużę krwi pozostawioną przez kompanię żołnierzy poległych po ataku tancerzy. Wszędzie walały się wypatroszone ciała, resztki ludzi pociętych na strzępy przez miliony migoczących w słońcu odłamków. Ci, którzy ocaleli, przypominali manekiny z domu grozy, wrzeszczące w agonii do czasu, aż nie dotarli do nich sanitariusze z naręczem przeróżnych szkieł bożych kojących umysł, uśmierzających ból i przyspieszających powrót do zdrowia.

Zastanawiał się, czy wszystko, co go otaczało, było w rzeczy samej jego dziełem. Wszak byli to żołnierze rebelii, a w wojennym chaosie nietrudno o utratę orientacji. W końcu skupił uwagę na jednej z rannych, młodej kobiecie siedzącej z zaciśniętym między zębami drogocennym, przynoszącym ulgę szkłem kojącym. Wpatrywała się w Demira z tak intensywną mieszanką przerażenia i obawy, iż zdał sobie sprawę, że instynktownie zakrył tatuaż na lewej dłoni, przedstawiający nakładające się na siebie trójkąty – symbol jego magii.

Guwernantka szkoląca go w szklanej sztuce walki oznajmiła mu przed laty, jakoby słuszne było, żeby tacy jak on stali ponad innymi. Uznawała to za niezwykły dar, który poza magiczną umiejętnością władania szkłem zapewniał mu również przewagę psychologiczną. Nigdy nie przestaną się go bać, wiedząc, że wystarczyłaby jedna jedyna myśl, by w mgnieniu oka odebrał im tętniące w nich życie.

Dowody na owo twierdzenie jawiły się tuż przed jego oczami – setki mężczyzn i kobiet, pociętych na strzępy. Mieli powody, aby się go obawiać. Minione dni spędzone na polu walki po raz pierwszy z taką ostrością uświadomiły mu niszczycielską moc, jaką władał, i wywołały lęk nawet w głębi jego własnej duszy. Czy z czasem do tego przywyknie? Czy śmierć mu zobojętnieje? Miał wszak zaledwie dwadzieścia lat, a ta kampania była jego pierwszą. Zahartuje się? A może już zawsze będzie go to napawać obrzydzeniem?

Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czegokolwiek, co mogłoby przywrócić mu spokój. Sztab oficerów Demira nie dostrzegł jeszcze jego nieobecności, miał więc chwilę tylko dla siebie, nie licząc zmarłych, rannych oraz personelu opiekującego się jednymi i drugimi. Żywi omijali go szerokim łukiem, ledwie zdawali sobie sprawę, że zdobiony czarny mundur połączony z krzemowym symbolem mógł oznaczać tylko jedno. Mogli nie rozpoznać twarzy – nieliczni przecież kojarzyli go jako generała Grappa, dowódcę tancerzy szkła – potrafili jednak połączyć fakty.

Szczerze tego nienawidził. Dlaczego nie mogli cieszyć się ze zwycięstw, które dla nich wywalczył, miast skupiać się na śmiercionośnej magii, o którą nigdy nie prosił?

Wreszcie jego wzrok przykuła znajoma postać. Porzucił bezcelowe rozważania i podążył w jej kierunku. Minął medyka podającego rannej żołnierce kawałek białego szkła bożego o wielkości i kształcie hufnala.

– Trzymaj go w zębach, aż ból minie – poinstruował ją, zerkając na Demira, jak gdyby wszystko to było jego winą. Z rany na brzuchu kobiety wystawała część bebechów. Za kilka godzin z pewnością będzie już martwa, lecz kojąca magia szklanego odłamka niewątpliwie ulży jej w umieraniu. Nie zastanawiając się zbytnio, Demir spróbował wyczuć ten niewielki fragment szkła kojącego swymi zmysłami, natrafił jednak na coś zimnego i niedostępnego. Tylko szkło boże nie ulegało mocy tancerzy.

Wyrzuciwszy z głowy sanitariusza i jego konającą pacjentkę, Demir podszedł do mężczyzny klęczącego na niewielkim skrawku gołej ziemi, istnej wysepce pośród oceanu krwawych zwłok. Na tyle dobrze znał tego osobnika, żeby wiedzieć, iż z pewnością nie pochłaniała go modlitwa. Przed i po każdej bitwie oczyszczał on umysł. W każdym razie tak zwykł to nazywać. Demir żałował, że większość żołnierzy nie stosuje podobnych praktyk.

Idrian Sepulki był człowiekiem masywnym. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, skórę ciemną niczym węgiel, szerokie ramiona i nogi silne jak pnie drzew. Nosił niezwykłą zbroję Gromicieli, której nachodzące na siebie warstwy tworzyły mozaikę niezliczonej liczby wysokorezonansowych szkieł bożych, z czego akcenty szkła kojącego uśmierzały ból, żółte pasma szkła mocy zwiększały siłę oraz szybkość wojownika, a drobinki fioletowego szkła rozumu pobudzały umysł. Dominował jednak ciemnoniebieski odcień szkła młota, wytrzymalszego od stali, czyniący pancerz niemalże niezniszczalnym. Deltoidowa tarcza i ogromny bastardowy miecz, inkrustowane przeróżnymi bożymi odłamkami, znajdowały się na ziemi tuż obok niego, pokryte skorupą zastygłej bitewnej krwi. Hełm zaś zdobiły dwa przylegające do stali rogi, wykonane z najtwardszego ze szkieł, uformowane na kształt baranich, od których wziął się jego przydomek – Taran.

Skutki uboczne skumulowanej magii tak dużej liczby szkieł bożych nazywane były pospolicie trądem i w kilka minut mogły wywołać chorobę u zwykłego człowieka, a po paru godzinach doprowadzały do zgonu. Idrian był jednak Odpornym – jednym z tych rzadko spotykanych osobników niemal niewrażliwych na trąd. Wszyscy Gromiciele nimi byli, inaczej nie pożyliby długo. Demir zerknął na grzbiet swej dłoni, gdzie na skórze rozkwitała już połyskująca łuska. Tym właśnie objawiał się szklany trąd, powodowany intensywnym wystawieniem na działanie któregokolwiek z magicznych szkieł. W przypadku Demira chodziło o szkło rozumu, niezbędne do planowania i dowodzenia armią, dlatego też powłoka zdobiąca jego rękę przybrała fioletowy odcień. Jeśli zignoruje pierwsze oznaki, miejsce stwardnieje i na stałe przylgnie do skóry, tworząc coś na kształt rybich łusek. By temu zaradzić, zmuszony będzie przez kilka dni rozsądnie obchodzić się z magią.

– Gromicielu Sepulki – przywitał go Demir. Idrian uniósł lewą powiekę i, dostrzegłszy dowódcę, zaczął podnosić się z klęczek, lecz ów powstrzymał go machnięciem ręki. – Nie, nie chciałem ci przeszkadzać.

– W niczym mi nie przeszkodziłeś, panie – odpowiedział Idrian głębokim, wibrującym basem. – Oczyszczałem tylko umysł z przemocy. – Otworzył prawe oko, ujawniając fioletowe szkło rozumu, z którego zostało ono onegdaj wykonane. Przed kilkoma tygodniami Demir rozpytywał o nie parę osób, lecz nikt nie był w stanie zdradzić, od kiedy Sepulki je ma ani jakim cudem jeszcze go nie zabiło. Słyszało się czasem o ludziach umieszczających magiczne szkła w swych ciałach, było to jednak szalenie niebezpieczne, nawet dla Odpornych.

– Twoja praktyka brzmi dość rozsądnie – zauważył Demir. – Ja rozkoszowałem się tym imponującym zachodem słońca.

Idrian przeszył go niepokojącym, na wpół fioletowym spojrzeniem. Nie było w nim jednak strachu, co Demir przyjął z dozgonną wdzięcznością. Przynajmniej on jeden z całej armii uważał go za kogoś więcej niż potwora. Z drugiej strony Gromiciele byli w rzeczy samej niczym więcej niż opłacanymi przez państwo maszynami do zabijania, a tylko siła mogła zrozumieć siłę.

– Zachód dziś, w rzeczy samej, może zachwycić, panie. Przyjmij moje gratulacje z powodu zwycięstwa.

Demir skinął nieznacznie. Wszak przeszła mu przez głowę myśl, czy przypadkiem Idriana nie irytuje nazywanie „panem” kogoś o połowę młodszego. Nie było jednak sensu roztrząsać teraz tej kwestii.

– Przypuszczam, że tak właśnie powinno wyglądać zwycięstwo.

– Wróg zmiażdżony. Niedobitki uciekły w góry. Bezbronny Holikan stoi przed nami otworem. – Idrian z rozmysłem pokiwał głową. – Tyle mi przynajmniej wiadomo. Lecz ty, panie, dysponujesz pewnie dokładniejszymi informacjami.

– Wręcz przeciwnie, wiem tyle, ile i ty wiesz.

– W takim razie, panie, może wiesz, gdzie powinienem szukać swego batalionu? – prychnął Idrian.

Demir zadumał się przez chwilę, przeglądając w myślach zbiór tysięcy rozkazów wydanych w ciągu ostatniej doby. Nie miał zwyczaju śledzić poszczególnych batalionów, tyle że Idrian należał do Stalowych Taranów, dowodzonych przez wuja Demira, Tadeasa. Był to najlepszy oddział inżynierii w całym Imperium Ossańskim. W normalnych okolicznościach Idrian walczyłby wraz z nimi, ale plany Demira na tę bitwę wymagały dodatkowego Gromiciela.

– Jeszcze nas nie dogonili – odparł w końcu. – Zdaje się, że nadal wysadzają mosty na rzece Tien. – Zmarszczył brwi. – Skoro już o nich mowa, powinniśmy kogoś do nich posłać, żeby poinformować o zwycięstwie. Wojna skończona. Nie ma sensu niszczyć tego, co nie wymaga zniszczenia.

– Racja, panie. Czy to ja mam przekazać im ten rozkaz?

– Aż tak ci do nich spieszno?

– Są moimi przyjaciółmi, panie. Byłbym spokojniejszy, gdyby towarzyszył im Gromiciel.

– Rozumiem, lecz muszę odmówić. Zostań ze mną jeszcze trochę. Przynajmniej do czasu, aż upewnimy się, że wróg już na nas nie czyha. Wyślemy posłańca i dopilnuję, abyś wkrótce dołączył do swych towarzyszy.

– Dziękuję, panie. – Zamilkł na chwilę. – Mogę coś rzec?

– Tak, proszę.

– Żołnierze zaczęli nazywać cię Księciem Błyskawic, panie. Pomyślałem, że wolałbyś o tym wiedzieć.

– Nic mi o tym nie wiadomo. – Demir smakował ów przydomek na języku. – Czyżby to był przytyk w związku z moim młodym wiekiem, czy może pochwała za szybkość mej kampanii?

Idrian zawahał się ciut za długo.

– No dalej, bądź ze mną szczery.

– Myślę, że z obu tych powodów.

Demir zaśmiał się szczerze.

– Podoba mi się – przyznał.

Książę Błyskawic. Większość znamienitych osobistości dopiero w kwiecie wieku mogło spodziewać się tego typu wyróżnienia. Mamrotał ten przydomek pod nosem, delektując się jego brzmieniem. Dzięki temu niemalże zapomniał o krwi przesiąkającej buty. Może uda mu się do tego przyzwyczaić. Może uodporni się na zabijanie i nakazywanie tego innym.

Wzdrygnął się. Nie. Ważniejsze od bycia tancerzem szkła czy generałem było dla niego pełnienie funkcji polityka. Dowodził tą kampanią z racji zaistniałych okoliczności, z racji przypadku, i w ciągu kilku dni zamierzał wrócić do swej prowincji, gdzie będzie mógłby zostawić za sobą rozlew krwi i skupić się na pomocy ludziom.

Idrian wyprostował się, górując nad Demirem o ponad dwadzieścia centymetrów.

– Zdaje mi się, że szuka pana pański sztab.

Demir zerknął w stronę wskazywaną przez Idriana i dostrzegł niewielką grupę zbliżającą się konno. Była to osobliwa mieszanka ossańskich łączników politycznych przybyłych, aby nadzorować negocjacje z wrogiem, oraz doświadczonych oficerów wysłanych, by upewnić się, że młody, bezczelny generał nie poniesie sromotnej klęski podczas pierwszej kampanii. Uśmiechali się do niego niczym szaleńcy zbiegli z psychiatryka. Mógł dostrzec w ich oczach tlącą się nadzieję na zdobycie prestiżu, ziemi i wyróżnienia za sprawą jego zwycięstwa. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Miał świadomość, że dzielenie się zasługami oznaczało, iż będą wobec niego lojalni. Byli dla niego niczym asy, które trzymał w rękawie, żeby ich użyć, gdy zajdzie taka potrzeba.

Przez moment błądził wzrokiem po zgromadzonych, notując w myślach, kto może przydać mu się w przyszłości, kto może sprawiać kłopoty, a o kim można właściwie zapomnieć. Tavrish Magna był wielkim, brzuchatym żartownisiem o niewielkich ambicjach politycznych. Helenna Dorlani nieustannie knuła za plecami Demira, bez wytchnienia i z subtelnością kompanii kirasjerów podważając jego autorytet, zaś jej kuzyn Jevri ochoczo przyjmował od Demira łapówki w zamian za informowanie o jej poczynaniach. Trzem członkom małej rodzinnej gildii Forliów przekupstwem udało się wkraść do jego sztabu i to właśnie oni mieli zyskać na tej kampanii najwięcej. Z kolei Jakeb Stavri poszedł o zakład z członkami Zgromadzenia, obstawiając rychłą porażkę Demira, czekała go więc utrata setek tysięcy ozzo, a wnioskując z malującej się na jego obliczu miny, miał już tego pełną świadomość.

Tworzyli osobliwą grupę, zarówno pod względem personalnym, jak i politycznym. Byli wijącymi się u jego stóp podstępnymi żmijami, z których każda mogła go w dowolnej chwili ukąsić. Zachowanie ostrożności było w jego przypadku wskazane nawet w obliczu zwycięstwa, a to na wypadek gdyby któryś z tych parszywców zdecydował się zwrócić przeciwko niemu dla własnych korzyści.

Jegomościem stojącym na przedzie był zaś Capric Vorcien, przyjaciel Demira, którego ten sprowadził na kampanię, by ochraniał go przed tą zdradziecką zgrają. Capric był wysokim, szczupłym mężczyzną po dwudziestce, o czarnych włosach i oliwkowej cerze rodowitego mieszkańca Ossy. Na jego prawej ręce widniał tatuaż przedstawiający odwrócony trójkąt przecięty liniami pustynnych wydm, za którymi zachodziło słońce – krzemowy symbol rodzinnej gildii Vorcienów. Uroczyście zasalutował Demirowi, po czym zeskoczył z konia.

– Niech żyje zwycięski Grappo! – zawołał. Pozostali powtórzyli za nim, z różnym entuzjazmem. Demir wpatrywał się w grupę, wciąż oceniając każdego z osobna i starając się dostrzec tajemnice ukryte w ich duszach. Podobnie jak u żołnierzy, pod warstwą radości z wygranej bitwy krył się w nich strach. Wszak ilu tancerzy szkła należało do korpusu oficerskiego? Niewielu. Capric wydawał się jedynym, który nie obchodził się z Demirem jak z jajkiem. – Cóż to była za nieprawdopodobna bitwa – pochwalił przyjaciela.

– Zadowalająca – przyznał Demir. – Zaskoczyło mnie jednak to kontruderzenie dragonów.

– Ale i tak ich rozgromiłeś. A niech cię szkło, człowieku, nie bądź taki skromny! – Capric chwycił go za rękę i przyciągnął, obdarzając uściskiem, podczas którego wyszeptał: – Spójrz w lewo. Jeśli nadal pragniesz wprowadzić w życie swój kolejny plan, to jest właśnie ku temu idealna okazja.

Wzrok Demira padł na nieznane mu trio: kobietę w średnim wieku, o blond włosach typowych dla wschodniej prowincji, i towarzyszących jej dwóch strażników. Cała trójka wyglądała na zmizerniałych i pokonanych. Odsunął się od Caprica i gestem wskazał na grupę.

– Co to za jedni? – zapytał głośno, choć doskonale wiedział, kim byli.

– To burmistrzyni Holikanu. Przybyła, aby się poddać. – Na gest Caprica kobieta podeszła do Demira z rękami wyciągniętymi w błagalnym geście, a następnie opadła na kolana, przyciskając twarz do ziemi.

– Oddaję miasto Holikan w twe władanie – powiedziała bez emocji. – O nic nie proszę, pragnę jedynie zaoferować swe życie w zamian za życie mych poddanych. Nie zasłużyli na gniew Imperium.

Demir mrugnął do niej porozumiewawczo. Oto nadszedł następny, kluczowy etap jego politycznej kariery. Szczegółowo omówił ten moment z Capricem, a mimo to i tak odczuwał zaskoczenie. Tuż za korzącą się przed nim burmistrzynią Helenna Dorlani wyciągnęła krótką, srebrną lancę i trzymała ją zwróconą głowicą w kierunku Demira. Tradycja nakazywała przyjęcie kapitulacji i przebicie szyi burmistrzyni rytualną bronią, dokonując natychmiastowej egzekucji. Bądź co bądź była rebeliantką, powstańczynią i zdrajczynią Imperium. Demir rzucił okiem w stronę Idriana. Wizja tak bezpośredniego, sformalizowanego rozlewu krwi zachwiała trochę jego pewnością siebie, lecz Gromiciel nie przyszedł mu z pomocą, a cofnął się nieznacznie, dając do zrozumienia, że żołnierze nie powinni brać udziału w tego typu wydarzeniach.

Demir odebrał lancę z rąk Dorlani i odwrócił się ku Capricowi, ale ten wzruszył tylko ramionami. Znał myśli przyjaciela. Wiedział, że nie zamierza on podporządkować się przestarzałej tradycji tylko po to, by zadowolić Zgromadzenie. Demir machnął lekko lancą, po czym z namysłem uderzył rękojeścią o lewą dłoń.

– Wstań – rozkazał.

Burmistrzyni spojrzała na niego, a potem na pozostałych zebranych. Wydawała się zmieszana faktem, że jeszcze nie odebrano jej życia. Demir wbił lancę w ziemię, ostrzem do dołu, a następnie wsparł się o nią, chwytając kobietę pod ramię i stawiając ją na nogi. Chwilę później wyciągnął do niej rękę.

– Dobry wieczór. Jestem Demir Grappo.

Kobieta wpatrywała się przez moment w jego drugą dłoń, a dokładnie w widniejący na niej symbol tancerza szkła. A potem uścisnęła tą wyciągniętą.

– A ja Myria Forl, burmistrzyni Holikanu. – Zawahała się, po czym dodała: – Dużo o panu słyszałam, panie Demirze Grappo.

– Same dobre rzeczy, jak mniemam.

Przytaknęła.

– Co sprowadza cię w te strony, panie? Wszak jesteś gubernatorem ziem oddalonych o dwie prowincje stąd. Politykiem, a nie wojownikiem.

– Wojownikiem? – Demir roześmiał się i wskazał kciukiem na Idriana. – On jest wojownikiem. Ja miewam co najwyżej niezłe pomysły. Zdradź mi proszę, Myrio, czego byś sobie życzyła?

– Słucham?

– Przed siedmioma miesiącami ogłosiłaś niezależność tych terenów od wpływów Imperium Ossańskiego. Pokonałaś dwie armie, zaskarbiłaś sobie wsparcie całej prowincji i z tego, co mi wiadomo, zanim się tu pojawiłem, cholernie dobrze sobie radziłaś. Rebelia rozkwitała z dnia na dzień. Mimo to nadal tytułujesz się burmistrzynią.

– Bo nią właśnie jestem – odparła z niedowierzaniem.

– A więc nie chodziło ci o przejęcie władzy? Nie mianowałaś się cesarzową Holikanu?

– Nie – zaprzeczyła stanowczo. – Ogłosiłam niepodległość, ponieważ Ossa traktuje nas jak prowincjuszy. Nie dano nam równych szans. Chcemy sprawiedliwych podatków, uznania władzy lokalnych sędziów i...

Demir przerwał jej łagodnie.

– Wiem, wiem. Zapoznałem się z twymi postulatami. Ze wszystkimi osiemdziesięcioma siedmioma. Chciałem po prostu zasięgnąć informacji u źródła.

Usłyszawszy znaczące chrząkniecie, odwrócił się i spostrzegł, że Helenna Dorlani wydobyła z ziemi srebrną lancę, wytarła grot i ponownie wyciągnęła ją ku niemu.

– Generale Grappo, zgodnie z tradycją powinieneś przelać krew przywódcy rebeliantów, a następnie zdziesiątkować miasto. – Wyglądała na zdezorientowaną. Jej wzrok powędrował w stronę znaku na jego lewej dłoni, jakby się zastanawiała, dlaczego tancerz szkła nie zdecydował się jeszcze na zabicie klęczącej przed nim kobiety.

Demir zignorował ją i spojrzał w kierunku miasta, gdzie wraz z zapadającym zmrokiem zapalano już latarnie. Potrafił wyobrazić sobie przerażenie tych wszystkich ludzi, będących świadkami ucieczki ich armii i świadomych tradycji Imperium Ossańskiego.

– Zdziesiątkować – mruknął. – Zmusić całe miasto do ciągnięcia losów, a następnie do zamordowana co dziesiątego z ich pobratymców. Bez żadnej litości wobec dzieci czy osób niedołężnych. Brzmi to dość nieprzyjemnie.

– I takie musi być – upierała się Helenna. – To kara.

– Za co? Za to, że chcą być traktowani jak obywatele we własnym kraju? – Prychnął. – Nie sądzę, by była to kara adekwatna do przewinienia. Co więcej, nie pozwolę na to.

– Ale... – zająknęła się Helenna. – Ale musisz! – Odwróciła się w stronę Caprica. – Powiedz mu, że musi przestrzegać tradycji.

Demir nie dopuścił, żeby przyjaciel odpowiadał w jego imieniu.

– Gdzie niby widnieje taki zapis? – zapytał lekceważąco. – Odpowiedź brzmi: nigdzie. Może i jestem młody, ale w wieku czternastu lat zostałem gubernatorem prowincji. Jest różnica między prawem a tradycją, a ja znam prawo równie dobrze jak swój krzemowy symbol. – Podniósł prawą dłoń, ukazując tatuaż w kształcie odwróconego trójkąta, z błyskawicami rozchodzącymi się od koła znajdującego się pośrodku. Świadczył o przynależności do rodzinnej gildii Grappów i wraz z drugim tatuażem Demira, znakiem tancerzy szkła widniejącym na jego lewej ręce, stanowił symbol prawdziwej władzy w Imperium. Wziął głęboki wdech. – Burmistrzyni, czy oddaje pani Holikan pod opiekę Demira Grappa działającego w imieniu Imperium Ossańskiego?

Myria Forl przez chwilę uważnie mu się przyglądała.

– Tak.

– Doskonale.

Wypowiedziane słowa nie zdążyły jeszcze wybrzmieć, a Capric już wyjmował coś z torby przy siodle. Tym czymś była czarno-karmazynowa peleryna, którą z powagą rozwinął. Demir poczuł, że na jego twarzy mimowolnie pojawia się uśmiech, a serce przyspiesza biegu. Zwycięska peleryna była kolejną oznaką tradycji, pełną przepychu i głupoty, mającą na celu jedynie pochlebstwo. A szkło z tym! Zasłużył na nią, delektował się więc chwilą, podczas której Capric nałożył ciężką tkaninę na jego ramiona, a następnie zapiął złotą klamrę, kończąc ceremonię złożeniem pocałunku na jego lewym policzku i uroczystym ukłonem.

– Dobra robota, Książę Błyskawic.

Na dźwięk tego nowego tytułu, wypowiedzianego w oficjalnych okolicznościach, włoski na karku Demira stanęły dęba. Zachował jednak kamienną twarz i jedynie skinął Capricowi, po czym oznajmił:

– Odtąd miasto Holikan znajduje się pod moją protekcją. Ludzie ci nie są już rebeliantami, lecz naszymi kuzynami, i tak właśnie będziemy ich traktować!

Zgromadzeni wpatrywali się w niego ze zdziwieniem. Żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy sprzeciwić się generałowi, a już na pewno nie tancerzowi szkła, wiedział jednak, że każde z nich z wściekłością układa w głowie treść listów z planem wysłania ich do stolicy.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – wyszeptała Myria.

– Jestem nie tylko obywatelem Ossy, ale i gubernatorem prowincji. Moi ludzie skarżą się na to samo co twoi, warto więc, bym poruszył tę kwestię na zebraniu Zgromadzenia – odpowiedział cicho.

– Masz świadomość, że nie będą z tego powodu zadowoleni?

– Zgromadzenie składa się z bandy obrzydliwie bogatych lizodupów. Wiem to, bo jestem jednym z nich. Nigdy nie jesteśmy zadowoleni.

– Jesteś szalony, chcąc się im przeciwstawić.

– Szaleństwo od geniuszu dzieli jedynie skala sukcesu. Poza tym... – Demir zerknął na otaczające ich pobojowisko. Widok przyprawiał go o mdłości. Tęsknił za swą prowincją i pragnął powrotu do domu. W ciągu ostatniego tygodnia dowiódł, że świetnie sobie radzi podczas wojny, wolał jednak spokojne zarządzanie; spędzanie całych dni na sumiennym oliwieniu rządowych trybików i całych nocy w objęciach namiętnych kochanek. Zadumał się przez chwilę. Większość jego rówieśników była zajęta uczęszczaniem na uniwersytet, szukaniem seksu i żłopaniem kolejnych drinków. Zastanawiał się, jak by to było choć raz móc poleniuchować. Nie dane mu było doświadczyć tego osobiście. – Zdałem sobie sprawę, że wolę towarzystwo żywych od zmarłych i przyjaciół od wrogów.

Demir obejrzał się przez ramię, dostrzegając stojącego za nim Idriana. Potężny Gromiciel przybrał zamyślony wyraz twarzy i spoglądał w dal, trąc sztuczne oko. Demir był ciekaw, czy mężczyzna zgodziłby się z nim w tej kwestii. Pewnego dnia go o to zapyta.

– Gromicielu Sepulki – podjął Demir. – Oddaję burmistrzynię pod twoją opiekę. Zadbaj o jej bezpieczeństwo, dopóki nie uporamy się z całym tym syfem, dobrze? – Idrian skinął w milczeniu głową. – Doskonale.

Demir wsunął rękę do specjalnej, wyściełanej korkiem kieszeni munduru i wyciągnął z niej długi na cal kawałek szkła rozumu w kształcie łyżki. Na końcu trzonka znajdował się haczyk, który mężczyzna wsunął przez jedną z dziurek w płatku prawego ucha. Była to dość powszechna odmiana szkła, służąca do wzmacniania naturalnych zdolności umysłu, co czyniło ją wyjątkowo popularną wśród sklepikarzy, oficerów, polityków i nie tylko. Jej silnie rezonujące odmiany, te najlepszej jakości, mogły jednak doprowadzać noszące je osoby do szaleństwa. Demir nie znał nikogo innego o umyśle wystarczająco silnym, by z nich swobodnie korzystać.

Magia odłamka zadziałała momentalnie. Ledwie wyczuwalny szum i wibracje wkradły się do mózgu i przyspieszyły bieg myśli, pozwalając na wizualizację rozgałęziających się możliwości najbliższej przyszłości. Wykonywał obliczenia z nadludzką szybkością, podejmował decyzje z wielotygodniowym wyprzedzeniem, przygotowując się do kolejnych stu ruchów, niczym wytrawny gracz szachowych rozgrywek.

Nie była to jednak rozrywka. Tu na szali ważyła się jego kariera, życie wszystkich tych ludzi, a może i przyszłość samego Imperium. Wykorzysta zwycięstwo, by umocnić pozycję rodzinnej gildii, tak jak zrobiłby to każdy dobry obywatel Ossy, ale na tym nie poprzestanie. Wpłynie też na poprawę życia milionów. Mając zaledwie dwanaście lat, zrozumiał, że dążenie do doskonałości nie powinno ograniczać się wyłącznie do jednostek. Jego ambicje dotyczyły wszystkich.

Pewnego dnia świat dostrzeże w nim kogoś więcej niż tylko urodzonego maga, a ludzie będą się do niego uśmiechać bez jakichkolwiek oznak paraliżującego strachu.

Zadowolony z poczynionych planów i świadomy postępującego rozkwitu fioletowych łusek trądu, wyciągnął szkło rozumu z ucha i schował do kieszeni, gdzie warstwa aksamitu i korkowej wyściółki chroniły go od magii, gdy z niej nie korzystał. Pozwolił palcom pozostać tam przez chwilę, błądząc po różnych szkłach bożych, z których każde miało inny kształt, dzięki czemu z łatwością mógł je odróżnić. Był to kojący zestaw magicznych świecidełek, zapewniający komfort jego słabemu, śmiertelnemu ciału.

Z głębokiej medytacji wyrwał go jeden z oficjeli, nadal siedzący na koniu.

– Panie, coś się dzieje w obozie.

Myśli pochłonęły go bez reszty, musiał się więc zmusić, aby się od nich uwolnić. Poklepał Myrię uspokajająco po ramieniu, jakby byli starymi przyjaciółmi, po czym podniósł wzrok w kierunku obozu. Równina, na której się znajdowali, była lekko nachylona, dlatego też dopiero gdy dosiadł konia, dostrzegł, co zasygnalizowali jego ludzie.

W obozie rzeczywiście coś się działo. Zapalono setki, tysiące pochodni, które oderwały się od obozowiska i zmierzały prosto w kierunku Holikanu. Blask płomieni odcinał się na tle ostatnich podrygów gasnącego za horyzontem słońca. Demir był całkowicie zdezorientowany. Na nic zdały się jego nadzwyczajne zdolności analityczne. Po bitwie wybrane oddziały wysłano w celu opatrzenia rannych, wyśledzenia uciekających wrogów i zabezpieczenia bastionów, większość żołnierzy otrzymała jednak rozkaz powrotu do namiotów, gdzie z łatwością można było kontrolować tętniącą życiem armię.

Co w takim razie się tam, do cholery, wyprawiało? Dlaczego maszerowali w stronę miasta?

– Capricu! – zawołał. – Sprawdź, co się tam dzieje!

Capric przez chwilę patrzył gniewnie w tamtym kierunku, a następnie wskoczył na siodło. Demir nie odrywał wzroku od oddalającego się przyjaciela, znieruchomiały. Jakiś fragment jego mózgu nie chciał wrócić na właściwe tory. Wiedział, że coś jest nie tak, lecz nie potrafił znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia. Nie mieściło się to w jego obliczeniach. Chcąc ukryć ogarniającą go panikę, która nie pozwalała na bezczynność, zaczął powoli zmierzać na południe, a w jego trzewiach narastała obawa przed nieznanym. Złapał materiał zwycięskiej peleryny między dwa palce lewej ręki i miął go niespokojne.

Prawdziwy lęk poczuł jednak dopiero, gdy Capric powrócił, zziajany.

– Demirze! – krzyknął. – Pojawił się jakiś błąd w komunikacji. Ósemka twierdzi, że otrzymali rozkaz splądrowania miasta.

– Splądrowania... – wyszeptał Demir. – A niech to szkło! Postradali zmysły? Nie plądrujemy miast! Wracaj tam i każ im natychmiast wracać do obozu! Roześlij rozkaz do wszystkich pułkowników. Jazda! – Capric ruszył galopem, a Demir zerknął przez ramię na swój sztab. Wpierw spojrzał na Helennę Dorlani, potem na Jakeba Stavriego i najstarszego z braci Forliów. Na ich twarzach pojawił się wyraz zmieszania i zaskoczenia, taki sam jaki wyobrażał sobie również na swoim obliczu. – Kto wydał rozkaz splądrowania miasta? – zażądał odpowiedzi.

Zgormadzeni popatrzyli po sobie i jak jeden mąż pokręcili głowami.

– Nikt nie wydałby takiego rozkazu – odparł Jakeb. – Co prawda dziesiątkujemy miasta, ale od stu lat nikt nie odważył się żadnego splądrować!

Demir zaklął, odwrócił się i obserwował miasto, aż zdał sobie sprawę, że Capric nie zdoła dotrzeć do Holikanu przed żołnierzami. A gdy ci zaczną już plądrować, żadna siła nie będzie w stanie ich zatrzymać. Spiął konia łydkami, zmuszając go do galopu i ledwie rejestrując nagłe okrzyki sprzeciwu ze strony sztabu. Ciemność szybko wymusiła poluzowanie cugli, aby zwierzę nie złamało nogi, pędząc przez nierówny teren. Dotarcie do kolumny wojskowej zajęło mu prawie dziesięć minut. Powitał go udręczony Capric.

– Pułkownicy uparcie twierdzą, że otrzymali rozkaz splądrowania miasta! – poinformował Demira.

– Kto go wydał?

Capric się skrzywił.

– Ty!

– Co?

– Otrzymali rozkaz splądrowania miasta opatrzony twoją osobistą pieczęcią.

– Nie, nie, nie – wymamrotał Demir, obserwując przepływający wokół nich strumień żołnierzy z pochodniami i muszkietami zaopatrzonymi w bagnety. Niektórzy wyglądali na posępnych, inni radośnie wiwatowali na myśl o mrocznej obietnicy spędzenia nocy na zaspokajaniu krwawych żądz. Przyświecał im jeden cel: wykonanie rozkazu. Jego rozkazu. Na to przynajmniej wszystko wskazywało. Wygrzebał z kieszeni szkło rozumu i umieścił je w uchu na tyle długo, by przejrzeć wspomnienia w poszukiwaniu jakiejś pomyłki.

Czyżby wysłał źle sformułowany rozkaz? Czyżby palnął coś bez zastanowienia do jednego z sekretarzy? Nic nie przychodziło mu do głowy i to go przeraziło. Błędy zdarzały się nawet na najlepszych liniach komunikacyjnych, lecz to wykraczało poza wszystko, z czym kiedykolwiek się zetknął.

Musiał się dowiedzieć, jak do tego doszło, ale wpierw powinien powstrzymać nadciągającą rzeź. Wskazał na jednego z oficerów.

– Ty tam, kapitanie! Zatrzymaj swych ludzi! – Mężczyzna albo go nie usłyszał, albo zupełnie zignorował. Żołnierze zaś byli tak pochłonięci perspektywą nowej misji, że nawet go nie zauważali. Demir ponaglił konia, żałując, że nie ma pistoletu, z którego mógłby oddać ostrzegawcze strzały. – Stać! – krzyknął. – Zatrzymajcie się, do cholery!

Gniew walczył z narastającą w nim paniką. Wyciągnął rękę, siłą umysłu unosząc porozrzucane po bitwie kawałki szkła. Setki odłamków powędrowały do góry i zawisły w powietrzu niczym zastygłe krople deszczu, oczekujące na mentalny rozkaz. Nie mógł skupić wzroku, a myśli zamarły pod wpływem jego niezdecydowania. Czy aby zapobiec katastrofie, odważyłby się zabić własnych ludzi? Ilu z nich musiałby zmasakrować, żeby zwrócili na niego uwagę? Po paru chwilach odpuścił. Lśniące szklane okruchy opadły, rozsypując się po ziemi, niezauważone przez maszerujące zastępy.

Rozległ się wystrzał, potem kolejny. Z miasta dobiegały wrzaski, po których następowały radosne okrzyki. Demir poczuł, jak władza wymyka mu się z rąk, wywołując tak silną falę paniki, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Odwrócił się i pogalopował w kierunku obrzeży, gdzie strzały, krzyki i wrzaski stawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej chaotyczne. Wkrótce minął leżące przy drodze ciało kobiety, kilkukrotnie przebite bagnetem. Ten widok sprawił, że zebrało mu się na wymioty. Dostrzegł kolejne zwłoki, i następne – to bez wątpienia byli cywile.

Ktoś silniejszy – bardziej doświadczony tancerz szkła – opanowałby sytuację szybką, brutalną manifestacją władzy. Demir zdawał sobie sprawę, że nadal ma czas, by to zrobić, ale nie potrafił się do tego zmusić. W głowie kręciło mu się od natłoku myśli, a umysł wydawał się tracić kształt, strzępiąc się na krawędziach i grożąc pęknięciem. To było jakieś szaleństwo. Jakim cudem jego oficerowie uwierzyli, że mógł wydać tak barbarzyński rozkaz? Z niewiarygodną szybkością przeprawił ich przez góry i zapewnił im trzy zwycięstwa, nigdy jednak nie okazał okrucieństwa w obliczu chwały.

Dotarłszy do przedmieść, przekonał się, że tysiące żołnierzy wdarło się już do środka. Gnali od budynku do budynku, łupiąc wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, wyrzucając dzieci na ulicę i zabijając mężczyzn oraz kobiety. Odbywało się to w blasku pochodni i gęstniejącym dymie z płonących domostw.

Demir brnął dalej, szukając oficerów, którzy mogliby pomóc mu w odzyskaniu kontroli. Dym oślepiał go, utrudniając orientację i sprawiając, że czuł się zagubiony, przez co jego koń potknął się o przewrócony wóz. Mężczyzna z trudem wyswobodził się ze strzemion i spadł, lądując na lewej ręce. Ból przeszył mu ramię. Wierzchowiec upadł, wydając z siebie szaleńcze rżenie, po czym zerwał się i pognał w atramentową noc.

Ściskając zraniony nadgarstek, przez ból i otaczającą go zewsząd kakofonię dźwięków niezdolny do trzeźwego myślenia, Demir biegł od domu do domu, nakazując żołnierzom, by zaprzestali swych działań. Beształ ich, złorzeczył, a ostatecznie również błagał. Kilku rzuciło przelotnie okiem na jego pokryty błotem mundur, lecz nikt go nie rozpoznał. Wszak jak mieli go rozpoznać, skoro tylko nieliczni widzieli jego twarz z bliska? Nie mógł też ściągnąć rękawiczki ze złamanej dłoni, by pokazać im magiczny znak.

– Kto to? – pytali jedni.

– Pewnie jakiś wariat – odpowiadali drudzy.

– Ale ma na sobie oficerski mundur i kosztowną pelerynę.

– Oficerowie upijają się właśnie w namiocie Grappa, my zaś mamy rozkazy do wykonania. Jeśli nie uporamy się z tym raz-dwa, to ktoś inny sprzątnie nam sprzed nosa najlepszej łupy. Hip, hip, hurra! Niech żyje Książę Błyskawic!

– Niech żyje! Niech żyje!

Śmiali się, nie zwracając na niego większej uwagi. Ktoś w końcu chwycił za zwycięską pelerynę i zepchnął go brutalnie do rowu, gdzie ledwo udało mu się uniknąć upadku twarzą w szlam.

Leżał częściowo zanurzony w błotnistej, pełnej nieczystości brei, wpatrując się w ulicę. Drżał z wściekłości i przerażenia. Niespełna pół godziny temu obiecał otoczyć Holikan opieką, a teraz jego pieczęć widniała pod rozkazem splądrowania miasta. Trzęsącymi się palcami sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu szkła harmonii, mogącego uspokoić jego skołatane nerwy. Wyciągnął garść błyskotek, które momentalnie wyślizgnęły mu się z dłoni i zatonęły w błocie. Zerwał się desperacko w ich poszukiwaniu, ale nie udało mu się nic wyłowić.

Wtem jego uwagę przyciągnął płacz dziecka po przeciwnej stronie ulicy. Podniósł wzrok i dostrzegł małą dziewczynkę – cztero-, najwyżej pięcioletnią, krzyczącą wniebogłosy. Wstał i z wysiłkiem wydostał się z rowu. Jeśli nie mógł ocalić wszystkich, może uda mu się ocalić przynajmniej jedno życie.

Niespodziewanie uszy wypełnił mu tętent galopujących koni. Drogę zagrodziło mu kilkudziesięciu dragonów. Nigdy wcześniej nie znalazł się tuż pod ich pędzącymi kopytami, a huk ich przejazdu wstrząsnął nim do głębi. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu szkieł bożych, przypomniawszy sobie po chwili, że przecież upuścił je wszystkie niespełna kilka minut temu. Zmusił się więc do zebrania resztek tlącej się w nim odwagi. Wkrótce dragoni odjechali, a on zrobił jeszcze kilka kroków, zanim dostrzegł leżące na ziemi dziecko.

Zostało stratowane. Małe ciałko leżało nieruchome, połamane i zakrwawione. Słaniając się na nogach, ruszył w jego kierunku, po drodze zrywając z ramion zwycięską pelerynę. Następnie podniósł dziewczynkę i udał się pędem na drugą stronę ulicy, niemal mijając się z kolejną grupą dragonów. Przytulił ją do piersi, drżąc na całym ciele, i opadł na schodek opuszczonego sklepu.

Prawdziwy koszmar miał się dopiero rozpocząć.

Demir nie ruszył się z miejsca do czasu, aż odnalazł go jego sztab. Od ponad dwunastu godzin nie spał, nie jadł, nie myślał. Siedział nieruchomo na schodach, tuląc w ramionach dziecięce zwłoki owinięte w zwycięski płaszcz. W ciągu minionej nocy był świadkiem przerażających okrucieństw, jakie jego armia wyrządziła temu miastu. Głowę opierał na chłodnym, kamiennym progu sklepu; oczy piekły go od ostrego dymu setek pożarów. Miał wysuszony na popiół język i niewyobrażalnie spuchnięty nadgarstek.

W takim właśnie stanie znalazł go Idrian i to on wezwał pozostałych. Gromiciel nie miał już na sobie zbroi, lecz oficerski mundur z wyszytymi baranimi rogami, symbolem jego batalionu. Ukląkł przed generałem, przyglądając się jego twarzy. Demir wzdrygnął się na widok fioletowego oka żołnierza.

– Panie? Nic ci nie jest?

Demir nie potrafił znaleźć słów, by mu odpowiedzieć. Był odarty z uczyć. Ziała w nim jedynie ogromna pustka. Wiedział, że może stanąć na nogi, ale coś w tej wizji wydawało mu się niemożliwe. Oblizał spierzchnięte wargi, próbując przywołać jakieś słowa, lecz na nic się to zdało. Łzy napłynęły mu do oczu i odwrócił wzrok, by ukryć je przed Gromicielem.

– Nie tak to się miało skończyć – wydusił w końcu. – To nie ja wydałem ten rozkaz.

– Wiem, panie – odpowiedział łagodnie Idrian. – Zawiodła komunikacja. Dowiemy się, co poszło nie tak. Obiecuję.

Reszta sztabu powoli gromadziła się za Idrianem, wpatrując się niepewnie w Demira. Miejsce wczorajszej radości zajęły przerażenie i obrzydzenie. Capric podszedł na tyle blisko, by dostrzec, co znajdowało się w pelerynie przyjaciela, po czym potknął się, cofając gwałtownie, i zwymiotował do rowu. Oko Idriana powędrowało w kierunku martwego dziecka, żołnierz pozostał jednak niewzruszony. Demir czuł na sobie ciężar spojrzeń otaczających go ludzi. Widział, jak próbują ocenić swe pozycje, zastanawiając się, jak ta sytuacja wpłynie na ich karierę lub na losy rodzinnych gildii. Widział, że każdy z nich kombinuje, jak odciąć się od tej masakry.

Ukaranie zbuntowanego miasta poprzez pokonanie go i zdziesiątkowanie to jedno, ale splądrowanie i puszczenie z dymem było czymś zupełnie innym.

Demir próbował zebrać myśli. Połączyć wszystkie umiejętności i przewidzieć możliwe scenariusze. Publicznie poprzysiągł ochronę Holikanu, po czym jego armia bezpardonowo go złupiła. Mordowali, palili i grabili na jego wyraźny rozkaz. Musiał rozpocząć śledztwo, aby przypisać tę klęskę komuś innemu. Komukolwiek. Nieważne, czy sprawiedliwie, czy nie.

– Szkło rozumu – wykrztusił.

Capric stanął znów u jego boku, wciskając mu magiczny odłamek do ręki. Demir przewlekł go przez przekłute ucho i próbował się skupić. Jego umysł pozostał jednak pusty, a szkło przyprawiło jedynie o ostry ból w czaszce, który ustąpił, dopiero gdy wyciągnął je z ciała i oddał przyjacielowi. Nie mógł zmusić mózgu do obliczeń. Jawiącą się przed nim przyszłość spowijał ciemny całun milczenia.

Coś w jego głowie przestało właściwie funkcjonować.

– Myria Forl? – zapytał, podnosząc wzrok w poszukiwaniu burmistrzyni.

– Jest bezpieczna – zapewnił Idrian. – Pański wuj przybył w środku nocy, więc zostawiłem ją pod opieką mojego batalionu. Nikt nie odważy się jej skrzywdzić.

Spojrzenie Demira powędrowało w stronę czarnego słupa dymu unoszącego się za zgromadzonymi.

– Wolałbym, żeby nie była bezpieczna. Wolałbym, żeby nie była świadkiem tego, do czego doprowadziłem.

– To nie pan do tego doprowadził – odparł stanowczo Idrian. – To był wypadek. Doszło do naruszenia zasad.

Demir rozejrzał się po twarzach otaczających go osób. Wszyscy unikali jego spojrzenia. Tym razem nie ze strachu, lecz ze wstydu. Co prawda to nie on przyczynił się do tej rzezi, ale to na nim spoczywała odpowiedzialność.

Powoli, zmagając się z bólem każdego mięśnia, zdołał wstać, nie wypuszczając ciała dziewczynki z rąk. Drzwi do sklepu były otwarte, a wnętrze splądrowane, choć nie pamiętał, aby żołnierze go mijali. Zawinięte w pelerynę zwłoki położył na sklepowej ladzie.

Musnął włosy dziecka, szukając w pamięci słów modlitwy znanej mu z dzieciństwa. Żałował, że nie wierzy w boga, do którego mógłby się w tym momencie pomodlić. Usiłował wziąć się w garść. Jak po tym wszystkim miał stanąć twarzą w twarz z innym człowiekiem? Jak miałby wrócić do rodziny, kochanek czy mieszkańców swej prowincji? Jak mógłby spojrzeć komukolwiek w oczy? Wyszedł ze sklepu. Po raz pierwszy od wielu lat zdał sobie sprawę ze swej młodości, z bezradności, braku doświadczenia, i zastanowił się, kiedy pojawi się ktoś dorosły, by to wszystko naprawić. By po nim posprzątać.

Idrian wyciągnął odłamek szkła kojącego i wcisnął mu w rękę. Nie było ono tak wysokiej jakości jak jego własne, ale magia zadziałała w mgnieniu oka. Ból zaczął wyciekać z jego kości, odpływać z ciała.

– Powinniśmy zająć się tym nadgarstkiem – stwierdził Gromiciel. – Wygląda na złamany.

Pomimo magicznego działania szkła nadgarstek bolał tak bardzo, że Demir przestał go już właściwie odczuwać. Podobnie było z jego duszą; sprawiała wrażenie odrętwiałej.

– Kto jest moim zastępcą? – zapytał Demir, ale nikt nie odpowiedział. Przyjrzał się badawczo twarzom współtowarzyszy. – Nie wiem nawet, czy kogoś takiego w ogóle mam. – Z jego ust wydobył się szaleńczy rechot. – Arogancja sprawiła, że nie uznałem tego za istotne. No cóż. Kimkolwiek jest ta osoba, pogratulujcie jej awansu.

– Jak to, panie? – zdziwił się Idrian.

– Rezygnuję.

– Nie możesz zrezygnować! – powiedział ktoś. – To czas twojej chwały!

Demir odszukał wzrokiem Caprica, licząc na odrobinę otuchy. Jego przyjaciel jednak wpatrywał się ze zdumieniem w dziesiątki leżących na ulicy martwych cywili. Może uda mu się jeszcze to wszystko jakoś naprawić. Jego matka była w końcu polityczną geniuszką i na pewno starałaby się znaleźć jakieś rozwiązanie. Ale jeśli po tym, co się wydarzyło, wmaszerowałby do Ossy na czele zwycięskiego pochodu, już nigdy nie mógłby spojrzeć sobie w twarz.

Unikał wzroku Idriana.

– Proszę, przeproś Myrię Forl w moim imieniu. Przekaż też memu wujowi, że przepraszam go za niedokończenie kampanii. Capricu, napisz za mnie rezygnację. Sfałszuj mój podpis.

Matka z pewnością będzie zawiedziona. „Tak dobrze rokował – rzeknie. – Co za głupiec, przecież mogliśmy to wszystko naprawić”. Demir ześliznął się ze schodka, odzyskał równowagę i ruszył przed siebie.

– Powiedzcie im, aby mnie nie szukali – rzucił przez ramię. – Książę Błyskawic odszedł na zawsze.

Dziewięć lat po splądrowaniu Holikanu

Demir Grappo stał w głębi niewielkiej areny do cudgelingu w miejscowości zwanej Ereptią. Nawet jak na prowincjonalne standardy był to istny zaścianek; ot, mała mieścina, licząca mniej niż dziesięć tysięcy mieszkańców, usytuowana pośrodku winnej krainy należącej do bogatych członków ossańskich rodzinnych gildii. Jedyny w tym rejonie stadion mógł pomieścić kilkaset osób, lecz popołudniowy mecz pokazowy zapełnił go zaledwie w jednej trzeciej.

Cudgeling był w Imperium sportem narodowym, ważniejszym i popularniejszym niż wyścigi konne, walki kogutów, polowania i boks razem wzięte. Wchodzący na arenę dwaj zawodnicy zakładali magiczne kolczyki ze szkła mocy, czyniące ich silniejszymi i szybszymi, a następnie tłukli się ciężkimi pałkami, dopóki jeden z nich nie padł na kolana w akcie kapitulacji.

Lub martwy.

Ów sport bazował na pierwotnych instynktach, a Demir uważał, że idealnie definiuje on życie w Ossie przez sposób, w jaki walczący, pośród szaleńczych owacji publiczności, niszczyli swe ciała w nadziei na chwilę ulotnej chwały. Pewnego dnia planował napisać na ten temat traktat filozoficzny, lecz ten dzień jeszcze nie nadszedł.

Teraz jednak ściskał w dłoni kwitek bukmacherski, obserwując, jak dwoje zawodników przemierza arenę wzdłuż i wszerz, podczas gdy niewielki tłumek wykrzykuje naprzemiennie przekleństwa i słowa otuchy. Kobieta nosiła imię Slatina. Miała mlecznobiałą cerę charakterystyczną dla Purnijczyków, krótkie blond włosy, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i wspaniale umięśnione ciało. Mężczyzna, Overin, był od niej niższy, acz szybszy, łysy, z krzaczastą czarną brodą i jasnooliwkową skórą mieszkańca wschodniej prowincji.

Wojownicy zostali świetnie dobrani – siła przeciwko szybkości – a publiczność z zachwytem przyglądała się ciosom, od których pękała skóra i tryskała krew, plamiąc piaszczyste podłoże areny. Demir jednak skupiał się na tym, jak walczyli, a nie na tym, kto w danym momencie wychodził na prowadzenie. Rozgrywki musiały wyróżniać się widowiskowością i nie pozostawiać wątpliwości, że jedyne, czego pragną zawodnicy, to się pozabijać.

A kiedy Overin upadł na ziemię grzmotnięty pałką Slatiny, z wysiłkiem unosząc drżącą rękę na znak oddania zwycięstwa, nim ta zdąży zadać ostateczny cios, Demir wiedział już, że wszyscy to kupili – ani sędziowie, ani publiczność, ani bukmacherzy nie mieli pojęcia, że parę sowicie opłacono za z góry ustalony wynik walki.

Demir przechadzał się po amfiteatrze, dopóki nie opuścili go ostatni widzowie, a zawodnicy nie otrzymali szkła leczniczego i nie wyprowadzono ich z areny. Obserwował i nasłuchiwał, upewniając się, że nikt nie podejrzewa, iż walkę zawczasu ustawiono. Nabrawszy kojącej pewności, zszedł po schodach, wyszedł na zewnątrz i przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie w małej, obskurnej kantynie rezydował jeden z wielu ereptijskich bukmacherów. Umościł się na barowym stołku, położył kwitek na blacie i stuknął w niego palcem.

– Potrzebuję szkła harmonii – oznajmił, poprawiając rękawiczki skrywające tatuaże z krzemowymi symbolami.

Zarówno barmanem, jak i bukmacherem był mężczyzna w średnim wieku imieniem Morlius, który z udręczonym spojrzeniem leniwie opłukiwał kufle w beczce wody stojącej za barem. Demir nie zwykł zaopatrywać się w szkło boże w podobnych spelunach, lecz w tak odległych, prowincjonalnych zakątkach Imperium było to jedyne miejsce, gdzie ów luksusowy towar dało się zakupić.

Morlius nawet na niego nie spojrzał.

– Ciężko w tych czasach o szkło harmonii – burknął.

– Nawet to gorszej jakości?

– Nawet to gorszej jakości. Nie mam pojęcia dlaczego. Dostawy z Ossy po prostu nie dochodzą, a to, co udało mi się zdobyć w zeszłym miesiącu, wykupili zarządcy winnic.

– Szkłorwa! – Kojąca magia szkła nie zmieniłaby jego życia, mogła jednak uczynić je ciut znośniejszym. Ostatni kawałek stracił moc trzy noce temu, a od czasu Holikanu trudno mu było bez niego zasnąć.

Potarł skronie.

– A szkło otępiające?

Morlius pokręcił głową.

– Trudno. W takim razie nalej mi pół pinty najlepszego ereptijskiego trunku i dopisz go do tego rachunku. – Stuknął ponownie w bukmacherski kwitek.

– Znów wygrałeś? – spytał Morlius, spoglądając na niego ponuro.

– Owszem. – Demir obdarzył go swym najbardziej czarującym uśmiechem. – Poszczęściło mi się. – Przesunął kwit w stronę barmana. – Co z moim winem?

– Wczoraj też wygrałeś, nieprawdaż? I przedwczoraj – zauważył Morlius, nie sięgając po kieliszek do wina.

– Przed trzema dniami zaś przegrałem – odpowiedział Demir, nadal się uśmiechając. – Szczęście kroczy za nieszczęściem.

– Wątpię, aby chodziło tu o jakiekolwiek szczęście.

Demir zaklął pod nosem, a radosny grymas spełzł mu z twarzy, ustępując miejsca udawanemu zakłopotaniu. Dbał o to, by suma wygranych nie przekraczała sumy przegranych. Czyżby popełnił jakiś błąd? A może ktoś szepnął Morliusowi coś na ucho?

– Nie rozumiem, do czego pijesz – odparł, chrząkając głośno. Bukmacher nie cieszył się dobrą reputacją. Chodziły słuchy, że w nadziei na osiągnięcie pożądanych wyników odurzał pałkarzy przed walkami. Co prawda nie zdarzało mu się to zbyt często, nie na tyle, by zwrócić uwagę władz, lecz zła opinia na jego temat była na tyle rozpowszechniona, że dobrze poinformowani zawodnicy szerokim łukiem omijali drzwi kantyny.

Demir nie żywił urazy do mężczyzny za jego nieczyste zagrywki, wszak wyszedłby wtedy na hipokrytę, ubolewał jednak nad tym, jak traktował on pałkarzy. Wojownicy Demira zawsze otrzymywali swą działkę. Takie wyznawał zasady.

Z piwnicy wynurzył się jeden ze zbirów Morliusa, taszcząc nową beczkę wina. Barman niezbyt subtelnie wskazał ruchem głowy na Demira. Nowo przybyły odstawił baryłkę, zamknął drzwi od kantyny i stanął tuż za nim. Morlius sięgnął pod bar i wyciągnął pałkę.

– Słyszałem plotki o podobnym do ciebie mężczyźnie, który błąkał się po Wallach. Nakryto go na ustawianiu walk, lecz zwiał z miasta, nim zdołali go dorwać. Oszukał mojego kuzyna na pokaźną sumkę.

Demir westchnął i obejrzał się przez ramię. Stojący za nim bandzior miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, kości palców zdeformowane od wielokrotnych złamań, potężną budowę ciała i pokiereszowaną twarz emerytowanego pałkarza. Wydobył zza pasa długi nóż.

– Grozisz klientowi z powodu niejasnego opisu hochsztaplera z jakiegoś odległego miasteczka? – zadrwił Demir. Nie był gotów na opuszczenie Ereptii. Slatina, owa utalentowana zawodniczka i niezła aktorka, zaprosiła go na weekendowe spotkanie ze swoimi rodzicielami. Demir uwielbiał poznawać rodziców znajomych. Było to niczym spojrzenie w przyszłość i dostrzeżenie, jak dana osoba będzie wyglądać za trzydzieści lat. – Nie bądź głupcem, Morliusie. Przecież nie chodzi tu o jakieś wielkie sumy. Jeśli dziś nie możesz tego spłacić, odliczę to od kolejnego zakładu.

Gdyby Morlius był sprytny, odurzyłby, okradł i porzucił Demira gdzieś w zaułku na skraju miasta. Ale Morlius nie był sprytny. Jego chciwość nie znała granic. Demir obrócił się na stołku, sadowiąc się między barmanem a jego zbirem. Ponad ramieniem bandziora wyjrzał na ulicę, widoczną przez okno, na której dostrzegł coś, czego być tam nie powinno. Stał tam bowiem piękny powóz z błękitnymi niczym niebo zasłonami, sześcioma strażnikami i wyżłobionym na drzwiach krzemowym symbolem rodzinnej gildii Vorcienów.

Demirowi natychmiast zakręciło się w głowie. Jakie sprawy mogły sprowadzić Vorcienów aż tak daleko w głąb prowincji?

Morlius poderwał się niespodziewanie, chwytając Demira za nadgarstek i unosząc pałkę.

– Uważam, że idealnie pasujesz do tego opisu.

Demir westchnął, zrezygnowany. Zatem nici z zapłaty i kolacji ze Slatiną. Czekały go przenosiny do kolejnego miasteczka, rezygnacja z dotychczasowego życia, porzucenie przyjaciół i kochanek, tak jak robił to już dziesiątki razy w ciągu ostatnich dziewięciu lat. Ta myśl sprawiła, że poczuł zmęczenie nasączone wściekłością. Mocą tancerza szkła rozwinął mentalną sieć, namierzając każdą szybę i butelkę w barze.

– Puść mnie – warknął.

– Bo co? – odparł szczerzący się do niego Morlius.

Demir naparł nieznacznie magią na szkło. Znajdująca się za Morliusem butelka roztrzaskała się niespodziewanie, przyprawiając mężczyznę o gwałtowne drgnięcie. Potem pękła kolejna i następna. Bukmacher rzucił się do stojaka z winem, krzycząc i sięgając po butelki, lecz ich nie dotykając. Demir stłukł jeszcze dwie, po czym niespiesznie zsunął lewą rękawiczkę i położył dłoń płasko na blacie. Gdy Morlius odwrócił się w jego stronę, symbol tancerza szkła był doskonale widoczny.

Bukmacher wytrzeszczył oczy, wypełniając je znanym Demirowi przerażeniem, towarzyszącym mu na każdym kroku, od kiedy w wieku osiemnastu lat wytatuowano mu ów symbol. Przyprawiało go to o nieprzyjemny ucisk w żołądku, ale nie pozwolił, aby zdradziła to jego twarz. Morlius nie był jego przyjacielem. Był człowiekiem, który nieświadomie zniweczył Demirowi plan dalszych poczynań w Ereptii i równie dobrze mógł gnić w obezwładniającym strachu.

– Ja... Ja... Ja... – zaczął się jąkać.

Demir oparł się o bar, dając wyraz obrzydzeniu.

– Nie spiesz się – rzucił. Stojący za nim zbir w popłochu uciekł z powrotem do piwnicy, zatrzaskując za sobą solidne drewniane drzwi. Rozsądny facet. – Mam cały dzień. – Rozbił w drobny mak kolejną butelkę wina, czerpiąc przyjemność z tego, jak Morlius się wzdrygnął. Wiedział, że barman się nie sprzeciwi. Zresztą kto byłby na tyle nierozsądny, aby sprzeciwiać się tancerzowi szkła? Gdyby tylko zechciał, mógł zrobić wszystko, na co miał ochotę, a i tak uszłoby mu to na sucho.

Demir wziął głęboki, urywany wdech. Był rozdrażniony. Dał przedsmak swej mocy, lecz musiał użyć ogromnych pokładów woli, by nie roztrzaskać każdego odłamka szkła w tym podłym barze i nie rzucić nimi Morliusowi w twarz. Nie było to jednak w jego stylu. Położył palec na kwitku i ponownie podsunął Morliusowi. Bukmacher wpatrywał się w kartkę przez moment, nim w jego oczach pojawiło się zrozumienie. Wyciągnął sakiewkę zza paska i położył ją na barze.

– Weź to. Proszę – błagał. Cóż za radykalna zmiana.

– Nie chcę cię okradać – powiedział cicho Demir. – Wezmę tylko to, co moje.

Z jakiegoś powodu okazało się to dla bukmachera jeszcze bardziej bolesne. Jego ręce drżały gwałtownie, gdy rozwiązywał sakiewkę i odliczał ciężkie imperialne monety. Trzęsącymi się dłońmi dwukrotnie rozrzucił stosik, trzykrotnie sprawdził kwit, po czym skinął na Demira.

Większość tancerzy szkła, z którymi miał kiedykolwiek do czynienia, w taki czy inny sposób zasłużyła sobie na złą reputację. Lubili wykorzystywać swą przewagę nad innymi. Kradli, grozili i uwodzili, nie bacząc na konsekwencje. Takie zachowanie nie sprawiało Demirowi żadnej przyjemności. Sporadyczna satysfakcja z pokazania takim typkom jak Morlius, gdzie ich miejsce? Owszem. Lecz przyjemnością nazwać tego nie można.

Zgarnął monety i schował je do kieszeni.

– Wiedz, że opuściłem Wallach w przyjaznej atmosferze. Wszyscy sędziowie i zawodnicy wzbogacili się na ustawionych przeze mnie walkach. Jedyną osobą, która zdawała się nie darzyć mnie sympatią, był pewien bukmacher, na tyle głupi, że obstawiał zakłady za pieniądze klientów. Twój kuzyn, jak mniemam. Wykaż się większym rozsądkiem, Morliusie. Oszczędziłem go, lecz oskubałem ze wszystkich oszczędności.

– Ta... Tak.

– Jeśli piśniesz choćby słówko o tym, co tu się wydarzyło, albo gdy się dowiem, że odurzyłeś któregoś z moich wojowników... – Demir skinął w kierunku półki ze zniszczonymi butelkami. – Zrobię z tego szkła właściwy użytek. – Uderzył dłońmi w bar. – Miłego dnia, Morliusie.

Odwrócił się na pięcie, nim tląca się w jego wnętrzu frustracja dała o sobie znać. Kolejne stracone życie, kolejne miasto, z którego musi zniknąć, zanim ktokolwiek zda sobie sprawę, kim tak naprawdę był. Kolejna rysa na wizerunku powstrzymana jedynie przez groźbę. Rozważał pożegnanie ze Slatiną. Z pewnością zażąda wyjaśnień. I słusznie. Nie było jej dane poznać nawet jego prawdziwego imienia. Lecz nie mógł teraz nic na to poradzić. Przytłaczało go to. Pragnął choćby namiastki normalności w swoim życiu.

Na chwilę zapomniał o powozie Vorcienów stojącym przed kantyną, więc doznał sporego szoku, gdy po otwarciu drzwi stanął twarzą w twarz z kimś znajomym. Od ostatniego spotkania z Capricem Vorcienem minęło dziewięć lat. Mężczyzna zeszczuplał, wyglądał obecnie niczym rasowy polityk, a w miarę jak zbliżał się do trzydziestki, rysy jego twarzy nabierały niemalże jastrzębiego wyrazu. Miał na sobie kosztowną marynarkę, narzuconą na ozdobną tunikę, w dłoni zaś ściskał czarną laskę. Towarzyszyła mu para strażników.

– Demir? – zapytał ze zdziwieniem.

Demir wpatrywał się w przyjaciela przez kilka sekund, z niedowierzaniem kręcąc głową. Nie było wątpliwości. Oto stał przed nim Capric Vorcien we własnej osobie.

– A niech mnie szkło! Capric? Co ty tu, do cholery, robisz?

– Szukam cię. Wszystko w porządku? Wyglądasz żałośnie. Dotarły już do ciebie wieści?

Demir poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Zadał sobie wiele trudu, by niełatwo go było odnaleźć, więc jeśli przyjaciel przybywał ze złą nowiną, oznaczało to, że była naprawdę zła. Podał mu rękę, którą ten uścisnął.

– Nie. Co cię sprowadza do mojego zakątka?

– Masz swój zakątek? Z rozmowy z Breenenem wynikało, że od czasu Holikanu nie przebywasz w żadnym miejscu dłużej niż pół roku. – Demir zmrużył oczy na wzmiankę o Holikanie, a Capric pospieszył z wyjaśnieniami. – Wybacz, chciałem tylko... Podobno często się przemieszczałeś.

– To prawda – potwierdził Demir. – Zbyt długie tkwienie w jednym miejscu sprawia, że ludzie zaczynają się zastanawiać, dlaczego nie zdejmuję rękawiczek. Po co jednak Breenen papla na temat moich wojaży? A może to matka wysłała cię, abyś sprowadził mnie do domu?

– Lepiej będzie, jeśli porozmawiamy na osobności. Mój powóz stoi tuż obok – powiedział Capric, bacznie się rozglądając.

W normalnych okolicznościach Demir odmówiłby stanowczo. Przecież rozmowa w prywatnym powozie, oznaczonym wyraźnym symbolem rodzinnej gildii, wywołałaby w tym prowincjonalnym miasteczku lawinę niewygodnych pytań, lecz niedawne spotkanie z Morliusem zakończyło już jego epizod w tym miejscu. Poza tym złe wieści najlepiej przekazywać niezwłocznie.

– Prowadź.

Podążył za Capricem do powozu, wokół którego biegały tutejsze dzieciaki, na przemian wykrzykując docinki i żebrząc o drobniaki. Wkrótce znaleźli się w środku, gdzie Capric wyciągnął butelkę sherry i nalał do dwóch kieliszków stojących na składanym stoliczku. Demir przyglądał się bacznie staremu przyjacielowi, starając się odkryć powód tej niecodziennej wizyty. Upił łyk alkoholu i odstawił kieliszek na blat.

– O co chodzi, Capricu? Jakim cudem żeś mnie odnalazł i co cię tu właściwie sprowadza?

Capric opróżnił kieliszek jednym haustem, napełnił go ponownie i wypił do połowy, nim zebrał się w sobie, aby odpowiedzieć.

– Bardzo mi przykro, Demirze.

– A to z jakiego powodu?

– Twoja matka nie żyje.

Demir poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.

– To jakiś żart?

– Chciałbym, by tak było. Breenen powiedział mi, gdzie mogę cię znaleźć, więc pognałem, by dotrzeć do ciebie, nim przeczytasz o tym w gazetach.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zmęczoną, poważną twarz Caprica, aby się przekonać o prawdziwości tych wieści, po czym otworzył drzwiczki i zwymiotował śniadanie na bruk. Wypluwając żółć, poczuł na plecach delikatną dłoń, następnie wytarł usta ofiarowaną przez przyjaciela chusteczką.

Przez głowę przelatywało mu milion myśli: żale, zamiary, wzajemne oskarżenia. Może i widział matkę zaledwie kilka razy w ciągu ostatniej dekady, ale była dla niego niczym dodająca otuchy pochodnia, płonącą gdzieś w odległym oknie. Teraz, gdy ów płomień zgasł, przeklinał się, że nie odwiedzał jej częściej i że nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu szkła harmonii, lecz przypomniał sobie, że żadne mu nie zostało. Gdy uniósł wzrok, Capric wyciągał w jego kierunku jasnoniebieski odłamek.

Demir przyjął go z wdzięcznością i przewlókł haczykowaty element przez jedną z dziurek w uchu. Galopujące serce i pędzący umysł natychmiast zwolniły, pozwalając na zaczerpnięcie powietrza i dojście do siebie.

– Jak do tego doszło? – zapytał.

– Szczegóły są dość nieprzyjemne – ostrzegł Capric.

– Śmierć zawsze jest nieprzyjemna – odparł Demir, starając się zachować spokój.

– Skatowano ją na schodach do gmachu Zgromadzenia.

Na te słowa Demir wydał z siebie mimowolny jęk, przywodzący na myśl połączenie śmiechu ze szlochem. Adriana Grappo była reformatorką, jedną z niewielu członkiń Zgromadzenia, gotową poświęcić życie dla dobra ogółu, nie zaś dla zdobycia fortuny. Ossańscy reformatorzy słynęli z wieloletniej i chwalebnej tradycji publicznego umierania, zabijani przez współpracowników za zbyt stanowcze forsowanie społecznych zmian.

– Znaleźli sprawcę?

Capric pokręcił przecząco głową.

– Jeszcze nie. Dokonało tego sześcioro zamaskowanych osobników. Dopadli ją w mgnieniu oka, pobili i rozpierzchli się we wszystkie strony świata, nim zdołano wezwać gwardzistów. I uprzedzając twoje pytanie: nie, nie zginęła z powodu reform. Prawdą było, że proponowane przez nią podatki rozdrażniły elitę, lecz wszyscy kochali twoją matkę. Zgromadzenie jest wściekłe i zdziwię się, jeśli do mojego powrotu nie dorwą sprawców.

Demir wyrwał się ze spirali podejrzeń i spróbował skupić na uspokajającym szumie tkwiącego w jego uchu szkła harmonii. Capric miał rację. Adriana od zawsze stąpała po cienkiej linii między byciem radykalną reformatorką a nieszkodliwą polityczką. Wiedziała jednak, kiedy przycisnąć, a kiedy się wycofać.

– A więc to nie jest sprawka członków Zgromadzenia?

– Szczerze w to wątpię – odrzekł Capric.

Demir oparł głowę o ścianę powozu. Kto w takim razie mógł za tym stać? Jakich wrogów narobiła sobie przez te wszystkie lata, gdy nie było go w pobliżu?

– Wszczęto śledztwo?

– Tak i to na szeroką skalę.

– Poinformowali wuja Tadeasa?

– Nie mam pewności. Do czasu uzyskania dodatkowych informacji Zgromadzenie zdecydowało się na utajnienie morderstwa. Adriana cieszyła się wielką popularnością wśród zwykłych obywateli. Ogłoszenie jej śmierci przed ustaleniem solidnego tropu mogłoby doprowadzić do zamieszek.

Tuszowanie publicznego morderstwa mogło wydawać się niedorzeczne, lecz Zgromadzenie miało w tej kwestii całkiem bogate doświadczenie.

– Rozsądnie – zgodził się Demir. – Wypadałoby też poinformować Małego Montega.

Capric zbladł. Była to powszechna reakcja na wzmiankę o Montegu. Jako światowy mistrz cudgelingu był jednym z niewielu ludzi wzbudzających taki sam strach jak tancerze szkła. Był również najlepszym przyjacielem i przybranym bratem Demira.

– Posłałem mu już wiadomość – zapewnił Capric. – Słyszałem jednak, że przebywa na jachcie gdzieś na Szklanych Wyspach, może więc minąć kilka miesięcy, nim wróci do kraju.

Demir zassał głośno powietrze przez zaciśnięte zęby. Korzystając z uspokajającej magii szkła, odsunął na bok osobiste uczucia i zaczął odhaczać zadania z długiej listy rzeczy, którymi, jako nowy patriarcha gildii Grappów, musiał się zająć.

– Przybyłem z propozycją od mego ojca – powiedział cicho Capric, jakby uprzedzając jego myśli.

Demir uniósł brew.

– Doprawdy? Jaką?

– Jest skłonny przyjąć Grappów pod swą opiekę. Otoczylibyśmy cię ochroną. Spłacilibyśmy długi Adriany, zajęlibyśmy się hotelem, zadbalibyśmy o twoich klientów. Jeśli nie masz ochoty, nie musiałbyś nawet wracać do domu... – Urwał, jakby za szybko odkrył wszystkie karty.

Demir zignorował tę niestosowność. Takie w końcu były realia Ossy. Tam wszystko stanowiło okazję do interesów, nawet śmierć członka rodziny. Była to jednak hojna oferta. Vorcienowie należeli do jednej z najpotężniejszych rodzinnych gildii w Ossie, a wślizgnięcie się pod ich skrzydła mogłoby przynieść Demirowi ogromne korzyści. Lecz położyłoby to kres rodzinnej gildii Grappów i poważnie ograniczyło jego wolność. Protektorat wiązał się z określonymi warunkami i zobowiązaniami.

Pokręcił głową.

– Dziękuję, ale nie. Wpierw muszę wrócić do domu i uporządkować matczyne sprawy, by w ogóle rozważyć taką propozycję.

– Oferta pozostaje aktualna.

– Przekaż Ojcu Vorcienowi, że jestem mu niezmiernie wdzięczny.

– Oczywiście. Czy to oznacza, że wracasz do Ossy?

Demir przyjrzał mu się badawczo, próbując wyłapać drugie dno tego pytania. Rodzinna gildia Grappów może i była niewielka, lecz Adriana Grappo należała do tytanów ossańskiej polityki. Powrót jej marnotrawnego syna mógłby wywołać zamęt w różnych kręgach stolicy. Czy Capric – lub gildia Vorcienów – miał jakiś interes w ewentualnym powrocie Demira? Przełknął z wysiłkiem i wyjął szkło harmonii z ucha, ponownie zanurzając się w gniewie i niepewności. Emocje te czyniły go bardziej ludzkim.

– Co mówią o Demirze Grappie? – spytał.

Capric wyglądał jeszcze bardziej nieswojo niż wcześniej.

– Nienawidzą mnie? – naciskał Demir.

– Zapomnieli o tobie – odparł wolno Capric. – Adriana świetnie posprzątała po tamtych wydarzeniach. Wszystko zatuszowano. Demir Grappo i Książę Błyskawic odeszli w zapomnienie, a o Holikanie nikt już nie wspomina.

Demir trawił tę informację przez chwilę. Zdjął prawą rękawiczkę i potarł krzemowy symbol Grappów. Wraz ze śmiercią matki i zrzeczeniem się przez wuja odpowiedzialności na rzecz kariery wojskowej był ostatnim prawowitym spadkobiercą rodzinnej gildii. Czy bezdzietny, upadły polityk może pokusić się o utrzymanie rodu?

– To najlepsze, na co mógłbym liczyć.

– Jak to? Przez kilka lat byłeś najwspanialszym politykiem Imperium. Byłeś wszystkim: następcą rodzinnej gildii, generałem, politykiem, tancerzem szkła. Cały ten prestiż, cała ta praca... to wszystko przepadło.

– Nie mam zamiaru wracać do polityki – stwierdził Demir.

– Po co w takim razie w ogóle wracać? Nie lepiej byłoby zostać klientem Vorcienów?

Demir zadumał się nad tym przez moment, nim zdecydował nie odpowiadać. Poklepał Caprica po ramieniu.

– Dziękuję, żeś przebył taki szmat drogi, aby mi o tym powiedzieć. Mam wobec ciebie dług wdzięczności, mój drogi przyjacielu. Uporządkowanie spraw zajmie mi kilka dni. Spotkajmy się w hotelu mej matki, moim hotelu, za tydzień, dobrze?

– Oczywiście.

Demir wysiadł z powozu i ruszył przed siebie, ignorując ciekawskie spojrzenia mieszczan i otwarte dłonie tłoczących się wokół ulicznych dzieci. Capric pomachał mu z okna na pożegnanie.

Demir sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu szkła rozumu. Natrafił na małe, nie większe niż opuszka palca, kółko zawieszone na haczyku. Ściskając je, nadal czuł wydobywającą się z niego magię, choć nie tak intensywną jak w przypadku noszenia go w uchu czy trzymania między zaciśniętymi zębami, to jednak wystarczyło, żeby przyspieszyć bieg jego myśli. Uświadomił sobie, że to był prezent od matki. Po raz ostatni rozmawiali przed trzema miesiącami, gdy odnalazła go w jednej z południowych prowincji, błagając, aby powrócił do Ossy i odbudował swą pozycję.

Czy gdyby spełnił jej prośbę, żyłaby po dziś dzień? Wiedział, że to pytanie będzie go dręczyć do końca życia.

Po co więc wracać? A może by tak skorzystać z oferty Caprica i zostać klientem Vorcienów?

W głowie kłębiły mu się setki różnych odpowiedzi. Śmierć matki zmieniła w jego życiu dosłownie wszystko, a odpowiedzialność, której unikał przez ostatnią dekadę, nagle pomnożyła się dziesięciokrotnie za sprawą prawa dziedziczenia.

– Nie zasłużyła na taką śmierć – wyszeptał do siebie. – Nie zdołałem jej ochronić, więc przynajmniej ochronię jej dziedzictwo i zniszczę ludzi, którzy to uczynili.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Kolejna napisana książka, kolejne grono wspaniałych osób, które pomogły mi ją wydać. Jako pierwszej chciałbym podziękować mojej wspaniałej żonie, Michele McClellan, za to, że była przy mnie, gdy dzieliłem się pomysłami, i czytała moje pierwsze szkice. Dziękuję mojej redaktorce Devi Pillai za to, że zaryzykowała z zupełnie nowym światem; dziękuję też wszystkim pracownikom wydawnictwa Tor, którzy mieli swój udział w tworzeniu, redagowaniu, wizualizacji i marketingu W cieniu błyskawic.

Dziękuję mojej wspaniałej agentce, Caitlin Blasdell, i wszystkim pracownikom Liza Dawson Associates za ich pracę przy sprzedaży serii. Podziękowania kieruję również do mojej asystentki Casey Blair oraz asystentów, Bena McSweeneya i Nigar Taghiyevej.