Oszołomy - Martyna Ochnik - ebook

Oszołomy ebook

Martyna Ochnik

1,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oszołomy to pierwsza powieść, której akcja związana jest z katastrofą smoleńską.

Trzydziestoletniego Maćka polityka zupełnie nie obchodzi. Jednak za sprawą zagadkowego zdjęcia otrzymanego w mailu zostaje wplątany w bieg zdarzeń, na które nie będzie już miał wpływu... aż do końca.  Niełatwe wybory, teorie spiskowe, ukryte sprężyny zdarzeń, społeczności blogerskie, kibole. A kim jest oszołom? – niby wiadomo…

Oszołom − słowo wzięte z więziennego żargonu stało się w III RP, a zwłaszcza po Tragedii Smoleńskiej, jedną z tych obelg, które nosi się z dumą. Jak niegdyś „Wróg ludu” i „Zapluty Karzeł Reakcji”. Ta powieść nie pozostawia wątpliwości dlaczego.

Rafał A. Ziemkiewicz,

pisarz, publicysta

Ludzie upominający się o prawdę o Smoleńsku, dbający o pamięć o ofiarach tej tragedii, to we współczesnej Polsce niestety mniejszość. Ale to mniejszość żyjąca w prawdzie. Często są to ludzie, którzy – jak pokazuje ta świetna książka – kłamstwo odrzucili całkiem niedawno,

pod wpływem tego, co zobaczyli i usłyszeli po 10 kwietnia. I to jest źródło nadziei: że jednak można wyjść ze studni. Ale to także zobowiązanie, by w tzw. „lemingach” widzieć nie wrogów, ale ludzi, których należy przeciągnąć na słuszną stronę. Jak ich przeciągnąć w tych

konkretnych warunkach – to być może najważniejsze pytanie współczesnej Polski.

Jacek Karnowski,

dziennikarz

Oszołomy to książka wciągająca, błyskotliwa i – uwaga – niebezpieczna. Od nadmiaru wrażeń i odważnych spekulacji może zaboleć Cię głowa. Jak dobrze – pomyślałem – że to tylko fikcja. Ale wciąż nie mam pewności, czy do końca.

Bogdan Rymanowski,

dziennikarz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 306

Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Strona tytułowa

Martyna Ochnik

Oszołomy

Strona redakcyjna

Copyright © by Martyna Żandarska-Ochnik, 2012

All rights reserved

Projekt okładki

Agnieszka Herman

Skład i łamanie

Teodor Jeske-Choiński

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-025-1

Podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest w Oszołomach często przypadkowe.

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67www.zysk.com.pl

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Moim Rodzicom

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1

Przez noc zimną i bezgłośną, w przestrzeni, bez końca i bez początku sunie skalna bryła. Uczepiona kurczowo orbity wokół Słońca, w pióropuszu galaktyki, pędzi nieświadoma celu tej wędrówki przez czas. Niesie na sobie lądy i oceany, i wszelkie życie, jakie w nich jest. Rośliny i zwierzęta. I ludzi. By mogli czuć się na niej bezpiecznie, otulono ją niewidzialną szatą, w której fałdach rodzi się niebo błękitne i obłoki. Gdzie deszcz i wiatr. Poza tym płaszczem oddzielającym życie od śmierci jest groza kosmicznej pustki. Są tam i inne planety, i inne galaktyki – ale jakże daleko jedna od drugiej!

Człowiek jest mądry. Dokonuje odkryć i wynalazków. Człowiek jest też ciekawy. Znalazł więc sposób, by zapuścić wzrok w obszary sobie nieprzeznaczone. Wysyła z Ziemi statki kosmiczne i sondy badawcze. I urządzenia, które nie obawiając się zimna, nieskończonych przestrzeni i ciszy są tam człowieka okiem i uchem.

Setki satelitów krążą po swoich orbitach, niesione siłą bezwładności lub utrzymywane pracą silników. Patrzą. Słuchają. Dokonują pomiarów zjawisk zachodzących poza ziemską atmosferą, w niej, a także na samej planecie. Rejestrują ogniska pożarów i ruchy wojsk, zmiany pogody i przebieg żył minerałów, migracje afrykańskich bawołów i wysychające rzeki. Ze swoich niebotycznych wysokości potrafią widzieć przez chmury, deszcze i mgły. Z dokładnością do jednego metra nawet.

Zapewne widzą więc ulice miasta, domy, a nawet ludzi. Spójrz w górę! Nie, przecież go nie zobaczysz; jest za daleko na oczy twoje czy moje. Jednak on widzi nas. Jak siedzę nad ranem przy biurku i piszę te słowa, jak ty przewracasz się w łóżku z boku na bok dręczony snem, którego nie będziesz jutro pamiętał.

Twój sen, moje myśli – tego zobaczyć nie może. Aż tak wszechmocny nie jest. Ale wiele innych rzeczy widzi. Uwierz mi. Satelita nie ma sumienia, tak uważał Edward Murrow.

***

Wartość zlecenia szacuje się stosunkiem nakładu pracy i środków do wysokości wynagrodzenia. Mówiąc prościej – im mniej czasu poświęconego na tłumaczenie, im więcej kasy, tym lepiej. Oczywiście istnieją wyjątki – szczególnie pasjonujący temat albo wyjątkowa piła. Do której kategorii pasowała leżąca przed Maćkiem książka – jeszcze nie wiedział. Jedno było pewne – płacili dużo, wystarczy na skromne życie przez pół roku, a trzy tysiące zaliczki miał już w kieszeni. Termin na pozór rozsądny – prawie rok – powinien zdążyć opracować przyzwoity tekst. Niestety – opasłe tomiszcze liczyło osiemset stron, a temat – coś z historii, polityki, może filozofii – mógł sprawić pewien kłopot. New Europe napisał Ian Grossman, profesor historiozofii z Heidelbergu, sława w swojej dziedzinie i autorytet ruchów postępowych – jak podano na obwolucie. Maciek słyszał o nim po raz pierwszy. Ale nie ma co się dziwić – do tej pory tłumaczył kryminały i teksty techniczne. Tę pracę załatwił mu Darek. Oczywiście z zastrzeżeniem, że ma zostać ukończona w terminie, starannie i te pe, bo w końcu to wydawnictwo ZNIK, a nie jakaś niszowa drukarnia.

No dobra, należało to najpierw przeczytać. Nie miał ochoty zabierać się do tego o jedenastej wieczorem, ale wiedział, że i tak nie zaśnie – sąsiedzi dopiero rozkręcali się z imprezą, a znając ich zwyczaje, zakładał, że metalowe brzmienia wyciszą dopiero nad ranem.

Kwietniowa noc była pogodna. Pachniało ziemią wybudzającą się z zimowego snu i świeżymi, lepkimi jeszcze liśćmi. Postawił na biurku dwulitrową colę w wiaderku z lodem, obok popielniczkę i fajki. Mógł zabierać się do pracy. Przyjrzał się książce. Objętość – zniechęcająca, temat – wielka niewiadoma. Zważył tomiszcze w ręku – dobre pół kilo. Otworzył na stronie ze spisem treści. „Part I – The Roots”. Tytuły rozdziałów mówiły o ruchach społecznych, rewolucjach, Kościele, masonach, prześladowaniach mniejszości. „Part II – Ripening Fruits” – sytuacja obecna, omówienie przemian socjologicznych w krajach Europy, utrata kierunków rozwoju, zamęt poznawczy. „Part III – Ways”. Po wypunktowaniu słabości współczesnej cywilizacji oraz zdiagnozowaniu przyczyn zjawiska, autor proponuje rozwiązania. Liberalizm gospodarczy, samostanowienie jednostek, odrzucenie uprzedzeń, edukacja pod kątem myślenia globalnego, a nie lokalnego.

Maciek jęknął i zatrzasnął książkę. Pomyślał, że przecież nie jest jakimś pieprzonym męczennikiem, żeby w piątkowy wieczór katować się czymś takim. Wstał od biurka, colę schował do lodówki, a wyciągnął czteropak Żywca i zszedł piętro niżej.

Długo naciskał dzwonek, potem walił pięścią w drzwi, a w końcu kopnął je dwa razy. Otworzył Miro w skórze narzuconej na gołą klatę.

Muza była ostra i Maciek poczuł jak wibruje mu przepona. Na niecałych czterdziestu metrach kłębił się jakiś nieprawdopodobny tłum ludzi. Skóry narzucone na wytatuowane torsy, głowy ogolone na zero, dredy, bransolety w metalowymi ćwiekami. Panienki w skórzanych czarnych mini i glanach miały włosy albo ostrzyżone przy skórze, albo jakieś fantastyczne gniazda w kolorze marchwi, bakłażana lub świeżo skrzepłej krwi. Dziewczyny wyginały się w rytm muzyki. Kolejne puste butelki lądowały na balkonie. Maciek też trochę potupał, depcząc czyjeś stopy, by w którymś momencie wylądować w ramionach zdrowo już nawalonej istoty płci żeńskiej w różowych legginsach. Pamiętał jeszcze, że padli razem na fotel obity pomarańczowym pluszem, i pomyślał, że jest mistrzem dobrych decyzji.

W sobotę rano obudził się z bólem głowy. Wspomnienie ubiegłej nocy podeszło do gardła mdławą falą. Ostrożnie odemknął oczy w obawie przed tym, co mógłby zobaczyć. Takie poimprezowe poranki to fatalny moment na oglądanie kogokolwiek, a szczególnie dziewczyn, których imienia albo się nie pamięta, albo nawet się nie poznało. Na szczęście leżał we własnym łóżku, sam. Odetchnął z ulgą. Pokrzepiony tą konstatacją przyjął pozycję pionową i opuścił stopy na podłogę, która zdawała się lekko kołysać. Zegarek pokazywał dziesiątą. No nic. Wczoraj się bawiliśmy, a dzisiaj do roboty. Jeżeli w najbliższym czasie miał intensywnie pracować, to powinien teraz zrobić zakupy, żeby potem nie odrywać się od tłumaczenia pod byle pretekstem. A zatem – zimny prysznic, śniadanko, czyli kefirek i mocna kawa i – w drogę. Po drugiej stronie ulicy był Carrefour, gdzie zwykle się zaopatrywał.

Na zewnątrz oślepiło go słońce. Ukłonił się sąsiadce dźwigającej siatki, ale chyba go nie zauważyła, szła z opuszczoną głową. W supermarkecie jak to w sobotę, tłum ludzi. Wziął koszyk i zapakował do niego jogurty, paczkowaną kiełbasę, ogórki konserwowe, sery i dwie bagietki. A, no jeszcze piwo, dwa czteropaki. Poszedł z tym do kasy. Ogonek klientów przesuwał się powoli. Do koszyka dorzucił jeszcze paczkę miętowej gumy. Zauważył, że ludzie zatrzymują się za kasami i zamiast wychodzić ze sklepu, zatrzymują się i spoglądają na wysoko zawieszony monitor.

To był któryś z kanałów telewizji, nie pamiętał potem – 1, TVN czy Info. Dziennikarz poruszał ustami z przejęciem, ale nie było nic słychać, bo wszystko zagłuszał panujący w sklepie gwar i muzyka dobiegająca z głośników. Na dole ekranu na czerwonym pasku przesuwał się jakiś tekst. Stał jeszcze za daleko, żeby przeczytać. Kobieta obok krzyknęła.

– O, Boże!

Ludzie stali w milczeniu, nawet kasjerka zamarła z czytnikiem kodów wpół drogi do butelki coca-coli. Jakieś dziecko się rozdarło, ale natychmiast zostało uciszone surowym: Cicho! Takie to głupstwa rejestruje umysł. Ważnych rzeczy nie pamięta się tak dobrze jak właśnie takie duperele.

Zogniskował wzrok i wtedy udało mi się odczytać: „Delegacja do Katynia – samolot prezydencki – katastrofa – zginęli”. Co jest, do cholery?! Popatrzył po twarzach. Stężałe w jakimś ni to przerażeniu, ni to niedowierzaniu; w niektórych oczach błyszczały łzy. Jakoś nie od razu dotarło do niego, co to znaczy. Wczorajsze procenty jeszcze krążyły we krwi, ale już czuł, że stało się coś złego, bo nagle ogarnął go ziąb, jakby ktoś chlusnął mu w twarz lodowatą wodą.

„Delegacja zdążająca na uroczystości rocznicowe do Katynia… wszyscy zginęli… 103 osoby… prezydent Lech Kaczyński i jego małżonka Maria… uczestnicy delegacji.” Czyta się coś takiego, a i tak nie do końca rozumie. Takie rzeczy przecież się nie zdarzają, nie mają prawa. Zaświergotała komórka. Matka.

– Maciusiu – głos jej się łamał – wiesz, co się stało?

– Jestem w sklepie – powiedział – tu jest włączony telewizor.

– Nie mogę w to uwierzyć – zaszlochała.

– Mamo – nie wiedział co powiedzieć.

Usłyszał jak matka wyciera nos.

– Najgorzej z babcią – stwierdziła rzeczowo – wiesz, jaka ona jest. Nic nie mówi, ale.

Zakupy już jechały po taśmie. Położył banknot przy kasie.

– Dobrze – rzucił – zaraz przyjadę.

Chwycił pod pachę zieloną ekologiczną siatkę, która rozciągnęła się niebezpiecznie i ruszył biegiem do domu. Wziął lodowaty prysznic, spryskał się wodą toaletową i połknął czarodziejską hinduską tabletkę, która sprawiała, że oddech stawał się czysty jak u niemowlęcia. Dmuchanie w balonik wykazałoby oczywiście jego stan. Mógł teraz liczyć tylko na Opatrzność, która nie pozwoli, by takie nieszczęśliwe przypadki jak nadgorliwy policjant pokrzyżowały szyki człowiekowi zdążającemu dokądś w ważnej sprawie.

Zbiegł z dziesiątego piętra, nie czekając na windę i na osiedlowym parkingu odszukał błękitnego forda, zabytek z 67 roku, swoją dumę i miłość oraz skarbonkę bez dna. Odpalił bez trudu, bo chociaż nadwozie wciąż jeszcze wymagało renowacji, to mechanika – igła. Z Racławickiej skręcił w Aleję Żwirki i Wigury i pomknął w stronę Śródmieścia. Umysł miał jak brzytwa. Gdyby teraz mógł zabrać się do pracy! Jednak los chciał inaczej.

Włączył radio. To była jedyna wiadomość. Mówili, że samolot spadł, bo pomimo mgły pilot zdecydował się lądować. Podchodził do lądowania cztery razy. Wszyscy zginęli, nie było co zbierać. Straszna rozwałka. Może, może mgła, może błąd pilota, tak, to najbardziej prawdopodobne. Kogoś zidentyfikowali, ale nie na pewno. Nasi eksperci już w drodze.

W Alejach Jerozolimskich udało mu się zaparkować przed dziewiętnastowieczną kamienicą, w której mieszkali rodzice. I babcia. Z mrocznej bramy wszedł do klatki schodowej i po marmurowych schodach o krawędziach wygładzonych stopami kilku pokoleń wspiął się na drugie piętro. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła matka z twarzą ściągniętą smutkiem.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała już w progu. – Babcia z nikim nie chce rozmawiać, więc pomyślałam, że może ty…

Był jedynym wnukiem i więź między babcią a nim zawsze była silna, więc przypuszczenie nie było pozbawione podstaw.

– Gdzie jest? – zapytał.

– U siebie.

Obszerny apartament z osobnym wejściem kuchennym podzielono po wojnie na dwa mieszkania. Ojciec Maćka, obdarowany przez los talentem do wszelkiego majsterkowania, bardzo praktycznie urządził część przydzieloną ich rodzinie. W ten sposób mieli i sypialnię rodziców, i nieduży salon, i pokoik dla Maćka. Babci zostawiono służbówkę od strony kuchni, tak że miała osobne wejście i nie musiała, jak powiadała – plątać się nikomu pod nogami. Jednak oba mieszkania łączyły też drzwi wewnętrzne, z których korzystano najczęściej. Taki układ dawał wszystkim poczucie niezależności a zarazem bliskości – „w razie czego”.

Zapukał do drzwi po prawej stronie wąskiego ciemnego korytarza.

– Wejdź po prostu – poradziła matka – babcia może nie słyszeć.

„Akurat – pomyślał – jak będę miał osiemdziesiąt lat, to chciałbym mieć taki słuch i wzrok jak ona”. Nacisnął jednak klamkę i wszedł, zamykając za sobą przejście między dwoma światami. Wewnątrz panował półmrok. Okno pokoju wychodziło na podwórko studnię i słońce tutaj nie docierało. Zanim przyzwyczaił wzrok, poczuł niemal nieuchwytny zapach Weil de Weil, babcinych perfum. Przypłynęły obrazy z dzieciństwa, którego babcia stanowiła niekwestionowane centrum. Spacery w Ogrodzie Saskim, Muzeum Wojska Polskiego, teatrzyk kukiełkowy, czytane na głos książeczki. I jej ręce mocne i delikatne zarazem, z dwiema obrączkami na serdecznym palcu prawej dłoni. Jedna od dziadka, a tamta druga, cieniutka srebrna po kimś, kogo babcia nie wspominała chyba nigdy.

– Wejdź – usłyszał dźwięczny i mocny głos – nie skradaj się tak.

Zbliżył się do fotela ustawionego tyłem do okna i pochylił nad starannie ułożoną siwą fryzurą. Pocałował babcię w suchy policzek pachnący dobrym pudrem.

– Piłeś – stwierdziła.

– Babciu, skąd – zaparł się odruchowo.

– Nie kłam – ucięła – ja i tak wiem, choćbyś nie wiem co robił. Mężczyźni… – westchnęła bez większego przejęcia. – Siadaj tam, na kanapie.

Zastanawiał się, czy alarm, jaki podniosła matka nie był trochę na wyrost. Babcia wydawała się absolutnie spokojna. Nie wiedział, co powiedzieć.

– Domyślam się, że matka znowu histeryzowała i dlatego tu jesteś.

Babcia należała do pokolenia, które tresowano w poczuciu obowiązku, samodyscyplinie i dobrych manierach. Dlatego jakiekolwiek emocje wyrażane otwarcie, zamaszyste gesty, intymne zwierzenia oraz pałętanie się po domu w szlafroku czy nie daj Boże w bieliźnie uznawała za symptomy moralnego upadku i społecznej deklasacji. Noblesse oblige. To mogło wydawać się śmieszne, dopóki nie okazywało się, że w rodzinnych sytuacjach kryzysowych to babcia potrafi utrzymać okręt na powierzchni i zapanować nad wzburzonymi żywiołami. Matka ze swoim emocjonalnym stosunkiem do rzeczywistości była jej przeciwieństwem. Dzięki temu żyły względnie bezkonfliktowo, pobudzając się nawzajem i uzupełniając – zależnie od sytuacji. Drzwi raz otwierały się, raz zamykały, ale kontakt między światami nigdy nie zamarł.

– Siadaj – powtórzyła trochę cieplej, jakby usłyszała jego myśli.

Usadowił się na starej pluszowej kanapie, której przetarcia pieczołowicie osłonięto szydełkowymi serwetkami.

– Jak chcesz pić, to w kuchni stoi woda mineralna. I sok z ogórków – parsknęła cichym śmieszkiem.

Postawił na stoliku przy kanapie butelkę, słoik z kiszonymi ogórkami i wysoką szklankę.

– Słuchaj mnie – babcia jak zwykle przechodziła od razu do rzeczy. – Już wiesz, co się stało – stwierdziła. Przytaknął. – Nie wiesz tylko, że tym samolotem leciała Jadzia.

Wciągnął głośno powietrze i wypuścił je dopiero, kiedy poczuł, że zakręciło mu się w głowie. A więc to była taka sprawa! Jadzia, najlepsza babci przyjaciółka. Znały się od dzieciństwa, czy wczesnej młodości. Obie przeżyły okupację w Warszawie, obie były łączniczkami w czasie Powstania Warszawskiego, widziały rzeczy potworne wtedy i później. I przetrwały. Obie. Nie miał tego szczęścia pierwszy mąż babci, brat Jadzi. Zginął w Powstaniu albo może już po wojnie – tego Maciek nie wiedział, jakoś się o tym nie wspominało – aż dziwne to było, jak tak się zastanowić. A więc Jadzia. Pulchna, zawsze wesoła Jadzia.

– Tak, Jadzia – westchnęła babcia.

Ich rozmowa mogłaby postronnemu wydać się dziwna. Babcia odpowiadała na myśli niewyrażone na głos. Ale tak było zawsze. Rozumieli się bez słów.

– Tak marzyła o tym wyjeździe, tak się szykowała. Chciała pomodlić się na katyńskim cmentarzu za duszę ojca. Po raz pierwszy. I uważała, że teraz sprawy idą ku dobremu, że wreszcie ci, których sowieci tam pomordowali, zostaną godnie uczczeni i prawda objawi się światu. Zawsze była taką niepoprawną optymistką – parsknęła z irytacją.

Widział teraz już wyraźnie twarz babci, spokojną, bez śladu emocji. Nawet wargi pociągnęła szminką jak zawsze – żadnych ustępstw. Maciek poczuł, że chciałby ją przytulić, pocieszyć; wiedział, co mogła czuć, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jednak nie zrobił nic. To by się jej nie spodobało.

– Babciu – zaczął i umilkł, no bo co można powiedzieć w takiej chwili. – To straszne, co się stało, taki potworny wypadek.

– Żaden wypadek – rzuciła sucho. – To był zamach. Zamordowali ich jak tamtych.

– Babciu, no co ty… – zdumiał się.

– Oczywiście, to jasne jak słońce. O ile ktoś potrafi myśleć, to wie – powiedziała spokojnie. – Zobaczysz, prawda musi wyjść na jaw. Ale na razie będą was zwodzić, kręcić, wymyślać różne powody, dla których to się stało.

Słuchał z rosnącym zdumieniem. Może jednak przecenił przytomność umysłu babci. Opowiadała rzeczy niestworzone.

– Wiem, że teraz uważasz mnie za wariatkę. Nie kłam – napomniała go, kiedy pokręcił głową w nieszczerym przeczeniu. – Jeszcze zobaczysz, tylko miej uszy i oczy otwarte. Mówię ci to, bo jesteś inteligentny i masz serce na swoim miejscu. Kiedyś prawda wyjdzie na jaw – powtórzyła – może też trzeba będzie jej trochę pomóc.

Słuchał wstrząśnięty.

– Z nimi nie ma co o tym rozmawiać – ruchem głowy wskazała drzwi. – Matka wierzy tylko w to, co jej pokażą w telewizji, a ojciec… – machnęła ręką.

Babcia nie mogła darować swojemu synowi, że ponad dwadzieścia lat temu poddał się rezygnacji i zgorzknieniu, że złożył broń. Dla niej to był rodzaj zdrady.

– Oczywiście, w pierwszej chwili powiedziałam im co myślę i jak ci się zdaje? Mamo, co też mama – przedrzeźniała głos matki, tak że Maciek się uśmiechnął. – To straszne, że Jadzia zginęła, ale żeby takie rzeczy mówić, przecież podawali, że mgła, że pilot, że. Boże, tylu głupców na świecie. Mają przed oczami konia, a mówią wół. Dlatego wróciłam do siebie, bo już nie mogłam słuchać tych bzdur i stąd ten alarm.

Patrzył na nią bez słowa. Spojrzenie miała jasne, przytomne i jeszcze coś w nim było. Na pewno nie rezygnacja.

– Wiem, że mi współczujesz – powiedziała łagodnie – ale teraz nie możesz nic dla mnie zrobić. Przez takie rzeczy człowiek musi przejść sam – urwała. – Wiem, że jesteś dobrym chłopcem i można na ciebie liczyć. Dlatego proszę cię – bądź czujny i nie daj sobie mydlić oczu, a wszystko będzie dobrze. A teraz idź już, chcę zostać sama.

Odwróciła twarz do okna. Wstał. Wydało mu się, że plecy babci zadrżały. Wiedział, że nie powinienem tego oglądać, że ona tego sobie nie życzy, więc tylko cicho zamknął za sobą drzwi. Może usłyszał zza nich cichy szloch, a może nie.

Wszedł do salonu. Matka siedziała na kanapie.

– Chodź tutaj, Maciusiu, usiądź na chwilę.

Pokój był jasny, bo od ulicy i przez uchylony lufcik wdzierał się uliczny hałas, od którego Maciek odwykł, mieszkając przy małej ulicy na Ochocie.

– Co z babcią? – oczy miała zapuchnięte i czerwone.

– W porządku, jakoś to ogarnia, znasz ją – uspokoił ją.

– No właśnie – podchwyciła – to jest najgorsze. Przecież takie tłumienie emocji to najgorsza rzecz, z tego biorą się choroby, a przecież babcia ma słabe serce.

– Ona ma ten temat inne zdanie – uśmiechnął się.

– No tak, tak – pokiwała głową – na babcię nie ma mocnych. Można się tylko pogodzić z jej uporem.

– Co poza tym u was słychać? – Nie widzieli się od kilku tygodni.

– A nic, to co zawsze. Ja na dwa etaty, gabinet i przychodnia, czasami to już gonię resztką sił. A ojciec tylko w zakładzie siedzi, a jak już jest w domu, to niewiele z niego pożytku. Zaszywa się w tym swoim kącie i ciągle coś dłubie.

– Zajrzę do niego – wstał.

Roman wygospodarował sobie kawałek miejsca przy oknie, w dawnym pokoju Maćka. Teraz odkładano tu mniej potrzebne rzeczy i stała deska do prasowania. Biurko zawalone było maleńkimi puszeczkami farb i modelami, nad którymi akurat pracował. Cała kolekcja gotowych już żołnierzy mieściła się w szklanej witrynie w rogu pokoju.

– Cześć, tato.

Roman odwrócił się do syna, zdjął okulary i uśmiechnął się.

– O, Maciuś, nie wiedziałem, że przyszedłeś – ucieszył się. – Teraz zaczynam robić II Korpus, uzbrojenie, wszystkie detale, świetna sprawa. Angielskie modele, metal. Dopiero położyłem podkład.

Maciek wziął jedną z figurek w dwa palce.

– No niezłe – pochwalił, czując się trochę jak rodzic chwalący dziecko. Ojciec nie potrafił zarazić go swoją pasją, która od kilkunastu lat wypełniała mu każdą wolną chwilę. Trudno było dziwić się Małgorzacie.

– Byłem u babci. – Maciek odstawił żołnierzyka na miejsce.

– A, tak – odparł ojciec z roztargnieniem. – To dla niej straszny cios. Były z Jadzią jak siostry. No, ale babcia jakoś to przeżyje, nie takie rzeczy w życiu ją spotykały. Teraz opowiada niestworzone historie, ale to jej przejdzie.

– O zamachu? – upewnił się Maciek.

– Daj spokój – Roman parsknął z irytacją – trudno słuchać takich bzdur.

– Jesteś pewien, że to tylko bzdury? – zapytał trochę z przekory.

– Miejże trochę zdrowego rozsądku – Roman nałożył okulary i wziął do ręki cieniutki pędzelek – przynajmniej ty.

Co jeszcze można było dodać?

– No to lecę, tato – powiedział Maciek.

– Nie zostaniesz na obiedzie? – zapytał ojciec, nakładając w skupieniu cieniutką warstewkę błękitnosiwej farby.

– Nie, mam pracę. Duże tłumaczenie.

– Powodzenia – mruknął Roman.

Za drzwiami dopadła Maćka zatroskana matka.

– No i co?

– W porządku, maluje.

– Aha – uspokoiła się, jakby podejrzewała, że mąż mógłby zajmować się czymś niebezpiecznym dla zdrowia. – Zostaniesz na obiad?

– Nie mogę, mam pracę, tłumaczenie.

– Szkoda – westchnęła – wpadnij w przyszłym tygodniu.

– Dobrze, postaram się – obiecał, całując ją w policzek.

Odprowadziła go do drzwi. W korytarzu nie było światła.

– Żarówka się przepaliła – stwierdziła. – Ojciec ma wymienić.

– To dobrze – powiedział – na pewno wymieni.

Dopiero w samochodzie uświadomił sobie, że nikt nawet nie zapytał go, nad czym będzie teraz pracował. U rodziców to była normalka. Ale babcia. Dopiero wtedy dotarło do niego, jaki dotknął ją cios.

W domu wyciągnął z lodówki zimne piwo i włączył telewizor. Na wszystkich kanałach to samo. Pasek u dołu ekranu z aktualnymi doniesieniami i reporterzy w studio omawiający przypuszczalny przebieg zdarzeń. Wciąż nie było wiadomo nic pewnego. Podawano już inną godzinę katastrofy niż wcześniej. Nie 9.40, tylko 8.15, a może 8.25 albo 10.15. Jedni podawali czas polski, inni – miejscowy czyli smoleński, co wprowadzało dodatkowe zamieszanie. Ciągle powtarzał się motyw niespodziewanej, wyjątkowo gęstej mgły. Piloci kilka razy podchodzili do lądowania. Cztery, a może dwa. To był błąd. Nie widzieli pasa. Nie reagowali na polecenia z wieży kontroli lotów. Proponowano im inne lotniska, ale się uparli. Nie chcieli do Mińska ani do Moskwy. Nawet się nie odzywali od pewnego momentu. Wsie pogibli – mówiła zapłakana lekarka czy felczerka. Nie było co zbierać – kiwali głowami faceci w mundurach. Kogoś zidentyfikowali. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jeszcze nie na pewno.

Od tych wiadomości, tak wielu, tak zmieniających się ciągle, wciąż nowych – robił się w głowie mętlik.

Maciek odpalił laptop. Onet, Rzepa, WP – wszędzie to samo i nic pewnego w szczegółach. Ludzie już zaczęli gromadzić się pod Pałacem Prezydenckim. Narodowa trauma. Cios. Zginęli najlepsi, prawdziwi patrioci. Wstrząśnięty Stefan Niesiołowski z trudem dobywał z siebie słowa. „W ogóle by się wydawało, że taka rzecz jest niemożliwa – mówił. – Cóż mogę powiedzieć… brakuje słów. słowa są tu w ogóle niepotrzebne, straszna tragedia… skończyły się spory… trzeba oddać hołd przede wszystkim tym, co w straszny sposób zginęli…”.

Lech Wałęsa oświadczył, że jest podwójnie zdruzgotany. „Porównuję to do tragedii katyńskiej – powiedział – wtedy strzelali naszej inteligencji w tył głowy, teraz straciliśmy część intelektualnej elity naszego narodu w wypadku samolotu”.

A o Lechu Kaczyńskim: „Jestem załamany, bo nie mogę się już z nim rozliczyć. Więc po bożemu ja mu wybaczam i też proszę o wybaczenie”. I na koniec: „To jest znak. Musimy się nad tym wszyscy zastanowić. Ja się na pewno będę zastanawiał. Musimy mieć dla siebie więcej miłości”.

Maciek czytał dalej. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski przejmuje obowiązki Prezydenta RP. Naród musi być teraz razem. Koniec waśni, sporów i podziałów.

Nie był w stanie dłużej śledzić doniesień. Zalogował się na portal Loveplanes.

I tam na forum katastrofa zdominowała posty. Ktoś wyznaczył już trajektorię upadku. Prawdopodobieństwo, że tupolew schodząc do lądowania, rozpadł się na tyle części, jest bliskie zeru – podawano. „Ktoś przecież powinien przeżyć, wszyscy nie mogli zginąć”, pisał Mucha. Na dowód zamieścił zdjęcia z wypadków lotniczych, jakim maszyny tego typu ulegały w przeszłości. Spadając z większych wysokości, na tereny bardziej nieprzyjazne, traciły fragment skrzydła, stateczniki lub przełamywały się w poprzek kadłuba – ale nigdy nie rozpryskiwały się na tysiące kawałków!

Maćka ogarnęło nagle zmęczenie. Napięcie opadło, a piwo też zrobiło swoje. Musiał zdrzemnąć się chwilę, jeżeli chciał zrobić tego dnia cokolwiek jeszcze.

Obudził się po południu, rozdrażniony, z głową ciężką i obolałą. Ten dzień musiał już spisać na straty. Właściwie to mógł spotkać się z Sarą.

Poznał ją chyba w lutym. Albo w marcu – nie pamiętał. Tamtego popołudnia zadzwonił Darek. Dostał od znajomego zaproszenie na wernisaż. Maciek nie miał tego wieczoru nic lepszego do roboty, więc wybrali się razem na Wolę. W budynku zrujnowanej fabryczki ogarnięto jako tako jedną z hal. Z wysokiego stropu na stalowych linach zwieszały się fotografie w antyramach. „Co to ma być?”. Przyglądał im się znudzony. Zdjęcia przedstawiały jakieś wieżowce pocięte pasami cienia, przęsła mostów czy cholera wie co. Wszystko czarno-białe. Technicznie chyba dobre, nie bardzo się na tym znał, tylko po co fotografować takie badziewie.

– Nie podobają ci się.

Odwrócił się zaskoczony. Za nim stała dziewczyna, szczupła, zgrabna chyba, ale patrząc na nią, widziało się przede wszystkim ciemne, duże oczy, wydatny nos i masę kręconych, smoliście czarnych włosów. Czarownica, bardzo atrakcyjna czarownica.

– Mnie też się chyba nie podobają – przyjrzała się krytycznie najbliższej pracy. – Takie jakieś… oczywiste może – zawahała się, przekrzywiając głowę.

– A, tutaj jesteś – Dario wyrósł jak spod ziemi. – Widzę, że już poznałeś autorkę. To właśnie Sara Liberman.

Maciek poczuł się zakłopotany.

– Ja po prostu nie znam się na sztuce, ale te zdjęcia rzeczywiście do mnie nie przemawiają – tłumaczył się – są takie – szukał odpowiedniego słowa – takie martwe.

– A co według ciebie warto fotografować? – przyglądała mu się z uśmiechem, który unosił w górę lewy kącik ust.

Podrapał się po głowie.

– Trudne pytanie. A, już wiem – ucieszył się. – Mogłabyś fotografować samoloty?

– To są też przecież martwe przedmioty – uniosła brwi.

– Ale są piękne! Znam ludzi, którzy jeżdżą po całym świecie, żeby sfotografować jakiegoś boeinga, airbusa albo.

– Albo tupolewa – wpadła mu w słowo.

– No, nawet – zgodził się. – Ja się tym nie zajmuję, bo nie mam odpowiedniego sprzętu, ale ty mogłabyś.

– Hmm, samoloty – powiedziała z namysłem. – Zastanowię się.

– Możesz zobaczyć jak startują i lądują – wtrącił Darek. – Są takie miejsca.

– Teraz najlepiej oglądać z Wirażowej, bo od Alei Krakowskiej zrobili parkingi – dodał Maciek. – Niesamowite wrażenie. Samolot ląduje tak blisko, zdaje się, że zaraz spadnie ci na głowę, ryk silników wciska w glebę, i wtedy czujesz coś takiego, że musisz krzyczeć..

– Katharsis. – pokiwała głową.

– Nie wiem, czy to właśnie to. Po prostu drzesz się z całych sił i czujesz jakbyś miał sam odlecieć… – umilkł. – Ludzie przychodzą i czekają – dodał spokojniej. – Wiedeń 7.05, boeing z Chicago o siedemnastej.

Sara przyglądała mu się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Zabierzesz mnie tam kiedyś?

Pokiwał głową.

– Jasne, kiedy tylko zechcesz.

Roześmiała się.

– Wiesz, powiem tylko znajomym, że już wychodzę; zaczekaj tu na mnie.

I tak to się zaczęło. Mógł więc zadzwonić do Sary. Było to z pewnością lepsze niż udawanie, że zabierze się do pracy.

Maciek wysiadł na stacji Świętokrzyska. Przedwieczorne niebo miało barwę liliową. Większość pasażerów metra szła w tę samą stronę. Na Krakowskim Przedmieściu tłum gęstniał z każdym krokiem. Uliczni handlarze zareagowali sprawnie. Wprost z kartonów ustawionych na chodniku sprzedawali biało-czerwone chorągiewki, znicze i kwiaty. Niesiony ludzką ciżbą Maciek przesuwał się pomału. Obok szły rodziny z dziećmi, osoby starsze i młodsze od niego. Zastanawiał się jak w tym ścisku odnajdzie Sarę. Umówili się przed Kordegardą, ale tam pewnie będzie jeszcze gorzej. Ulicami dochodzącymi do Krakowskiego – Królewską, Tokarzewskiego-Karaszewicza, Ossolińskich, Karową – nadciągali następni, łącząc się z głównym nurtem, którym sunęli w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Przy hotelu Bristol ktoś pociągnął Maćka za rękaw.

– Jesteś nareszcie! – ucieszyła się Sara. – Bałam się, że nie znajdziemy się w tym tłoku.

– Strasznie dużo ludzi – rozejrzał się.

– Tak, takich tłumów nie widziałam od… – urwała. – Słuchaj, mam dla ciebie znicz, ja już swój zapaliłam.

Wziął z jej ręki szklane naczynko wypełnione do jednej trzeciej stearyną.

– Chodźmy bliżej.

Szedł za Sarą zręcznie przeciskającą się między ludźmi. Płonące znicze stały wokół chopinowskich ławek i na nich, u stóp kwietników, na gzymsach budynków, ale prawdziwe morze światła rozlewało się na chodniku przed Pałacem Prezydenckim. Tysiące lampek migotało pomarańczowym światłem, rozjarzając ciemniejące niebo ognistą łuną. Harcerze odbierali z wyciągniętych rąk zapalone znicze, wiązanki tulipanów, goździków i róż i kładli je tam, gdzie jeszcze było wolne miejsce. Książę Józef Poniatowski spoglądał z wysokości swojego pomnika na morze głów i świateł, które jednak nie dla niego były przeznaczone. Tego dnia oddawano hołd i opłakiwano tych, których przekreślone kirem portrety przyczepiono do grubych łańcuchów oddzielających dziedziniec siedziby głów państwa polskiego od ciżby ludzkiej. Prezydent Lech Kaczyński, jego żona Maria przyglądali się ludziom, którzy oszołomieni potwornością porannej tragedii szli, niosąc swój ból, przerażenie i niepewność jutra.

– Elita narodu zginęła.

– Wszyscy najlepsi.

– Co teraz będzie… – szeptano.

– Nie robisz zdjęć? – zainteresował się Maciek.

– Robiłam wcześniej – mruknęła. – Wystarczy.

Przesuwali się dalej, robiąc miejsce innym, którzy nadeszli później, aż znaleźli się po drugiej stronie ulicy.

– Chodźmy się gdzieś rozgrzać – zaproponował.

Tuż obok otwarte drzwi baru „Przekąski Zakąski ” zapraszały gościnnie.

W środku było tłoczno. Przecisnęli się do kontuaru. Zamówili dwa wina, po pięć złotych i stali przy ladzie, popijając z plastikowych kubków. Rozgrzewali się we wnętrzu ciepłym od ludzkich oddechów.

– To niesamowite – powiedziała Sara. – Te tłumy, ta żałoba. Nie przypuszczałam, że na ludziach cokolwiek może zrobić aż takie wrażenie.

– Dzisiaj przyszli, może jeszcze jutro będą, ale potem wszystko wróci do normy – stwierdził Maciek. – Każdy ma przecież swoje sprawy, pracę, no, cokolwiek.

Pokiwała głową.

– Zapomniałabym. – Sięgnęła do torby. – Mam coś dla ciebie. – Podała mu plik gazet. – Przyjechałam tutaj już w południe, rozdawali dodatki nadzwyczajne, dla ciebie też wzięłam.

Spojrzała na zegarek.

– Już prawie dziesiąta. Jadę do domu, zmęczył mnie ten dzień.

Maciek kiwnął głową.

Na zewnątrz było zimno.

– Zaparkowałam na dole, przy Karowej, a ty?

– Przyjechałam metrem, pomyślałem, że trudno będzie znaleźć miejsce.

– Mogę podrzucić cię do stacji – zaproponowała, owijając szyję szalem.

– Nie, dzięki, przejdę się.

– OK – kiwnęła głową z roztargnieniem. – Zadzwoń jutro.

Cmoknęła go pospiesznie w policzek i ruszyła w dół Karową.

Maciek stał jeszcze chwilę, patrząc za nią, aż szczupła sylwetka Sary zniknęła mu z oczu.

W domu wyjął piwo z lodówki i rozłożył gazety na stole.

„Gazeta Wyborcza” – dodatek nadzwyczajny, 10 kwietnia

Polska w żałobie – Sobota godzina 8.57 polskiego czasu. Prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką Marią Kaczyńską oraz cała polska delegacja giną w katastrofie samolotu w Smoleńsku. Obowiązki głowy państwa przejmuje marszałek sejmu Bronisław Komorowski. W niedzielę w południe 2 minuty ciszy w całym kraju. Od poniedziałku obowiązuje tygodniowa żałoba narodowa. Premier Donald Tusk leci do Smoleńska. Przyspieszone wybory prezydenckie mają się odbyć w czerwcu.

Polska została bez dowództwa armii.

Lech Wałęsa: To Katyń numer 2.

Radosław Sikorski: Premier zapłakał.

Świat współczuje Polakom.

Kwiaty i znicze pod Pałacem Prezydenckim.

„Metro” – wydanie specjalne, 10 kwietnia Katyń – podwójna tragedia.

Dziś po godzinie 9 Polskę obiegła nieprawdopodobna informacja. W katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginęły najważniejsze osoby w państwie. Następne informacje były tylko gorsze. Na pokładzie było 96 osób. Zginęli wszyscy. O 14.20 premier Donald Tusk złożył kondolencje rodzinom ofiar.

Uderzył dzwon Zygmunta.

Katyński apel o zgodę po katastrofie.

Cała Polska płacze.

I lista ofiar. Nazwiska, pełnione funkcje; zdjęcia, z których spoglądali ci, których oczy zlepione teraz ziemią i krwią nic już widzieć nie mogły. Nie chciało się w to wierzyć, że tak wszyscy, że naraz. Maciek nie przypominał sobie, żeby taka katastrofa, z udziałem głowy państwa i tylu oficjeli miała miejsce kiedykolwiek wcześniej. Przecież taki lot, taki samolot są szczególnie zabezpieczane; służby sprawdzają każdą śrubkę, lotniska, ludzi wyznaczonych do obsługi podróżnych – wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. A jednak rzecz, która zdarzyć się nie mogła – stała się. Jak? Dlaczego?

Nie czuł bólu, nie czuł rozpaczy. Ludzie, którzy zginęli byli mu obcy. Polityką, z towarzyszącymi jej kłótniami, intrygami, pijarem czarnym czy białym – starał się nie interesować. Już dawno uznał, że jego zaangażowanie nie zmieni rzeczywistości. W dotychczasowych wyborach głosował na UPR, Korwina i jego otoczenie – i to też bardziej z przekory i w odruchu nikłego buntu przeciwko władzy usiłującej kontrolować każdy obszar życia niż z przekonania. Kaczyńscy z tym ich bogoojczyźnianym wzięciem, zasadniczym tonem i doszukiwaniem się spisków, gdzie tylko można, nie wydawali mu się ludźmi ani sympatycznymi, ani godnymi szacunku. A zresztą – kim jest prezydent? Gościem, który i tak niewiele ma do powiedzenia. Generałowie nieistniejącego już prawie wojska – marionetki bez znaczenia. Reszta – pracownicy Kancelarii, posłowie z lewej i prawej – też pionki poruszane mocą własnych ambicji i partyjnych interesów.

Oczywiście – sam fakt, że tylu Polaków naraz zginęło, że tylu – po prostu ludzi – budził grozę. Cokolwiek by mówić – były to osoby, przynajmniej z formalnego punktu widzenia, znaczące dla państwa. Jeśli ich nie dało się uchronić, to co będzie z nami?

Odsunął na bok gazety i włączył laptop. Portale wiadomości w biało-czarnej szacie. Wspomnienia, kondolencje, pierwsze informacje, jeszcze niesprawdzone. Godzina katastrofy jednak inna, tamtą podano nieściśle. Podchodził do lądowania dwa razy, nie – cztery. Mieszkańcy Smoleńska przynoszą kwiaty i kładą je przy bramie lotniska. Czytał doniesienia:

O godz. 8.41 prezydencki samolot lecący na obchody 70-lecia zbrodni katyńskiej rozbił się pod Smoleńskiem; zginął prezydent Lech Kaczyński, jego żona i 94 osoby, w tym wielu wysokich urzędników państwowych i dowódców wojskowych.

Obowiązki głowy państwa przejął marszałek sejmu Bronisław Komorowski. Rosja zapowiedziała wyjaśnienie tragedii. Premier Donald Tusk zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Ministrów i w imieniu wszystkich Polaków złożył wyrazy współczucia rodzinie prezydenta Lecha Kaczyńskiego i rodzinom ofiar katastrofy. Ogłoszono żałobę narodową.

Do Smoleńska udał się brat Lecha Kaczyńskiego, szef P i S Jarosław Kaczyński wraz ze współpracownikami; na lotnisku zidentyfikował ciało Prezydenta; modlił się na miejscu tragedii. Do Smoleńska poleciał także premier Donald Tusk. Premier Rosji Władimir Putin osobiście zaprowadził Tuska na miejsce katastrofy. Razem złożyli tam wiązanki kwiatów. Obaj szefowie rządu uczestniczyli też w telekonferencji z przedstawicielami władz Moskwy, resortu zdrowia i władz lotniska.

Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo ws. katastrofy. Do Smoleńska udali się polscy prokuratorzy wojskowi. Własne postępowania wszczęły w Rosji prokuratura i Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK).

Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew ogłosił 12 kwietnia dniem żałoby narodowej w Rosji w związku z katastrofą. Poinformował o tym osobiście w odezwie do narodu polskiego.

Na portalach informacyjnych pojawiły się już dziesiątki komentarzy.

Antygona:

Cały nasz naród dotknęła niewyobrażalna tragedia! Nie wolno zapomnieć nam o tych, którzy zdążali do Katynia, żeby oddać hołd ofiarom ludobójstwa. Zapalmy im znicze.

Re: Antygona

Emigrant:

W tej tragicznej chwili wszyscy musimy być razem. Nie zapomnimy!

Warszawianka:

Łączymy się w bólu ze wszystkimi rodzinami i bliskimi ofiar.

Spirit:

Może ta tragedia obudzi nasz naród, kiedy do ludzi dotrze, że straciliśmy najlepszych z najlepszych.

Re: Spirit

Przytomny:

A może wreszcie zapanuje spokój, kiedy nie ma już głównego mąciwody RP.

Re: Przytomny Antygona:

Opanuj się, człowieku, nawet teraz nie możecie dać mu spokoju!

Re: Antygona

Przytomny:

Tak, tak, po śmierci tylko dobrze mówić, to taka wasza katolska mentalność. Zaraz świętego z Kaczora zrobicie.

Re: Przytomny

Warszawianka:

To taka nasza polska tradycja, ale ty tego nie rozumiesz, widać wychowano cię w innej „kulturze”.

„Co za syf – pomyślał – nawet teraz muszą brać się za łby”. Miał dość. Czuł się zmęczony i rozdrażniony. Nie zrobił nic z tego, co zaplanował, a teraz był zbyt rozkojarzony, żeby zabierać się do pracy.

Przygotował kolację. Bagietkę przełożył plastrem sera i otworzył piwo. Postawił talerz na stoliku przy kanapie. Zdjął z półki pudełko z filmem. Zawód reporter. Oglądał go już tyle razy, że pewne kwestie znał na pamięć. Włączył odtwarzacz. Przed jego oczami przesuwały się znajome obrazy. Cały dzień powoli odpływał, wydarzenia zamazywały się i wydawały coraz mniej realne. Jeszcze raz udało się oszukać czas.

ROZDZIAŁ 2

W zimnej nocy kosmicznej połyskiwał blado niebieskozielonkawy koralik – Ziemia. Sunęła raz zadanym jej torem, kreśląc elipsę wokół najbliższej gwiazdy. Skazana na wędrówkę aż po kres czasu, zobojętniała na jego bieg. Brzemienna ogniem, od wieków wciąż tym samym. Tylko raz na jakiś czas spazmatyczne wstrząsy przynosiły ulgę w gorączce, która trawiła jej wnętrze.

Na Islandii, tak dalekiej od Polski, że trudno wyobrazić sobie, by konsekwencje zachodzących tam zdarzeń dosięgnąć mogły kraj leżący w samym sercu Europy – obudził się wulkan. Eyjafjallajökull, dotąd śpiący pod płaszczem lodowca, ocknął się, wypluwając siarczane opary i chmury pyłu. Kolejne paroksyzmy uwalniały z jego wnętrza następne porcje trujących substancji, a wiatry – zwykle unoszące miękkie obłoki – przywiewały je ku wybrzeżom kontynentu. Tam, korytarzami wzdłuż łańcuchów górskich, rozległymi przestrzeniami płaskowyżów pędziły je dalej i dalej.

Pylisty woal rozsnuwał się ponad światem i nieustępliwie zdążał ku wschodowi. Trujące molekuły wnikały w ludzkie ciała. Podstępne i niewyczuwalne kaziły życiodajną krew i wraz z nią docierały do serc i umysłów, zmieniając je wedle woli tego, który je posłał.

Ludzie, wciąż jeszcze otuleni snami, szarpali się w bezsilnym przerażeniu. Pod zamkniętymi powiekami przebiegały obrazy okrutnych czynów, wszystko zatapiających wód, szalejących pożarów i niewyobrażalnych na jawie niegodziwości. Znieczuleni zmęczeniem i strachem nie otwierali jednak oczu w obawie, by majak senny nie oblekł się w ciało rzeczywistości.

Na jawie czuli niepokój. Coś nadciągało – niewidoczne i groźne. Jakże więc mieli przekonać innych, tych o powiekach sklejonych słodką niepamięcią, że nadchodzi czas kłamliwych słów i oszukańczych gier, kiedy nic nie będzie już takie, jakim jest naprawdę. W poczuciu bezsilności płakali przez sen.

***