Ojciec Goriot - Honoré de Balzac - ebook

Ojciec Goriot ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

„Ojciec Goriot” Honoré de Balzaka to ponadczasowa powieść, która porusza głębokie tematy miłości, ambicji i moralnych dylematów. Historia skupia się na losach bohaterów żyjących w paryskim społeczeństwie, gdzie pieniądze i status społeczny odgrywają kluczową rolę. Balzac w mistrzowski sposób ukazuje brutalną walkę o pozycję oraz poświęcenia, które bohaterowie muszą ponieść, aby osiągnąć swoje cele. To opowieść o wzlotach i upadkach, miłości rodzicielskiej, zdradzie i samotności, która wciąż skłania do refleksji nad kondycją człowieka w kapitalistycznym świecie.

Idealna dla miłośników literatury, którzy szukają głębszej analizy relacji międzyludzkich oraz obrazów życia w XIX-wiecznym Paryżu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Oj­ciec Go­riotHo­noré de Bal­zac

Oj­ciec Go­riotHo­noré de Bal­zac

Co­py­ri­ght © by Wie­dza­24h.pl, 2024

Wszel­kie prawa za­strze­żone. 

Skład epub, mobi i pdf: Gegol

ISBN: 978-83-68324-04-4

http://www.wie­dza­24h.pl/

BI­BL­JO­TEKA BOYA

Wiel­kiemu i Zna­ko­mi­temu

GEOF­FROY DE SAINT-HI­LA­IRE,

w dowód po­dziwu dla jego prac i ge­niu­szu,

DE BAL­ZAC

Pani Vau­quer, z domu Con­flans, jest to star­sza dama, która od czter­dzie­stu lat pro­wa­dzi w Pa­ryżu go­spodę przy ulicy Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève, mię­dzy Dziel­nicą Ła­ciń­ską a przed­mie­ściem St. Mar­cel. Dom ten znany jest pod mia­nem pen­sjo­natu Vau­quer; mimo iż przyj­muje za­równo męż­czyzn jak ko­biety, mło­dych ludzi jak star­ców, nigdy ob­mowa nie do­tknęła oby­cza­jów tego czci­god­nego za­kładu. Ale też, od trzy­dzie­stu lat, nikt nie wi­dział tu mło­dej ko­biety; aby zaś młody czło­wiek tam za­miesz­kał, musi go snadź ro­dzina trzy­mać na bar­dzo chu­dej pen­syjce. W 1819 r. wszakże, epoce w któ­rej roz­po­czyna się ten dra­mat, za­miesz­kała tam jedna młoda pa­nienka. Mimo iż słowo dra­mat mocno stra­ciło na wy­ra­zi­sto­ści wsku­tek na­cią­ga­nego i nie­wła­ści­wego użytku jaki zeń czyni nasza cier­pię­tliwa li­te­ra­tura, ko­nieczne, jest użyć go tutaj; nie iżby ta hi­sto­ria była dra­ma­tyczna w ści­słym zna­cze­niu słowa; ale, skoro do­bie­gnie do końca, może czy­tel­nik uroni parę łez intra i extra muros. Czy zro­zu­mie ją kto poza Pa­ry­żem? Można wąt­pić. Szcze­góły tej sceny, peł­nej ob­ser­wa­cji i ko­lo­rytu lo­kal­nego, da się oce­nić je­dy­nie mię­dzy wzgó­rzami Mont­mar­tre a wyżem Mon­tro­uge, w tej zna­mie­ni­tej do­li­nie wciąż osy­pu­ją­cego się tynku i ście­ków czar­nych od błota; do­li­nie wy­peł­nio­nej rze­czy­wi­stym cier­pie­niem, fał­szywą czę­sto ra­do­ścią, i tak strasz­li­wie ora­nej wzru­sze­niami, iż trzeba do­prawdy cze­goś nad­zwy­czaj­nego, aby osią­gnąć trwal­sze nieco wra­że­nie. Mimo to, zda­rzają się tam od czasu do czasu cier­pie­nia, które, przez na­gro­ma­dze­nie wy­stępku i cnoty, na­bie­rają ja­kiejś wiel­ko­ści i do­sto­jeń­stwa: na ich widok, ego­izmy, in­te­resy przy­stają wzru­szone; ale wra­że­nie to jest niby so­czy­sty, szybko po­chło­nięty owoc. Wóz cy­wi­li­za­cji, po­dobny bó­stwu Jag­ger­nata, le­d­wie wstrzy­muje się chwilę w dro­dze, skoro serce mniej łatwe do zmiaż­dże­nia od in­nych za­trzyma jego koła: skru­szyw­szy je nie­ba­wem, wie­dzie dalej swój po­chód zwy­cię­ski. Tak i wy: ty, która trzy­masz tę książkę w bia­łej dłoni, ty który za­nu­rzasz się w miękki fotel, po­wia­da­jąc sobie: „Może mnie to ro­ze­rwie“. Od­czy­taw­szy dzieje ta­jem­nych nie­doli ojca Go­riot, zje­cie ze sma­kiem obiad, skła­da­jąc swą nie­czu­łość na karb au­tora, po­ma­wia­jąc go o prze­sadę, o po­ezję. Ach, wiedz­cie: dra­mat ten nie jest ani wy­my­słem, ani ro­man­sem. All is true, jest on tak praw­dziwy, że każdy od­naj­dzie jego skład­niki w sobie, może we wła­snym sercu.Dom, w któ­rym ulo­ko­wał się pen­sjo­nat, na­leży do pani Vau­quer. Leży na skraju ulicy Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève, w miej­scu gdzie po­ziom ob­niża się ku ulicy Ar­ba­lete tak na­głym i by­strym spad­kiem, że po­jazdy rzadko za­pusz­czają się w tę oko­licę. Przy­czy­nia się to do ciszy ulic stło­czo­nych mię­dzy Val-de-Grâce a tumem Pan­te­onu, dwiema bu­dow­lami, które na­dają swo­isty cha­rak­ter at­mos­fe­rze, bar­wiąc ją żół­tymi to­nami, ga­sząc wszystko su­ro­wym cie­niem, pa­da­ją­cym od kopuł. Bruk suchy, w ście­kach nie ma błota ani wody, trawa po­ra­sta pod murem. Naj­obo­jęt­niej­szy czło­wiek ulega smut­kowi ogar­nia­ją­cemu tu każ­dego; tur­kot po­jazdu staje się ist­nym wy­da­rze­niem, domy są mar­twe, mury trącą kaź­nią. Zbłą­kany Pa­ry­ża­nin ujrzy tam je­dy­nie tanie pen­sjo­naty lub za­kłady pu­bliczne, nędzę i nudę, sta­rość chy­lącą się ku śmierci, ra­do­sną mło­dość znie­wo­loną do pracy. Nie ma w Pa­ryżu okrop­niej­szej i, po­wiedzmy, mniej zna­nej dziel­nicy. Ulica Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève zwłasz­cza jest niby brą­zowa rama, har­mo­ni­zu­jąca z tym opo­wia­da­niem, do któ­rego trzeba, o ile moż­no­ści, na­stroić ducha ciem­nym ko­lo­rem, po­waż­nymi my­ślami: tak, w miarę jak po­dróż­nik zstę­puje do ka­ta­kumb, z każ­dym stop­niem świa­tło słab­nie i śpiew prze­wod­nika głuch­nie. Ja­kież praw­dziwe po­rów­na­nie! Któż roz­strzy­gnie, który widok jest strasz­liw­szy, wy­schłych serc, czy pu­stych cza­szek?Front wy­cho­dzi na ogró­dek, w ten spo­sób, że bu­dy­nek przy­lega bo­kiem do ulicy Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève, z któ­rej wi­dzimy go w pio­no­wym prze­kroju. Wzdłuż fa­sady, mię­dzy domem a ogród­kiem, znaj­duje się bru­ko­wany ściek, sze­roki na sążeń, dalej ścieżka wy­sy­pana pia­skiem, oto­czona krze­wami ge­ra­nium, ole­an­drów i gra­na­tów po­sa­dzo­nych w nie­bie­skich fa­jan­so­wych wa­zo­nach. Wcho­dzi się furtką, nad którą wid­nieje ta­bliczka z na­pi­sem PANI VAU­QUER, pod spodem zaś: PEN­SJO­NAT DO­MOWY DLA OBOJGA PŁCI I IN­NYCH. Przez furtkę, uzbro­joną ha­ła­śli­wym dzwon­kiem, widać na końcu dróżki, na murze wprost ulicy, niszę po­ma­lo­waną na zie­lony mar­mur przez miej­sco­wego ar­ty­stę. W tej imi­ta­cji niszy wznosi się posąg, przed­sta­wia­jący Amora. Pa­trząc na ob­łu­pany po­kost, który go po­krywa, mi­ło­śnicy sym­bo­lów od­kry­liby w nim może godło mi­ło­ści pa­ry­skiej, którą leczy się o kilka kro­ków dalej. Na pod­sta­wie, wpół za­tarty napis przy­wo­dzi na pa­mięć czas, któ­rego sięga ten or­na­ment, a to przez en­tu­zjazm dla Wol­tera, w epoce jego try­um­fal­nego po­wrotu do Pa­ryża w r. 1777:

Jakie bądź imię twe, ród i stan,Oto twój władca, oto twój pan.

Z za­pad­nię­ciem nocy, furtka ustę­puje miej­sca litej bra­mie. Ogró­dek, tak sze­roki jak front domu, za­mknięty jest z jed­nej strony murem, z dru­giej ścianą są­sied­niego domu, z któ­rej zwisa opona z blusz­czu, ścią­ga­jąca oczy prze­chod­niów nie­zwy­kle ma­low­ni­czym jak na Paryż wi­do­kiem. Mur, oka­la­jący ogró­dek, ob­ra­miony jest szpa­le­rami i winem, któ­rego nikłe i za­ku­rzone pędy sta­no­wią przed­miot co­rocz­nej tro­ski pani Vau­quer i roz­mów sto­łow­ni­ków. Po obu stro­nach wąska dróżka pro­wa­dzi do na­tu­ral­nej li­po­wej al­tany. Mię­dzy bocz­nymi ale­jami, grzędy kar­czo­chów, oto­czone strzy­żo­nymi drze­wami owo­co­wymi i ob­sa­dzone szcza­wiem, sa­łatą i pie­truszką. Pod li­pami, okrą­gły sto­lik, po­ma­lo­wany na zie­lono, oto­czony ław­kami. Tam, w upalne dni, bie­siad­nicy dość za­możni aby sobie po­zwo­lić na kawę, przy­cho­dzą się na­pa­wać tym nek­ta­rem w skwa­rze god­nym wy­lę­gami.Dom, wy­soki na trzy pię­tra z pod­da­szem, zbu­do­wano z pia­skowca i po­ma­lo­wano na ów żółty kolor, który daje tak nie­szla­chetny wy­gląd więk­szo­ści domów w Pa­ryżu. Okna, po pięć na każ­dym pię­trze, o drob­nych szyb­kach, strojne są ża­lu­zjami, z któ­rych każda ster­czy pod innym kątem, tak że linie ich kłócą się z sobą. Boczna ściana ma po dwa okna, opa­trzone na par­te­rze że­la­zną kratą. Za domem dzie­dzi­niec, sze­roki na dwa­dzie­ścia stóp, gdzie żyją w do­brej ko­mi­ty­wie świ­nie, kury, kró­liki; w głębi, szopa na drzewo. Mię­dzy szopą a oknem od kuchni usta­wiono ro­dzaj spi­żami, pod którą znaj­duje się ściek. Z dzie­dzińca otwie­rają się na ulicę Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève drzwiczki, któ­rymi ku­charka wy­miata z domu nie­czy­sto­ści, spłu­ku­jąc na­stęp­nie to ba­joro wielką ob­fi­to­ścią wody, pod grozą mo­ro­wej za­razy.Par­ter, z na­tury rze­czy sta­no­wiący rdzeń pen­sjo­natu, składa się naj­pierw z po­koju o szkla­nych drzwiach i dwóch oknach wy­cho­dzą­cych na ulicę. Salon ten są­sia­duje z ja­dal­nią; tę od­dziela od kuchni sień, w któ­rej wzno­szą się drew­niane wo­sko­wane schody. Trudno o smut­niej­szy widok niż ten salon, któ­rego całe ume­blo­wa­nie sta­no­wią fo­tele i krze­sła obite wło­siem w ma­towe na prze­mian i błysz­czące pasy. W środku, okrą­gły stół z płytą imi­tu­jącą mar­mur, na nim ów ser­wis z bia­łej por­ce­lany, o zło­tych, wpół za­tar­tych już prąż­kach, jaki spo­tyka się dziś wszę­dzie. Pokój ten, o dość li­chej pod­ło­dze, wy­ło­żony jest, do wy­so­ko­ści klamki, drze­wem. Po­wy­żej, błysz­czące obi­cie przed­sta­wia sceny z Te­le­maka. Prze­strzeń mię­dzy dwoma za­kra­to­wa­nymi oknami bawi oczy pen­sjo­na­rzy ucztą wy­daną przez Ka­lipso dla syna Odys­so­wego. Od czter­dzie­stu lat, ma­lo­wi­dło to jest przed­mio­tem żar­tów młod­szych sto­łow­ni­ków, któ­rzy sta­rają się wznieść ponad swój los, dwo­ru­jąc sobie z obiadu na jaki ska­zuje ich nędza. Ko­mi­nek, któ­rego pa­le­ni­sko, za­wsze czy­ste, świad­czy że ogień zja­wia się tylko w waż­nych uro­czy­sto­ściach, zdobny jest dwoma wa­zo­nami sztucz­nych kwia­tów, sta­rych i za­py­lo­nych, które oka­lają szka­radny ala­ba­strowy zegar. Pierw­szy ten pokój wy­dziela za­pach, na który język nie po­siada okre­śle­nia, o który trzeba by na­zwać odo­rem pen­sjo­natu. Odór ten trąci stę­chli­zną, bu­twielą, jeł­ko­ścią; przej­muje, chło­dem, wil­go­cią, prze­nika ubra­nie; ma smak sali, w któ­rej nie­dawno sprząt­nięto resztki obiadu, cuch­nie kre­den­sem, spi­żar­nią, szpi­ta­lem. Może zdo­łałby go opi­sać ktoś, kto by wy­na­lazł pro­ce­der okre­śle­nia mdlą­cych opa­rów, jakie wy­dają ka­ta­ralne i swo­iste wy­ziewy każ­dego pen­sjo­na­rza bez względu na wiek i płeć. Otóż, mimo tych smut­nych okrop­no­ści, gdy­by­ście po­rów­nali salon ten z ja­dal­nią, która z nim gra­ni­czy, wy­dałby się wam wy­tworny i pach­nący niby wy­kwintny bu­du­arek. Ta sala, cała wy­kła­dana drze­wem, była nie­gdyś po­ma­lo­wana na kolor nie­po­dobny dziś do okre­śle­nia, two­rzący niby tło, na któ­rym brud roz­ło­żył się war­stwami, ry­su­jąc dzi­waczne fi­gury. Do­koła cią­gną się wiecz­nie lep­kie półki, na któ­rych stoją po­szczer­bione i po­żół­kłe ka­rafki, me­ta­lowe krążki, stosy fa­jan­so­wych ta­le­rzy o nie­bie­skich ob­wód­kach. W rogu, skrzynka z prze­gród­kami na ser­wety, za­wsze po­pla­mione i skro­pione winem. Pokój ów mie­ści wie­ku­iste meble, wy­gnane ze­wsząd, ale za­cho­wane tam niby w za­kła­dzie Nie­ule­czal­nych. Ba­ro­metr z ka­pu­cy­nem, który wy­cho­dzi na słotę; ohydne, od­bie­ra­jące ape­tyt ry­ciny, oprawne w czarne la­kie­ro­wane li­stewki ze zło­tym prąż­kiem; szyld­kre­towy zegar wy­kła­dany mie­dzią, zie­lony piec, kin­kiety na któ­rych kurz mie­sza się z oliwą, długi stół po­kryty ce­ratą, dość tłu­stą aby fa­ce­cjo­ni­sta mógł wy­pi­sać na niej pal­cem swe imię, ku­lawe krze­sła, nędzne po­skrę­cane maty z mor­skiej trawy, pie­cyki o po­ła­ma­nych dziur­kach i znisz­czo­nej bla­sze. Aby wy­ra­zić do ja­kiego stop­nia sprzęty te są stare, spróch­niałe, prze­gniłe, zżarte, ku­lawe, ślepe, chrome, dy­cha­wiczne, trzeba by tu dać opis, który by nadto od­wlókł bieg hi­sto­rii i któ­rego nie­cier­pliwi lu­dzie nie da­ro­wa­liby au­to­rowi. Czer­wona pod­łoga pełna wy­bo­jów spo­wo­do­wa­nych fro­terką albo ma­lo­wa­niem. Sło­wem, pa­nuje tam nędza bez po­ezji; nędza oszczędna, za­cie­kła, wy­tarta. Nie ma jesz­cze śla­dów błota, ale ma plamy; nie ma dziur ani łach­ma­nów, ale roz­pada się i bu­twieje.Pokój ten znaj­duje, się w peł­nym bla­sku w chwili gdy, koło siód­mej rano, kot pani Vau­quer kro­czy przed swą panią, ska­cze po pół­kach, węszy mleko w przy­kry­tych ta­le­rzami gar­nusz­kach i na­peł­nia pokój ran­nym po­mru­kiem. Nie­ba­wem uka­zuje się wdowa, strojna w tiu­lowy cze­pek, spod któ­rego zwisa źle wło­żony fał­szywy war­kocz; stąpa, wlo­kąc wy­krzy­wione pan­to­fle. Twarz po­marsz­czona, pulchna, z nosem w kształ­cie pa­pu­ziego dzioba, małe tłu­ste ręce. Cała osoba na­bita niby szczur ko­ścielny, na­zbyt pełny i trzę­sący biust, har­mo­ni­zują z tą salą, gdzie mury ocie­kają nie­szczę­ściem, gdzie z kątów zieje chci­wość i gdzie pani Vau­quer od­dy­cha cuch­ną­cym i cie­płym po­wie­trzem, nie do­świad­cza­jąc mdło­ści. Twarz jej, świeża jak przy­mro­zek je­sienny, oko­lone, sie­cią zmarsz­czek oczy, któ­rych wyraz prze­cho­dzi od wy­mu­szo­nego uśmie­chu tan­cerki do cierp­kiego chłodu li­chwia­rza, sło­wem, cała jej osoba tłu­ma­czy ten pen­sjo­nat, jak pen­sjo­nat wy­raża jej osobę. Kaźń nie może ist­nieć bez do­zorcy. Wy­bla­kła oty­łość tej nie­du­żej osóbki jest wy­two­rem spo­sobu życia, jak tyfus na­stęp­stwem szpi­tal­nych wy­zie­wów. Weł­niana, ro­biona na dru­tach halka wy­gląda spod spód­nicy spo­rzą­dzo­nej ze sta­rej sukni, która, przez siatkę po­prze­cie­ra­nej ma­te­rii, uka­zuje strzępy waty; strój ten stresz­cza salon, ja­dal­nię, ogró­dek, zwia­stuje kuch­nię i po­zwala się do­my­ślać sto­łow­ni­ków. Wi­dząc tę ramę, oraz osobę wła­ści­cielki, mamy zu­pełny obraz. Pani Vau­quer, li­cząca lat około pięć­dzie­się­ciu, po­dobna jest do wszyst­kich ko­biet, które dużo prze­szły. Ma szkli­ste oko, nie­winną minę strę­czy­cielki, zbro­ją­cej się w su­ro­wość aby wy­ci­snąć wyż­szą cenę, ale go­to­wej do wszyst­kiego aby po­pra­wić swój los; go­to­wej wydać Geo­r­ges’a albo Pi­che­gru, gdyby to było jesz­cze moż­liwe. Mimo to wszystko, w grun­cie dobra ko­bieta, po­wia­dają pen­sjo­na­rze, któ­rzy uwa­żają ją za biedną, sły­sząc jak stęka i kaszle jak oni. Kim był Vau­quer? Nigdy wdowa nie wy­ra­ziła się jasno o po­zy­cji nie­bosz­czyka. W jaki spo­sób stra­cił ma­ją­tek? „Nie­szczę­ścia“, od­po­wia­dała. Po­stą­pił sobie z nią nie­go­dzi­wie, zo­sta­wił jej tylko oczy do łez, ten domek aby żyć, i prawo do obo­jęt­no­ści na każdą nie­dolę, po­nie­waż (po­wia­dała) wy­cier­piała sama wszystko, co można wy­cier­pieć.Sły­sząc drep­ta­nie pani, gruba Syl­wia, ku­charka, spie­szy podać śnia­da­nie dla pen­sjo­na­rzy. Przy­chodni ja­dają za­zwy­czaj tylko obiad, za który płacą trzy­dzie­ści fran­ków mie­sięcz­nie. W dobie gdy za­czyna się ta hi­sto­ria, „sta­łych“ było tylko sied­miu. Pierw­sze pię­tro za­wie­rało dwa naj­ład­niej­sze miesz­ka­nia w całym domu. Pani Vau­quer zaj­mo­wała skrom­niej­sze; dru­gie na­le­żało do pani Co­uture, wdowy po ko­mi­sa­rzu wo­jen­nym Rze­czy­po­spo­li­tej. Pani Co­uture miała przy sobie bar­dzo młodą osobę, Wik­to­rynę Ta­il­le­fer, któ­rej za­stę­po­wała matkę. Obie pła­ciły razem do ty­siąca ośmiu­set fran­ków rocz­nej pen­sji. Na dru­gim pię­trze jedno miesz­ka­nie zaj­mo­wał sta­ru­szek na­zwi­skiem Po­iret, dru­gie męż­czy­zna około czter­dzie­sto­letni, który nosił czarną pe­rukę, ma­lo­wał bo­ko­brody i mie­nił się ex-kup­cem; na­zy­wał się Vau­trin. Trze­cie pię­tro skła­dało się z czte­rech pokoi, z któ­rych dwa były wy­na­jęte: w jed­nym miesz­kała stara panna, na­zwi­skiem Mi­chon­neau; w dru­gim były fa­bry­kant ma­ka­ronu i kroch­malu, który po­zwa­lał się zwać ojcem Go­riot. Dwa po­zo­stałe po­koje prze­zna­czone były dla prze­lot­nych pta­ków, dla nie­szczę­śli­wych stu­den­tów, któ­rzy, jak oj­ciec Go­riot i panna Mi­chon­neau, mogli ob­ró­cić je­dy­nie czter­dzie­ści pięć fran­ków mie­sięcz­nie na życie i miesz­ka­nie; ale pani Vau­quer nie lubił tego typu pen­sjo­na­rzy; przyj­mo­wała ich je­dy­nie w braku czego lep­szego; jedli za dużo chleba. W tej chwili, jeden pokój zaj­mo­wał młody stu­dent praw przy­były spod An­go­ulême; liczna jego ro­dzina do­ka­zy­wała cudów, aby mu za­pew­nić ty­siąc dwie­ście fran­ków rocz­nie. Eu­ge­niusz de Ra­sti­gnac — takie, było jego miano — był jed­nym z owych mło­dych ludzi pra­co­wi­tych z musu, któ­rzy, już w mło­dym wieku, poj­mują że są na­dzieją ro­dziny; któ­rzy sta­rają się zdo­być pod­wa­liny świet­nej przy­szło­ści, ukła­da­jąc ce­lowo plan stu­diów i do­stra­ja­jąc je z góry do przy­szłej ewo­lu­cji spo­łe­czeń­stwa, iżby pierwsi mogli wy­ci­snąć z niej ko­rzy­ści. Bez in­te­re­su­ją­cych ob­ser­wa­cji tego mło­dego czło­wieka, oraz zręcz­no­ści z jaką umiał się wci­snąć w pa­ry­skie sa­lony, opo­wieść ta nie po­sia­da­łaby owego ko­lo­rytu prawdy, jaki jej da z pew­no­ścią jego by­strość, oraz chęć zgłę­bie­nia ta­jem­nic strasz­li­wego po­ło­że­nia, rów­nie sta­ran­nie ukry­wa­nego przez tych co je stwo­rzyli, jak przez tego co je cier­piał.Nad trze­cim pię­trem był strych do bie­li­zny, oraz dwie klitki, gdzie sy­piali po­słu­gacz Krzysz­tof i gruba Syl­wia, ku­charka. Oprócz sied­miu do­mo­wych, pani Vau­quer miała za­wsze ja­kich ośmiu stu­den­tów prawa lub me­dy­cyny i dwóch lub trzech sta­łych gości abo­nu­ją­cych się tylko na obiad. Do obiadu sia­dało w ja­dalni osiem­na­ście osób, mo­głoby się zaś po­mie­ścić dwa­dzie­ścia; rano na­to­miast znaj­do­wało się tam tylko sied­mioro do­mo­wych, któ­rych śnia­da­nie miało cha­rak­ter ro­dzinny. Każdy scho­dził w pan­to­flach, po­zwa­lał sobie na swo­bodne uwagi ty­czące stroju i za­cho­wa­nia się przy­chod­nich, lub też wy­da­rzeń po­przed­niego wie­czoru. Ci pen­sjo­na­rze to były piesz­czo­chy pani Vau­quer, która ze ści­sło­ścią astro­noma od­mie­rzała im sta­ra­nia i wy­gody, wedle opła­ca­nej sumy. Jeden i ten sam wzgląd po­wo­do­wał tymi sku­pio­nymi przez traf isto­tami. Dwaj lo­ka­to­rzy z dru­giego pię­tra pła­cili tylko sie­dem­dzie­siąt dwa franki na mie­siąc. Ta­niość ta, którą spo­tyka się je­dy­nie w dziel­nicy St. Mar­cel i w któ­rej jedna pani Co­uture sta­no­wiła wy­ją­tek, świad­czy, iż wszy­scy ci pen­sjo­na­rze mu­sieli się znaj­do­wać pod zna­kiem mniej lub bar­dziej wi­docz­nych nie­szczęść. Toteż ża­ło­sny obraz tego domu po­wta­rzał się w stroju do­mow­ni­ków, tak samo za­nie­dba­nym. Sur­duty, któ­rych kolor stał się za­gadką; trze­wiki, jakie w wy­twor­nych dziel­ni­cach po­rzuca się przy bra­mie; wy­strzę­piona bie­li­zna, odzież która miała już tylko duszę; suk­nie nie­modne, far­bo­wane; zbla­kłe i stare ce­ro­wane ko­ronki, rę­ka­wiczki wy­świe­cone od uży­cia, zru­działe koł­nie­rzyki i ob­szar­pane chustki. O ile stroje przed­sta­wiały się w ten spo­sób, wza­mian pra­wie wszy­scy pen­sjo­na­rze po­sia­dali ciała o moc­nej bu­do­wie, or­ga­ni­zmy które oparły się bu­rzom, twa­rze zimne, twarde, wy­tarte na­kształt wy­szłych z obiegu ta­la­rów. Zwię­dłe usta zbrojne były chci­wymi zę­bami. Wy­gląd tych pen­sjo­na­rzy po­zwa­lał się do­my­ślać mi­nio­nych lub obec­nych dra­ma­tów; nie owych dra­ma­tów roz­gry­wa­ją­cych się przy bla­sku rampy, w ma­lo­wa­nych ku­li­sach, ale dra­ma­tów ży­wych i nie­mych, dra­ma­tów mroź­nych które wsze­lako palą serce żarem, dra­ma­tów nie­usta­ją­cych.Zmę­czone oczy sta­rej pa­niny Mi­chon­neau przy­sła­niał brudny zie­lony da­szek, zdolny wy­stra­szyć anioła li­to­ści. Szal jej, o chu­dych i ża­ło­snych frędz­lach, zda­wał się odzie­wać szkie­let, tak kształty, które ukry­wał, były kan­cia­ste. Jaki kwas odarł tę istotę z ko­bie­cej formy? mu­siała nie­gdyś być ładna i zgrabna: był-li to wy­stę­pek, zgry­zota czy chci­wość? czy nadto ko­chała? czy była dwu­znaczną mo­dystką, czy tylko kur­ty­zaną? czy, za try­umfy wy­uz­da­nej mło­do­ści, przed którą słały się roz­ko­sze, po­ku­to­wała sta­ro­ścią stra­szącą prze­chod­niów? Bez­barwny jej wzrok przej­mo­wał dresz­czem, zwię­dła twarz kryła coś groź­nego. Miała prze­ni­kliwy głos ko­nika po­lnego krzy­czą­cego w za­ro­ślach z na­dej­ściem zimy. Po­wia­dała, że za­jęła się star­szym panem cier­pią­cym na katar pę­che­rza i opusz­czo­nym przez wła­sne dzieci, które są­dziły że jest bez gro­sza. Sta­rzec ten zo­sta­wił jej ty­siąc fran­ków do­ży­wo­cia, pe­rio­dycz­nie wy­dzie­ra­nego przez spad­ko­bier­ców, któ­rych po­twa­rzy stała się pa­stwą. Mimo iż gra na­mięt­no­ści prze­żarła jej twarz, można było w niej od­na­leźć ślad bia­łej nie­gdyś cery i de­li­kat­nych rysów, które po­zwa­lały przy­pusz­czać, że ciało za­cho­wało resztki pięk­no­ści.Pan Po­iret był to istny au­to­mat. Wi­dząc go snu­ją­cego się, niby szary cień, ale­jami Ogrodu bo­ta­nicz­nego, w sta­rym mięk­kim kasz­kie­cie, z laską o gałce z po­żół­kłej kości sło­nio­wej, którą ledwo trzy­mał w dłoni, wi­dząc bu­ja­jące na wie­trze poły sur­duta, który nie­do­sta­tecz­nie okry­wał spodnie nie­mal próżne i nogi w nie­bie­skich poń­czo­chach chwie­jące się jak u pi­ja­nego, brudną białą ka­mi­zelkę, po­kur­czony żabot z gru­bego mu­ślinu i kra­wat okrę­cony do­koła in­dy­czej szyi, wielu ludzi za­da­wało sobie py­ta­nie, czy ten chiń­ski cień na­leży do śmia­łej rasy synów Ja­feta, od któ­rych roi się na bul­wa­rach. Jaka praca mogła go tak po­kur­czyć? jaka na­mięt­ność po­cent­ko­wała gąb­cza­stą twarz, która na­ry­so­wana przez ka­ry­ka­tu­rzy­stę, wy­da­łaby się nie­praw­do­po­dobna? Czym był daw­niej? Może urzęd­ni­kiem w mi­ni­ste­rium spra­wie­dli­wo­ści, w biu­rze, gdzie urząd ka­tow­ski prze­syła ra­chunki kosz­tów, ra­chunki za do­stawę czar­nych we­lo­nów dla oj­co­bój­ców, tro­cin do śmier­tel­nego ko­szyka, sznu­rów do gi­lo­tyny? Może kon­tro­le­rem przy szlach­tu­zie, lub pod­in­spek­to­rem urzędu zdro­wia? Sło­wem, czło­wiek ten zda­wał się jed­nym z mułów wiel­kiego młyna spo­łecz­nego; jed­nym z owych Ra­to­nów pa­ry­skich, któ­rzy nie znają nawet swo­ich Ber­tran­dów; jedną z osi, na któ­rych kręcą się pu­bliczne nie­dole lub pu­bliczne plu­ga­stwa, sło­wem, jed­nym z tych ludzi, na któ­rych widok mó­wimy: „Hm, osta­tecz­nie, trzeba aby tacy byli“. Świetny Paryż nie zna tych twa­rzy wy­bla­kłych od mo­ral­nych lub fi­zycz­nych cier­pień. Ale Paryż to praw­dziwy ocean. Mo­że­cie rzu­cać weń sondę, nigdy nie po­zna­cie praw­dzi­wej jego głę­bo­ko­ści. Prze­bież­cie go, opi­suj­cie; choć­by­ście nie wiem jak go prze­bie­gali i opi­sy­wali, choćby nie wiem jak liczni i gor­liwi byli ba­da­cze tego morza, za­wsze znaj­dzie się jakaś dzie­wi­cza ustroń, nie­zna­joma cze­luść, kwiaty, perły, po­twory, coś nie­sły­cha­nego, za­po­mnia­nego przez li­te­rac­kich nur­ków. Pen­sjo­nat pani Vau­quer jest jedną z tych cie­ka­wych po­twor­no­ści.Dwie po­sta­cie two­rzyły ude­rza­jący kon­trast z ogó­łem pen­sjo­na­rzy i przy­chod­nich. Mimo iż Wik­to­ryna Ta­il­le­fer blada była ową cho­ro­bliwą bla­do­ścią mło­dych dziew­cząt do­tknię­tych chlo­rozą, a jej smu­tek, jej nie­śmia­łość, uboga i skromna po­stać, miały coś zbli­żo­nego z po­wszech­nym cier­pie­niem sta­no­wią­cym tło tego ob­razu — twarz jej nie była stara, ruchy i głos były świeże. To młode nie­szczę­ście po­dobne było ro­śli­nie o po­żół­kłych li­ściach, świeżo za­sa­dzo­nej w nie­życz­li­wym grun­cie. Ru­dawa płeć, płowe włosy, zbyt szczu­pła kibić tchnęły wdzię­kiem, jaki dzi­siejsi poeci znaj­dują w po­sąż­kach śre­dnio­wie­cza. Szare pod­krą­żone oczy wy­ra­żały chrze­ści­jań­ską sło­dycz i re­zy­gna­cję. Nie­kosz­towny strój zdra­dzał młode kształty. Była ładna przez kon­trast. W szczę­ściu, by­łaby uro­cza: szczę­ście jest po­ezją ko­biet, jak strój ich bar­wiczką. Gdyby ba­lowe upo­je­nie rzu­ciło swe ró­żowe bla­ski na tę bladą twa­rzyczkę; gdyby sło­dy­cze wy­kwint­nego życia ubar­wiły te za­pa­dłe po­liczki; gdyby mi­łość oży­wiła te smutne oczy, Wik­to­ryna mo­głaby iść o lep­sze z naj­ład­niej­szymi. Bra­ko­wało jej tego, co stwa­rza drugi raz ko­bietę: stroju i czu­łych słó­wek. Hi­sto­ria jej mo­głaby wy­peł­nić całą książkę. Oj­ciec Wik­to­ryny, po­dej­rze­wa­jąc że to dziecko nie jest jego, nie chciał jej przy sobie, wy­zna­czył córce je­dy­nie sześć­set fran­ków rocz­nie i ob­szedł prawo, aby prze­ka­zać cały ma­ją­tek sy­nowi. Pani Co­uture, da­leka krewna matki, która nie­gdyś schro­niła się u niej aby umrzeć z roz­pa­czy, za­opie­ko­wała się sie­rotą jak wła­snym dziec­kiem. Nie­szczę­ściem, wdowa po ko­mi­sa­rzu nie po­sia­dała nic poza rentą wdo­wią i eme­ry­turą; mogła pew­nego dnia zo­sta­wić biedną dziew­czynę, bez do­świad­cze­nia i środ­ków, na pa­stwę losu. Po­czciwa ko­bieta pro­wa­dziła Wik­to­rynę na mszę co nie­dzielę, do spo­wie­dzi co dwa ty­go­dnie, aby z niej zro­bić na wszelki wy­pa­dek na­bożną dziew­czynę. Miała słusz­ność. Uczu­cia re­li­gijne otwie­rały przy­szłość od­trą­co­nemu dziecku, które ko­chało ojca, które co roku pu­kało do oj­cow­skich drzwi, nie­ubła­ga­nie za­mknię­tych. Brat, je­dyny na­tu­ralny po­śred­nik, nie od­wie­dził jej ani razu w ciągu czte­rech lat i nie po­sy­łał żad­nej po­mocy. Bła­gała Boga, aby otwo­rzył oczy ojca, aby zmięk­czył serce brata: nie oskar­ża­jąc ich, mo­dliła się za obu. Pani Co­uture i pani Vau­quer nie znaj­do­wały w słow­niku dość obe­lży­wych słów, aby na­pięt­no­wać to po­stę­po­wa­nie. Gdy prze­kli­nały be­zec­nego mi­lio­nera, Wik­to­ryna ła­go­dziła je słod­kimi słowy, po­dob­nymi do śpiewu ra­nio­nego go­łę­bia, któ­rego bo­le­sny krzyk jesz­cze wy­raża mi­łość.Eu­ge­niusz de Ra­sti­gnac miał ty­pową twarz po­łu­dniowca, białą cerę, czarne włosy, nie­bie­skie oczy. Po­stać jego, obej­ście, formy, zdra­dzały pań­skie dziecko, które z domu wy­nio­sło nie­za­wodne tra­dy­cje do­brego smaku. Oszczędny w stroju, do­na­szał na co­dzień ze­szło­roczne suk­nie; mimo to, wy­cho­dził nie­kiedy na mia­sto odziany tak, jak ubie­rają się pa­ni­cze. Zwy­kle nosił stary sur­dut, lichą ka­mi­zelkę, tani czarny kra­wat, znisz­czony, źle za­wią­zany, spodnie od­po­wia­da­jące ca­ło­ści i ze­lo­wane buty.Przej­ście mię­dzy tymi dwiema oso­bami a resztą sta­no­wił Vau­trin, czter­dzie­sto­la­tek o far­bo­wa­nych bo­ko­bro­dach. Był to jeden z tych ludzi, o któ­rych się mówi: „Tęgi chwat!“ Miał sze­ro­kie ra­miona, roz­wi­nięty tors, wy­bit­nie za­ry­so­wane mię­śnie, grube, kwa­dra­towe ręce po­ro­słe pęcz­kami rudej szczeci. Twarz, po­orana przed­wcze­snymi zmarszcz­kami, miała wyraz twardy, któ­remu prze­czyło łatwe i ser­deczne wzię­cie. Niski, ba­sowy głos, w har­mo­nii z grubą we­so­ło­ścią, nie był nie­miły. Vau­trin był uczynny i jo­wialny. Jeśli, dajmy na to, nie­do­ma­gał jakiś zamek w miesz­ka­niu, zaraz go roz­ło­żył, spra­wił, na­oli­wił, przy­pi­ło­wał, zło­żył z po­wro­tem, mó­wiąc: „Znamy się na tym in­te­re­sie“. Znał zresztą wszystko, okręty, morze, Fran­cję, za­gra­nicę, in­te­resy, ludzi, wy­padki, prawa, ho­tele i wię­zie­nia. Jeśli ktoś nadto się uża­lał, na­tych­miast ofia­ro­wy­wał mu usługi. Po­ży­czył nie­je­den raz pie­nię­dzy pani Vau­quer i wielu pen­sjo­na­rzom; ale ci, któ­rym wy­go­dził, ra­czejby umarli, niżby go mieli za­rwać, tyle, mimo do­bro­dusz­nej miny, bu­dziło obawy jego głę­bo­kie i sta­now­cze spoj­rze­nie. Miał zwy­czaj plu­cia na parę kro­ków, zwia­stu­jący nie­zmą­coną zimną krew, która nie cof­nę­łaby się przed zbrod­nią, gdyby tak padło. Oko jego, jak su­rowy sę­dzia, wni­kało w głąb każ­dej kwe­stii, każ­dego su­mie­nia, uczu­cia. Zwykł był wy­cho­dzić po śnia­da­niu, zja­wiał się na obiad, zni­kał na cały wie­czór i wra­cał koło pół­nocy, przy po­mocy klu­cza, który mu pani Vau­quer po­wie­rzyła. On jeden cie­szył się tym przy­wi­le­jem. Ale też był on na naj­lep­szej sto­pie z wdową, którą na­zy­wał ma­mu­sią, obej­mu­jąc ją wpół: po­chleb­stwo nie­dość oce­nione! Dobra ko­bieta uwa­żała to za rzecz jesz­cze łatwą, pod­czas gdy jeden Vau­trin miał ramię dość dłu­gie, aby objąć tę po­ważną cyr­kum­fe­ren­cję. Sze­roki jego gest ob­ja­wiał się w tym, iż pła­cił szczo­drze pięt­na­ście fran­ków na mie­siąc za kawę z wódką, którą zwykł był pijać przy de­se­rze. Lu­dzie mniej po­wierz­chowni niż owa mło­dzież po­rwana wirem pa­ry­skiego życia, lub starcy obo­jętni na wszystko co ich bez­po­śred­nio nie tyczy, nie by­liby po­prze­stali na dwu­znacz­nym wra­że­niu, jakie w nich bu­dził Vau­trin. On znał lub od­ga­dy­wał sprawy tych co go ota­czali, gdy nikt nie mógł prze­nik­nąć jego myśli ani zajęć. Jego po­zorna do­bro­dusz­ność, jego stała uprzej­mość i we­so­łość sta­no­wiły niby za­porę, którą od­gro­dził się od in­nych; mimo to, czę­sto zda­rzyło się mu od­sło­nić strasz­liwą głę­bię swego cha­rak­teru. Czę­sto, wy­buch godny Ju­we­nala, jak gdyby roz­ko­szu­jący się tym aby zo­hy­dzać prawa, aby sma­gać spo­łe­czeń­stwo, do­wo­dzić jego nie­kon­se­kwen­cyj, bu­dziły przy­pusz­cze­nie, że ten czło­wiek ma urazę do świata i że na dnie jego życia znaj­duje się sta­ran­nie za­grze­bana ta­jem­nica.Przy­cią­gana, może bez­wied­nie, siłą czter­dzie­sto­latka lub urodą stu­denta, panna Ta­il­le­fer dzie­liła ukrad­kowe spoj­rze­nia, swoje ta­jemne myśli mię­dzy nich obu; ale żaden z nich, na­po­zór, nie my­ślał o niej, mimo iż przy­pa­dek mógł z dnia na dzień zmie­nić jej po­ło­że­nie i uczy­nić z niej po­sażną par­tię. Zresztą, ni­komu tam nie przy­szło do głowy spraw­dzać, czy nie­szczę­ścia przy­ta­czane przez któ­re­goś z współ­lo­ka­to­rów są praw­dziwe czy udane. Wszy­scy ży­wili wzglę­dem sie­bie wza­jemną obo­jęt­ność, z do­mieszką zro­zu­mia­łej nie­uf­no­ści. Każdy wie­dział, że nikt nie ma spo­sobu ulże­nia jego nie­szczę­ściom; wza­jemne zaś zwie­rze­nia wy­czer­pały czarę współ­czu­cia. Po­dobni sta­remu mał­żeń­stwu, nie mieli już sobie nic do po­wie­dze­nia. Po­zo­stały sto­sunki je­dy­nie me­cha­niczne, tar­cie nie­na­oli­wio­nych kółek. Każda z tych osób zdolna była minąć obo­jęt­nie na ulicy śle­pego, wy­słu­chać bez wzru­sze­nia opo­wie­ści o czy­jejś nie­doli i pa­trzyć na śmierć jako na roz­wią­za­nie pro­blemu nędzy, która po­zwa­lała chłodno oglą­dać naj­strasz­liw­sze ago­nie. Naj­szczę­śliw­szą z tych znę­ka­nych dusz była pani Vau­quer, kró­lu­jąca w tym przy­tu­li­sku. Dla niej jed­nej, mały ogró­dek, który cisza i chłód, susza i zimno czy­niły roz­le­głym na­kształt stepu, był po­wab­nym ga­ikiem. Dla niej jed­nej, ów żółty i po­nury dom, cuch­nący grynsz­pa­nem szyn­ko­wej lady, miał swoje uroki. Te celki były jej wła­sno­ścią. Ży­wiła tych ga­ler­ni­ków, ska­za­nych na wie­ku­iste ka­tu­sze, spra­wu­jąc nad nimi for­malną wła­dzę. Gdzież w całym Pa­ryżu zna­la­złyby biedne istoty za tę cenę zdrowy i ob­fity po­karm, oraz miesz­ka­nie, w któ­rym mogli sobie stwo­rzyć jeśli nie wy­kwint i wy­godę to w każ­dym razie schlud­ność i zdro­wie? Gdyby nawet po­zwo­liła sobie na krzy­czącą nie­spra­wie­dli­wość, ofiara znio­słaby to bez skargi.Takie zgro­ma­dze­nie mu­siało się stać w mi­nia­tu­rze od­bi­ciem spo­łe­czeń­stwa. Wśród osiem­na­stu sto­łow­ni­ków, spo­ty­kało się, jak w szko­łach, biedną upo­śle­dzoną istotę, kozła ofiar­nego, na któ­rego spa­dały wszyst­kie żar­ciki. Z po­cząt­kiem dru­giego roku, po­stać ta stała się dla Eu­ge­niu­sza de Ra­sti­gnac naj­bar­dziej godną uwagi ze wszyst­kich tych osób, mię­dzy któ­rymi trzeba mu było żyć jesz­cze dwa lata. Owym po­py­cha­dłem był ex-han­dlarz mąki, oj­ciec Go­riot, na któ­rego głowę za­równo ma­larz jak hi­sto­ryk sku­piłby całe świa­tło. Mocą ja­kiego przy­padku ta za­prawna nie­na­wi­ścią wzgarda, to po­mie­szane z li­to­ścią prze­śla­do­wa­nie, ta znie­waga nie­szczę­ścia ugo­dziły naj­daw­niej­szego z pen­sjo­na­rzy? Czy dał do nich powód przez śmiesz­nostki lub dzi­wac­twa, które lu­dzie prze­ba­czają trud­niej niż wy­stępki? Py­ta­nia te po­trą­cają o wiele spo­łecz­nych nie­spra­wie­dli­wo­ści. Może jest w na­tu­rze ludz­kiej kazać wszystko znieść komuś, kto wszystko cierpi przez istotną po­korę, sła­bość lub obo­jęt­ność. Czyż nie lu­bimy do­wo­dzić na­szej siły kosz­tem kogoś albo cze­goś? Naj­wą­tlej­sza istota, wy­ro­stek uliczny dzwoni do wszyst­kich bram w mroźną noc, lub wspina się na palce, aby wy­pi­sać swoje na­zwi­sko na nie­tknię­tym po­mniku.Oj­ciec Go­riot, sta­rzec sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­letni, osie­dlił się u pani Vau­quer w 1813, wy­co­faw­szy się z in­te­re­sów. Zrazu wziął miesz­ka­nie zaj­mo­wane obec­nie przez panią Co­uture i pła­cił ty­siąc dwie­ście fran­ków, jak czło­wiek dla któ­rego róż­nica paru lu­dwi­ków była drob­nostką. Pani Va­quer od­świe­żyła trzy po­koje, wza­mian za kwotę, która po­kryła po­dobno war­tość li­chego urzą­dze­nia, per­ka­lo­wych fi­ra­nek, po­li­tu­ro­wa­nych i obi­tych plu­szem fo­teli, kilku ma­lo­wi­deł i pa­pie­ro­wego obi­cia ja­kiem wzgar­dziłby lada szynk pod­miej­ski. Może nie­dbała hoj­ność, z jaką oj­ciec Go­riot (wów­czas na­zy­wano go panem Go­riot) po­zwo­lił się ob­dzie­rać, zjed­nała mu opi­nię głupca nie ma­ją­cego po­ję­cia o in­te­re­sach. Go­riot przy­był z za­sobną gar­de­robą, wy­ekwi­po­wany jak ku­piec, który do­ro­biw­szy się, ni­czego sobie nie od­ma­wia. Pani Vau­quer po­dzi­wiała osiem­na­ście ko­szul z ho­len­der­skiego płótna, któ­rych cien­kość biła w oczy tym bar­dziej, iż fa­bry­kant ma­ka­ronu wpi­nał w żabot duże dia­men­towe szpilki po­łą­czone zło­tym łań­cusz­kiem. Ubrany za­zwy­czaj w błę­kitny gar­ni­tur, wdzie­wał co dzień świeżą białą pi­kową ka­mi­zelkę, pod którą fa­lo­wał wy­datny brzu­szek, pod­no­szący swym ob­wo­dem ciężki złoty łań­cuch z mnó­stwem bre­lo­ków. Ta­ba­kierka, rów­nież złota, za­wie­rała me­da­lion pełen wło­sów, które na­po­zór świad­czyły o mi­ło­snych pod­bo­jach. Kiedy go­spo­dyni żar­to­bli­wie wy­my­ślała mu od lam­par­tów, na ustach sta­rego błą­dził we­soły uśmiech za­do­wo­lo­nego miesz­czu­cha. Szafy jego pełne były sre­ber z daw­nego go­spo­dar­stwa. Oczy wdowy pło­nęły, kiedy po­ma­gała usłuż­nie roz­pa­ko­wy­wać i ukła­dać łyżki, cho­chle, wi­delce, ser­wis na oliwę, so­sjerki, pół­mi­ski, srebrne na­kry­cia do śnia­da­nia, ka­wałki nie za­wsze gu­stowne ale ma­jące pełną wagę. Go­riot nie chciał się roz­stać z tym sprzę­tem, po­darki te przy­po­mi­nały mu do­mowe uro­czy­sto­ści.— To, ob­ja­śniał panią Vau­quer, cho­wa­jąc spodek i czarkę, któ­rej po­krywkę zdo­biły ca­łu­jące się tur­kawki, to pierw­szy po­da­rek żony w rocz­nicę ślubu. Bi­du­sia droga! po­świę­ciła na to swoje pa­nień­skie oszczęd­no­ści. Poj­muje pani, wo­lał­bym ra­czej dra­pać pa­znok­ciami zie­mię, niż roz­stać się z tą pa­miątką. Chwała Bogu, będę mógł w tem pijać kawkę co rano aż do końca życia. Nie­zgo­rzej wy­sze­dłem z in­te­re­sów, mam za­pew­niony do śmierci chleb, i to z oma­stą.Wresz­cie pani Vau­quer spo­strze­gła, okiem cie­ka­wej sroki, listy za­stawne, które, zsu­mo­wane zgrub­sza, mogły dawać po­czci­wemu Go­riot ja­kichś osiem do dzie­się­ciu ty­sięcy fran­ków rocz­nie.Od tego dnia pani Vau­quer, z domu Con­flans, która miała lat czter­dzie­ści osiem, ale przy­zna­wała się do trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu, po­wzięła myśl. Mimo iż po­wieki ojca Go­riot były obrzę­kłe i ob­wi­słe, co zmu­szało go do czę­stego wy­cie­ra­nia oczu, cała po­wierz­chow­ność wy­dała się wdo­wie przy­jemna i dys­tyn­go­wana. Poza tym, łydki jego, mię­si­ste i wy­datne, za­równo jak długi gra­nia­sty nos, zwia­sto­wały przy­mioty mo­ralne, do któ­rych wdowa zda­wała się przy­wią­zy­wać wagę a które po­twier­dzała sze­roka i na­iwna twarz po­czciwca. Wy­glą­dał na so­lid­nie zbu­do­waną be­stię, zdolną wło­żyć całą swą in­te­li­gen­cję w uczu­cie. Włosy, za­cze­sane w skrzy­dełka, które bal­wierz przy­cho­dził pu­dro­wać co rano, ry­so­wały pięć cha­rak­te­ry­stycz­nych punk­tów na ni­skim czole i do­brze stro­iły jego fizys. Mimo iż z wej­rze­nia nieco po­spo­lity, zdra­dzał taki do­sta­tek w stroju, tak ob­fi­cie za­ży­wał ta­bakę, sią­kał ją jak czło­wiek tak pewny że za­wsze bę­dzie miał pełno ma­kuby w ta­ba­kierce!... W dniu, w któ­rym pan Go­riot roz­go­ścił się u niej, pani Vau­quer po­ło­żyła się wie­czór do łóżka, pie­kąc się, niby ku­ro­pa­twa w sło­ni­nie, w ogniu pra­gnie­nia aby zrzu­cić ża­łobny welon wdowy i od­ro­dzić się jako pani Go­riot. Wydać się, sprze­dać pen­sjo­nat, pa­ra­do­wać pod rękę z tym tuzem miesz­czań­stwa, stać się fi­gurą w dziel­nicy, kwe­sto­wać, jeź­dzić w nie­dzielę na trawkę do Cho­isy, Soisy, Gen­tilly; cho­dzić do te­atru do loży, nie cze­ka­jąc na gra­ti­sowe bi­lety, które jej przy­no­sili w lipcu nie­któ­rzy sto­łow­nicy: wy­ma­rzyła sobie całe El­do­rado pa­ry­skiego drob­no­miesz­czań­stwa. Nie przy­znała się ni­komu, że ma czter­dzie­ści ty­sięcy fran­ków, uciu­ła­nych grosz do gro­sza. To pewna, iż, pod wzglę­dem ma­jąt­ko­wym, uwa­żała się za bar­dzo przy­zwo­itą par­tię.— Co się tyczy reszty, warta je­stem prze­cież tyle co on, po­wia­dała sobie, prze­wra­ca­jąc się po łóżku, jakg­dyby chcąc prze­ko­nać samą sie­bie o wdzię­kach, któ­rych głę­boki od­cisk gruba Syl­wia znaj­do­wała co rano w po­ścieli.Od tego dnia, bli­sko przez trzy mie­siące, pani Vau­quer ko­rzy­stała z bal­wie­rza pana Go­riot i po­czy­niła wkłady tu­ale­towe, uspra­wie­dli­wione ko­niecz­no­ścią pew­nego de­ko­rum, w har­mo­nii z god­nymi oso­bami, które na­wie­dzały jej dom. Roz­wi­nęła wiele in­tryg, aby zmie­nić per­so­nel pen­sjo­na­rzy, pod­kre­śla­jąc pre­ten­sję przyj­mo­wa­nia odtąd je­dy­nie ludzi dys­tyn­go­wa­nych. Skoro zja­wił się ktoś obcy, szczy­ciła się pierw­szeń­stwem jakie jej dał pan Go­riot, jeden z naj­bar­dziej sza­now­nych prze­my­słow­ców pa­ry­skich. Roz­da­wała pro­spekty, na któ­rych wid­niało: PEN­SJO­NAT PANI VAU­QUER. Jest to, po­wia­dała, jeden z naj­star­szych i naj­bar­dziej ce­nio­nych pen­sjo­na­tów w Dziel­nicy Ła­ciń­skiej. Po­siada uro­czy widok na ulicę Go­be­li­nów (widać ją było z trze­ciego pię­tra) i ładny ogród, na któ­rego krańcu roz­ciąga się aleja li­powa! Wspo­mniano tam o do­brym po­wie­trzu i o ustron­nym po­ło­że­niu. Pro­spekt ten ścią­gnął hra­binę de l’Am­ber­me­snil, ko­bietę trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nią, cze­ka­jącą końca li­kwi­da­cji i ure­gu­lo­wa­nia eme­ry­tury, która jej się na­le­żała jako wdo­wie po ge­ne­rale po­le­głym na po­lach bitwy. Pani Vau­quer wpro­wa­dziła pe­wien wy­kwint w kuchni, ka­zała palić w sa­lo­nie bli­sko przez pół roku i wy­peł­niała tak su­mien­nie obiet­nice pro­spektu, że do­kła­dała ze swego. To też hra­bina za­pew­niała panią Vau­quer, na­zy­wa­jąc ją drogą przy­ja­ciółką, iż ścią­gnie jej ba­ro­nową de Vau­mer­land i wdowę po puł­kow­niku hr. Pi­cqu­oiseau, swoje dobre zna­jome, które muszą do­miesz­kać ter­minu w dziel­nicy Ma­rais, w pen­sjo­na­cie droż­szym niż za­kład pani Vau­quer. Te damy będą się miały zresztą bar­dzo do­brze, skoro mi­ni­ste­rium wojny za­ła­twi ich sprawę.— Ale, do­da­wała, te biura nie koń­czą nigdy nic!Obie wdowy przy­cho­dziły po obie­dzie do po­koju pani Vau­quer i uci­nały tam po­ga­wędkę, po­pi­ja­jąc na­lewkę i za­ja­da­jąc sma­ko­łyki zro­bione spe­cjal­nie dla pani domu. Pani de l’Am­ber­me­snil po­chwa­liła wi­doki go­spo­dyni na pana Go­riot: do­sko­nały po­mysł, który zresztą od­ga­dła od pierw­szego spoj­rze­nia; Go­riot wydał się jej mężem ide­al­nym.— Och! moja droga pani, męż­czy­zna zdrów jak ryba, mó­wiła wdowa; czło­wiek do­sko­nale za­kon­ser­wo­wany, może jesz­cze dać ko­bie­cie wiele sa­tys­fak­cji.Hra­bina dała do­bro­dusz­nie pani Vau­quer parę wska­zó­wek co do stroju, nie bę­dą­cego w har­mo­nii z jej pre­ten­sjami.— Trzeba się po­sta­wić na sto­pie wo­jen­nej, rze­kła.Po dłu­gich na­ra­dach, wdowy udały się razem do Pa­lais Royal, gdzie w Ga­le­riach Drew­nia­nych za­ku­piły ka­pe­lusz z pió­rami i cze­pek. Hra­bina za­cią­gnęła przy­ja­ciółkę do Joasi, gdzie wy­brały suk­nię i szal. Skoro wy­strze­lano tę amu­ni­cję i wdowa sta­nęła pod bro­nią, przy­po­mi­nała wier­nie szyld sklepu Pod stroj­nym wołem. Mimo to, była tak za­do­wo­lona ze swej po­staci, iż czuła się wdzięczną hra­bi­nie i, jak­kol­wiek nie­skora do po­dar­ków, ofia­ro­wała jej ka­pe­lusz za dwa­dzie­ścia fran­ków. Co­prawda, miała za­miar pro­sić ją, po przy­jaźni, o wy­son­do­wa­nie Go­riota i po­par­cie jej in­te­re­sów. Pani de l’Am­ber­me­snil chęt­nie ofia­ro­wała się z przy­ja­ciel­ską po­mocą i za­częła ob­le­gać sta­rego ma­ka­ro­nia­rza, któ­rego zdo­łała ścią­gnąć na kon­fe­ren­cję; ale, zna­la­zł­szy go wsty­dli­wym, żeby nie po­wie­dzieć opor­nym, wobec usi­ło­wań ja­kimi na­tchnęła ją oso­bi­sta chęć uwie­dze­nia go na wła­sny ra­chu­nek, wy­szła obu­rzona jego gru­biań­stwem.— Moja złota pani, rze­kła do naj­droż­szej przy­ja­ciółki, nic pani nie wy­ci­śnie z tego czło­wieka: po­dejrz­liwy do śmiesz­no­ści, kutwa, głu­piec, bał­wan, który przy­nie­sie ci same zgry­zoty.Mię­dzy panem Go­riot a panią de l’Am­ber­me­snil za­szły rze­czy tego ro­dzaju, że hra­bina nie chciała wi­dzieć go na oczy. Na­za­jutrz zni­kła, za­po­mi­na­jąc za­pła­cić pen­sji za pół roku i zo­sta­wia­jąc ru­pie­cie warte pięć fran­ków. Mimo za­wzię­to­ści, z jaką pani Vau­quer pro­wa­dziła po­szu­ki­wa­nia, nie mogła uzy­skać w Pa­ryżu żad­nej wia­do­mo­ści o hra­bi­nie de l’Am­ber­me­snil. Mó­wiła czę­sto o tej ża­ło­snej spra­wie, bo­le­jąc nad swą ła­two­wier­no­ścią, mimo iż była bar­dziej nie­ufna od kotki; ale była w tym po­dobna do wielu osób, które strzegą się swo­ich bli­skich, a dadzą się wy­strych­nąć na dudka pierw­szemu z ulicy. Jest to zja­wi­sko dziwne, ale praw­dziwe, któ­rego ko­rze­nie łatwo od­na­leźć w sercu ludz­kim. Być może, nie­któ­rzy lu­dzie nie mają już nic do zy­ska­nia wobec osób z któ­rymi żyją; od­sło­niw­szy im pustkę wła­sną, czują że ścią­gnęli na sie­bie sąd za­słu­żony a su­rowy; ale, do­zna­jąc nie­zwal­czo­nej po­trzeby po­chleb­stwa na któ­rym im zbywa, lub żądne błysz­czeć po­zo­rami przy­mio­tów któ­rych im brak, silą się zy­skać sza­cu­nek lub serce ob­cych, z na­ra­że­niem się na to, iż prę­dzej lub póź­niej je stracą. Ist­nieją wresz­cie osoby z na­tury in­te­re­sowne, które nie uczy­nią nic do­brego dla przy­ja­ciół lub bli­skich, bo to jest ich obo­wią­zek; pod­czas gdy, od­da­jąc usługę obcym, od­ci­nają ku­pony próż­no­ści. Im krąg ich przy­wią­zali jest bliż­szy, tem mniej mają serca; im bar­dziej się od­dala, tem są usłuż­niejsi. Pani Vau­quer miała z pew­no­ścią coś z tych obu natur, ma­łost­ko­wych, fał­szy­wych, wstręt­nych.— Gdy­bym ja był tutaj, ma­wiał wów­czas Vau­trin, nie by­łoby się pani zda­rzyło to nie­szczę­ście! od pierw­szego spoj­rze­nia spe­ne­tro­wał­bym szel­meczkę. Znam się na tych cy­fer­bla­tach.Jak wszy­scy mali lu­dzie, pani Vau­quer miała zwy­czaj nie wy­cho­dzić z koła wy­pad­ków i nie są­dzić ich przy­czyn. Lu­biła cze­piać się dru­gich o wła­sne błędy. Od czasu tej ka­ta­strofy, uwa­żała za­cnego ma­ka­ro­nia­rza za źró­dło nie­szczę­ścia i, jak mó­wiła, od tego dnia za­częła trzeź­wieć na jego punk­cie. Po­znaw­szy bez­sku­tecz­ność swo­ich miz­drzeń i kosz­tów re­pre­zen­ta­cji, ry­chło od­ga­dła i przy­czynę. Spo­strze­gła, że pen­sjo­narz, wedle jej wy­ra­że­nia, gdzieś łazi. Sło­wem, na­brała prze­świad­cze­nia, że jej wy­piesz­czona na­dzieja jest chi­merą, i że nigdy, wedle, ener­gicz­nego wy­ra­że­nia hra­biny, która wy­raź­nie znała się na tym, nie wy­ci­śnie nic z tego czło­wieka. Po­su­nęła się, siłą rze­czy, dalej w nie­na­wi­ści, niż wprzód za­szła w sym­pa­tii. Nie­na­wiść była w pro­por­cji nie do jej mi­ło­ści, ale do za­wie­dzio­nych na­dziei. O ile serce ludz­kie znaj­duje chwile spo­czynku, wstę­pu­jąc na wy­żyny przy­wią­za­nia, rzadko za­trzy­muje się na by­strym spadku nie­na­wi­ści. Ale Go­riot był jej pen­sjo­na­rzem, wdowa mu­siała tedy stłu­mić wy­bu­chy zra­nio­nej mi­ło­ści wła­snej, po­grze­bać wes­tchnie­nia, które wy­dzie­rał jej ten zawód, i dła­wić pra­gnie­nie ze­msty, jak mnich gnę­biony przez prze­ora. Małe dusze za­spo­ka­jają dobre czy złe uczu­cia za­po­mocą nie­ustan­nych ma­ło­stek. Wdowa roz­wi­nęła całą ko­biecą zło­śli­wość w prze­śla­do­wa­niu swo­jej ofiary. Za­częła od tego, że ob­cięła wszyst­kie przy­prawy i do­datki, wpro­wa­dzone ostat­nimi czasy przy stole.— Żad­nych kor­ni­szo­nów, żad­nych pi­klów, to są bzdur­stwa! rze­kła do Syl­wii w dniu w któ­rym wró­ciła do daw­nego pro­gramu.Go­riot był to czło­wiek skromny, u któ­rego oszczęd­ność, nie­zbędna lu­dziom pracy, wy­ro­dziła się w przy­zwy­cza­je­nie. Zupa, sztuka mięsa, ja­rzyna, za­wsze miały zo­stać jego ulu­bio­nym obia­dem. Trudno była zatem pani Vau­quer do­ku­czyć sto­łow­ni­kowi, któ­rego gu­stów nie mogła w ni­czym za­dra­snąć. Zroz­pa­czona że tra­fiła na czło­wieka nie po­sia­da­ją­cego sła­bej strony, za­częła pod­ko­py­wać jego sta­no­wi­sko; w ten spo­sób za­ra­ziła swą nie­chę­cią sto­łow­ni­ków, któ­rzy, dla roz­rywki, szli na rękę jej ze­mście. Pod ko­niec roku, wdowa do­szła do ta­kiej nie­uf­no­ści, że py­tała sama sie­bie, czemu ten były ku­piec, li­czący sie­dem do ośmiu ty­sięcy fran­ków renty, po­sia­da­jący wspa­niałe sre­bra i kosz­tow­no­ści ni­czem jaka utrzy­manka, mieszka u niej, pła­cąc pen­sję tak skromną w sto­sunku do swego ma­jątku. W pierw­szym roku Go­riot obia­do­wał zwy­kle raz lub dwa razy na ty­dzień poza domem; póź­niej, nie­znacz­nie, do­szedł do tego, że jadał w mie­ście tylko dwa razy na mie­siąc. Wy­prawy imć Go­riota nadto były zgodne z in­te­re­sami pani Vau­quer, aby mogła bez nie­chęci pa­trzyć na re­gu­lar­ność, z jaką sto­łow­nik jej spo­żywa obiad w domu. Zmiany przy­pi­sy­wała za­równo po­wol­nemu upad­kowi ma­jąt­ko­wemu, jak chęci do­ku­cze­nia go­spo­dyni. Naj­wstręt­niej­szym na­wy­kiem tych li­li­pu­cich dusz jest to, że pod­su­wają swoje ma­łostki innym. Na nie­szczę­ście, z koń­cem dru­giego roku, pan Go­riot uspra­wie­dli­wił ga­da­nia któ­rych był przed­mio­tem, pro­sząc panią Vau­quer o prze­nie­sie­nie go na dru­gie pię­tro i o zni­że­nie pen­sji do dzie­wię­ciu­set fran­ków. Stary roz­wi­nął tak ści­słą oszczęd­ność, że nigdy nie pa­liło się u niego w zimie. Pani Vau­quer za­żą­dała za­płaty z góry, w czem pan Go­riot, któ­rego odtąd na­zy­wała ojcem Go­riot, nie sta­wiał trud­no­ści. Za­częto na wy­przódki zga­dy­wać przy­czyny tego, ale do­cho­dze­nie było trudne! Jak orze­kła fał­szywa hra­bina, oj­ciec Go­riot był to czło­wiek skryty, mruk. Wedle lo­giki ludzi o pu­stej gło­wie — z na­tury nie­dy­skret­nych, bo mają do zwie­rze­nia je­dy­nie same bła­hostki — ktoś, kto nie mówi o swo­ich spra­wach, musi być po­dej­rzany. Ten sza­nowny ku­piec stał się zatem hul­ta­jem, ten „ba­ła­mut“ zo­stał sta­rym la­daco. To (wedle Vau­trina, który wła­śnie za­miesz­kał w pen­sjo­na­cie) oj­ciec Go­riot był czło­wie­kiem, który cho­dzi na giełdę i który, zruj­no­waw­szy się na gru­bej grze, we­ge­tuje tam po­kąt­nie. To znów był to jeden z tu­zin­ko­wych szu­le­rów, któ­rzy ry­zy­kują małe sumki i wy­gry­wają co dzień po dzie­sięć fran­ków w ru­letkę. To znów ro­biono zeń szpicla, wą­cha­ją­cego się z tajną po­li­cją; ale Vau­trin twier­dził, że stary nie jest dość szczwany na to. Wresz­cie, w oczach in­nych lo­ka­to­rów był kutwą po­ży­cza­ją­cym na li­chwę, czło­wie­kiem to­pią­cym całe mie­nie w lo­te­rii licz­bo­wej. Przy­pi­sy­wano mu wszystko, co tylko wy­stę­pek, hańba, nie­do­łę­stwo zdolne są wy­ho­do­wać naj­bar­dziej ta­jem­ni­czego. Tylko, mimo całej nik­czem­no­ści jego przy­war i po­stę­po­wa­nia, wstręt wdowy nie do­cho­dził do tego aby mu wy­mó­wić dom: pła­cił re­gu­lar­nie. Przy tym był uży­teczny, każdy wy­wie­rał na nim swój zły czy dobry humor za po­mocą żar­ci­ków lub opry­skli­wo­ści. Naj­praw­do­po­dob­niej­szym mnie­ma­niem, które też po­wszech­nie przy­jęto, było to, które gło­siła pani Vau­quer. Wedle niej, ów czło­wiek „tak do­brze za­kon­ser­wo­wany, zdrów jak rydz“, z któ­rym można była za­znać jesz­cze wiele przy­jem­no­ści, był to roz­pust­nik, hoł­du­jący oso­bli­wym gu­stom. Oto, na ja­kich fak­tach wdowa Vau­quer opie­rała swoje oszczer­stwa. W kilka mie­sięcy po znik­nię­ciu nie­szczę­snej hra­biny, która zdo­łała żyć pół roku jej kosz­tem, pew­nego rana, leżąc jesz­cze w łóżku, pani Vau­quer usły­szała sze­lest je­dwab­nej sukni i le­ciutki krok mło­dej i zwin­nej ko­biety, po­my­ka­ją­cej ku drzwiom ojca Go­riot, które były zna­cząco uchy­lone. Na­tych­miast Syl­wia przy­szła opo­wie­dzieć pani, że jakaś panna, zbyt ładna aby mogła być uczciwa, ubrana jak bó­stwo, obuta w pru­ne­lowe pan­to­felki ani tro­chę nie za­bło­cone, wśli­znęła się jak wę­gorz do kuchni i spy­tała o miesz­ka­nie pana Go­riot. Pani Vau­quer i ku­charka za­sa­dziły się na cza­tach i pod­chwy­ciły kilka czu­łych wy­ra­zów pod­czas wi­zyty, która trwała jakiś czas. Kiedy pan Go­riot prze­pro­wa­dzał swoją da­mulę, Syl­wia wzięła na­tych­miast ko­szyk i udała że idzie na targ, aby śle­dzić czułą parę.— Pro­szę pani, rze­kła wra­ca­jąc, ten Go­riot musi być jed­nak dia­bel­nie bo­gaty, aby je utrzy­my­wać na tej sto­pie. Niech sobie pani wy­obrazi, na rogu cze­kał wspa­niały powóz, do któ­rego ona wsia­dła.Przy obie­dzie pani Vau­quer wstała, aby za­cią­gnąć fi­rankę, chro­niąc Go­riota przed słoń­cem, któ­rego pro­myk padał mu na oczy.— Piękne ko­biety pana ko­chają, panie Go­riot, słońce pana szuka, rze­kła, ro­biąc przy­tyk do ran­nej wi­zyty. Słowo daję, ma pan dobry gust, pa­luszki lizać.— To moja córka, rzekł z od­cie­niem dumy, w któ­rej sto­łow­nicy wy­czy­tali pre­ten­sje starca chro­nią­cego po­zory.W mie­siąc póź­niej spa­dła na ojca Go­riot nowa wi­zyta. Córka jego, która za pierw­szym razem przy­szła w stroju po­ran­nym, teraz wpa­dła po obie­dzie, ubrana wie­czo­rowo. Sto­łow­nicy, za­jęci roz­mową w sa­lo­nie, uj­rzeli ładną blon­dynę, szczu­płą, zręczną, i o wiele zbyt dys­tyn­go­waną na to aby mogła być córką ojca Go­riot.— Masz tobie! druga, rze­kła Syl­wia, która nie po­znała jej.W kilka dni póź­niej, inna ko­bietka, rosła i kształtna, bru­netka z ży­wymi oczami, spy­tała o pana Go­riot.— Trze­cia! rze­kła Syl­wia.Osóbka ta, która za pierw­szym razem przy­szła rów­nież od­wie­dzić ojca rano, przy­była w kilka dni póź­niej wie­czo­rem, w stroju ba­lo­wym, w ka­re­cie.— Czwarta! wy­krzyk­nęły pani Vau­quer i gruba Syl­wia, nie do­pa­trzyw­szy się w tej wiel­kiej damie żad­nego po­do­bień­stwa do mło­dej ko­biety tak skrom­nie odzia­nej rano.Go­riot pła­cił jesz­cze ty­siąc dwie­ście fran­ków. Pani Vau­quer uwa­żała za zu­peł­nie na­tu­ralne, że czło­wiek bo­gaty ma kilka ko­cha­nek; wy­dało się jej nawet bar­dzo zręczne, że stary po­daje je za córki. Nie gor­szyła się, że je spro­wa­dza do domu. Je­dy­nie, po­nie­waż te od­wie­dziny tłu­ma­czyły obo­jęt­ność pen­sjo­na­rza na jej punk­cie, po­zwo­liła sobie, z po­cząt­kiem dru­giego roku, na­zy­wać go sta­rym ko­cu­rem. Wresz­cie, kiedy pen­sjo­narz spadł do dzie­wię­ciu­set fran­ków, spy­tała go bar­dzo ostro — wi­dząc że jedna z tych pań opusz­cza jego pokój — czy za­mie­rza zro­bić z jej domu dom pu­bliczny. Oj­ciec Go­riot od­parł, że ta dama, to jego star­sza córka.— Ileż pan ma tych córek, trzy­dzie­ści sześć? rze­kła cierpko pani Vau­quer.— Tylko dwie, od­parł stary z ła­god­no­ścią zruj­no­wa­nego czło­wieka, któ­rego nędza ćwi­czy stop­niowo w po­ko­rze.Pod ko­niec trze­ciego roku, oj­ciec Go­riot jesz­cze ogra­ni­czył wy­datki, prze­no­sząc się na trze­cie pię­tro i ob­ni­ża­jąc pen­sję do czter­dzie­stu pię­ciu fran­ków na mie­siąc. Po­nie­chał ta­baki, od­da­lił fry­zjera i prze­stał uży­wać pudru. Kiedy oj­ciec Go­riot uka­zał się pierw­szy raz nie­upu­dro­wany, go­spo­dyni wy­dała okrzyk zdu­mie­nia na widok wło­sów, któ­rych si­wi­zna miała od­cień brudno-zie­lon­kawy. Fi­zjo­gno­mia starca, którą ukryte zmar­twie­nia czy­niły z każ­dym dniem smut­niej­szą, była naj­bar­dziej roz­pacz­liwa ze wszyst­kich przy stole. Nie było wąt­pli­wo­ści: oj­ciec Go­riot, to był stary roz­pust­nik, któ­rego oczy je­dy­nie dzięki zręcz­no­ści le­ka­rza oca­lały od zło­śli­wego dzia­ła­nia nie­odzow­nych leków. Ohydny kolor wło­sów był wy­ni­kiem nad­użyć, oraz środ­ków ap­tecz­nych, któ­rymi silił się je pod­trzy­my­wać.Fi­zyczny i mo­ralny stan nie­bo­raka uspra­wie­dli­wiał te ga­da­nia. Skoro wy­prawka jego się zu­żyła, kupił naj­tań­szego per­kalu, aby za­stą­pić nim piękną bie­li­znę. Dia­menty, złota ta­ba­kierka, łań­cuch, klej­noty, ko­lejno zni­kły. Go­riot po­rzu­cił swój błę­kitny frak, cały rynsz­tu­nek za­moż­nego miesz­cza­nina: nosił zimą i latem sur­dut z gru­bego brą­zo­wego sukna, ka­mi­zelkę z ko­ziej sier­ści i szare weł­niane spodnie. Stop­niowo chudł coraz bar­dziej; łydki opa­dły, twarz, daw­niej try­ska­jąca za­do­wo­le­niem szczę­śli­wego miesz­czu­cha, po­marsz­czyła się; czoło po­mięło się w fałdy, szczęka za­ry­so­wała się ostro. W czwar­tym roku po­bytu przy ulicy Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève, stary był nie do po­zna­nia. Zacny han­dlarz mąki, sześć­dzie­się­cio­dwu­la­tek wy­glą­da­jący na czter­dzie­ści wio­sen, pro­mie­nie­jący głu­potą, tęgi i tłu­sty miesz­czuch, któ­rego zdo­byw­cza po­stawa roz­we­se­lała prze­chod­niów, który miał coś mło­dego w uśmie­chu, zda­wał się sie­dem­dzie­się­cio­let­nim star­cem, ogłu­pia­łym, chwie­ją­cym się na no­gach, wy­peł­złym. Oczy jego, tak żywe, przy­brały sta­lowy od­cień; zbla­kły, nie łza­wiły się już, czer­wona ob­wódka zda­wała się pła­kać krwią. W jed­nych bu­dził grozę, w dru­gich li­tość. Mło­dzi stu­denci me­dy­cyny, wi­dząc jego ob­wi­słą dolną wargę i zmie­rzyw­szy kąt twa­rzowy, orze­kli po bez­sku­tecz­nych pró­bach wy­do­by­cia zeń cze­goś, że to po pro­stu kre­tyn. Jed­nego wie­czora, po obie­dzie, pani Vau­quer rze­kła drwiąco, po­da­jąc nie­jako w wąt­pli­wość rze­kome oj­co­stwo: „I cóż, nie za­cho­dzą już do pana te panny?“ Oj­ciec Go­riot za­drżał, jak gdyby go­spo­dyni żgnęła go że­la­zem.— Za­cho­dzą cza­sami, od­parł wzru­szo­nym gło­sem.— Ho, ho! przyj­muje je pan jesz­cze cza­sem? wy­krzyk­nęli stu­denci. — Brawo, oj­czulku Go­riot.Ale sta­rzec nie sły­szał żar­tów, które ścią­gnęła nań ta od­po­wiedź: po­padł w za­dumę, którą po­wierz­chowni ob­ser­wa­to­rzy brali za star­cze odrę­twie­nie lub uwiąd in­te­li­gen­cji. Gdyby go do­brze znali, mo­żeby ich za­in­te­re­so­wał pro­blem, który przed­sta­wiało mo­ralne i fi­zyczne po­ło­że­nie starca; ale rzecz była nader trudna. Mimo że łatwo było do­wie­dzieć się, czy Go­riot był w isto­cie fa­bry­kan­tem ma­ka­ronu i jaka była cyfra jego ma­jątku, sta­rzy lu­dzie, któ­rzy byli cie­kawi tego punktu, nie opusz­czali dziel­nicy i żyli w pen­sjo­na­cie niby ostrygi na skale. Co do in­nych, ci, po­chło­nięci wirem pa­ry­skiego życia, za­po­mi­nali, opusz­cza­jąc ulicę Neuve-Sa­inte-Ge­ne­vi­ève, o bied­nym starcu, z któ­rego sobie stro­ili żarty. Dla owych cia­snych umy­słów, jak dla tych obo­jęt­nych mło­dych ludzi, nędza ojca Go­riot i jego tę­pota nie dały się po­go­dzić z ma­jąt­kiem lub zdol­no­ściami. Co do ko­biet, które stary po­da­wał za córki, każdy po­dzie­lał sąd pani Vau­quer, która po­wia­dała, z ową su­rową lo­giką, jaką nawyk zga­dy­wa­nia wszyst­kiego daje sta­rym ko­bie­tom wy­peł­nia­ją­cym ga­wędą dłu­gie wie­czory:— Gdyby córki ojca Go­riot były takie bo­gaczki, jak na to wy­glą­dają wszyst­kie te damy, nie miesz­kałby tu na trze­cim pię­trze, nie żyłby za czter­dzie­ści pięć fran­ków na mie­siąc i nie cho­dziłby ubrany jak dziad.Nic nie mogło za­prze­czyć tym do­my­słom. To też, pod ko­niec li­sto­pada 1819, w epoce w któ­rej wy­buch­nął ten dra­mat, każdy z pen­sjo­na­rzy miał zu­peł­nie usta­lone po­glądy na bied­nego starca. Nigdy nie miał córki ani żony; roz­pu­sta uczy­niła zeń śli­maka, mię­czaka, istotę z klasy kasz­kie­to­no­śnych, po­wia­dał jeden z do­cho­dzą­cych, urzęd­nik z Mu­zeum przy­rod­ni­czego. Po­iret był orzeł, gen­tle­man przy Go­rio­cie. Po­iret mówił, roz­pra­wiał, od­po­wia­dał; mó­wiąc, roz­pra­wia­jąc, od­po­wia­da­jąc, nie wy­ra­żał, co­prawda, nic, miał bo­wiem zwy­czaj po­wta­rzać wa­rianty tego co inni mó­wili; ale przy­czy­niał się do roz­mowy, żył, od­czu­wał coś, gdy oj­ciec Go­riot (po­wia­dał ten sam urzęd­nik Mu­zeum) znaj­do­wał się stale na zerze ter­mo­me­tru Réau­mura.Eu­ge­niusz Ra­sti­gnac wró­cił z wa­ka­cji w sta­nie, jaki muszą znać mło­dzi lu­dzie o wy­bit­nych zdol­no­ściach lub ci, u któ­rych trud­no­ści za­ostrzają chwi­lowo wła­dze ducha. W pierw­szym roku Pa­ryża, nie­wielka suma pracy, któ­rej wy­maga zdo­by­cie pierw­szych stopni uni­wer­sy­tec­kich, zo­sta­wiła mu swo­bodę kosz­to­wa­nia wi­do­mych uciech sto­licy. Stu­dent nie ma do zbytku czasu, je­żeli chce po­znać te­atry, zba­dać chod­niki pa­ry­skiego la­bi­ryntu, prze­nik­nąć zwy­czaje, na­uczyć się ję­zyka i wnik­nąć w przy­jem­no­ści wiel­kiego mia­sta; zdep­tać dobre i złe miej­sca, uczęsz­czać na kursa które go zaj­mują, prze­pa­trzyć bo­gac­twa mu­zeów. Stu­dent za­pala się wów­czas do głupstw, które mu się wy­dają ol­brzy­mie. Ma swego wiel­kiego czło­wieka, ja­kie­goś pro­fe­sora w Col­lège de France, z urzędu trzy­ma­ją­cego się na wy­ży­nie au­dy­to­rium. Po­pra­wia kra­wat i przy­biera zdo­byw­cze pozy dla są­siadki na bal­ko­nie w Ope­rze. W pró­bach tych wy­zbywa się pro­win­cjo­nal­nych na­ro­wów, roz­sze­rza ho­ry­zont i ogar­nia w końcu war­stwy po­kła­dów ludz­kich, two­rzą­cych spo­łe­czeń­stwo. Je­żeli z po­czątku po­dzi­wiał je­dy­nie po­wozy de­fi­lu­jące w piękny dzień na Po­lach Eli­zej­skich, nie­ba­wem za­cznie ich za­zdro­ścić. Eu­ge­niusz prze­szedł ry­chło tę szkołę pa­ry­ską; kiedy po­je­chał na wa­ka­cje, uzy­skaw­szy sto­pień ba­ka­ła­rza ès let­tres i ba­ka­ła­rza praw, złu­dze­nia dzie­ciń­stwa, pro­win­cjo­nalne prze­sądy pierz­chły. Zbu­dzona in­te­li­gen­cja, pod­nie­cona am­bi­cja po­zwo­liły mu ro­zej­rzeć się jasno w oj­cow­skim dworku na łonie ro­dziny. Oj­ciec, matka, dwie sio­stry i ciotka, któ­rej mie­nie ogra­ni­czało się do szczu­płej pen­sji, żyli wspól­nie w małym fol­warczku Ra­sti­gnac. Po­sia­dłość ta, przy­no­sząca około trzech ty­sięcy fran­ków, zdana była na nie­pewny los ho­dowli wina; mimo to trzeba z niej było wy­do­być rocz­nie ty­siąc dwie­ście fran­ków dla syna. Obraz tej usta­wicz­nej nędzy, którą wspa­nia­ło­myśl­nie ukry­wano przed nim, na­strę­cza­jące się po­rów­na­nie mię­dzy sio­strami, które mu się zda­wały tak piękne w dzie­ciń­stwie, a pa­ry­żan­kami sta­no­wią­cymi dlań wcie­le­nie ma­rzo­nej pięk­no­ści, nie­pewna przy­szłość tej licz­nej ro­dziny wsparta na jego przy­szło­ści, dro­bia­zgowa oszczęd­ność, jaką w jego oczach roz­cią­gano na naj­po­spo­lit­sze pro­dukty, napój, jaki spo­rzą­dzało się dla ro­dziny z wy­tło­czyn po­zo­sta­łych w pra­sie, mnó­stwo oko­licz­no­ści wresz­cie, które zbęd­nym było by przy­ta­czać, zdzie­się­cio­krot­niły jego żądzę wy­bi­cia się i obu­dziły pra­gnie­nie ka­riery.