Obserwatorzy spoza czasu - H.P. Lovecraft - ebook + książka

Obserwatorzy spoza czasu ebook

H.P. Lovecraft

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Groźne miejsca, pradawne rytuały i magiczne obrzędy w niezapomnianym tomie opowieści mistrza niesamowitości

Wydane pośmiertnie i opracowane przez Augusta Derletha opowiadania H.P. Lovecrafta mają wiele cech wspólnych. Traktują o losach potomków rodów Whateleyów, Marshów lub Bishopów - samotników przybywających do odludnej krainy mrocznych puszcz Nowej Anglii, by zamieszkać w posiadłościach, które kryją wiele sekretów i zagadek z przeszłości. H.P. Lovecraft, twórca niezwykłej mitologii Cthulhu, pozostawił po sobie wiele notatek, projektów i niedokończonych opowiadań, a August Derleth podjął się trudnego dzieła połączenia tych fragmentów w całość, tworząc ze znanych wątków nowe i mrożące krew w żyłach historie.

H.P. Lovecraft i August Derleth nigdy w życiu nie spotkali się osobiście, niemniej zaprzyjaźnili się, prowadząc między sobą bogatą korespondencję. Derleth podzielał zamiłowanie Lovecrafta do mrocznych, pełnych grozy opowieści i sam takie tworzył. Po śmierci swego przyjaciela z Providence, Derleth uporządkował jego spuściznę literacką i założył wydawnictwo Arkham House (zapożyczając nazwę z jednego z utworów Lovecrafta) w celu przybliżenia jej (i dzieł innych pisarzy o podobnej tematyce) szerokim rzeszom czytelników. Sądząc po popularności książek H.P. Lovecrafta na świecie, Augustowi Derlethowi udało się zrealizować swój cel. Niniejszy tom zawiera zarówno opowiadania, które Derleth dokończył, znalazłszy je we fragmentach w papierach Lovecrafta, jak i te zainspirowane pomysłami i wymianą poglądów, zawartymi w ich korespondencji.

„Geniusz Lovecrafta pod wieloma względami dorównuje geniuszowi Edgara Allane Poe, w jednym go wszakże przerasta: kosmicznym rozmachem wizji świata”.

„Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 646

Oceny
4,3 (15 ocen)
7
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
simonsith

Z braku laku…

niestety czuc brak geniuszu Lovecrafta, większość opowiadań napisana przez Augusta. jako weird sprawdza się nawet ok, jako horror lovecraftowski niestety się nie broni. warto jednakże poznać aby samemu moc zobaczyć różnice między Lovecraftem a najlepszym nawet naśladowcą, choćby był nim przyjaciel Howarda.
10
jakubburdecki

Nie oderwiesz się od lektury

znakomity kawał grozy
00
slawekub

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny raz... i kolejny raz... Opowiadania właśnie z tym czymś.
01

Popularność




H.P. Lovecraft, August Derleth Obserwatorzy spoza czasu Tytuł oryginału The Watchers Out of Time and Others ISBN Collection copyright © 1974 by April R. Derleth and Walden W. DerlethAll rights reserved Copyright © 2021 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Ilustracja na okładce Paweł Hordyniak Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Przedmowa

August Derleth (1909–1971) i Howard Phillips Lovecraft (1890–1937) zostaną zapamiętani głównie z uwagi na swe indywidualne wysiłki i osiągnięcia twórcze. To niemal pewne, że ich przeznaczeniem jest przetrwać w pamięci jako „pierwszoligowy zespół” w dziedzinie literatury grozy — zespół, którego oparta na podziwie i szacunku współpraca zaowocowała opowiadaniami zawartymi w niniejszym tomie. Ciekawostką jest, że życie, jakie prowadzili obaj ci pisarze, biegło diametralnie różnymi torami. Choć łączyły ich zainteresowania natury intelektualnej, byli indywidualistami postrzegającymi świat, w którym żyli, z dwóch zgoła odmiennych perspektyw.

Wielu miłośników Lovecrafta, znających go dzięki lekturze kilkutomowej edycji Listów wybranych, wie, jak smutne i żałosne było życie, które prowadził ten osobliwy, ekscentryczny i nader płodny pisarz. Był introwertykiem, wolał żyć w krainie własnych fantazji niż w realnym świecie. Najlepiej określił to w jednym ze swoich listów, gdzie napisał: „Nie ma innego pola aniżeli działalność literacka, zwłaszcza zaś literatura grozy, w której mogę wykazać się uzdolnieniami twórczymi. Życie nigdy nie interesowało mnie tak bardzo, jak ucieczka przed nim”.

Choć na podstawie lektury listów Lovecraft może zostać słusznie uznany za jednego z najciekawszych epistolografów, nie był on jednak twórczo wszechstronnie uzdolniony. Jego domenę stanowiła literatura grozy, a ściśle mówiąc — horrory, których tematem były zjawiska paranormalne.

Derleth natomiast był prawdziwym wulkanem energii twórczej. Wszechstronnie uzdolniony pisarz ma w swoim dorobku ponad 150 tomów dzieł literackich. W ich skład wchodzą między innymi tomiki poezji, powieści historyczne i oczywiście horrory, w tym gatunku literackim miał on bowiem największe osiągnięcia. Dla wielu osób związanych z wydawnictwem Arkham House, którego Derleth był właścicielem i redaktorem naczelnym, kojarzy się on głównie z literaturą fantasy, jednak z szerszego punktu widzenia jego, wkład w literaturę anglojęzyczną polega na swoistym regionalizmie. Choć przez całe życie fascynował się nierealistyczną literaturą grozy, to od początku swej pisarskiej kariery tłem dla przeżyć bohaterów uczynił rodzimy region Sac Prairie. Twierdził mianowicie, iż przedstawiony przezeń mikrokosmos jest odzwierciedleniem makrokosmosu. By osiągnąć swój cel, musiał nie tylko poznać miejsca, o których pisał, ale wręcz stać się ich integralną częścią. I tak też było. Z prawdziwą pasją Derleth opisywał w swoich notatnikach wydarzenia dnia codziennego i koleje życia w Sac Prairie, zawsze ze szczególnym uwzględnieniem flory i fauny. Walden West uważane jest za najlepsze z jego dzieł, a jeśli tytuł ten przywodzi na myśl Thoreau, to dobrze, gdyż właśnie Thoreau był jego ulubionym autorem. Z walden też pochodzi motto umieszczone na grobowcu Derletha: „Żyć chciałem z rozwagą, stawić czoło jeno najistotniejszym trudnościom życiowym, by przekonać się, czy potrafię wyciągnąć z nich właściwe nauki, i bym w chwili ostatniej, gdy przyjdzie umierać, nie odkrył, żem nie żył wcale”.

Derleth i Lovecraft nigdy się nie spotkali, ich przyjaźń miała charakter wyłącznie korespondencyjny. To właśnie w listach widać wyraźnie ogromny wzajemny szacunek obu pisarzy. Oto fragment listu do Derletha z roku 1930: „Masz prawdziwy talent i wydaje mi się, że zaczynasz tworzyć naprawdę wielką literaturę”.

Gdy Lovecraft zmarł w roku 1937, Derleth jako jeden z niewielu uważał go za prawdziwie wielkiego twórcę w dziedzinie literatury grozy. Przekonanie to rozwinęło się u niego w swoistą obsesję... i pragnienie zebrania wszystkich obsesji Lovecrafta (jego dorobku literackiego) w formie wydań książkowych. To, co działo się później, zostało opisane w Trzydziestu latach Arkham House.

Do końca swego życia Lovecraft namawiał Derletha, by ten wykorzystał swą bujną wyobraźnię do rozbudowania mitologii Cthulhu. Jednakże dopiero po jego śmierci Derleth zdecydował się zgłębić idee przyjaciela i wykorzystać pozostawione przez niego fragmenty prozy. Wynikiem tego jest rozwinięcie wspomnianej mitologii, a w efekcie z dawna oczekiwany tom dzieł zebranych Lovecrafta i Derletha. Nie zamierzam tu wyjaśniać genezy ich powstania, o samych pomysłach i notatkach wiadomo raczej niewiele. Tylko kilka z tych opowiadań zawiera większą dawkę prozy samego Lovecrafta. Najwięcej jest jej chyba w Lampie Alhazreda, opowiadaniu powstałym w oparciu o ocalałe materiały i informacje zawarte w listach. Czyhający w progu natomiast powstał na podstawie tylko dwóch pozostawionych przez Lovecrafta fragmentów listów. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnymi przykładami plasuje się Spadkobierca, napisany dzięki zachowanym notatkom, licznym fragmentom tekstu i ogólnemu zarysowi treści.

Tytułowe opowiadanie powstawało długo. Było ostatnim wspólnym dziełem H.P. Lovecrafta i Derletha i zapewne znaczący jest fakt, że Derleth pracował nad nim do dnia swojej śmierci, 4 lipca 1971 roku. Opowiadanie to jest nieukończone, jednak na tyle barwne i rozbudowane, że czytelnik może, puściwszy wodze wyobraźni, dokończyć je samemu.

Redaktorzy z Arkham House uważali, że należy wydać je w takiej właśnie, niepełnej formie, by nie zatracić podstawowych walorów literackich dzieła, a tym samym niejako symbolicznie zaznaczyć kres życia wielkiego pisarza.

August Derleth zapewne nie zostanie zapamiętany przez czytelników jako znaczący twórca literatury grozy, będzie on znany raczej jako piewca uroków ziemi ojczystej. Mimo to bez wątpienia czas pokaże, iż obdarzony był prawdziwym talentem literackim, tak jak Lovecraft (co ujawniło się dzięki wysiłkom Derletha). Co więcej, Derleth zawsze będzie ważną postacią w dziedzinie literatury grozy, głównie poprzez upowszechnianie dorobku literackiego Lovecrafta, jak również innych pisarzy. Nie muszę chyba dodawać, że wydawnictwo Arkham House jest dumne, mogąc przedstawić czytelnikom niniejszy zbiór opowiadań, dzieło wspólnego wysiłku obu nieżyjących już twórców. Wszyscy miłośnicy literatury grozy powinni być wdzięczni Bogu za dwóch utalentowanych pisarzy — Augusta Derletha i Howarda Phillipsa Lovecrafta.

APRIL DERLETH

Hawks Sauk City

Wisconsin listopad 1973

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Czyhający w progu

1. Las Billingtona

Na północ od Arkham wznoszą się mroczne, dzikie, porośnięte lasami, zapuszczone wzgórza, a pośród nich płynie zmierzająca ku morzu Miskatonic, stanowiąca jakby linię graniczną leśnych ostępów. Wędrowcy rzadko zapuszczają się w tę głuszę, choć puszczę przecinają nieliczne, wąskie ścieżki, ciągnące się prawdopodobnie aż do wzgórz i poza nie, nad brzegi Miskatonic, a nawet dalej, ku rozległym, posępnym równinom. Opuszczone domy noszą wyraźne ślady zniszczeń dokonanych przez nieubłagany czas i surowe warunki pogodowe, i choć ta zalesiona kraina wydaje się wręcz tryskać osobliwą witalnością, ziemie poza granicą puszczy nie należą do najżyźniejszych. Wędrowiec poruszający się po Aylesbury Pike, na którą wyjeżdża się z Arkham wzdłuż River Street, a która ciągnie się leniwie na północny zachód od tego zapyziałego miasteczka pełnego starych domów o złowrogich, dwuspadowych dachach, dotrze nią do dziwnej, opuszczonej krainy Dunwich, rozciągającej się za Dean Corners, i bez wątpienia zwróci uwagę na napierające po obu stronach drogi drzewa o poskręcanych, zdeformowanych grubych konarach. Już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że drzewa te nie są młode, lecz bardzo, ale to bardzo stare, wręcz pradawne, zdawałoby się, że nieubłagany czas powinien był powalić je już wiele stuleci temu.

Mieszkańcy Arkham niemal całkiem o tym zapomnieli; bo były kiedyś mroczne, posępne, pełne niedomówień legendy, które ich babki snuły przy kominku, opowieści sięgające swą historią czasów procesów czarownic, lecz jak wiele im podobnych podań, tak i te znikły w pomroce dziejów, pozostawiając po sobie jedynie nazwy, w rodzaju „lasu Billingtona” czy „wzgórz Billingtona”. Nazwisko to wiązało się także z terenem, na którym na szczycie pagórka stał wielki dom otoczony lasem, „z wieżą i kamiennym kręgiem nieopodal”. Zdeformowane stare drzewa nie wyglądały zachęcająco, mroczny las nie przywabiał wędrowców ni hord etnografów poszukujących legend, pradawnych obyczajów, na poły zapomnianych obrzędów czy też niezwykłości, których można było spodziewać się wewnątrz wiekowego domu Billingtona. Lasu powszechnie unikano, przypadkowy wędrowiec omijał go spiesznie, ponaglany dziwnym impulsem, którego nie sposób wyjaśnić, fantazjami i grą wyobraźni, która nakazywała mu porzucić wszelkie sentymenty i jak najszybciej dotrzeć do domu, czy znajdował się on w Arkham, Bostonie, czy na zapadłej prowincji w Massachusetts.

Pamięć o „starym Billingtonie” nie zaginęła, przechowywana była wśród okolicznych mieszkańców i przekazywana z pokolenia na pokolenie, choć ci, co go znali, od dawna spoczywali już na cmentarzu w Arkham. Stary Billington był znaną postacią i właścicielem ziemskim w początkach XIX wieku. Przybył tu, by zamieszkać w domu, który należał do jego dziadka, a wcześniej pradziadka. Gdy był już w podeszłym wieku, opuścił Stany, by powrócić do kraju przodków, i osiadł w Anglii, na prowincji, pod Londynem. Od tamtego czasu słuch po nim zaginął, choć wynajęta firma prawnicza regularnie uiszczała w jego imieniu podatki, a że mieściła się ona przy Middle Temple Lane, legenda związana z osobą starego Billingtona została nieznacznie złagodzona. Mijały kolejne dekady, Alijah z pewnością dołączył do swoich przodków, tak jak i jego doradcy prawni; równie pewne jest, że w tym czasie jego syn, Laban, osiągnął pełnoletność i synowie prawnuków jego ojca podjęli ich obowiązki. Doroczne opłaty podatków za nieużytkowaną posiadłość uiszczane były obecnie przez jeden z banków nowojorskich, a posesja wciąż nosiła nazwę domu Billingtona, lecz mniej więcej na przełomie XIX i XX wieku pojawiła się plotka, że ostatni z męskiej linii Billingtonów, bez wątpienia syn Labana, nie zostawił męskiego potomka i linię jego kontynuować będzie nieznana z imienia córka, określana jedynie jako „pani Dewart”. Tego typu historie nie wzbudziły większego zainteresowania u mieszkańców Arkham i wkrótce o nich zapomniano, kimże była bowiem jakaś pani Dewart, której nigdy nie widzieli, w porównaniu z odchodzącymi w cień wspomnieniami o starym Billingtonie i jego „hałasach”?

To jedna z rzeczy, które mu zapamiętano, a dopilnowali tego potomkowie kilku starych szlacheckich rodów zajmujących się spisywaniem kronik i historii kolejnych pokoleń osadników zamieszkujących tę okolicę. Niestety, czas bywa nieubłagany, i do naszych czasów zdołały przetrwać jedynie fragmenty relacji o wydarzeniach z tamtego okresu. Powiadają, że hałasy słyszano zwykle o zmierzchu i nocą, głęboko pośród zalesionych wzgórz, gdzie mieszkali Billingtonowie, nie wiadomo jednak, czy odpowiedzialny za nie był Alijah, czy też ktoś lub coś innego. Prawdę mówiąc, o Alijahu bez wątpienia by zapomniano, gdyby nie zakazana puszcza, dzikość leśnych ostępów i moczary ciągnące się hen pośród głuszy, skąd wiosną dochodziło głośne rechotanie żab, jakiego nie słyszano nigdzie indziej w promieniu stu mil od Arkham, latem zaś nocami można było dostrzec niemal nienaturalną poświatę migoczącą i tańczącą wśród nisko zwieszających się burzowych chmur, pochodzącą, jak powszechnie uznawano, od chmar świetlików, które od niepamiętnych czasów roiły się w tej okolicy, dzieląc ją z żabami i wieloma innymi stworzeniami. Hałasy ucichły wraz z wyjazdem Billingtona, ale wciąż dało się słyszeć żabie zaśpiewy i widać było blask mrowia świetlików, w letnie noce zaś do żabiego chóru dołączały jeszcze zawodzące ponuro lelki.

Gdy w marcu 1921 roku zaczęto mówić o otwarciu wielkiego starego domu po tych latach nieużytkowania, okoliczni mieszkańcy przyjęli tę informację z zaciekawieniem i nieufnością. Na łamach „Arkham Advertisera” pojawiła się notka głosząca, że pan Ambrose Dewart potrzebuje pomocy przy remoncie i przywróceniu do stanu używalności starego domu, chętnych zaś zaprasza na spotkanie w pokoju, w hotelu Miskatonic, a właściwie w dormitorium Uniwersytetu Miskatonic, wychodzącym na dziedziniec uczelni. Pan Ambrose Dewart okazał się mężczyzną średniego wzrostu, o ostrych, orlich rysach, władczej postawie i gęstej czuprynie rudych włosów przypominających z daleka tonsurę, bystrym spojrzeniu i wąskich, zaciętych ustach, zdradzających stanowczość i sarkastyczny humor, dzięki czemu zjednał sobie najmowanych robotników.

Przed świtem dnia następnego wiedziano już w Arkham, że Ambrose Dewart faktycznie był potomkiem z linii rodowej Alijaha Billingtona, że odbył pielgrzymkę do brzegów wyspy, którą jego przodkowie od trzech pokoleń uznawali za swą ojczyznę, a teraz postanowił powrócić do Stanów. Miał nieco ponad pięćdziesiąt lat, śniadą cerę, stracił jedynego syna podczas wielkiej wojny, nie miał innych potomków i obrał Amerykę jako przystań, gdzie zamierzał spędzić jesień życia. Zjawił się w Massachusetts przed dwoma tygodniami, aby przyjrzeć się swojej posiadłości — to, co zastał, najwyraźniej przypadło mu do gustu, gdyż miał w planach przywrócenie starej posesji jej dawnej świetności. Wiedział, że musi minąć sporo czasu, nim osiągnie swój cel, zamierzał bowiem na przykład zelektryfikować cały dom, a jako że najbliższa linia biegła o kilka mil od tego miejsca, nie liczył nawet, iż zdoła tego dokonać w najbliższej przyszłości. Co się tyczy reszty jego planów, nie było powodu, by odwlekać ich realizację, tak więc jeszcze tej wiosny prace ruszyły pełną parą. Dom został odrestaurowany, doprowadzono doń drogę z podjazdem od frontu i drugą nitką z tyłu budynku, wiodącą na skraj lasu, latem zaś pan Ambrose Dewart formalnie przejął posiadłość, opuszczając swój lokal w Arkham, wypłacił robotnikom ich honoraria i hojne premie, oni zaś powrócili do swych domów przepełnieni niedowierzaniem i zdumieniem nad wspaniałością posiadłości starego Billingtona i podobieństwem budowli do Craigie House w Cambridge, zamieszkanego od dawna przez poetę Longfellowa. Wszyscy podziwiali przepiękne stare schody z niezwykłymi zdobieniami, gabinet wysoki na dwa piętra, z jedną ze ścian zaopatrzoną w wychodzące na zachód okno z witrażowego szkła, z biblioteką, w której ksiąg od tylu lat nie tknęła ludzka ręka, i z mnóstwem innych urządzeń oraz sprzętów, mających, jak się wyraził pan Dewart, „kolosalną wartość dla wielbiciela staroci”.

Niebawem zaczęto o tym mówić i powracać we wspomnieniach do osoby starego Billingtona, który, jak powszechnie przyznawano, ani trochę nie przypominał obecnego właściciela posiadłości. Wśród poruszanych tematów nie mogło z natury rzeczy zabraknąć sprawy tajemniczych hałasów wywoływanych rzekomo przez starego Billingtona, pojawiły się także dość mętne spekulacje na temat innych, nieco bardziej złowrogich wydarzeń z tamtego okresu, których nikt po dziś dzień nie potrafił wyjaśnić. Historie te, przekazywane konspiracyjnym szeptem, pochodziły z okolic Dunwich, gdzie pławiąc się w rui i poróbstwie, zamieszkiwali popadający w coraz większą degenerację nieliczni już potomkowie Whateleyów, Bishopów i kilkorga innych, znanych ongiś, szlacheckich rodów. Whateleyowie i Bishopowie również od wielu pokoleń zamieszkiwali w tym rejonie Massachusetts, ich przodkowie pamiętali nie tylko starego Billingtona, lecz także pierwszego właściciela ziemskiego o tym nazwisku, tego, który wybudował ów wielki dom z „różowym oknem”, jak go nazywali, choć miało ono zgoła inny kolor. Podejrzewano, że opowieści z tamtych czasów przekazywane były tu z pokolenia na pokolenie i mimo iż z pewnością wkradły się weń pewne nieścisłości, nie odbiegały zbytnio od prawdy. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ponowne otwarcie domu i pojawienie się pana Dewarta wzbudziło w tamtej okolicy żywe zainteresowanie, nie tylko lasem Billingtona, lecz również osobą nowego dziedzica.

Ambrose Dewart na szczęście pozostawał w błogiej nieświadomości, nie wiedząc, jak żywą dyskusję wywołało jego przybycie ani że stało się ona powodem wielu plotek. Był z natury samotnikiem i rozkoszował się tym stanem; głównym jego założeniem było zapoznanie się możliwie jak najlepiej z mocnymi, pozytywnymi stronami jego posiadłości, toteż zabrał się do tego z determinacją godną lepszej sprawy, choć Bogiem a prawdą nie bardzo wiedział, od czego powinien zacząć. Matka nic mu nie powiedziała na temat posiadłości, informując go jedynie, iż Dewartowie posiadają „pewien majątek ziemski, gdzieś w Massachusetts”, którego wszelako nie należy sprzedawać, powinien on bowiem na zawsze pozostać w rodzinie, gdyby zaś przydarzyło się coś jemu samemu lub też jego synowi, winien on skontaktować się ze Stephenem Batesem, kuzynem z Bostonu, którego nigdy dotąd nie widział. W jego ręce trafił także zestaw dziwnych instrukcji pozostawionych jeszcze przez Alijaha Billingtona, który porzucił majątek, by udać się do Anglii, komplet dyrektyw, sensu których Ambrose nie pojmował, być może dlatego, iż nie do końca zdołał zapoznać się z otrzymaną schedą.

Nie wolno mu było, na przykład, „dopuścić, aby woda przestała opływać wyspę”, „w żaden sposób naruszać wieży”, „błagać pośród kamieni” ani „otwierać bram wiodących do innego czasu i miejsca”. Zalecenia te nie miały dla Dewarta żadnego znaczenia, a jednak zafascynowały go do tego stopnia, że gdy raz je przeczytał, nie potrafił już o nich zapomnieć. Tajemnicze słowa powracały doń w myślach, nakłaniając do większego zainteresowania się majątkiem, co Dewart skwapliwie uczynił; przekonał się, że dom nie był jedyną budowlą stojącą na terenie posesji pośród wzgórz i moczarów, lecz znajdowała się tam również bardzo stara kamienna wieża, wznosząca się na spłachetku ziemi, będącym zapewne ongiś małą wysepką pośrodku jednego z dorzeczy Miskatonic, które jednak z końcem wiosny wysychało do cna, pozostawiając tylko płytkie, popękane koryto.

Dewart odkrył to wszystko pewnego sierpniowego popołudnia i doszedł do wniosku, iż instrukcje przodka odnosiły się do tej właśnie budowli. Przyjrzał się jej zatem z wytężoną uwagą, by stwierdzić, iż mierzyła ona około dwudziestu stóp wysokości, dwunastu średnicy i zwieńczona była zgrabnym stożkowym dachem. Niegdyś musiał znajdować się w niej sporych rozmiarów, łukowato sklepiony otwór, co mogło świadczyć, iż początkowo wieża nie miała dachu, lecz został on starannie zamurowany. Dewart, znający się nieco na architekturze, był urzeczony tą starodawną budowlą. Nie potrzeba było wprawnego oka, by stwierdzić, że kamienie wyglądały na stare, bardzo stare, możliwe, że starsze nawet niż sam dom. Dewart miał przy sobie niedużą lupę, za pomocą której studiował pewne bardzo stare łacińskie teksty z ksiąg znajdujących się w domowej bibliotece, przyjrzał się teraz przez szkło powiększające kamieniom w ścianach wieży i ze zdumieniem stwierdził, iż zostały one ozdobione w dość osobliwy, nieznany mu sposób, wzorami geometrycznymi podobnymi do tych, które w większej skali umieszczono na kamieniach zamykających łukowato sklepiony otwór. Szczególnie fascynująca wydawała się podstawa wieży, wyglądająca na wyjątkowo grubą i solidną, jakby wkopano ją w ziemię bardzo głęboko, co, jak uznał Dewart, było wielce prawdopodobne, od czasów Alijaha bowiem poziom ziemi znacznie się podniósł.

Czy budowlę tę wzniósł Alijah? Przynajmniej po części wydawała się ona o wiele starsza, a skoro tak, to czyim była dziełem? Pytania te zaintrygowały Dewarta, a ponieważ zorientował się on już, że wśród manuskryptów w bibliotece znajdowało się mnóstwo różnych papierów i dokumentów, miał nadzieję, że znajdzie tam również informacje na temat tej osobliwej budowli. Pragnąc zajrzeć do nich jak najszybciej, Ambrose zawrócił w stronę domu, lecz nie uszedł daleko, gdyż jego uwagę przykuło coś, czego wcześniej nie zauważył. Przyglądając się wieży z pewnego oddalenia, dostrzegł nieopodal kamienny krąg, podobny nieco do wzniesionego zapewne przez druidów kręgu w Stonehenge. Widok ten zdumiał go i zaciekawił. Nie ulegało wątpliwości, że niedużą wysepkę z obu stron opływały niegdyś wody strumienia, gdyż na brzegach widać było wyraźne ślady erozji, których nie zdołały zamaskować ani gęste zarośla, ani bezlitosne wichury czy deszcze, gdyż, jak przypuszczał Dewart, zabobonni mieszkańcy Dunwich raczej nie zapuszczali się w tę okolicę.

Dewart szedł powoli. Do domu wrócił dopiero o zmierzchu, gdyż sporo czasu zajęło mu ominięcie trzęsawiska ciągnącego się pomiędzy wieżą a pagórkiem, gdzie stał dom. Przyrządził sobie posiłek i jedząc, zastanawiał się, jakim torem powinno teraz pójść rozpoczęte przezeń śledztwo. Dokumenty w gabinecie wydawały się bardzo stare, niektórych z nich nie sposób będzie odczytać, gdyż papier zapewne rozleci się w kawałki. Na szczęście niektóre z dokumentów sporządzono na pergaminie, który nie wymagał tak delikatnego traktowania, a prócz tego była jeszcze nieduża, oprawna w skórę książeczka z wykonaną dziecięcą dłonią inskrypcją „Laban B.” — zapewne własność syna Alijaha, tego samego, który opuścił Amerykę i wyjechał do Anglii ponad sto lat temu. Dewart postanowił rozpocząć swoje śledztwo od tego właśnie dziecięcego dziennika, aby przekonać się, czy jego przekonania były słuszne.

Czytał przy świetle lampy, gdyż sprawa elektryfikacji utknęła na którymś ze szczebli urzędowych, ale wszystko wskazywało, że i ten problem zostanie wkrótce rozwiązany. Blask lampy i złocista poświata bijąca z kominka, w którym napalił, gdyż noc była dość chłodna, przydały gabinetowi przytulności i prywatności, toteż Dewart zatracił się wkrótce w przeszłości wyłaniającej się z nierównych, nabazgrolonych linijek dziecięcego pisma, zdobiących stare, pożółkłe stronice. Dziecko, Laban, który, jak skonstatował, był jego pradziadkiem, musiał być przedwcześnie rozwinięty, gdyż zaczął pisać swój pamiętnik w wieku lat dziewięciu, skończył zaś, wedle szacunków Ambrose’a, mając lat jedenaście. Charakteryzował się on spostrzegawczością i wyczuleniem na szczegóły, sprawy bowiem, które opisywał, dotyczyły nie tylko wydarzeń rozgrywających się w czterech ścianach tego wielkiego domu.

Okazało się, iż chłopiec dorastał bez matki, a jego jedynym towarzyszem był Indianin ze szczepu Narragansett, przyjęty przez Alijaha na służbę. Nazywał się Quamus albo Quamis — chłopiec używał tych imion naprzemiennie — i wydawał się być w wieku Alijaha, gdyż Laban odnosił się do niego z wielkim szacunkiem i respektem, jakiego z pewnością nie żywiłby do swego rówieśnika. Dziennik zaczynał się od wyliczenia obowiązków i codziennych zadań chłopca, lecz ten, po jednorazowym wyszczególnieniu, już do nich nie wracał, co najwyżej by zaznaczyć ich wypełnienie. Miast tego poświęcał kolejne strony na opis rzeczy, które robił popołudniami w czasie wolnym od nauki, kiedy to mógł swobodnie kręcić się po domu lub w towarzystwie Indianina chodzić po lesie, aczkolwiek nawet wtedy nie wolno mu było zbytnio oddalać się od terenu posesji.

Indianin wydawał się na przemian bardzo cichy i mało komunikatywny lub też gadatliwy, i w tym drugim przypadku opowiadał, często wielokrotnie, legendy swego plemienia. Chłopiec, obdarzony bujną wyobraźnią, lubił towarzystwo Indianina, niezależnie od jego nastroju, i zdarzało się, że przepisywał do pamiętnika którąś z legend zasłyszanych od najemnego pracownika Alijaha, wykonującego dlań „pewne zadania, po godzinie, kiedy podaje się kolację”.

Mniej więcej w połowie pamiętnika Dewart natrafił na coś dziwnego — z książki wyrwano kilkanaście stron, tak więc w relacji sporządzonej ręką Labana następowała pewna luka. Kolejny wpis nosił datę 17 marca (roku nie podano), Dewart zaś przeczytał go z narastającym zaciekawieniem i fascynacją, gdyż brak kilku poprzednich stron aż nadto pobudził jego wyobraźnię.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki