Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dżungle Bengalu – historycznej, azjatyckiej krainy ulokowanej na terytorium Indii i Bangladeszu – ociekają krwią ofiar składanych groźnej bogini Kali. Podróżujący przez dzikie zakątki dżungli biali poszukiwacze przygód próbują zapobiec rytualnym mordom, jednak sami przy tym narażają się na potworne niebezpieczeństwo. A mimo to podejmą nierówną walkę z okrucieństwem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Karol May
W dżunglach Bengalu
Powieść podróżnicza
Warszawa 2017
Rozdział I
Polowanie na tygrysy
– Pan go wytropił sahib! – zawołał sierżant sipajów, Tolumbu.
Przy tych słowach szybkim ruchem podniósł karabin, oparty o blanki małej hauli, w której siedział obok niego starannie wygolony Europejczyk w białym tropikalnym ubraniu.
– Well – rzekł tamten z niewzruszonym spokojem, a każdy niewtajemniczony widz mógłby sądzić, że ten wspaniały orszak wyruszył na polowanie na zające. – Daj znak do zbiórki.
Mahut, poganiacz słonia, siedzący przed nimi na szerokim karku olbrzymiego zwierza, wydał za pomocą gwizdawki kilka przeraźliwych tonów, które nawet na obliczu flegmatycznego białego wywołały wyraźną oznakę przykrości. Merghee (największy i najsilniejszy wśród wszystkich słoni) zdawał się rozumieć ten sygnał, gdyż podniósł w górę swą potężną trąbę i począł trąbić z taką siłą, że cała dżungla wokół zagrzmiała doniosłym echem.
Mahut uderzył go w ucho krótką laseczką, chcąc pouczyć, aby wybrał sobie odpowiedniejszy moment do ćwiczeń muzycznych i wszyscy trzej mężczyźni wytężyli słuch. Z niewielkiej odległości dochodziło zajadłe szczekanie i wycie. Wkrótce dał się słyszeć szum i trzask gałęzi, a z zarośli wyskoczył tuzin półnagich tubylców, którzy szybko schronili się za słonia.
– Co słychać Hurti? – spytał sierżant przywódcę naganiaczy. – To stary zwierz! Jest już blisko! – odparł zagadnięty.
Gdy te słowa przetłumaczono Europejczykowi, ożywił się nieco. Podniósł karabin i oglądał go, chcąc zbadać, czy wszystko w porządku. Następnie zwrócił się do sierżanta:
– Dziesięć funtów, jeśli pojawi się po mojej stronie, pięć, jeśli po twojej! Naprzód!
– Proszę być ostrożnym, sahib! – upomniał go żołnierz. – Bengalski tygrys to nic piesek pokojowy, a to pierwszy, jakiego pan ma wziąć na cel! Jeśli to istotnie taki Matuzal, jak zapewnia Hurti, to jest bardzo przebiegły i pojawi się z tej strony, z której go się najmniej spodziewamy. Proszę przynajmniej nie strzelać, zanim...
– Bah! – przerwał mu niecierpliwie biały – po co to mówić? W Afryce zastrzeliłem lwa, a to także nie piesek pokojowy.
Sierżant wzruszył ramionami.
– Naprzód mahut! – rozkazał poganiaczowi.
Słoń wszedł w gęstwinę. Bambusy pękały pod jego olbrzymimi stopami, podniosły się ogromne stada barwnych ptaków, przerażonych hałasem.
Przeraźliwy skowyt doszedł z tej strony, gdzie psy zatrzymały straszliwego zwierza; skowyt dowodził, że jeden z psów dostał się w pazury tygrysa.
– Teraz nie ucieknie – odezwał się sierżant – wkrótce go ujrzymy! Po upływie pięciu minut słoń dotarł do polany, po której uwijało się stado ujadających psów. U skraju zarośli leżało jedno ze zwierząt z pogruchotanymi kośćmi.
Gdy słoń pojawił się na polanie, stado z radością rzuciło się ku niemu. Pomoc dodała im odwagi, a gdy sierżant Tolumbu zagrzał je okrzykiem do walki, psy wróciły do zarośli, wśród których ukrywał się podstępny zwierz. Nagle tygrys potężnym skokiem znalazł się na polanie.
Był to wspaniały zwierz. Wygiął się w łuk do ponownego skoku, bijąc z wściekłością ogonem o trawę.
– Dziesięć funtów – rzekł spokojnie lord, podnosząc karabin do oka. Huknęły dwa strzały i tygrys runął, trafiony w oczy, a z rozwartej paszczy wydarł się krótki, bolesny skowyt. Począł drapać pazurami ziemię – i skonał.
– Na Sziwę, sahib! – zawołał zdumiony sierżant – nie widziałem nigdy w życiu, by początkujący tak świetnie strzelał!
Europejczyk słuchał tych pochwał z taką samą obojętnością, z jaką przedtem słuchał upomnień. Wyjął portfel, wydobył obiecany banknot, wręczył go swemu towarzyszowi, i spytał:
– A teraz?
– Zbliżywszy się do tygrysa zsiądziemy – odparł sierżant, chowając pieniądze.
Mahut skierował słonia w stronę zabitej bestii, a słoń, starodawnym obyczajem, zmiażdżył nogą głowę tygrysa. Indyjscy myśliwi czynią to dla ostrożności, albowiem zdarza się, że śmiertelnie zraniony tygrys zrywa się raz jeszcze i rzuca na napastników.
Sierżant zwrócił się do swego towarzysza:
– Możemy opuścić haulę, sahib. Niebezpieczeństwo minęło.
Gdy biały skinął głową, rzucił rozkaz:
– Daj znak ludziom, mahut!
Poganiacz wydał przeraźliwy gwizd, a sierżant odłożył karabin i wyrzucił drabinkę sznurową.
Merghee stał w oddaleniu czterech kroków od brzegu polany, a Europejczyk sięgnął do kieszeni po cygaro, gdy nagle rozległ się trzask bambusów i drugi tygrys jednym potężnym susem znalazł się przy blankach hauli.
Rozległ się podwójny wrzask trwogi.
Jeden wydał mahut, który spadł z karku słonia na ziemię, drugi zaś sipaj, który ujrzał tuż przed sobą rozwartą paszczę zwierza. Tylko Europejczyk stał bez trwogi. Z zaciśniętymi zębami wydobył rewolwer. Lecz cóż znaczy kula rewolweru dla bengalskiego tygrysa!? Tyle co drobny śrut dla dzika. Zdawało się, że obaj dzielni myśliwi są zgubieni. Straszliwy zwierz już rozwarł paszczę, gdy nagle w dżungli rozległy się dwa wystrzały. Tygrys, trafiony celnie kulami, cofnął się z przeraźliwym wyciem. Z tego momentu skorzystał biały. Wystrzelił sześć razy z rewolweru w rozwartą paszczę bestii. Tygrys runął na ziemię.
Ledwo Merghee uczuł, że mu ubyło ciężaru, począł ciężkimi stopami miażdżyć zwyciężonego zwierza, tak że pogruchotał mu wszystkie kości.
– Hallo! – rozległ się znienacka jakiś głos.
Z zarośli wyszedł drugi Europejczyk i szybko zbliżył się do rozjuszonego słonia.
– Co robisz? – zawołał po niemiecku, do słonia i uderzył go szpicrutą. – Niszczysz mi piękną skórę!
Gdy słoń się cofnął, Niemiec począł oglądać zabitego zwierza.
– Tak! – krzyknął, wygrażając pięścią słoniowi. – W pięciu miejscach kości przebiły skórę! Mam ochotę pełną garść czerwonego pieprzu wsadzić mu do nozdrzy!
Po chwili przybysz począł się przypatrywać obu myśliwym.
Sipaj, wciąż przerażony, spoglądał to na zabitego zwierza, to znów na wybawcę i zdawał się nie pojmować jeszcze, że niebezpieczeństwo istotnie minęło. Jego towarzysz natomiast wyjął z portfelu drugi banknot i podał sierżantowi, mówiąc:
– Dziesięć funtów! Ten także pojawił się po prawej stronie. Sipaj machinalnie sięgnął po banknot. Był do największego stopnia zdumiony zimną krwią białego.
– Wyrzuć drabinkę, sierżancie! – zwrócił się doń Niemiec. – Twój pan zechce przecież wysiąść!
Żołnierz wykonał polecenie i wraz z białym opuścił grzbiet słonia.
– Mam nadzieję, że pan nie jesteś ranny, sir! – odezwał się strzelec, podając dłoń gładko wygolonemu Europejczykowi.
Zagadnięty zmierzył przybysza od stóp do głów, jak gdyby chciał się przekonać, czy mu może podać rękę. Lecz w tejże chwili przypomniał sobie, że przecież zawdzięcza mu życie, dlatego z salonowym ukłonem rzekł:
– Jestem lord Artur Connaughton, sir. Z kim mam przyjemność?
– Ach tak! – zawołał tamten – proszę mi wybaczyć, żem tutaj, w dżungli zapomniał o towarzyskich formach. Nazywam się von Denhoff.
Lord zrobił taką minę, jak gdyby chciał spytać: Niemiec? Lecz ujął podaną sobie dłoń, potrząsnął nią silnie i rzekł:
– Dziękuję panu bardzo, sir! Bez pańskiej pomocy byłbym krwawym befsztykiem, słowo honoru! Lecz ten głupiec, handlarz broni w Kalkucie nie chciał w to wierzyć za żadną cenę.
Von Denhoff otworzył szeroko oczy. Więc handlarz broni w Kalkucie już przed tygodniami wiedział, że lord bez jego pomocy w dżungli może się zamienić „w krwawy befsztyk”?
– Przepraszam – rzekł – nie rozumiem pana.
– Słusznie – odparł Anglik – pan przy tym nie byłeś. Gdy kupowałem rewolwer, chciałem kazać zdjąć pierścień, gdyż przewidziałem, że w decydującym momencie może się zaczepić o cokolwiek. Lecz handlarz twierdził, że tego pierścienia zdjąć nie może i przekonywał mnie o tym tak długo aż mnie przekonał. Istotnie, w chwili, gdy rzucił się na mnie drugi tygrys, ów pierścień się zaczepił i gdyby nie pańska pomoc, byłbym zginął. Lecz wracam natychmiast do Kalkuty i biada mu, jeśli tej poprawki nie wykona bezpłatnie.
Von Denhoff zdumiał się na nowo. Ten lord musiał być istotnie oryginałem, jeśli chciał natychmiast odbyć stukilometrową podróż do Kalkuty dla naprawy, którą tutaj można było wykonać w ciągu kilku sekund przy pomocy noża myśliwskiego.
Lecz zanim zdołał się odezwać, ukazali się naganiacze, którzy powitali zwycięzców głośnymi okrzykami radości, które się wzmogły, gdy ujrzeli na ziemi dwa tygrysy, zamiast jednego. Lord rzucił im garść srebrnych pieniędzy.
Niemiec podniósł palec do ust i wydał głośny gwizd. Na ten sygnał z zarośli wyskoczył wielki, wspaniały dog i zbliżył się do swego pana z oznakami radości.
Lord chciał swoim ludziom rozkazać, aby zabite drapieżniki obdarli ze skóry, gdy nagle w zaroślach ukazał się smukły i wysoki Hindus.
Jego bogato ozdobione ubranie zdradzało, że jest to naik.
Przybysz pozdrowił obecnych lekkim skinieniem głowy i spytał Niemca:
– Oba sahib?
– Niestety, tylko jednego Mambazi – odparł zagadnięty – i to w ostatniej chwili, gdy obaj ci panowie mieli zniknąć w jego żarłocznej paszczy.
Ciemne oczy Hindusa błysnęły. Każdy, kto choć trochę był obznajomiony z etnografią Indii, mógł w nim natychmiast poznać Mahrattę, syna dumnego i dzielnego szczepu górskiego.
– Chciałbym strzelać tak, jak ty – rzekł.
– A więc ucz się u tego pana – odparł von Denhoff wskazując na lorda. On się na tym rozumie lepiej niż ja. A przynajmniej pierwszy strzał do tygrysa był mistrzowskim jak na nowicjusza.
Hindus spojrzał ciekawie na strzelca.
– Czy on jest synem, twego ludu? – spytał von Denhoffa.
– Nie, Anglik – odparł zagadnięty.
– Nie lubię Anglików – rzekł Mahratta, lekko marszcząc brwi. – Ponieważ jednak nazywasz go dzielnym człowiekiem, Mambazi nie odmówi mu swej czci. Wszyscy dzielni ludzie są braćmi.
Lord spytał Hindusa dość szorstko.
– Sądzisz, że mi na twej czołobitności cokolwiek zależy?
– Jeśli zdanie dzielnego człowieka jest ci obojętne, w takim razie nie zasługujesz na to miano.
– Ach, więc to ty jesteś tym dzielnym? – rzekł lord z wyraźną drwiną na ustach.
– Mambazi był księciem swego ludu – odparł tamten z godnością – dopóki Anglicy gwałtem nie wydarli mu kraju lecz chętnie będzie walczył z każdym Anglikiem z osobna. Jeśli temu nie wierzysz, w takim razie spytaj mego przyjaciela, tego tutaj sahiba. On odpowie ci słowami, lecz ja mogę tylko czynem.
– Proszę zawrzeć pokój, milord – wpadł von Denhoff. – Mambazi stanie za dwudziestu innych. Koło Benares widziałem na własne oczy, jak ze zwykłym oszczepem rzucił się na tygrysa. Podaj panu dłoń, Mambazi! Pragnę, by moi przyjaciele byli także między sobą przyjaciółmi. To znaczy, me wiem, czy wasza lordowska mość pozwoli się za takiego uważać.
– O yes! – zapewniał skwapliwie zagadnięty – i jeżeli ten człowiek jest panu tak drogim, będę się starał okazać mu takie same uczucia.
Podał rękę Mahratcie, który mocno uścisnął podaną sobie dłoń. Szlachcic poznał szlachcica i zapomniał o starej nienawiści plemiennej.
Sierżant ze zdumieniem patrzył na tę scenę. On sam był przecież prawie oficerem królowej Wiktorii i mógł nawet z lordem siedzieć w hauli. Ale by biały kolorowemu podał dłoń, jako oznakę przyjaźni, wprost nie chciał wierzyć.
Z kolei zdarto skórę z tygrysów. Skóra pierwszego przypadła naturalnie lordowi, który mógł być dumny z tej zdobyczy, gdyż mówiła wyraźnie o zręczności strzelca. U drugiego drapieżnika trzeba było śledzić którędy przeszły kule, aby rozstrzygnąć, któremu z dwóch panów przyznać skórę. Okazało się, że to niełatwa sprawa.
– Na Sziwę – odezwał się sierżant, który, jako doświadczony myśliwy, miał wypowiedzieć decydujące zdanie – nigdy jeszcze w życiu nie miałem tak zawikłanego zadania. Gdybym nawet każdemu z panów przyznał połowę, to i tak nie wiedziałbym, kto otrzyma głowę, a kto ogon. Albowiem rozciąć wzdłuż piękną skórę, byłoby największym grzechem.
– Oszczędź sobie trudu, kochany sierżancie – odezwał się lord. Gdyby ten pan na czas się nie zjawił tkwiłbym prawdopodobnie wraz z tygrysem w tym samym futrze. Z tego też powodu nie mogę mieć do niego pretensji, jeśli poprzednio byłem szczęśliwy, że pozbyłem się tego futra.
– A ja – odparł Niemiec – nie mogę pozwolić by mi cokolwiek darowano, choćby to nawet była drobnostka.
W ten sposób obaj panowie dyskutowali jeszcze przez chwilę, chcąc się nawzajem przekonać. W końcu von Denhoff rzekł:
– Wie pan co, milordzie? Słoń pański nogami swoimi podziurawił okropnie tę tygrysią skórę, niechże więc na wieczną pamiątkę tego hańbiącego czynu nosi ją na swej głowie, jako czepek! Co pan na to powie?
– Wspaniale sir! – zawołał lord, ściskając dłoń Niemca. – Widzę, że coraz lepiej sobie odpowiadamy. Ma pan istotnie świetne pomysły!
Zawołano mahuta, lecz nigdzie nie można go było znaleźć. W chwili niebezpieczeństwa opuścił swoje miejsce, popełnił zatem najcięższe przestępstwo, jakie człowiek jego stanu popełnić może, czekała go za to surowa kara. Z tego też powodu zbiegł i prawdopodobnie gdzieś się ukrył, aby pokazać się swemu panu, gdy jego gniew minie.
– Nawet najmniejszy atom nie może na tym świecie zginąć, jak twierdzą chemicy – rzekł von Denhoff – dlatego też i przewodnik słonia znajduje się tutaj, Nero!
Podniósł z ziemi laseczkę do kierowania, którą mahut porzucił i dał powąchać psu.
– Szukaj! – rozkazał.
Dog szczeknął, począł szukać czegoś na ziemi i zniknął w zaroślach.
Po chwili w pewnej odległości dał się słyszeć głośny krzyk, szczekanie i przekleństwa w bengalskim dialekcie.
Sierżant obawiał się, że pies pokąsa mahuta, lecz von Denhoff uspokoił go pod tym względem.
Po upływie pewnego czasu z zarośli wyłonił się najpierw ogon doga, tylne nogi, potem przednie, na koniec cały pies, który ciągnął zębami za ubranie przerażonego mahuta.
Widzowie tej wesołej sceny śmiali się na cały głos i nawet na poważnym obliczu lorda pojawił się lekki uśmiech.
Mahut przekonał się, że wszelkie ukrywanie się jest daremne, dlatego rzucił się na kolana przed swym panem, błagając o zmiłowanie.
– Sahib! – wołał, składając dłonie – bij mnie, sahib, ile chcesz, ja to cierpliwie zniosę, ale nie wypędzaj! Ja nie mogę żyć bez Dicka! Ja go w ciągu piętnastu lat wychowałem i nauczyłem wszystkich sztuk! Ja umrę, jeśli będę musiał się z nim rozłączyć! A Dick także! Ja jestem jego ojcem, a on moim synem, sahib, moim synkiem, moim ukochanym, małym synkiem, sahib! Popełniłem wielkie przestępstwo, sahib, ja to wyznaję, lecz tygrys nie jest myszą! Zlituj się, sahib.
Lord spojrzał pytająco na Niemca a ten postanowił ogłosić wyrok. – Jesteś wielkim przestępcą, mahut! – rzekł, groźnie marszcząc brwi. – Długo zastanawialiśmy się, czy nie należy natrzeć cię czerwonym pieprzem i powiesić na słońcu, albowiem wskutek twej haniebnej ucieczki nie tylko obaj panowie zostali narażeni na wielkie niebezpieczeństwo, ale ponadto twój Dick zniszczył piękną skórę tygrysa, za którą pierwszy lepszy handlarz w Kalkucie ofiarowałby sto rupii. Lecz tym razem okażemy ci łaskę i nie pozbawimy cię towarzystwa twego źle wychowanego synka. Za karę jednak przywiążesz mu tygrysią skórę do czaszki i będziesz zawsze na niej siedział. A teraz idź i rób, co ci rozkazano!
Hindus oniemiał z radości. Nie tylko darowano mu karę, ale ponadto ofiarowano tygrysią skórę! Mało brakowało, a byłby obu panom ucałował stopy.
Następnie skoczył do swego Dicka i z łkaniem objął jego trąbę: ściskał ją i pieścił, jak ojciec ukochanego synka. Dick zdawał się także być mocno wzruszony, gdyż wywijał na wszystkie strony swoim krótkim ogonem.
– Jakub i Beniamin w Egipcie! – zawołał von Denhoff – Możnaby wylewać łzy, gdyby ten obraz nie był tak komiczny! A jednak, milordzie, co pan myśli ó mym najnowszym ulepszeniu tresury?
– Jakiej? – spytał zdziwiony lord.
– Jak to, czy nie widziałeś pan mego Nera przy robocie?
– Ach – odparł lord – czy on zawsze tak zręcznie tropi?
– Oczywiście! Na tym właśnie polega ulepszenie mej tresury.
– Czy można spytać – zagadnął ciekawie tamten – jakie dodatnie strony swego wynalazku pan zachwala?
– To się samo przez się rozumie! Jeśli pan psa uczy tropić ludzi, naraża się pan na to, że stanie pan przed sądem przysięgłych, jeśli zwierzę jest zbyt krwiożercze i tropionemu przegryzie gardziel. Mój Nero jednak postępuje w takim wypadku bardzo ostrożnie, chwyta zębami za odpowiednią część ubrania, i stara się zupełnie nie naruszyć skóry delikwenta. Może pan sam to spróbuje, milord, jeśli pan nie chce mi wierzyć. Nero przekona pana o tym na miejscu!
– Dziękuję, dziękuję! – zapewnił pospiesznie lord – wierzę w pańskiego psa, jak w ustawy parlamentu! Pański wynalazek jest istotnie świetny! Musimy pozostać razem! Pan podoba mi się niesłychanie, a ja muszę jeszcze panu zapłacić dług.
– Jaki dług?
– Przecież pan uratował mi życie!
– Ach, nie ma o czym mówić!
– Może dla pana, ale mnie pozwoli pan o tym mówić, ponieważ życie swoje uważam za bardzo ważną rzecz. A ponieważ lord Connaughton nie znosi długów, przeto...
– Przeto proszę mi przyrzec wdzięczność aż do grobu, aby mnie z tego grobu móc wyratować! – przerwał von Denhoff ze śmiechem. – Spodziewam się, że los w swych postanowieniach będzie mniej barbarzyński i oszczędzi panu dowodów wdzięczności, bo w przeciwnym razie pańskie towarzystwo byłoby dla mnie istotnie ciągłym niebezpieczeństwem.
– Idzie pan ze mną? – spytał lord. – To zależy, dokąd? Gdzie pan rozbił swój obóz?
– Obecnie jestem zakwaterowany w Bungalo kapitana Barteda.
– Czy to nad zakrętem Kagi?
– Tak, godzinę drogi poniżej Surkhaill.
– W takim razie nie mogę panu dzisiaj towarzyszyć – odparł von Denhoff – moi przyjaciele niepokoiliby się w obozie, gdybyśmy nie wrócili do wieczora. Wiesz pan co? Przyjedź pan jutro do nas! Od kilku tygodni prowadzimy tu w dżungli wspaniałe iście książęce życie, gdzie się co moment ryzykuję całość skóry. Zgadza się pan?
– Owszem! – zawołał lord, ściskając dłoń von Denhoffa. – Gdzie mogę pana spotkać?
– Popłynie pan Kagą, aż do wielkiego rozwidlenia. Gdy pan dalej podąży lewym ramieniem, w przeciągu pół godziny osiągnie pan nasze chaty. Będę uważał, by pan nie przepłynął, nie zauważywszy naszych siedlisk, gdyż są ukryte ze względu na bandy opryszków, włóczących się w tej okolicy.
Tymczasem naganiacze skończyli zdzieranie i oczyszczanie obu skór tygrysich. Mahut umieścił jedną z nich na czaszce swego Merghee i usiadł na niej dumny, jak sam wielki mogoł z Delhi.
Po zapewnieniach, że począwszy od jutra obaj przyjaciele będą w dżungli dzielili radości i cierpienia wspólnych trudów, lord i Niemiec rozeszli się.
Orszak myśliwski lorda udał się w dalszą drogę.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.