Old Surehand. Tom III - Karol May - ebook

Old Surehand. Tom III ebook

Karol May

3,0

Opis

„Old Surehand - Tom III” to trzecia i ostatnia część powieści przygodowej Karola Maya.

Komancze postanawiają napaść na osadę przyjaciela Old Shatterhanda i Winnetou – Bloody Foxa. Wódz Apaczów i Old Shatterhand ruszają mu na pomoc.

W czasie wędrówki poznają jednak najważniejszą postać powieści, tajemniczego myśliwego – Old Surehanda. Old Shatterhand i Winnetou pomagają również jemu, ale tym razem w rozwiązaniu rodzinnej tajemnicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-38-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Szako Matto

Często zarzucali mi towarzysze moich przygód, a potem czytelnicy moich książek, że z ludźmi złymi, którzy zachowywali się względem nas wrogo i szkodzili nam tylko, postępowałem zbyt łagodnie i pobłażliwie, kiedy dostawali się w moje ręce. Rozpatrywałem te zarzuty w każdym poszczególnym wypadku bezstronnie, ale zawsze dochodziłem do przekonania i dziś to widzę, że postępowanie moje było właściwe. Między zemstą a karą istnieje wielka różnica. Człowiek mściwy nie jest dobrym, działa nietylko nieszlachetnie, lecz nawet niegodziwie. Nie mając do tego prawa, uprzedza sprawiedliwość boską i ludzką, a puszczając wodze swemu egoizmowi i namiętności, okazuje słabość, zasługującą na pogardę. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa karania. Kara jest zarówno naturalnym, jak nieuniknionym skutkiem każdego czynu, potępionego przez głos sumienia. Lecz nie może każdy, ani nawet ten, względem którego dopuszczono się złego postępku, uważać siebie za powołanego do sądzenia. W jednym przypadku bowiem może kara być niedozwoloną, a w drugim może łatwo nabrać cech zemsty, tak samo godnej potępienia. Gdzież znajdzie się człowiek tak czysty, wolny od winy i moralnie wysoki, żeby bez wezwania przez władzę mógł narzucić się na sędziego nad czynami bliźnich swoich?  Nadto nie należy każdego, kto popełnił błąd, grzech lub zbrodnię, uważać za jedynie winnego. Trzeba zbadać także pobudki czynu. Czy tylko cielesne i duchowe braki są wrodzone? A etyczne nie mogą być takimi? Nadto trzeba uwzględniać moc wychowania! Myślę tu o wychowaniu w szerszem znaczeniu, nietylko o wpływie rodziców, nauczycieli i krewnych. Inne tysiączne warunki życiowe działają na człowieka głębiej i donioślej, aniżeli starania tych osób, które wedle zwykłych pojęć są jego wychowawcami. Jeden wieczór w teatrze, jedna zła książka, jeden nieobyczajny obrazek może przyprawić o zgniliznę owoce dobrego wychowania rodzicielskiego. Ileż to grzechów ma na sumieniu ta hydra o milionach głów, zwana społeczeństwem! To społeczeństwo właśnie zabiera się z prawdziwą rozkoszą do sądzenia, ilekroć toczący je rak pokaże się na jednym z jego członków. Z jakiem to nabożnem wzniesieniem oczu, z jak odpychającem kręceniem nosa, z jaką trwogą przed dotknięciem odsuwają się od biedaka, na którego ciele powszechne zakażenie krwi doprowadziło właśnie do zapalenia i ropienia!  Jeśli mówię tak o stosunkach społeczeństw „cywilizowanych“, to w odniesieniu do ludów pół lub całkiem dzikich musi sąd mój wypaść jeszcze łagodniej. Człowiek dziki lub zdziczały, który nigdy nie miał właściwego miernika etycznego dla swych czynów, albo stracił ten miernik, jeszcze mniej może odpowiadać za swe ułomności, aniżeli grzesznik, który potknął się i upadł, pomimo że rozporządzał wszelkiemi podporami naszego wychwalanego umoralnienia. Prześladowany przez białych, chwytający broń w rękę Indyanin godzien jest raczej litości, aniżeli bata. Człowiek, odepchnięty na zawsze od „ very moral and virtuous society“, znajdujący schronienie tylko na „Dzikim Zachodzie“ i upadający tam coraz niżej, ponieważ pozbawiony jest wszelkiego oparcia moralnego, pozostaje wprawdzie pod rygorem krwawych praw preryowych, lecz zasługuje, zdaniem mojem, na pobłażliwość. Wielkoduszny zawsze Winnetou nie odmawiał takim zwyrodniałym ludziom względów, ilekroć go o to poprosiłem. Czasem nawet czynił to z własnego popędu, nie czekając na moją prośbę.  Łagodność nasza przysparzała nam nieraz kłopotów — przyznaję — ale korzyści bezpośrednie postępowania naszego wynagradzały nam to sowicie. Gdybyśmy byli tylko dla przykładu tak postępowali, moglibyśmy wykazać się wielu pomyślnymi wynikami. Kto chciał się przyłączyć do nas, musiał się wyrzec okrucieństw i bezwzględności Zachodu i zostawał potem bezwiednie i mimowoli, jeśli nie w słowach, to w uczynkach nauczycielem i szerzycielem zasad ludzkości, które przy nas, żeby tak rzec, wdychiwał.  Old Wabble był także jednym z takich zwyrodniałych, któremu więcej pobłażaliśmy, aniżeli na to zasługiwał. Nietylko nasza zasadniczo i powszechnie stosowana łagodność grała w tem rolę. Przyczyniał się do tego także jego podeszły wiek i pierwsze wrażenie jego niezwykłej osobistości, które wywarła zwłaszcza na mnie. Nadto ja doznawałem w jego obecności osobliwego uczucia, które sprawiało, że postępowałem z nim łagodniej, niż na to zasługiwał za swoje czyny i tak zuchwale okazywaną bezbożność. Zdawało mi się, że niezależna odemnie, a jednak mieszkająca we mnie, wola nie pozwala mi nań godzić, przypominając mi niejako, że ten grzesznik stanie kiedyś przed boskim trybunałem. Puściłem go wolno nazajutrz po usiłowanem morderstwie i kradzieży koni w farmie Fennera i sądzę, że uczyniłem to zgodnie z wolą Winnetou. Wprawdzie Dick Hammerdull i Pitt Holbers sprzeciwiali się temu, a jeszcze bardziej urzędnik policyjny, Treskow, ale nie robili mi przynajmniej takich wyrzutów, jakie słyszałem od właściciela farmy. Ten nie mógł pojąć, jak mogliśmy bezkarnie wypuścić człowieka, od którego kuli ocaliły mnie jedynie bystre oczy Apacza. Mówił, że takiej głupoty nie spotkał nigdy w życiu i przysiągł, że zemstę weźmie w swoje ręce i zastrzeli Old Wabble’a, jak psa, jeśliby się poważył pokazać kiedy w farmie. Zresztą dowiódł Fenner i dzisiaj, jak miłe były mu nasze odwiedziny. Zaopatrzył nas w żywność, której mogło nam wystarczyć przynajmniej na pięć dni. Przez taki czas nie potrzebowaliśmy tracić czasu na zdobywanie mięsa zapomocą polowania. Korzyść z takiego udogodnienia poznaje się dopiero wtedy, kiedy z powodu blizkości czerwonych, albo białych nieprzyjaciół nie wolno strzelać, kiedy trzeba albo głód znosić, albo narażać się na niebezpieczeństwo zdradzenia się przed wrogami. Ten zapas żywności ułatwiał nam także nasze zadanie, bo mogliśmy, nie zatrzymując się, jechać prędko za Old Surehandem.  Właściwie należało nam zaraz po wyruszeniu z farmy poszukać śladów Old Wabble’a, który dał nam do poznania, co z jego strony grozi nam, a szczególnie mnie. Jeśli się wie o blizkości wroga, który chce wziąć na cel naszą głowę, zawsze lepiej jest znać miejsce jego pobytu w danym czasie. Chcieliśmy jednak jak najrychlej doścignąć Old Surehanda, gdyż przed sobą mieliśmy „generała“ i Toby’ego Spencera, którzy także zdążali do Colorado, przeto osoba starego „króla kowboyów“ miała dla nas znaczenie podrzędne.  Ponieważ Republikan-River zakreśla łuk za farmą Fennera, który chcieliśmy przeciąć, przeto, oddaliwszy się od wody, pojechaliśmy prosto na prerye Rolling, aby później znów wrócić do rzeki. Tu widzieliśmy ślady kowboyów, którzy ostatniej nocy bez skutku szukali Old Wabble’a i jego towarzyszy. Później i te ślady zniknęły. Aż do wieczora tego dnia nie napotkaliśmy żadnej istoty ludzkiej.  O tej porze musieliśmy przejść przez Republikan-River, a choć ta rzeka, jak wszystkie w Kanzas, jest szeroka i płytka, a zatem nietrudna do przeprawy, mimoto poprowadził nas Winnetou do brodu, który znał z dawniejszych czasów.  Znalazłszy się na drugim brzegu, przecięliśmy pas zarośli, które ciągnęły się nad rzeką, i wydostaliśmy się znów na otwartą preryę. Tu niedaleko owych zarośli biegł trop równolegle z rzeką w odległości może pięciuset kroków od nas. Dick Hammerdull wskazał nań palcem i rzekł do swego chudego przyjaciela:  — Czy widzisz ten ciemny pas w trawie, ty stary szopie, Picie Holbersie? Jak sądzisz, co to? Czy to nie trop ludzki przypadkiem?  — Jeśli sądzisz, że to trop, to nie mam nic przeciwko temu, kochany Dicku — odparł zapytany z właściwą sobie oschłością.  — Tak, to jest trop. Musimy pójść tam, żeby zobaczyć, skąd i dokąd prowadzi.  Sądził, że my będziemy tego samego zdania i tam się udamy, ale Winnetou zwrócił się w milczeniu na prawo wzdłuż brzegu, nie troszcząc się o trop. Nie mogąc tego pojąć, odezwał się do mnie Hammerdull:  — Czemuż tam nie jedziecie, mr. Shatterhand? Na Dzikim Zachodzie trzeba przecież każdy zauważony trop odczytać, wzgląd na bezpieczeństwo to nakazuje!  — Przyznaję słuszność — potwierdziłem.  — Musimy więc bezwarunkowo się dowiedzieć, w którym idzie kierunku.  — Prowadzi ze wschodu na zachód.  — Jakto? Tego nikt przed dokładnem zbadaniem nie może wiedzieć. Trop może także biec z zachodu na wschód.  — Jeśli tego nikt odgadnąć nie potrafi, to ja i Winnetou nie jesteśmy chyba ludźmi, bo my to wiemy.  — Nie może być, sir!  — Pshaw! Od kilku dni mamy wiatr z zachodu, a z tego powodu wszystka trawa położyła się końcami na wschód. Każdy dobry westman wie, że trop równoległy z tym kierunkiem nie jest tak wyraźny, jak odwrotny. Ten trop leży przynajmniej o pięćset kroków. Skoro go z tej odległości widzimy, w tem dowód, że jechano tędy ze wschodu na zachód.  — All devils, to bystry domysł! Jabym na to nie wpadł. Nieprawdaż, stary szopie, Picie Hojbersie?  — Jeśli sądzisz, że uważam cię za niezdolnego do rozwiązania podobnej zagadki, to masz słuszność — przyznał Holbers.  — Słuszność, czy nie, to wszystko jedno. Ty także łyżką nie jadłeś rozumu. Zapamiętaj to sobie! Ale, mr. Shatterhand, musimy mimo to zbadać trop i przekonać się, ile osób go zostawiło.  — Nie potrzebujemy na to zbaczać z drogi o pięćset kroków. Wszak widzicie, że wkrótce z nim się zetkniemy!  — Słusznie! I nad tem się nie zastanowiłem. Tyle lat uważałem siebie za dobrego westmana, a tu nad tą starą Republikan-River poznaję z przykrością, że powinienbym jeszcze wiele rzeczy się nauczyć. Prawda, mr. Shatterhand?  — To bardzo chwalebna świadomość, bo kto zdaje sobie sprawę ze swoich błędów i braków, ten znajduje się już na drodze poprawy. Jest to pociecha dla każdego, kto poczuje, że mu daleko do mistrzostwa.  Nie odjechaliśmy byli jeszcze zbyt daleko od brodu, kiedy rzeka, zboczywszy pod ostrym kątem ku północy, otworzyła na zachód wolną prerye. Zielony pas, który się ciągnął od tej strony i stykał się z zaroślami nad rzeką, kazał domyślać się obecności potoku, wpadającego do Republikan-River dalej po prawej stronie od nas. Do ostatniego zakrętu tego potoku przytykał lasek w odległości może jednej mili angielskiej od nas. Zatrzymaliśmy się, gdyż wspomniany trop zbliżył się był nagle z lewej strony do zakrętu rzeki, przy którym znajdowaliśmy się właśnie. Były to ślady jedynego jeźdźca, który spędził tam bardzo krótki czas. Nie zsiadał wcale, a odciski przednich nóg konia tworzyły półkole, w którego środku stały nogi tylne. Z tego należało wnosić, że jeździec, przybywszy ze wschodu, rozglądał się w trzech pozostałych kierunkach, czyli szukał kogoś, czy czegoś, poczem ruszył prosto do owego lasku, jako do szukanego miejsca. Na skutek tego naszego domysłu zwróciliśmy obaj z Winnetou wzrok w kierunku owego lasku.  Właściwie mogliśmy się o to nie troszczyć, kto był tym jeźdźcem, a lasek także nie miał w sobie nic szczególnego, ale trop był zostawiony zaledwie przed pół godziną, a ta okoliczność była już dostatecznym powodem do ostrożności i rozwagi.  — Uff! Wo-uh-ke-ca! — odezwał się Apacz, podnosząc rękę, by mi pokazać pewien oznaczony punkt lasku.  „Wo-uh-ke-ca“, to wyraz z narzecza Dakoty, oznaczający dzidę. Dziwiło mnie to, że Winnetou nie użył odpowiedniego słowa Apaczów. Przyczyna tego wyjaśniła mi się wkrótce. Zarazem przekonałem się wtedy znowu nie poraz pierwszy, jak bystre miał Winnetou oczy. Patrząc w kierunku jego wyciągniętej ręki, spostrzegłem na skraju lasku drzewo z wysuniętym daleko konarem, do którego przytwierdzona była dzida. Ja zobaczyłem ją, ale reszta towarzyszy nie zdołała jej zauważyć. W tem oddaleniu od nas wyglądała dzida jak kreska zrobiona ołówkiem na niebie, zaczerwienionem od zachodzącego słońca. Gdyby trop nie był zwrócił naszej uwagi na lasek, nikt z nas nie byłby zobaczył tej włóczni, chyba dopiero pod samem drzewem. Dick Hammerdull, usłyszawszy o naszem spostrzeżeniu, rzekł:  — Nie mogę jej dojrzeć, ale jeśli to rzeczywiście włócznia, jak mówicie, to każdy przecież wie, że włócznie nie rosną na drzewach. To pewnie jakiś znak.  — Znak człowieka, pochodzącego z Dakoty — potwierdził Winnetou.  — To więc jest dzida z Dakoty? — zapytał grubas, niezmiernie zdziwiony.  — Tak, nie wiem tylko, którego szczepu z Dakoty.  — Czy szczepu, czy nie, to wszystko jedno! To jest wprost cud osobliwy, że są oczy, które o milę potrafią rozpoznać włócznię. Teraz główna rzecz w tem, czy ta dzida może mieć jakieś znaczenie dla nas.  Ponieważ te słowa były zwrócone do mnie, przeto odpowiedziałem:  — Rozumie się, że nie jest dla nas obojętna. Oprócz Osagów niema tutaj innych Indyan z Dakoty. Ponieważ wiemy, że Osagowie wykopali teraz wojenne topory, wobec tego włócznia ta jest znakiem dla kogoś. Musimy oczywiście zbadać jego przeznaczenie.  — Czy pojedziemy tam?  — Tak.  — To jazda!  Zamierzał już puścić w ruch swoją klacz, lecz ja pochwyciłem jego cugle i upomniałem go:  — Czy chcecie wystawić na szwank swoją skórę? Ta włócznia oznacza prawdopodobnie, że tam siedzą Osagowie i czekają lub czekali na kogoś, bo ten jeździec, którego ślady tu widać, pojechał do nich, a przedtem szukał włóczni oczyma. Jeżeli podążymy wprost jego tropem, to nas zobaczy. Zapewne przyznacie mi słuszność, mr. Hammerdull?  — Hm! Czy przyznam, czy nie, to wszystko jedno, ale mówicie prawdę, mr. Shatterhand. Czy myślicie, że nas jeszcze nie widzieli?  — Tak sądzę. Nic odbijamy ani trochę od krzaków, w których stoimy, nikt więc nie mógł nas zauważyć. Jedźmy dalej! Widzicie, że Winnetou już opuścił to miejsce.  Apacz, człowiek czynu jak zawsze, nie troszcząc się o naszą rozmowę, skierował się był ostrożnie na północ. My ruszyliśmy za nim, a gdy straciliśmy lasek z oczu, zwróciliśmy się na zachód, żeby się dostać do potoku. Znalazłszy się nad jego brzegiem, mogliśmy, jadąc w górę jego biegu, pod osłoną zarośli zbliżyć się do lasku od północy. Tu Winnetou zsiadł z konia, dał mi potrzymać swoją strzelbę i powiedział:  — Moi bracia zaczekają tutaj, dopóki ja nie wrócę. Chcę zbadać, co tam jest pod tem drzewem z włócznią.  Zamierzał więc pójść do lasku na zwiady i wlazł w zarośla, ażeby przystąpić do wykonania tego trudnego zadania. Obowiązki tego rodzaju brał on najchętniej na siebie. My nie sprzeciwialiśmy mu się zwykle, gdyż w podchodzeniu nieprzyjaciela nikt mu dorównać nie mógł. My, zsiadłszy z koni, zapędziliśmy je w zarośla aż do potoku, żeby się napiły wody i usiedliśmy tam na ziemi, by zaczekać na powrót Apacza. Jeśli Osagowie istotnie znajdowali się w lasku, to nieobecność jego mogła potrwać kilka godzin. Lecz on zaledwie po upływie pół godziny zjawił się obok nas i oznajmił:  — Blada twarz siedzi pod drzewem z włócznią i czeka na czerwonego wojownika, który był tam przez pół dnia i odjechał, ażeby zaopatrzyć się w mięso.  Mnie wystarczyły zupełnie te wskazówki, dowodzące ogromnej bystrości Apacza, ale Dick Hammerdull, dla którego nie były dość wyczerpujące, zapytał:  — Czy wódz Apaczów był w lasku?  Winnetou skinął głową potwierdzająco.  — I nie widział żadnego Indyanina?  Apacz potrząsnął głową przecząco.  — A kto może być ten biały, który spoczął pod drzewem?  — Old Wabble — odpowiedział krótko Winnetou.  — Do kroćset piorunów! Czego ten kowboy tam chce?  Winnetou wzruszył ramionami, a grubas pytał dalej:  — Na którego Indyanina czeka Old Wabble?  — Na Szako Matte.  — Szako Mattę? Nie znam go i nic o nim jeszcze nie słyszałem. Czy wódz Apaczów go zna?  Winnetou skinął znów głową. Nie lubiał, gdy go o co wypytywano natrętnie, dlatego ja z ukrytą przyjemnością czekałem na chwilę, kiedy skończy się jego cierpliwość. Tymczasem mały grubas dopytywał się dalej ciekawie:  — Czy ten czerwony dzielny jest, czy tchórz?  To pytanie było zbyteczne, bo Szako Matto znaczy „siedm niedźwiedzi“, rozumie się szarych, a tchórzliwy Indyanin nie wychodzi na zwiady. Kto zabił siedm niedźwiedzi i bez towarzyszy wstępuje na ścieżkę wojenną, ten musi odznaczać się odwagą. Winnetou przeto nie odpowiedział już nic, a to skłoniło Hammerdulla do powtórzenia pytania. Gdy i potem nie dostał odpowiedzi, rzekł:  — Dlaczego Winnetou już milczy? Wszak dobrze jest wiedzieć, czy ma się do czynienia z przeciwnikiem dzielnym, czy z tchórzem.  Na to zwrócił się Apacz do niego twarzą i przemówił tonem łagodnym, a mimoto ogromnie odpychającym:  — Dlaczego Old Shatterhand o nic się nie pytał? Trzeba wpierw myśleć, a potem mówić, bo pytać o rzeczy, które można sobie bez niczyjej pomocy wyjaśnić, znaczy marnować czas. Do myślenia wystarczy jeden człowiek, a do mówienia potrzeba przynajmniej dwu. Mój biały brat Hammerdull posiada zapewne bardzo dużo mózgu i dobrym jest myślicielem. Jest przynajmniej dość gruby na to!  Widziałem, że zganiony chciał z początku wybuchnąć gniewem, ale cześć, jaką żywił dla Winnetou, sprawiła, że zapanował nad sobą i odpowiedział spokojnie:  — Czy dość gruby, czy nie, to nietylko obojętne, lecz nawet wszystko jedno. Ośmielam się jednak zauważyć, że nie mogę myśleć brzuchem, bo mózg ma, jak wiadomo, siedzibę w głowie, a nie w brzuchu. Prawda, stary szopie, Picie Holbersie?  — Nie — odrzekł zapytany krótko jak zwykle.  Nie często się zdarzało, żeby cienki odmówił grubemu słuszności, toteż Hammerdull zawołał wielce zdziwiony:  — Nie? Dlaczego?  — Bo stawiałeś pytania, które każą przypuszczać, że istotnie mózg twój nie w głowie leży, lecz w tej okolicy ciała, w której u innych, dobrze zbudowanych, ludzi znajduje się wątroba, albo śledziona.  — Co? Ty drwisz ze mnie? Słuchaj, ty stary szopie, Picie Holbersie! Nie pozwalaj sobie na to, bo łatwo...  Tu ja przerwałem mu skinieniem ręki i nakazałem milczenie, gdyż Winnetou wziął swoją strzelbę i pochwycił konia za cugle, ażeby opuścić miejsce, na którem obozowaliśmy chwilowo. Nie zrobił tego z niechęci do Dicka i Pitta, którzy sprzeczali się napół żartem, a napór poważnie, ale dlatego, że teraz było coś ważniejszego do czynienia. My zabraliśmy także nasze konie i udaliśmy się na skraj zarośli. On poprowadził nas, nie zsiadając z konia, wzdłuż zarośli, dopóki nie zbliżyliśmy się do lasku. Tam rzekł do nas stłumionym głosem:  — Old Shatterhand pójdzie ze mną, a reszta białych braci zostanie tutaj, dopóki nie zabrzmi trzykrotny świst. Potem przyjdą do drzewa, na którem wisi włócznia, gdzie zastaną nas z jeńcami i przyprowadzą konie z sobą.  Powiedział to z taką pewnością, jakby był wszechwiedzącym i mógł z góry oznaczyć, co się stanie. Odłożył strzelbę, a ja moje obydwie, poczem poszliśmy, nie wychylając się z zarośli, w górę potoku, który nas miał zaprowadzić do lasku.  Zmrok już zapadał, my znajdowaliśmy się jeszcze w gęstwinie, a dokoła nas było ciemniej, niż na preryi. Mimoto posuwaliśmy się naprzód bez najmniejszego szmeru. Dotarłszy do miejsca, w którem brzegi potoku zwracały się w prawo, mieliśmy już przed sobą lasek bez podszycia, czyli wygodniejszy do podchodzenia. Przemykając się od drzewa do drzewa, zbliżyliśmy się wreszcie do tego, na którem wisiała włócznia. Stało ono na skraju lasku wśród rzadszych zarośli, wskutek czego było tam jaśniej, aniżeli pod gęstemi koronami, pod któremi myśmy się znajdowali, przeto, nie pokazując się, mogliśmy widzieć, co się dzieje pod owem podejrzanem drzewem.  Była tam dawna, opuszczona jama królicza, pod małym, ale dochodzącym metra wzgórkiem. Pod tym wzgórkiem siedział były „król kowboyów“. Koń jego pasł się w niewielkiej odległości od niego na otwartej polanie. Ta okoliczność dowodziła, że Old Wabble czuł się tu bardzo bezpiecznie, albowiem w przeciwnym razie byłby konia ukrył w lesie, podobnie jak się to stało z drugim koniem, którego ujrzeliśmy przywiązanego do drzewa. Ten silnie zbudowany ogier ciemno-gniady, osiodłany był po indyańsku, a pod siodłem miał na grzbiecie ciemną kapę skórzaną, co jest u Indyan rzadkością. Na kapie powycinane były figury, przedstawiające siedm niedźwiedzi, które wyraźnie odbijały dlatego, że pod czarną kapą podłożona była biała, również skórzana. Na tem zjawisku się opierając, mógł Winnetou tak pewnie twierdzić, że Old Wabble czeka na Szako Mattę, którego nazwisko oznaczało „siedm niedźwiedzi“.  Ten stan rzeczy, jakiśmy zastali, wskazywał na to, że wódz odszedł tylko na krótki czas, by podejść jaką zwierzynę w celu zdobycia żywności. Cennego konia zostawił samego, a z tego należało wnosić, że uważał tę okolicę i lasek za zupełnie bezpieczne. Obecność Old Wabble’a, czekającego nań tak spokojnie, kazała się domyślać, że tu szło o jakąś szczególną zmowę między nimi. Nie trudno było odgadnąć, jakiego to rodzaju zmowa była. Old Wabble’a nazywano dawniej „dręczycielem Indyan“. Wszyscy czerwoni nienawidzili go oczywiście i bali się bardzo. Wódz indyańskiego plemienia wobec tej nienawiści mógł tylko wtedy wejść z nim w przymierze, jeśli się spodziewał po niem wielkich korzyści. Osagowie znajdowali się na ścieżkach wojennych, mogło więc chodzić tylko o jakieś łajdactwo, wymierzone najprawdopodobniej przeciwko białym. Nie poraz pierwszy to łączył się Szako Matto z Old Wabble’m, używając go jako szpiega.  Kiedy Winnetou z taką pewnością mówił, że towarzysze nasi znajdą przy nas dwu jeńców, był przekonany, że niedługo będziemy czekali na powrót Osagi. Ja tak samo sądziłem, gdyż o zabiciu jakiej zwierzyny po nastaniu ciemności nie mogło być mowy. Jakby na potwierdzenie słuszności naszego zapatrywania ujrzeliśmy, patrząc między pnie na daleką preryę, Indyanina, zdążającego do lasku tak swobodnie, jak gdyby się nie obawiał obecności żadnej żywej istoty.  Im bardziej zbliżał się do nas swym szczególnym chodem, którego powodem jest brak napiętków przy mokassynach, tem lepiej można go było poznać. Niezbyt wysoki, lecz niezmiernie szeroko zbudowany, lat może pięćdziesięciu, robił wrażenie człowieka, nadzwyczaj silnego. W jednej ręce niósł strzelbę, a w drugiej zabitą kurę preryową. Dochodząc do lasu, zobaczył widocznie pomimo ciemności ślady, bo zatrzymał się i zwróciwszy się twarzą do gąszczu, zawołał znośną angielszczyzną:  — Kto jest ten, który zostawił ten ślad i znajduje się teraz między drzewami?  Winnetou położył rękę na mojem ramieniu, co miało mi zastąpić widok jego uśmiechu, wywołanego głupiem zachowaniem się Osagi. Jego bowiem pytanie było całkiem zbyteczne, gdyż albo w lasku znajdował się jego przyjaciel i sprzymierzeniec, a w takim razie mógł tam wejść bez obawy, albo ukrył się nieprzyjaciel, przed którego zamachem nie ochroniłoby go to pytanie. Jak się tego Osaga spodziewał, zawołał stary kowboy głosem donośnym:  — To ja, Old Wabble. Chodź tu!  — Czy są z tobą inne blade twarze?  — Nie. Czy nie widziałeś po śladach, że sam przyszedłem?  Wniosek Old Wabble’a nie był słuszny. Wszak mógł mieć towarzyszy, którzy, odłączywszy się od niego, mogli potem podobnie jak my dojść z drugiej strony do lasku. Old Wabble niewątpliwie nie sam znajdował się nad Republikan-River, ale towarzyszy jego nigdzie nie było widać. Albo chciał ukryć przed nimi to, że zetknął się z Osagą, albo zostawił ich może z powodu nas.  Szako Matto zbliżył się powoli do Old Wabble’a, gdyż ciemność nie pozwalała na szybkie kroki, usiadł obok niego i zapytał:  — Kiedy Old Wabble przyszedł tutaj?  — Prawie przed dwiema godzinami — odpowiedział starzec.  — Czy zauważył odrazu znak umówiony?  — Nie. Gdy oglądnąłem się nad zakrętem rzeki, pomyślałem sobie, że ten lasek nadaje się dobrze na kryjówkę. Przyjechałem tu i zobaczyłem włócznię. Bardzo dobre wybrałeś miejsce.  — Jesteśmy tutaj bezpieczni, bo prócz nas niema dokoła nikogo nawet na daleką przestrzeń. Ja jestem tu już od wczoraj, bo w tym dniu miałeś przybyć. Musiałem czekać na ciebie do dzisiaj, zapas mięsa mi się skończył, dlatego odszedłem był, by upolować ptaka.  Old Wabble odczuł ten wyrzut i odpowiedział:  — Niech się wódz Osagów nie gniewa, że musiał na mnie czekać. Powiem mu potem, dlaczego się spóźniłem, a ta wiadomość sprawi mu wielką przyjemność.  — Czy Old Wabble był w farmie Fennera?  — Tak. Przybyliśmy do niej na krótko przed południem. Zwiedzenie trzech innych farm, na które także zamierzacie napaść, zabrało nam więcej czasu, aniżeliśmy przypuszczali. Mimo to byłbyś czekał na nas tylko do nocy, gdyby nie ważna zdobycz, którą możesz otrzymać, jeśli zgodzisz się na moje wnioski.  — Jaką zdobycz ma Old Wabble na myśli?  — O tem dowiesz się później. Najpierw chciałbym opisać stan tych czterech farm, na które się wybieracie.  Przysunąwszy się teraz całkiem blizko do kopca króliczego, słyszeliśmy każde ich słowo, bo w swej dziwnej nierozwadze mówili prawie głośno. Podsłuchana rozmowa potwierdziła moje przypuszczenie co do szpiegostwa Old Wabble’a na rzecz Osagów. Chodziło o ograbienie czterech wielkich farm włącznie z posiadłością Fennera. Były to dawne dzieje, powtarzające się niestety stale. Biali oszukali Osagów w dostawach, a ci, żeby to sobie wynagrodzić, zajęli bydło jednej z farm. Właściciel farmy puścił się ze swoimi ludźmi za nimi w pogoń i zabił kilku ich wojowników. Zdaniem Osagów, wymagało to z ich strony zemsty, dlatego na radzie wojennej postanowiono wydać walkę bladym twarzom. Najpierw miano uderzyć na cztery wielkie farmy nad Republikan-River. Ponieważ jednak służyła w tych farmach pokaźna liczba kowboyów, a czerwoni bali się tych napół dzikich i śmiałych ludzi bardziej, niż innych, przeto wysłali szpiegów, by się dowiedzieć, z ilu kowboyami będzie sprawa. Z ostrożności nie mogli do tego zadania użyć Indyan, a tem mniej wojowników własnego szczepu. Szako Matto zwrócił już był uwagę na kilku mieszańców, o których wiedział, że nie odczuwali tej wielkiej różnicy między złem a dobrem, kiedy nagle przypadek sprowadził mu Old Wabble’a i jego towarzyszy. Widocznie Indyanin był już z nim kiedyś w podobnem porozumieniu, bo byłby mu nie zrobił takiej propozycyi, na którą ten zresztą odrazu się zgodził. Stanęła umowa, że Osagowie zabiorą sobie skalpy, broń i trzody napadniętych, Old Wabble zaś resztę mienia, oczywiście pieniądze lub przedmioty, dające się łatwo sprzedać. Kto właściwie parł do tego łotrostwa Szako Matto, czy Old Wabble, tego można się łatwo domyślić. Wódz Osagów nie nazywał „króla kowboyów“ swoim „białym bratem“, lecz Old Wabblem, w czem dowód, że takie osobniki zarówno u Indyan, jak i u cywilizowanych bladych twarzy podobnej czci doznają.  Gdy Old Wabble puszczał się na zwiady, nie byli jeszcze Osagowie przygotowani do wyprawy, ponieważ zaś zbadanie stosunków obronnych czterech farm było bardzo ważnem dla udania się przedsięwzięcia, przeto wódz wybrał się sam, ażeby nad zakrętem rzeki Republikan usłyszeć sprawozdanie starego. Dzida miała oznaczać miejsce spotkania.  Old Wabble zdał sprawę ze swego poselstwa, a z jego słów wynikało, że farmy można wziąć z małemi stratami w czerwonych wojownikach. Rady jego w tym względzie pomijam, gdyż wskutek naszego wmieszania się w tę sprawę zaniechano napadu. Wódz zresztą mało narazie na to zważał, a wrócił do owej „ważnej zdobyczy“, o której wspomniał Old Wabble na początku rozmowy.  — Wódz Osagów — rzekł chytrze stary kowboy — musi mi odpowiedzieć wpierw na kilka pytań, zanim usłyszy, o co chodzi. Czy znasz wodza Apaczów, Winnetou?  — Znam tego psa!  — Nazywasz go psem? Czy kiedy okazał się wrogiem wobec ciebie?  — Nieraz! Przed trzema laty wykopaliśmy byli topory wojenne przeciw Szeyennom i w kilku potyczkach zabiliśmy byli już wielu ich wojowników. Wtem zjawił się on i objął nad nimi dowództwo u boku ich naczelnika. Winnetou bojaźliwy jest jak kujot, ale przebieglejszy, niż tysiąc bab. Najpierw udał, że chce z nami walczyć, ale nagle cofnął się i zniknął po drugiej stronie Kanzasu. Kiedy my szukaliśmy tam napróżno jego i zbiegłych Szeyennów, on pośpieszył czempędzej do naszych wigwamów i zabrał nasze trzody i inny dobytek. Z naszego obozu urządził twierdzę, w której siedzieli pozostali nasi wojownicy, starcy, kobiety i dzieci i on z Szeyennami. W ten sposób zmusił nas do zawarcia pokoju, który jego nie kosztował ani kropli krwi, a nas pozbawił sławy naszego męstwa. Niech Wielki Duch sprawi, żeby ten parszywy Pimo wpadł mi już raz w ręce!  Fortel wojenny, o którym Szako Matto teraz opowiedział, był arcydziełem mojego Winnetou. Niestety, nie byłem świadkiem tego, ale od niego samego znałem wszystkie szczegóły tego zajmującego manewru, którym nietylko ocalił od pewnej zagłady zaprzyjaźnionych Szeyennów, lecz nawet pomimo liczebnej przewagi nieprzyjaciół poprowadził ich do zwycięstwa bez krwi rozlewu.  — Dlaczego nie zemściliście się na nim? — spytał Old Wale. — Przecież pojmać go tak łatwo! On rzadko przebywa w wigwamach swoich Apaczów, bo zły duch pędzi go ciągle po preryach i górach. Nie lubi otaczać się towarzyszami, wystarczyłoby więc rzucić się na niego, żeby go dostać w swoją moc.  — Mówisz, jak gdybyś się nie zastanawiał nad słowami. Właśnie dlatego, że włóczy się nieustannie, trudno go schwytać. Wskazywano nam już nieraz miejsca, w których się miał znajdować, ilekroć jednak przyszliśmy tam, już go nie było. On podobny jest do zapaśnika, którego nie można ująć, bo ciało ma tłuszczem wysmarowane. Czasem jest się już pewnym, że się go schwyta, ale wtedy zjawia się przy nim blada twarz, którą nazywają Old Shatterhand. Ten biały to największy czarownik na świecie. Jeśli on jest z Apaczem, to i stu Osagów nie zdoła na nich uderzyć, a tem mniej przytrzymać.  — Ja ci dowiodę, że się łudzisz w tym względzie. Czy Old Shatterhanda uważasz także za swego wroga?  — Uff! Jego nienawidzimy jeszcze bardziej, aniżeli Winnetou. Ten jest przynajmniej Indyanin i należy do wielkiego narodu czerwonych, ale tamten to biały, który już za to samo ściąga na siebie naszą nienawiść. On dopomagał raz Utahom, którzy z nami walczyli, okazał się najgroźniejszym wrogiem Ogellallajów, naszych przyjaciół i braci. Okulawił strzałami kilku naszych, kiedy go chcieli pojmać, a teraz ci nieszczęśliwcy podobniejsi są do starych bab, niż do wojowników. Lepiej byłoby się stało, gdyby ich był pozabijał. Ten pies powiada, że tylko wtenczas odbiera życie swoim wrogom, gdy go zmuszą do tego. Pakuje im kule ze swej czarodziejskiej strzelby w kolana, albo w biodra i pozbawia mężów na całe życie zdolności do wojowania. To okropniejsze od najpowolniejszej śmierci. Biada mu, gdy się dostanie w nasze ręce! Ale do tego nigdy nie dojdzie, bo on i Winnetou podobni są do wielkich ptaków, które unoszą się wysoko nad morzem i nie zlatują tyle na dół, żeby je można było złowić.  — Znowu się mylisz. Przeciwnie, oni nawet często na dół zlatują. Wiem nawet, że teraz są na ziemi, że więc bardzo łatwo będzie ich można pochwycić.  — Uff! Czy to możliwe?  — Tak.  — Czy ich widziałeś?  — Nawet mówiłem z nimi.  — Gdzie, gdzie? Powiedz prędzej!  Skwapliwość jego i niepokój dowiodły nam jeszcze raz, jak bardzo pragnął nas pochwycić. Old Wabble odparł po namyśle z tem większym spokojem:  — Mogę ci dopomóc w pojmaniu Winnetou, Old Shatterhanda i jeszcze trzech bladych twarzy, bo wiem, gdzie się znajdują, ale tajemnicę tę wyjawiłbym ci tylko pod pewnym warunkiem.  — Pod jakim?  — Weźmiemy do niewoli wszystkich pięciu. Wy dostaniecie tamtych białych, a mnie zostawicie Old Shatterhanda i Winnetou.  — Kto są te trzy blade twarze?  — Dwaj westmani: Dick Hammerdull i Pitt Holbers, oraz urzędnik policyi, nazwiskiem Treskow.  — Tych nie znam! Ale jak możesz wymagać od nas, żebyśmy, pojmawszy wszystkich pięciu, wzięli trzech, którzy nam są zupełnie obojętni, a tobie oddali dwu, na których nam tyle zależy?  — Muszę tego żądać, bo chciałbym się zemścić na Winnetou i Old Shatterhandzie. Zemsty jestem tak spragniony, że życiebym poświęcił, byleby tylko ją wywrzeć!  — My nie mniejszą złość ku nim żywimy.  — Być może. Ponieważ jednak ja mam ich w pułapce, przeto mnie należy się pierwszeństwo, ja powinienem dostać w swe ręce tych, o których mi chodzi.  Wódz Osagów namyślał się przez chwilę, a potem rzekł:  — Gdzie oni są?  — Całkiem blizko;th’ is very clear.  — Uff, uff! Ktoby to przypuszczał? Ale czy ci nie umkną z tej pułapki?  — Potrzebuję tylko pewnej liczby twoich wojowników, żeby ich pochwycić.  — Potrzeba ci moich wojowników? Inaczej nie zdołasz ich pojmać?  — Nie.  — To znaczy, że ich jeszcze nie masz w swej mocy. Chcesz dopiero przy pomocy moich wojowników złapać ich w matnię. Dziwię się wobec tego, że stawiasz tak wysokie wymagania i żądasz dla siebie tych właśnie, którzy podpadli naszej zemście!  — To nie dostaniecie nic, jeśli nie spełnisz mojej woli.  — Uff! A co tybyś osiągnął, jeśliby ci nie pomogli wojownicy Osagów? Nic, zupełnie nic! Za wiele ode mnie wymagasz!  Sprzeczali się przez kilka chwil. Szako Matto był za mądry na to, żeby się dać okpić, Old Wabble zaś, widząc, że musiałby wyrzec się zemsty, jeśliby nie zmniejszył swych żądań, wolał poprzestać na jednej osobie. Oświadczył więc po namyśle Indyaninowi:  — Dobrze! Na dowód, że jestem ustępliwy, dodam wam do owych trzech białych jeszcze Winnetou, ale Old Shatterhand musi być mój bezwarunkowo. Z nim mam o wiele większy rachunek, aniżeli z Winnetou. Jeżeli mi jego odmówisz, to wolę tamtych trzech zostawić w spokoju. To moje ostatnie słowo. Czyń, co uważasz za stosowne!  Osaga nie czuł wielkiej ochoty do zgodzenia się na to żądanie. Byłby z przyjemnością mnie sobie wziął, ale wkońcu zrozumiał, że lepiej zadowolić się tem, co mu Old Wabble ofiarował, niż wyrzec się sposobności wywarcia zemsty na Winnetou. Nie sprzeciwiał się więc dłużej, lecz rzekł:  — Niech tedy Old Wabble weźmie sobie Old Shatterhanda. Teraz jednak powinienem nareszcie się dowiedzieć, gdzie tych pięciu się znajduje i jak możemy ich schwytać.  Stary kowboy opowiedział, że spotkał nas w farmie Fennera, lecz nie wspomniał o tem, w jak przykrem położeniu znalazł się przy tej sposobności.  — Teraz już wiesz — mówił, kończąc opowiadanie — dlaczego nie mogłem stawić się tu na czas. Musiałem wybadać wszystko, co dotyczy tych pięciu drabów i obmyśleć środki, któreby nam ułatwiły połów. Kowboye w farmie nie wiedzieli, na jakiej ja stopie pozostaję z Winnetou i Old Shatterhandem. Jeden z nich zapytał w farmie, po co oni przybyli nad Republikan-River i podzielił się tą wiadomością z drugimi. Ja podsłuchałem pasterzy, a potem, gdy się ściemniło, podszedłem pod okno. Oni siedzieli z Fennerem w izbie, opowiadając różne przygody ze swego życia. Tu i ówdzie padła uwaga o ich obecnych zamiarach. Udają się do Colorado, dokąd przed nimi pojechał inny biały, również nieubłagany wróg Indyan. Z nim mają się spotkać, nie pamiętam już gdzie, bo dobrze nie dosłyszałem, a potem napadną na gromadę bladych twarzy...  — O którym białym mówisz? — przerwał staremu wódz Osagów.  — Nazywają go zwykle Old Surehand.  — Old Surehand? Uff! Tego psa ścigaliśmy raz bezskutecznie przez trzy dni. On zastrzelił nam wtedy dwu wojowników i kilka koni, a od tego czasu nie pokazuje się w naszych stronach widocznie z obawy przed naszą zemstą.  — Znowu się mylisz. On był przed kilku dniami w farmie Fennera, a ponieważ stamtąd podążył do Colorado, przeto musiał przejeżdżać przez wasz kraj. Z tego wynikałoby, że się was nie boi.  — Zapewne otrzymał od złego ducha dar robienia się niewidzialnym! Za to, jeśli nie pójdzie przez wielkie góry, napewno wpadnie nam w ręce w drodze powrotnej. Niewątpliwie ze strachu przed nami jechał tylko nocą, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy go widzieli.  — Nawet gdyby tak było, bylibyście zobaczyli jego ślady w dzień. Strachu ten hultaj nie zna. Jak mało zresztą ludzie was się boją, możecie wnosić z tego, że śmiertelni wasi wrogowie, Winneton i Old Shatterhand, przybyli tu, choć bezwątpienia wiedzą, że wykopaliście topory wojenne.  — Milcz! Odważyli się na to nie dlatego, że obcą im jest trwoga przed nami, lecz wskutek tego, że Duch Wielki oślepił ich i chce wpędzić w nasze ręce. Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć, gdzie teraz przebywają i którędy podążą dalej.  — Czy sądzisz, że przyszedłem do ciebie, nie zbadawszy tej sprawy? Zarządziłem wszystko tak, że nie potrafią nam ujść. Nie wiem wprawdzie, jak długo zabawili w farmie Fennera, gdyż musiałem odjechać, ale to pewne, że dziś stamtąd wyruszyli, bo chcą doścignąć Old Surehanda. Jasnem jest, że pojadą wzdłuż rzeki, a ponieważ muszą przeprawić się na drugi brzeg, przeto na wszystkich miejscach, nadających się do tego, porozstawiałem moich towarzyszy. Z tego właśnie powodu sam tu przybyłem. Strażnicy mają pilnować, kiedy tych pięciu łotrów przeprawi się przez rzekę, pójść za nimi potajemnie i donieść nam, dokąd pojechali. Przyznasz mi, że chytrze to urządziłem.  — Old Wabble postąpił bardzo rozumnie! — oświadczył Osaga.  Ja i Winnetou, którzy słuchaliśmy tego, byliśmy innego zdania. Stary „ king of the cowboys“ pomylił się właśnie grubo, przypuszczając, że podążymy wzdłuż rzeki. My przecięliśmy, jak wspomniano, łuk, zakreślony tu przez Republikan-River i wyprzedziliśmy znacznie jego strażników. Mogli tam czekać, dopóki im się podobało.  — Wódz Osagów — mówił dalej Old Wabble — przyzna mi, że uczyniłem wszystko, co mogłem. Teraz chodzi tylko o to, żeby twoi wojownicy znaleźli się tam, gdzie należy.  — Zaraz po nich wyruszę — rzekł Szako Matto.  — Czy oni są daleko stąd?  — Mają zgromadzić się nad Wara-tu, na wielkiej drodze bawołów. Miejsce to leży tak daleko od rzek, któremi lubią podróżować blade twarze, iż wszyscy moi wojownicy mogą się tam zejść, nie narażając się na to, żeby ich jaki biały zobaczył. Blade twarze mogą wprawdzie wiedzieć, że wykopaliśmy topory wojenne, lecz nie domyślą się, skąd grozi im napad.  — Ja nie wiem, gdzie leży Wara-tu. Jak długo trzeba tam jechać na koniu?  — Mój koń wypoczął, a to najlepszy biegun Osagów. Mogę tam być na długo przed świtem, a koło południa przyprowadzić ci tylu wojowników, ilu potrzeba do schwytania czterech białych i Apacza.  — Ilu ich będzie?  — Dwudziestu wystarczy.  — Niech ci się tak nie zdaje. Zadanie nasze byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Old Shatterhand nie miał tego przeklętego sztućca, który wy uważacie za strzelbę czarodziejską. Wprawdzie niema mowy o jakichś czarach, ale sztuciec ten w ręku swego właściciela przedstawia wartość przynajmniej dwudziestu ludzi, albo trzydziestu strzelb w ręku zwykłych westmanów. Powiem ci, że raz ukradłem Old Shatterhandowi ten sztuciec, lecz nie udało mi się wystrzelić z niego. Ma on konstrukcyę tak tajemniczą, że daremnie łamałem sobie nad tem głowę. Nie zdołałem poruszyć żadnej sprężyny, ani śruby.  — Uff, uff! Ukradłeś mu tę strzelbę i nie zatrzymałeś jej?  — Słusznie się dziwisz temu, że mię zmuszono do jej oddania, ale to było zupełnie tak, jakby wszyscy dyabli sprzysięgli się przeciwko mnie. Powinienem był połamać i rozbić tę strzelbę, ale generał mi przeszkodził. Ten łajdak chciał zachować strzelbę dla siebie i nie pozwolił, żebym...  Utknął w połowie zdania, gdyż przyszło mu na myśl, że lepiej byłoby milczeć o tej sprawie, która się tak źle dla niego skończyła. Wódz Osagów zapytał:  — Old Wabble mówi o jakimś generale. Czemu urywa swoją mowę tak prędko?  — Bo toby do niczego nie doprowadziło: Są ludzie, których imienia lepiej nie przepuszczać przez usta. Mam jednak nadzieję, że on wpadnie mi jeszcze w ręce przed moją śmiercią. Wtenczas dostanie dziesięć razy więcej batów, aniżeli w Helmers Home, gdzie w bezgranicznej swej nikczemności zdradził, że ja... pshaw! Dziś jeszcze tak mnie to gryzie, jak gdyby wczoraj się to stało. Ale naco tracić tyle słów? Musimy jeszcze wiele ważniejszych rzeczy omówić. Wódz Osagów zatem gotów jest pojechać po dwudziestu wojowników? To nie wystarczy. Potrzeba przynajmniej pięćdziesięciu; th’ is clear.  Szako Matto mówił przedtem tylko o dwudziestu, ażeby się nie narazić na podejrzenie, że się boi, teraz jednak zgodził się szybko:  — Old Wabble wie z pewnością, co mówi. Skoro sądzi, że nie obejdzie się bez pięćdziesięciu wojowników, to niech się stanie podług jego woli. Pośpieszę zaraz po nich.  — A ja mam zostać tutaj, dopóki nie wrócisz?  — Tak.  — Czy nie byłoby lepiej, żebym z tobą pojechał?  — Nie. Ty musisz tu zostać, ażeby przyjąć swoich ludzi. Oni nie znają dobrze miejsca, w którem się znajdujesz, dlatego trzeba rozniecić tutaj wielkie ognisko, żeby daleko świeciło.  — Tego uczynić nie wolno, bo zobaczyliby je Winnetou i Old Shatterhand, gdyby nadeszli...  Nie dokończył już, gdyż w tej chwili chwycił go Winnetou obiema rękami za gardło. Szako Matto przystąpił był właśnie do swego konia, ażeby go odwiązać. Gdy Apacz wziął na siebie Old Wabble’a, ja pomknąłem za Osagą, podniosłem się za jego plecyma, chwyciłem go lewą ręką za kark, a prawą uderzyłem go swoim sposobem, a on skurczył się i runął na ziemię. Wtedy ja zaniosłem go na miejsce, na którem przedtem siedział, a tam Winnetou uporał się już był z Old Wabble’m. W dwie minuty może byli obydwaj skrępowani, a Winnetou świsnął trzy razy, bo to był znak, umówiony z towarzyszami. Wkrótce nadeszli wszyscy trzej z naszymi końmi i strzelbami. Jeńców, którzy nie odzyskali byli jeszcze przytomności, położono napoprzek grzbietów końskich i przywiązano jak wory. Następnie wyszliśmy z owego lasku, ażeby nie spotkać się z towarzyszami Old Wabble’a, bo gdyby się był choć jeden z nich dostał niepostrzeżenie do owego drzewa z włócznią, bylibyśmy się narazili na największe niebezpieczeństwo. Pojechaliśmy najpierw w górę potoku, a potem prosto przez preryę. Po pewnym czasie znaleźliśmy odosobnioną grupę krzaków i tam się zatrzymaliśmy. Grunt był tam wilgotny i dość głęboko przez bawoły wygnieciony. Na dnie tego wgłębienia mogliśmy wśród zarośli rozniecić małe ognisko, którego blask nie dochodziłby do preryi.  Odwiązaliśmy od koni obu jeńców i położyliśmy przy ognisku. Z ogłuszenia otrząsnęli się oni już przedtem, ale w drodze milczeli. Gdy teraz ujrzeli nasze twarze, wódz nie odezwał się ani słowem, Old Wabble zaś krzyknął w przerażeniu, szarpiąc nadaremnie więzy:  — Do kroćset piorunów! Znowu ci nabożni pasterze, którzy tym razem nie jedną, lecz dwie owieczki poprowadzą na paszę! Skąd wam przyszło na myśl schwytać mnie znowu? Czy żal wam było tych rozżarzonych węgli, które, jak wam się zdaje, rozsypaliście na mej siwej głowie?  Winnetou był za dumny na to, żeby odpowiadać, a ja poszedłem za jego przykładem. Ale Dick Hammerdull, wiedząc z rozmowy ze mną, co starzec przeciw nam knował, rozsierdził się na Old Wabble’a i, uważając widocznie spokojne słuchanie tych słów szyderczych za tchórzostwo z naszej strony, odpowiedział:  — Nie nazywajcie siebie owieczką! Jesteście gorszym od najgorszych drapieżców, które zabijają widocznie tylko dlatego, że same żyć muszą! Płonie tu ognisko, a ja mam wielką ochotę nasypać wam rozżarzonych węgli na waszą starą perukę. Zrobię to bez wielkich próśb z waszej strony. Możecie mi wierzyć!  — Do tego nie dopuściłby pobożny Shatterhand! — roześmiał się stary kowboy.  — Czyby dopuścił, czy nie, to wszystko jedno. Gdy wczoraj miarka wasza nie była jeszcze pełna, to dziś już się przebrała. Jeśli wam się zdaje, że poprawicie swoje położenie zuchwalstwem, to się grubo mylicie. Dowiodę wam tego zaraz, jeśli jeszcze jedno słowo powiecie, które mi się nie będzie podobało.  — Naprawdę? To pozwólcie mi przynajmniej zapytać, jakiem prawem uważacie nas za jeńców i jak z takimi się obchodzicie!  — Nie pytajcie tak głupio, stary grzeszniku! Old Shatterhand i Winnetou leżeli w lasku za wami i słyszeli każde słowo wasze. Wiemy całkiem dokładnie, jakie mieliście względem nas zamiary. Istnieją więc dostateczne powody tego, żeby uczynić was nieszkodliwymi.  Ta groźba przytłumiła bezczelność starego Wabble’a. Skorośmy się dowiedzieli, że oni chcieli nas pojmać, a potem zabić, to nawet jego zuchwalstwo nie mogło przeważyć szali strachu przed naszą zemstą. Przebaczyłem mu wprawdzie, gdy urządził zamach morderczy na mnie, może i obecnie byłbym się okazał skłonnym do przebaczenia, gdyby tylko o mnie chodziło, ale plan dzisiejszy zwracał się przeciwko nam wszystkim, należało więc nauczyć kowboya, że szyderstwem nic nie osiągnie. On przestał mówić, wobec tego także Dick Hammerdull musiał zamilknąć.  Wtem zaszło coś, co mi ponownie dowiodło, jak pokrewny był duch mój z duchem Winnetou, jak cudownie zgadzały się z sobą nasze myśli. Zaraz po wyjeździe z lasku przyszła mi na myśl farma Fennera i inne, na które planowano napad. Właściciele ich nic nie przeczuwali. Wprawdzie dzięki ujęciu wodza Osagów mogliśmy być pewni, że wykonanie jego zamiarów rozbójniczych dozna zwłoki, ale w tej chwili nie byliśmy panami stosunków, ani nawet czasu, wskutek czego drobne, nieprzewidziane zdarzenie mogło wydrzeć nam zdobyte narazie korzyści. Napad na farmy został odwleczony, ale nie zaniechany. Należało przeto zawiadomić przynajmniej Fennera, który to ostrzeżenie mógł posłać dalej. Ale komu można było poruczyć to poselstwo? W każdym razie nie Treskowowi. Hammerdullowi i Holbersowi, choć byli westmanami, również trudno było powierzyć rzecz tak ważną. Chodziło bowiem nietylko o to, żeby tam dojechali, lecz także, żeby cało wrócili, co było połączone z jeszcze większemi niebezpieczeństwami. Zostawał wreszcie Winnetou, albo ja. Co do mnie, to wolałem, żeby Winnetou wziął tę sprawę na siebie, ponieważ ja lepiej zgadzałem się z naszymi trzema towarzyszami, z którymi on byłby musiał pozostać bez mojego pośrednictwa, jeślibym się udał do farmy Fennera. Wódz Apaczów nietylko przypatrywał się koniowi Szako Malta okiem znawcy, lecz poprostu odważał go i oceniał w myśli. Naraz wstał, podszedł do konia, sięgnął do torby przy siodle, wyrzucił wszystko, co w niej było, na ziemię, włożył do niej kilka kawałków mięsa, zarzucił na ramię swoją strzelbę srebrzystą i zwrócił się do mnie z zapytaniem:  — Co mój brat powie o ogierze Osagi?  — Płuca ma zdrowe — odrzekłem — ścięgna wytrzymałe, a nogi jak u antylopy. Niechaj koń mego czerwonego brata zbierze siły na drogę do Colorado, ja sam nim się zaopiekuję, a Winnetou niech dosiędzie tego gniadego, a on go zaniesie prędko tam i z powrotem.  — Uff! Mój brat Shatterhand wie, dokąd chcę pojechać?  — Tak. My zostaniemy tutaj i zaczekamy. Ty powrócisz jutro, nim słońce zajdzie.  — Howgh! Żegnam moich braci!  Wskoczył na siodło i odjechał, spokojny o to, że ja i bez jego wskazówek spełnię tutaj, co do mnie należało. Inaczej miała się rzecz z towarzyszami. Zaledwie Winnetou odwrócił się od nas, zapytali mię o powód jego nocnej jazdy. Wyjaśniłem im to po cichu, żeby pojmani nie słyszeli, że właścicieli zagrożonych farm postanowiliśmy ostrzec. Po skromnej wieczerzy rozdzieliłem straż w ten sposób, że moglem spać do północy. Czas od tej chwili do rana jest krytycznym w życiu na preryi, chciałem więc o tej porze czuwać, gdyż ufałem więcej sobie niż towarzyszom.  Zaleciwszy im, by jak najbaczniejszą uwagę zwracali na pojmanych, położyłem się i zasnąłem natychmiast. Spałem spokojnie i smacznie, dopóki nie zbudził mnie Dick Hammerdull, który miał trzecią straż. Zastałem wszystko w porządku i wyszedłem z wgłębienia, ażeby przejść się za zaroślami. Po drodze myślałem nad tem, co począć z jeńcami.  Na życie ich nie godziłem, chociaż podług zwyczajów, panujących na sawannie, mieliśmy prawo przez odebranie im życia uczynić ich nieszkoliwymi dla nas i dla drugich. Czy jednak miał ich zbrodniczy zamiar ujść im bezkarnie? A jeśli nie, to jaką karę należało dla nich obmyśleć? Zastanawiałem się nad tem, czyby nie było rzeczą odpowiednią zabrać ich z sobą do Colorado, żeby tymczasem minął czas napadu na farmy, ale tu wyłaniały się różne wątpliwości. Podróż z dwoma skrępowanymi ludźmi byłaby uciążliwa i powolna, pomijając już to, że wleklibyśmy ich właśnie tam, gdzie ich pędziła żądza zemsty. Wolałem wobec tego na razie wstrzymać się z wszelkimi planami na przyszłość i zaczekać na radę Winnetou.  Miejsce, w którem teraz znajdowali się Osagowie, znałem dokładnie, gdyż byłem tam dawniej już kilkakrotnie z wodzem Apaczów. Trzody bawołów, ciągnące w jesieni na południe, a z wiosną z nowu na północ, zwykle zachowują te same drogi, wydeptane głęboko i widoczne przez cały rok. Na takiej ścieżce bawolej leżało Wara-tu, czyli „Woda deszczowa“. Było to miejsce, podobne do tego, na którem my przebywaliśmy obecnie, miało tylko więcej krzaków i trawy, a położone było tak głęboko, że woda deszczowa mogła przetrwać w niem przez cały rok i nie wyparować nawet w porze gorącej. Winnetou umyślnie zaprowadził nas na to miejsce, gdzie teraz obozowaliśmy, bo leżało na drodze z lasku do Wara-tu. Chciał widocznie po powrocie przypatrzeć się choć z daleka „Wodzie deszczowej“.  Noc minęła, zaszarzał świt, wreszcie i poranek nastał jasny, a ja ciągle jeszcze nie budziłem towarzyszy, chcąc, żeby należycie odpoczęli, bo sił było nam bardzo potrzeba. Gdy potem sami wstali, zjedliśmy śniadanie, ale jeńcom nie daliśmy nic w przekonaniu, że kilkudniowa kuracya głodowa nie zaszkodzi takim ludziom. Ja bardzo często znosiłem głód, chociaż nie godziłem na niczyje życie. Cały dzień ten zeszedł nam znowu na śnie i czuwaniu. Przed wieczorem, jak się tego spodziewałem, wrócił Winnetou. Był w drodze prawie dwadzieścia godzin, nie spał ani chwili, mimo to wyglądał tak świeżo i żwawo, jak gdyby się wyspał i wypoczął tak samo, jak my. Także koń, na którym jechał, nie okazywał zmęczenia. Z zadowoleniem i dumą patrzył nań właściciel jego, wódz Osagów. Ja postanowiłem dumę jego zamienić we wściekłość. Wedle prawa sawanny należy pojmany ze wszystkiem, co ma przy sobie, do zwycięzcy. Wszyscy potrzebowaliśmy dobrych koni, a tylko ja i Winnetou mieliśmy znakomite. Klacz Hammerdulla była wprawdzie brzydka, ale za to silna i wytrwała, on zaś byłby z nią się nie rozstał pod żadnym warunkiem. Wierzchowiec Treskowa był ze wszystkich, którymi rozporządzaliśmy, najlepszy, ale już w tej krótkiej podróży naszej okazał się niezbyt pewnym. To samo było z koniem Pitta Holbersa. Do owego dnia nie było wprawdzie powodu do narzekania, ale gdyby kiedy, czego niepodobna uniknąć, zaszedł wypadek, w którym by osiągnięcie ważnego celu lub nawet ocalenie życia własnego zależało od szybkości naszych koni, to te dwa niezdolnością swoją mogły nas narazić na niebezpieczeństwo. Szako Matto nie miał już wobec tego odzyskać swego konia. To była rzecz postanowiona, a równocześnie kara, na którą w każdym razie zasłużył.  Winnetou zeskoczył z siodła, skinął nam głową na powitanie i usiadł obok mnie. Zamieniwszy z sobą spojrzenia, wiedzieliśmy już, jak rzeczy stoją. On zawiózł szczęśliwie ostrzeżenie do farmy Fennera, a u nas nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Treskow, Hammerdull i Holbers patrzyli na Apacza z ciekawością i dziwili się, że nie zdawał sprawy z poselstwa swego. Nie śmieli jednak naprzykrzać mu się pytaniami.  W sprawie obecnej jazdy uważał Winnetou każde słowo za zbyteczne. Pozostawała jednak jeszcze jedna ważna sprawa, o której musieliśmy pomówić. Znając dobrze Winnetou, nie wątpiłem, że przerwie zaraz swe milczenie. Oto trzeba było się dowiedzieć, co robią Osagowie nad „Wodą deszczową.“ Chcąc ich podejść, nie mogliśmy z sobą wlec jeńców pod obóz, żeby nam ich nie odebrali. Wszak Osagów było znacznie więcej niż nas, a najmniejsza nieostrożność z naszej strony mogła się stać dla nas niebezpieczną. Winnetou myślał także o tem, bo już może po pięciu minutach milczenia odezwał się:  — Mój brat Szarlih dobrze wypoczął. Czy gotów jest pojechać do Wara-tu?  Potwierdziłem jego pytanie.  — Zabierzemy jeńców aż na granicę Colorado, ale musimy zbadać, co za nami robią Osagowie. Mój brat potrafi o tem się dowiedzieć.  — Czy brat Winnetou pojedzie z nimi stąd prostą drogą?  — Tak.  — Kiedy? — Skoro tylko napasie się głodny koń Osagi.  — Czy nie byłoby lepiej, żeby Winnetou zaczekał do jutra rana i wypoczął przez tę noc, bo nie wiadomo, czy następna przyniesie nam spokój?  — Wódz Apaczów używa snu tylko wtedy, gdy ma na to czas. Brat Shatterhand ma także ciało żelazne, wie zatem, że nie jestem znużony.  — Czyń, co uważasz za stosowne! Gdzie się spotkamy?  — Brat Szarlih zna ową wielką jamę, którą Dakotowie nazywają Ki-pe-ta-ki?  — Znam. Nazywają — ją tak, bo ma kształt baby siedzącej. Czy tam chcesz na mnie zaczekać?  — Tak. Ponieważ będziesz musiał okrążać i stracić nieco czasu, żeby się przypatrzyć Osagom, przeto my przybędziemy tam prędzej, niż ty i Hammerdull.  — Hammerdull? Czy on będzie mi towarzyszył?  — Tak.  — Czy brat sądzi, że sam nie podołam temu zadaniu?  — Nie wzgląd na liczbę Osagów zmusza mię do tego zarządzenia. Old Shatterhand nie bałby się ich, gdyby nawet dziesięć razy byli liczniejsi, niż są, ale łatwo może potrzebować pomocnika, choćby tylko dla pilnowania konia, którego brat nie weźmie z sobą tak daleko, jak trzeba będzie się zapuścić. Brat Szarlih z pewnością przyzna mi słuszność.  — Przyznaję, chociaż wiem, że raczej twoja miłość, aniżeli obawa o mnie dodaje mi towarzysza.  Zrozumiał, że go przejrzałem, bo uśmiechnął się na moją odpowiedź. Potem zwrócił się do wodza Osagów, z którym nie zamienił był dotąd ani słowa:  — Szako Matto odpowie na moje pytanie: Prawda, że zamierzaliście napaść na cztery farmy bladych twarzy?  Osaga milczał. Winnetou powtórzył pytanie, a gdy znowu nie otrzymał odpowiedzi, rzekł:  — Wódz Osagów do tego stopnia boi się wodza Apaczów, że słowa więzną mu w gardle.  Wyzwanie to nie chybiło celu, bo Szako Matto wybuchnął gniewnie:  — Ja, najwyższy wódz Osagów, zabiłem siedm szarych niedźwiedzi tą ręką. Imię moje powiada to każdemu, kto chce o tem wiedzieć. Jak mógłbym wobec tego bać się kujota, należącego do narodu Pimów?  Nazwa: „Pimo“ była obelgą dla Winnetou. Lecz on nie stracił spokoju i mówił dalej:  — Szako Matto nie przyzna, że chciał napaść na farmy?  — Nie przyznaję, bo to nieprawda.  — My jednak wiemy, że tak jest. Leżeliśmy w lasku niedaleko naznaczonego drzewa, zanim ty przyszedłeś z zastrzeloną kurą, a potem słyszeliśmy wszystko, co mówiłeś z bladą twarzą, zwaną Old Wabble. Twoja włócznia została w drzewie i tym, którzy ją zobaczą, będzie mówiła, jak głupim może być czasem wódz. Winnetou nie słyszał jeszcze, żeby ktoś, chcąc się ukryć, zaopatrywał swoją kryjówkę w znak, świadczący o tem, że tam się ktoś schował. Możesz się już nie przyznawać, że zamierzałeś napaść na farmy, ponieważ napad nie nastąpi. Ja ostrzegłem blade twarze. Teraz batami zabitoby psów Osagów, gdyby nadeszli. Wiedzą także biali, że Old Wabble był twoim szpiegiem. Jeśli się tam raz jeszcze pokaże, nie dostanie kulą w łeb, lecz stryczek na szyję, jak szpieg.  Osaga milczał, chociaż niewysłowiona złość szarpała nim z tego powodu, że Winnetou zdradził jego plany. Old Wabble natomiast zawołał:  — Ja szpiegiem? To kłamstwo! Jeśli Winnetou mnie nazwał szpiegiem, to sam jest największym łotrem na ziemi!  Winnetou nic nie odpowiedział, ale ja, który cieszyłem się przyjaźnią niezrównanego Apacza, nie mogłem puścić bezkarnie tej bezczelności. Old Wabble zasłużył na baty, ale ja poleciłem Holbersowi co innego z nim zrobić.  — Picie — rzekłem — ściągnij mu więzy w przegubach, żeby aż musiał krzyczeć z bolu, a nie rozpuść ich, dopóki nie zaskomli o łaskę!  Holbers zabierał się już do wykonania mego rozkazu, ale szlachetny Winnetou powstrzymał go, mówiąc:  — Nie czyń tego! On nie może mnie obrazić. Dni jego skąpo policzone. Stoi on o wiele bliżej tego dołu, który go pochłonie, aniżeli sam przypuszcza. Umierającego nie należy dręczyć!  — No! — roześmiał się starzec szyderczo. — Teraz nawet czerwony zaczyna kazanie! Gdyby ten dół teraz otworzył się tu przede mną, to kpiłbym sobie z tego. Życie jest niczem i śmierć taksamo, a wasze życie za grobem to oszustwo, wymyślone przez klechów dla dzieci i starych bab. Przypomnijcie sobie, co już wam raz o tem powiedziałem: Wkulałem w życie, nie zapytany o to, czy sobie tego życzę, niech więc mnie dyabeł porwie, jeśli wylatując z życia, zapytam kogoś o pozwolenie. Do tego nie potrzebuję ani religii, ani Boga!  Na te słowa zdjęła mię zgroza, jak wówczas, kiedy je pierwszy raz z ust jego usłyszałem. Czyż mogło takie bluźnierstwo nie spotkać się z należytą karą? Odwróciwszy się od strasznego starca, przystąpiłem do Hammerdulla, żeby go zawiadomić w tajemnicy przed jeńcami, że ma ze mną pojechać do Wara-tu. Wierny towarzysz bardzo się tem ucieszył, gdyż uważał moje wezwanie za dowód zaufania.  Gdy opuszczaliśmy obóz, stało już słońce nizko nad widnokręgiem. Noc się zbliżała, ale nam to nie przeszkadzało, bo prawdziwy westman nie robi różnicy pomiędzy dniem a nocą. Nawet gdy księżyc nie świeci, drogowskazem niezawodnym są mu gwiazdy, te światła niebieskie, niezmierzonej objętości ciała, wobec których ziemia nasza pyłkiem jest drobniuchnym. One człowieka prowadzą po bezdrożnych okolicach wśród ciemnych nocy. One wzrok umierającego skierowują ku niebu i na wielkie, pełne trwogi, pytanie o życie pozagrobowe odpowiadają uspokajająco i pocieszająco.  Słońce zapadło, zorza wieczorna zgasła, ostatnie blade promyki zmierzchu niknęły na widnokręgu, jak umierające nadzieje. Na szczęście jest wschód, który nam przynosi światło i nadzieję! Nastąpiła pierwsza, głęboka ciemność wieczoru, czarniejsza od nocy samej, bo ani jedna gwiazda na niebie jeszcze nie świeciła. Lecz my mimo to pędziliśmy cwałem po równej jak stół preryi. Wzrok nasz bystry i wprawny kierował naszymi krokami, ale jeszcze więcej chroniły nas przed niebezpieczeństwem oczy i instynkt naszych koni. W jednem miejscu zatoczył mój kary łuk, chociaż ja nie zauważyłem do tego powodu. Nie wstrzymałem go jednak, wiedząc, że nie uczynił tego daremnie! Może ominął kolonię psów preryowych, które mieszkają często razem setkami i tak podkopują ziemię, że jeździec musi okrążać, jeśli chce, by koń jego nóg nie połamał. Wreszcie odgłos kopyt stał się silniejszy, to był znak, że nie jechaliśmy już po trawie, lecz znaleźliśmy się w zachodniej części stanu, suchej i mniej urodzajnej niż wschodnia.  Po drodze nie było ani drzewa, ani innego przedmiotu, któryby nam mógł służyć za wskazówkę. Zresztą, gdyby nawet było przeciwnie, bylibyśmy tego nie widzieli z powodu ciemności. W takiem położeniu zdaje się człowiek na ów zmysł, wrodzony tylko miłośnikom dzikich okolic, którego jeszcze żaden uczony nie zdołał określić. „Zmysł lokalny“ nie oznacza go dokładnie, więcej zbliża się do istoty rzeczy wyraz: „zmysł oryentacyjny“. Czy to instynkt? Czy owa tajemnicza zdolność patrzenia, dzięki której ptaki przelotne nie zmylą drogi ze Szwecyi do Egiptu. Ja nie wiem. Ilekroć jednak zdałem się na to ukryte niepojęte oko, zawsze prowadziło mnie ono prosto do celu.  Dick Hammerdull powierzył się zupełnie memu przewodnictwu. Pytał kilka razy, czy znam drogę właściwą, a ja mu odpowiadałem, że w tych bezludnych stronach niema dróg wcale, a zatem nie może być także właściwej, ani fałszywej. On skarżył się swoim sposobem na uciążliwość podróży, co mnie bardzo bawiło:  — Nie gońcie, tak mr. Shatterhand! — mówił. — Mam wrażenie, że jadę kominem, długim na całe mile. Mój kark także coś wart, a jeśli runę z konia i złamię go sobie, to skąd wezmę drugi? Czy nam tak pilno, sir?  — Oczywiście!  — Dlaczego? — Bo na długi czas przed brzaskiem dnia musimy dojechać do Wara-tu. To miejsce leży na otwartej równinie, przeto za dnia zobaczyliby nas Osagowie.  — Czy zobaczyliby, czy nie, to wszystko jedno, ale wobec tego musimy rzeczywiście się spieszyć, bo jeśliby nas zauważyli, to nadarmo podjęliśmy tę drogę. Picie Holbersie, czy sądzisz...  Ja parsknąłem śmiechem, a on przestał mówić i również zaczął się śmiać. Tak był przyzwyczajony pytać Pitta o radę, że teraz nawet chciał to uczynić, mimo że przyjaciela nie było przy jego boku.  Po pewnym czasie zajaśniała jedna gwiazda, potem druga, do tych przyłączyło się więcej, wkońcu rozpięło się nad nami przepiękne gwiaździste niebo. Jechało się teraz lepiej, co tembardziej mię cieszyło, że teren zaczął się drobno marszczyć. Liczne zagłębienia, ciągnące się nieregularnie, musieliśmy albo przecinać na poprzek, albo okrążać, co oczywiście męczyło konie. Mój wierzchowiec trzymał się jednak dzielnie, a klacz Hammerdulla biegła tak wytrwale, jakby była cieniem mego ogiera. Od czasu do czasu puszczaliśmy konie wolniej i poiliśmy je, ilekroć przybywaliśmy nad wodę. Mimo to na ogół jechaliśmy tak szybko, że konie Treskowa i Holbersa byłyby zostały w tyle.  Tak minęła północ. Gwiazdy wkrótce zniknęły, nie wskutek późnej pory, lecz dlatego, że niebo pokryło się chmurami, które coraz bardziej gęstniały. Zbierało się na burzę.  — Tego jeszcze brakowało! — złościł się Hammerdull. — Znowu robi się czarno, czarniej, niż przedtem. Ja radzę zatrzymać się już tutaj.  — Dlaczego? — Waru-tu przecież znaczy „woda deszczowa“!  — Cóż z tego?  — Nie potrzebujemy jechać dalej. Jeśli usiądziemy tu, na środku starej preryi i zaczekamy czas jakiś, będziemy mieli tyle wody deszczowej, ile tylko zapragniemy.  — Nie róbcie głupich dowcipów! Wy sobie narzekajcie na tę zmianę pogody, jak chcecie, mnie ona bardzo na rękę.  — Ja tego nie rozumiem!  — Czy tego nie pojmujecie, że w ciemności o wiele łatwiej będzie podejść Osagów?  — Hm, tak. Nie pomyślałem nad tem. Rachuby wasze nie zawiodą, jeśli pomimo ciemności dostaniecie się do Wara-tu.  — Za pół godziny będziemy na miejscu.  — Już? To chyba jest dalej!  — Czemu? — Szako Matto chciał przecież odjechać wieczorem, a wojowników miał sprowadzić dopiero nazajutrz w południe.  — Inny był tego powód. Miejsce, na którem obozowaliśmy, leży stąd o godzinę drogi bliżej, aniżeli drzewo z włócznią. Osaga byłby nie mógł zaraz po przybyciu do Wara-tu wyruszyć z powrotem, byłby musiał zabawić tam z pół godziny. Nadto byłby nie mógł z lichymi końmi swoich ludzi odbyć drogi powrotnej tak szybko, jak drogę tam na swoim rączym gniadoszu. To wszystko on uwzględniał, kiedy mówił Old Wabble’owi, jak długo potrwa jego podróż. Jeśli jeszcze weźmiecie na uwagę szybkość naszej jazdy, to nie zdziwicie się, gdy wam powiem, że mamy do celu jeszcze tylko dwie mile.  — Well, jeśli znajdziemy i nie polecimy za daleko w tem egipskiem zaćmieniu słońca, księżyca i gwiazd!  — Nie bójcie się, kochany Dicku! Znam dokładnie te strony.  — Czy znacie, czy nie, to wszystko jedno, bylebyście dobrze trafili!  Niebawem miało się pokazać, czy nie zanadto sobie ufałem. Droga prowadziła dalej przez podługowatą, szeroką kotlinę. Gdybym był ją ominął, to byłoby dowodem, że zabłądziłem. Już mię zaczęły były opadać wątpliwości, kiedy grunt począł się dość nagle obniżać. Zeskoczyliśmy więc z koni i sprowadziliśmy je po zboczu. Na dole wsiedliśmy znowu i przejechawszy w poprzek kotliny, wydostaliśmy się na zbocze przeciwległe. Teraz dopiero mogłem powiedzieć z radością:  — Jechaliśmy tak dokładnie i dobrze, jak w biały dzień. Po pięciu minutach jazdy po płaskiej, nieprzerwanej równinie uderzymy nosami o same Wara-tu.  — Proszę was, sir, użyjcie do tego swojego nosa! Ja mam swój na twarzy do zupełnie innych celów. Cieszę się zresztą nadzwyczajnie, że mimo braku światła nie dostaliśmy się na biegun północny. Czy nad Wara-tu są zarośla?  — Jest mnóstwo, nawet drzew kilka.  — Czy wyjedziemy całkiem na górę?  — Wpierw będę musiał zbadać teren. Gdyby nie było tak ciemno, byłbym was zostawił w kotlince, a sam starał się podejść bliżej. Widzicie, jak nam w pomoc idzie ta burza, która niebawem wybuchnie. Jedźmy powolniej. Teraz trzeba zachować największą ostrożność.  Ściągnęliśmy koniom cugle. Zaledwie ujechaliśmy minutę drogi, kiedy prosto przed nami błysnęło na widnokręgu i oświeciło zarośla, które oddalone były od nas może o pięćdziesiąt kroków.  — Jesteśmy u celu — rzekłem, zsiadając z konia. — Niech się konie położą, a wy przy nich zostaniecie. Macie tu moje strzelby.  — Czy umówimy się o znak, czy też znajdziecie mnie bez tego, sir? — spytał Hammerdull.  — Skoro nie zabłądziłem do Wara-tu, to i was odszukam. Jesteście dostatecznie grubi.  — Teraz wy robicie liche żarty, mr. Shatterhand. Przed wami leży piękne Wara-tu. Uderzcie w nie nosem!  Dałem memu koniowi ręką znak, żeby się położył. Wierzchowiec usłuchał, a klacz Hammerdulla poszła za jego przykładem.  Ruszyłem ostrożnie ku zaroślom, za któremi kryło się Wara-tu. Takie wgłębienie ma kształt misy o pięćdziesięciu może metrach średnicy, napełnione jest wodą i otoczone bądź gęsto, bądź pojedynczo rosnącymi krzakami. Między wodą i zaroślami ciągnie się dość szeroki, wolny od zarośli, pierścień, pokryty muszlowatymi odciskami, utworzonymi przez tarzające się bawoły, które instynktownie przewalają się w miękkim gruncie, ażeby okryć się powłoką z mułu, stanowiącą dla nich ochronę przed pewnymi owadami.  Z łatwością dostałem się do pierwszych zarośli i zaraz zwęszyłem, a równocześnie usłyszałem obok siebie po lewej ręce konie. Pochyliwszy się, zwróciłem się w tym kierunku, gdyż w takich wypadkach stosowną jest rzeczą zająć się także końmi nieprzyjaciół. Zauważone przeze mnie konie były spętane z wyjątkiem jednego, przywiązanego do dwu wbitych w ziemię palików. Za krzakami płonęło ognisko, którego blask padał po przez zarośla na konia. To mi wystarczyło, żeby poznać, co to za zwierzę. Był to szlachetny, bardzo ciemny deresz, podobny do tych, jakie u Komanczów Naini widywałem, a wspaniała grzywa jego spleciona była w coraz to mniejsze warkoczyki, co również przypomniało mi zwyczaj Komanczów Naini. Skąd przyjęli Osagowie ten sposób zdobienia grzywy? Ale to było narazie sprawą uboczną. Ważniejszą była dla mnie ta okoliczność, że przy koniach nie było straży. Widocznie Indyanie czuli się całkiem bezpiecznie! Wróciwszy o kilka kroków, żeby ominąć blask ognia, położyłem się na ziemi i wsunąłem się w zarośla.  Zdarza się czasem, że spełnienie zadania pozornie lub istotnie nadzwyczaj trudnego ułatwia w wysokim stopniu zbieg pomyślnych okoliczności. Tak stało się dzisiaj nad Wara-tu. Ledwie wcisnąłem się w zarośla, ujrzałem wyraźnie całą scenę przed sobą.  Oświetleni przez cztery wielkie ogniska siedzieli Osagowie w liczbie około dwustu na wspomnianym pierścieniu i przypatrywali się z zajęciem sześciu wojownikom, którzy zaczęli byli właśnie taniec bawoli. Rzuciwszy okiem dokoła, zatrzymałem wzrok na jednem z niewielu rosnących tam drzew, do którego przywiązany był Indyanin z twarzą nieubarwioną. Głowa jego była jasno oświetlona. Przestraszyłem się, gdy tę twarz wyraźnie zobaczyłem, gdyż znałem ją dobrze, nawet bardzo dobrze i niezmiernie ją polubiłem. Teraz wyjaśniła mi się obecność konia z grzywą, splecioną w warkoczyki: deresz należał do jeńca. Ta wysoka i szeroka postać, te jędrne, a jednak lekko ruchome członki, te po kaukazku wyrzeźbione rysy dumne, pewne siebie i spokojne, przywiodły mi na pamięć człowieka, którego dawno nie widziałem, o którym często myślałem. To był Apanaczka, młody, szlachetny wódz Komanczów Naini.  Co sprowadziło go do Kanzas? Jak dostał się on, Komancz, w ręce Osagów? Wiedziałem dobrze, jak nieubłagana nieprzyjaźń panowała między tymi szczepami. Jeniec musiał oczywiście zginąć, jeślibym go nie ocalił. Na szczęście nic w tem nie było trudnego. Nikt nań teraz nie zważał, a oczy wszystkich zwrócone były na tancerzy. Za drzewem, do którego był przywiązany, rosły dwa krzaki, jakby wymarzona dla mnie osłona, gdybym chciał zbliżyć się do niego od tyłu.  Równie prędko, jak mi te myśli przyszły, zostały też wykonane. Cofnąłem się w zarośla, podniosłem się do postawy stojącej i pośpieszyłem do Hammerdulla.  — Wstawajcie! — rozkazałem. — Wsiądźcie na swoją klacz i jedźcie!  — Co się stało? — zapytał. — Odjeżdżamy?  — Osagowie mają jeńca, którego ja znam i muszę uwolnić.  — Heavens! Kogo, mr. Shatterhand? — O tem później. Chodźcie już, chodźcie!  Mego karego, gdy zerwał się na dany znak, wziąłem za cugle i pociągnąłem za sobą. Hammerdull mimo swej tuszy szybko wskoczył na siodło i ruszył za mną. Nie zaprowadziłem go tam, gdzie sam byłem przedtem, lecz na przeciwległą stronę zarośli, położoną za plecami Apanaczki.  — Zaczekajcie tu na mnie! Przyprowadzę jeszcze jednego konia.  Z temi słowy zniknąłem mu z oczu. Musiałem się śpieszyć, gdyż pojmanego należało oswobodzić przed zakończeniem tańca bawolego, który teraz zajmował uwagę Osagów. Pobiegłem na drugą stronę do deresza i odwiązałem go od palików. Koń oparł się, stanął i parsknął głośno. To groziło mi niebezpieczeństwem, ale na szczęście wiedziałem, jak sobie poradzić.  — Eta, kawah, eta, eta! — przemówiłem doń pieszczotliwie, głaskając go po szyi.  Usłyszawszy znajome dźwięki, zaniechał zaraz oporu i poszedł za mną. Gdy przybyłem z nim do Hammerdulla, zajaśniała na niebie silna błyskawica i huknęły pierwsze grzmoty. Teraz należało jeszcze bardziej się śpieszyć, bo taniec mógł się prędzej skończyć z powodu burzy!  — Potrzymajcie tego konia. Dosiędzie go uwolniony jeniec — rzekłem do Dicka. — Gdy wrócę, dacie mi moje strzelby.  — Well! Sprowadźcie go, ale sami nie wpadnijcie w błoto! — odpowiedział.  Znowu błysnęło i