Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Winnetou to kultowa postać stworzona przez Karola Maya. Młody i szlachetny wódz Apaczów stanowił wzór dla wielu pokoleń młodych czytelników, których zachwycał dzielnością, godnością i umiejętnościami strzeleckimi. „Winnetou” to także poruszająca opowieść o przyjaźni, odwadze i honorze, które nadają zdecydowany rys charakterom pozytywnych bohaterów.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karol May
Winnetou
Tom I
Warszawa 2016
Rozdział I
Greenhorn
Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające? „Green” znaczy „zielony”, a „horn” „róg, rożek”. Greenhorn to „zielony”, a więc niedojrzały, niedoświadczony człowiek, który musi ostrożnie wysuwać naprzód różki, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo kpin, słowem – żółtodziób.
Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy chce na nim usiąść lady, i pozdrawia pana domu, zanim się ukłoni paniom. Przy nabijaniu strzelby greenhorn wsuwa odwrotnie nabój do lufy albo wpycha najpierw pakuły, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn albo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czysto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język Jankesów lub żargon myśliwski, który żadną miarą nie chce mu wleźć do głowy, a tym bardziej przejść przez gardło. Greenhorn uważa szopa za oposa, a średnio ładną Mulatkę za kwarteronkę. Greenhorn pali papierosy, a brzydzi się Anglikiem żującym tytoń. Greenhorn, otrzymawszy policzek od Paddy, leci ze skargą do sędziego pokoju zamiast, jak prawdziwy Jankes, ukarać napastnika na miejscu. Greenhorn bierze ślady dzikiego indyka za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi Greenhorn wstydzi się położyć swoje brudne buty na kolanach towarzysza podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze z sobą na prerię gąbkę do mycia wielkości dyni i dziesięć funtów mydła, zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie osiemset indiańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórym, przekonuje się, że zapiski te wysłał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kieszeni. Greenhorn kupuje proch, a kiedy ma wystrzelić, spostrzega, że sprzedano mu mielony węgiel. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby równie długo patrzył w niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na Dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha na wysokość drzewa, a gdy go Indianie zauważą, dziwi się, że mogli go znaleźć. Greenhorn to właśnie greenhorn. Ja sam byłem greenhornem.
Nie należy jednak sądzić, że przyznawałem się wówczas, iż to przykre określenie pasuje do mnie Żadną miarą! Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że uważa za „zielonych” raczej wszystkich innych, ale nigdy samego siebie.
Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak otrzymałem wyższe wykształcenie i nigdy się nie bałem egzaminu! Będąc młodym nie zastanawiałem się wówczas nad tym, że dopiero życie jest właściwym i prawdziwym uniwersytetem, w którym uczniowie są pytani co dzień i co godzina. Wrodzona żądza czynu i pragnienie zapewnienia sobie dobrobytu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki bytu były wówczas dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze niż teraz. Mogłem znaleźć dobre utrzymanie w państwach wschodnich, ale coś pędziło mnie na Zachód. Podejmując się różnej pracy, zarabiałem tyle, że przybyłem do St. Louis dobrze wyposażony i pełen najlepszych myśli. Tam zawiódł mnie los do pewnej rodziny, u której znalazłem chwilowe schronienie jako nauczyciel domowy. Bywał tam Mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty, a siebie nazywał z patriarchalną dumą „zbrojmistrzem”.
Był to człowiek odznaczający się życzliwością dla bliźnich, pomimo że na to nie wyglądał, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a że swoimi klientami obchodził się tak szorstko, że nie omijali oni jego sklepu tylko dla wysokiej wartości towaru. Mr. Henry stracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. Nie mówił o tym nigdy, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios, spowodował zapewne szorstkość jego obejścia. On sam może nawet nie wiedział, jak bardzo bywał grubiański, w głębi duszy jednak pozostał łagodny i dobrotliwy. Nieraz widziałem, jak oczy mu zachodziły łzami, ilekroć opowiadałem o ojczyźnie i moich rodakach, do których byłem i jestem przywiązany całym sercem.
Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się udzielanym przeze mnie lekcjom, a po ich zakończeniu zabierał mnie z sobą na miasto. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze z jego strony nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam skorzystać z zaproszenia. Ale moje ociąganie nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie wściekłą minę, jaką zrobił, gdy wreszcie przyszedłem do niego, i ton, z jakim mnie przyjął nie odpowiadając na moje powitanie.
– Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir?
– W domu.
– A przedwczoraj?
– Także w domu.
– Nie zawracajcie mi głowy!
– Mówię prawdę, Mr. Henry!
– Pshaw! Takie żółtodzióby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam, gdzie powinny.
– Powiedzcież łaskawie, gdzież to powinienem być.
– Tu, u mnie. Zrozumiano? Już dawno chciałem was o coś zapytać.
– Czemuż tego nie uczyniliście?
– Bo mi się nie chciało. Rozumiecie?
– A kiedy wam się zechce?
– Może dzisiaj.
– A więc pytajcie śmiało – wezwałem go, siadając wysoko na warsztacie, przy którym pracował. Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:
– Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!
– Greenhorna? – odrzekłem marszcząc czoło, gdyż poczułem się dotknięty. – Przypuszczam, Mr. Henry, że wam się to słowo wyrwało mimo woli.
– Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym rozmysłem. Jesteście greenhorn, i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To wprost zdumiewające, ile wy się tam u was musicie uczyć! Ten młodzieniec wie dokładnie, jak daleko znajdują się gwiazdy, co król Nabuchodonozor pisał na cegłach, ile waży powietrze, którego nawet nie widział. Pełen takiej wiedzy wyobraża sobie, że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, rozumiecie, pożyjcie z pięćdziesiąt lat, wówczas dowiecie, się może, na czym polega właściwa mądrość! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczym, wprost zerem, a ta, co potraficie, ma jeszcze mniejszą wartość. Wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać!
Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był pewny swej słuszności.
– Strzelać? Hm! – odparłem z uśmiechem. – Czy to pytanie chcieliście mi zadać?
– Tak. Teraz odpowiedzcie!
– Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, a dostaniecie odpowiedź.
Na te słowa odłożył lufę, którą gwintował, wstał, zbliżył się do mnie, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:
– Strzelbę do ręki, sir? Tego się po mnie nie spodziewajcie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z nimi mogę powierzyć mój honor!
– Ja mam właśnie takie ręce – stwierdziłem. Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą, mrucząc pod nosem:
– Taki greenhorn! Gotów mnie naprawdę rozzłościć swoim zuchwalstwem! Nie przejmowałem się tym, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:
– Strzelać to nie to samo, co patrzeć na gwiazdy lub odczytywać napisy ze starych cegieł Nabuchodonozora. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?
– Miałem.
– Kiedy?
– Dość dawno.
– A czyście mierzyli i wypalili kiedykolwiek?
– Tak.
– I trafiliście?
– Oczywiście.
Na to on opuścił prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:
– Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?
– W cel, to się samo przez się rozumie.
– Co? Tego we mnie nie wmawiajcie!
– Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą.
–Niech was diabeł porwie, sir! Was nie można zrozumieć. Jestem pewien, że chybiliście, choćbyście strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie przy tym twierdzeniu minę tak poważną i pewną siebie, że żółć człowieka zalewa. Ja nie jestem chłopakiem, któremu udzielacie lekcji, rozumiecie! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Grzebał nawet w tureckich, arabskich i innych głupich szpargałach i znalazł przy tym czas na strzelanie! Zdejmijcie tę starą flintę z gwoździa i złóżcie się jak do strzału. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach! Poszedłem za jego wezwaniem.
– Halo! – zawołał zrywając się. – A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższa rusznica, jaką znam. Tacy jesteście silni?
Zamiast odpowiedzi chwyciłem go z dołu za kamizelkę i sprzączkę od spodni i podniosłem prawą rękę do góry.
– Do pioruna! – krzyknął. – Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.
– Waszego Billa? Kto to?
– To był mój syn, który... ale dajmy temu spokój! Nie żyje, tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was... ale to was przecież nic nie obchodzi!
Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:
– Wielka szkoda, że mając tak silne muskuły, pogrążyliście się w książkach. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!
– Robiłem to.
– Rzeczywiście?
– Tak.
– Boksujecie się?
– Tam u nas nie jest to w zwyczaju. Ale gimnastykuję się i mocuję.
– Jeździcie konno?
– Tak.
– A w szermierce?
– Udzielałem lekcji.
– Człowiecze, nie blaguj?
– Może spróbujemy?
– Dziękuję, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować. Usiądźcie z powrotem!
Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpa, Henry zajęty był widocznie jakimiś myślami. Naraz podniósł oczy znad roboty i zapytał:
– Czy zajmowaliście się matematyką?
– To jedna z moich ulubionych nauk.
– Arytmetyką, geometrią?
– Oczywiście.
– I miernictwem?
– Nawet z wielkim upodobaniem. Uganiałem często bez potrzeby z teodolitem po polach.
– Potraficie robić pomiary naprawdę?
– Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i pomiarach wysokości, chociaż wcale nie uważam się za skończonego geodetę.
– Well, dobrze, bardzo dobrze!
– Czemu o to pytacie, Mr. Henry?
– Mam widocznie powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś okaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak, muszę najpierw wiedzieć, czy umiecie strzelać.
– Wystawcie mnie na próbę!
– Zrobię to, tak, zrobię, bądźcie tego pewni. O której godzinie rozpoczynacie jutro naukę?
– O ósmej rano.
– To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie wypróbowuję moje strzelby.
– Czemu tak wcześnie?
– Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, żeby was przekonać, jaki z was greenhorn. No teraz dość już; mam coś o wiele ważniejszego do roboty. Uporał się widocznie z lufą, bo wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór. Henry pracował nad tym z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mojej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; biła z nich, rzekłbym, miłość. Ten kawałek żelaza miał widocznie dla niego wielką wartość. Ponieważ zaciekawiło mnie to, zapytałem:
– Czy to będzie część strzelby?
– Tak – odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.
– Nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.
– Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.
– Aha, nowy wynalazek?
– Tak.
– W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! To oczywiście tajemnica.
Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy; na koniec odezwał się:
– Tak, to tajemnica; wiem jednak, że umiecie milczeć, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem wam, co z tego będzie: sztucer wielostrzałowy na dwadzieścia pięć strzałów.
– Niemożliwe!
– Co wy tam wiecie! Nie jestem tak głupi, żebym się porywał na rzeczy niemożliwe.
– W takim razie musielibyście mieć komory na amunicję dla dwudziestu pięciu strzałów!
– Toteż je mam!
– Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ciężkie.
– Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą.
– Być może, iż nie rozumiem się na waszym rzemiośle, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje.
– Ani jej się śni. Materiał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. Zresztą, czy trzeba wystrzelić od razu dwadzieścia pięć nabojów, jeden za drugim?
– Chyba nie.
– A zatem! To żelazo będzie obracającym się walcem, a dwadzieścia pięć otworów zawierać będzie tyleż nabojów. Przy każdym strzale walec posunie następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo nic mi się nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako rusznikarz mam dobre imię, ale potem stanę się sławny, bardzo sławny i zarobię dużo pieniędzy.
– A w dodatku obciążycie swoje sumienie! Patrzył na mnie przez chwilę zdumiony, po czym zapytał:
– Sumienie? Jak to?
– Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie?
– Rany boskie! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą?
– Teraz jeszcze nie.
– Albo że nim zostanę?
– Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest taką samą zbrodnią jak morderstwo.
– Niech was diabli porwą! Nie będę pomagał w żadnym morderstwie! Co wy wygadujecie?
– Oczywiście nie w pojedynczym, ale masowym.
– Jak to? Nie rozumiem was.
– Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce pierwszego lepszego łotra, to na preriach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropna rzeź. Do biednych Indian strzelać będą jak do kujotów i za kilka lat nie ostanie się ani jeden czerwonoskóry. Gotowi Jesteście wziąć to na swoje sumienie?
Patrzył na mnie w milczeniu.
– Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę – mówiłem dalej – to zbierzecie wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bawoły będą doszczętnie wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, której mięso potrzebne jest czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące zabijaków uzbroją się w wasze sztucery i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych opustoszeją z wszelkich żywych istot.
– Przekleństwo! – zawołał. – Czy rzeczywiście przybyliście tu niedawno z Europy?
– Tak.
– A przedtem nigdy nie byliście tutaj?
– Nie.
– A więc i na Dzikim Zachodzie?
– Także nie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.