Pewnego dnia, w grudniu - Martyna Ochnik - ebook

Pewnego dnia, w grudniu ebook

Martyna Ochnik

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zapada grudniowy wieczór. Na biurku wydawcy leży maszynopis powieści. Upływają godziny, rośnie stos przeczytanych kartek. Zanurzając się w opowiadaną historię, podążamy tropem dziewczyny, która zapragnęła nadać swojemu życiu szczególne znaczenie…

Barbara, dziennikarka, spotyka dawno niewidzianą znajomą. Zaintrygowana jej opowieścią, postanawia na własną rękę poszukać wyjaśnienia dziwnych zdarzeń. Spotkania i rozmowy ze świadkami opisywanych wypadków zaczynają tworzyć powieść - historię prywatnego śledztwa, które nieoczekiwanie skłania Barbarę do rozliczenia się z własną przeszłością. Podsłuchujemy więc nocną rozmowę, uczestniczymy w seansie spirytystycznym, obserwujemy zjawiska racjonalnie niewytłumaczalne, zaglądamy do domów, serc i umysłów bohaterów powieści.

Czy wszystko jest tym, czym się wydaje? Jaką rolę w życiu człowieka odgrywa przypadek? - rozważając te problemy, Martyna Ochnik stawia pytanie o naszą odpowiedzialność - za siebie i za innych. W pogoni za wciąż umykającą odpowiedzią, za światłem, które zdaje się to rozbłyskać, to przygasać w ciemności - odsłaniamy kolejne warstwy tajemnicy. Zstępujemy w mrok…

„Jest w tej książce szczególna siła, jest życie Poli, które - choć ukrywa się w mroku i rzadko kiedy przynosi uśmiech - w świadomości czytelnika jest zjawiskiem szczególnym. Od pierwszej aż do ostatniej strony, w ciągu jednej zimowej nocy, poznajemy historię, której jeszcze na długo po lekturze towarzyszy drżenie serca”.

Artur G. Kamiński, IK Magazine

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 352

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




19.05

Pewnego dnia w grudniu nadciągnęły nad miasto ciężkie, sine chmury. Przyniósł je północno-wschodni wiatr, z krainy lodowatego zimna i ciemności. Zawisły ponad domami, a wieczorem zaczął padać śnieg. Duże, mokre płatki wirowały wokół czasz latarni, osiadały na gzymsach, bieliły dachy samochodów. Niektórym udawało się dotrzeć do samej ziemi, a tam buty przechodniów i koła pojazdów unicestwiały je wkrótce — czar pryskał. Ulotne piękno obnażało swoją naturę — chodniki zalegało bure, zimne błocko.

Dochodziła siódma wieczór, a ja od godziny wlokłam się z Ochoty do Śródmieścia w upiornym korku — jedynka, czasem dwójka. Samochody ściśnięte krawędziami jezdni pełzły powoli od jednych świateł do następnych. Z niepokojem zerkałam na wskaźnik temperatury chłodnicy, który zbliżał się niebezpiecznie do czerwonej kreski. Mój stary ford z trudem znosił takie warunki, więc modliłam się w duchu, żeby jeszcze trochę wytrzymał — póki nie dotrę do celu. Wycieraczki pracowały miarowo, mieląc mokry śnieg. Przez zaparowane szyby widziałam twarze kierowców uwięzionych we wnętrzach swoich aut, twarze zmęczone i pełne rezygnacji jak moja. Twarze ludzi pozbawionych marzeń poza jednym — wydostać się wreszcie z pułapki.

Osobliwe myśli przychodzą do głowy, kiedy człowiek tkwi uwięziony w korku. I kiedy jak co roku nadchodzi czas grudniowych ciemności. Łatwo wówczas poddać się wrażeniu, że wiosna nie nadejdzie już nigdy. Ani lato. Jedynie światła ulicznych latarń, neonów i kolorowych lampek choinkowych, które mrugają wesoło ze świątecznie przystrojonych wystaw sklepów, niosą oczom jaką taką pociechę. Czy jednak cokolwiek jest w stanie pocieszyć serce? Ależ tak! Przecież każdy upływający dzień skraca czas pozostały do Bożego Narodzenia. Już, już słychać dzwonki sań Wielkiego Krasnala, już renifery grzebią niecierpliwie kopytami, już coraz donośniej rozlega się znajome „ho, ho ho!". Dzieci piszą: „Kochany Święty Mikołaju, byłem grzeczny, przynieś mi lalkę, klocki, narty, empetrójkę, zdrowie dla dziadka". Potem będą czekać z drżeniem mniej lub bardziej niewinnych serduszek na ten jedyny dzień w roku. Dorośli takich listów nie piszą. Wiedzą przecież, że życzenia się nie spełniają, a jeśli nawet, to pod taką postacią, że człowiek chętnie by język sobie odgryzł, gdyby tylko mógł cofnąć czas. A jednak — i oni na coś liczą. Nawet ci, którzy nie wierzą ani w Świętego Mikołaja, ani w ogóle w nic, czego nie da się dotknąć palcem. Co sprawia, że w ten najciemniejszy w roku czas ogarnia ich gorączkowa niecierpliwość, jakby ta jedna grudniowa noc miała uwolnić świat od zła, do którego tak przecież przywykli; jakby mieli otrzymać nowe życie czyste i niewinne? Czego się spodziewają? Może tym razem pod choinką odnajdą wreszcie radość, podpowiedź, jak dalej żyć, i inne tego typu bezcenne podarki. Może będzie nareszcie tak, jak być powinno. A może znowu nie — jak zwykle. W lepszej sytuacji są z pewnością ci, którzy wierzą, że co roku, dwudziestego piątego grudnia na świat przychodzi Bóg. To wydarzenie powtarza się wszak niezmiennie od dwóch tysięcy lat, co pozwala sądzić, że nastąpi i w tym roku, i w każdym następnym. Pozostaje więc jedynie czekać cierpliwie, oczyszczając umysł i serce z materialnych pożądań, z całorocznego osadu niegodziwości i zaniechań, aby godnie przyjąć Pana. Jego uczniowie z pewnością nie doznają zawodu.

Te rozważania napełniały mnie cichą i nieustępliwą melancholią. Ostatnio — nie wiem — od tygodni, a może miesięcy nachodziły mnie myśli tego rodzaju. Na szczęście niekiedy — w błysku odczucia raczej niż widzenia — udawało mi się dostrzec w tym mroku przebłysk światła. Ciężkie chmury rozstępowały się i ukazywało się błękitne okienko nieba. Czułam wtedy radość równie głęboką jak wcześniej smutek i lęk. Takie chwile trwały jednak zbyt krótko, a ich pojawianiu się nie towarzyszyła żadna zrozumiała reguła. Teraz ciemność grudniowego wieczoru zapadła nie tylko nad moim życiem, ale i nad światem. Na szczęście kolejny raz zmieniły się światła sygnalizacyjne, fala pojazdów opłynęła rondo Zawiszy, a ja wraz z nimi.

Miejsce do parkowania znalazłam w Alejach Jerozolimskich, zaraz za skrzyżowaniem. Zanim wysiadłam, naciągnęłam na głowę kaptur obszernej parki. Chwyciłam pakunek leżący na siedzeniu i torbę i ruszyłam szybkim krokiem w stronę czteropiętrowej kamienicy. Zimny mokry śnieg wciskał mi się wraz z wiatrem pod ubranie. Jednak nie czułam chłodu. Pod lewą pachą trzymałam płaską paczkę, od której szły ku mnie fale gorąca. A w torbie niosłam ukryty żar — zdjęcie i list. Na ścianie obok bramy widniały tabliczki z nazwami mieszczących się tutaj biur. Najbardziej okazałe, mosiężne, należały do kancelarii adwokackich i spółek handlowych. Nieco niżej przyczepiono niewielki prostokąt ze szkła. GORE, wydawnictwo. Pchnęłam drewniane, ciężkie drzwi i w słabo oświetlonym holu zaczęłam otrzepywać ze śniegu kurtkę i dżinsy.

— Już po godzinach… — Z dyżurki wyjrzał mocno posiwiały stróż.

— Jestem umówiona z Górzyńskim. — Zsunęłam kaptur z głowy.

— A, pani Basia — rozjaśnił się staruszek. — Nie poznałem przez to ubranie. Przepraszam. I fryzurę pani zmieniła… Całkiem inna kobieta…

Moje ciemnorude włosy, długie, zebrane zazwyczaj w niedbały kucyk, zawsze stanowiły najlepszy znak rozpoznawczy, nawet kiedy z czasem przeplotły je gęsto siwe pasemka.

— Nie szkodzi, panie Antoni. Od czasu do czasu trzeba coś zmienić, prawda? — uśmiechnęłam się.

— No tak, krótkie włosy są praktyczne — pokiwał głową.

— Właśnie — przyznałam, wstępując już na schody. — Zresztą dawno mnie tu nie było. Spieszę się, przepraszam!

Na drugim piętrze zapukałam do pierwszych drzwi po prawej.

— Dobry wieczór.

Ładna blondynka porządkowała na biurku papiery.

— Dobry wieczór. — Spojrzała na zegarek. — Nie wiem, czy redaktor Górzyński przyjmie panią o tej porze…

— Zaryzykuję.

Wyminęłam ją i nacisnęłam klamkę drzwi obitych brązową ceratą.

— Cześć Góra, godzinę wlokłam się w korku. — Siedział za biurkiem pochylony nad papierami. Podniósł na mnie zmęczone spojrzenie.

Położyłam przed nim żółtą tekturową teczkę grubości około dwóch centymetrów. Potem zdjęłam kurtkę i z westchnieniem ulgi opadłam na krzesło. Górzyński rozwiązywał szare tasiemki, a ja zamknęłam oczy. Przez pewien czas słyszałam jedynie szelest przewracanych kartek i jękliwe tony klaksonów za oknem.

Rozdział IZ obłoku jasności

Z obłoku jasności spłynęła kropla światła. Podążyła przez ciemność, spełniając ofiarowany sobie los.

W chwili, gdy plemnik posłuszny swojemu przeznaczeniu zostawił w tyle czterdzieści milionów konkurentów i brawurowo finiszując, dopadł czekającej na efekt tych zmagań komórki jajowej — powołany został do życia nowy byt.

Poczynając od Wielkiego Wybuchu lub boskiego Fiat lux, podobne jemu powstają każdej sekundy, a liczba ich zmierza ku nieskończoności — póki nie dopełni się czas. Każdy — już w zalążku doskonały — cechuje stopień finezyjnej złożoności wciąż jeszcze niepoddający się naukowemu opisowi. Przy tym jedynie niuanse sprawiają, że nie ma, nie było i nie będzie dwóch identycznych. Dość popatrzeć dookoła. Cóż za zdumiewająca odmienność pejzaży, jakie zachwycające widoki, ileż sekretów kryją mroczne wody! Pewnego dnia do takiej krainy przybywa odkrywca. Rozgląda się, a potem cierpliwie, z miłością zdejmuje kolejne osłony z tajemnicy, która jest samym sercem świata. Zasługuje na to każde istnienie. Nie każdemu to się przydarza.

Tymczasem jeszcze plemnik mknął ciemnym tunelem jajowodu powodowany impulsem, który nakazywał mu dotrzeć do celu jak najszybciej i za wszelką cenę. Obok niego — równie zdeterminowani — pędzili rywale. Czy to jednak jego witka była dłuższa, czy wywijał nią prędzej niż inni — dość że tunel nagle się skończył i plemnik uderzył główką w coś miękkiego. Komórka jajowa, która aż do tej pory trwała w stanie pół uśpienia, pół oczekiwania, przecknęła się pod wpływem wstrząsu i otwarła na przyjęcie zwycięzcy. Do wnętrza wtargnął z impetem. Natychmiast zasunęły się za nim osłony, a zmyślne enzymy zablokowały wszystkie wejścia. Dwie drobiny stopiły się w jedno w najwyższej ekstazie. Co dla niego stanowiło sens istnienia, a zarazem jego koniec — dla niej było powinnością, którą zamierzała spełnić z udziałem czy to jego, czy któregokolwiek z jego konkurentów. Tak czy inaczej, doszło do zbliżenia — najściślejszego z możliwych. Nici kwasu dezoksyrybonukleinowego stanowiące o unikalności kochanków zwarły się ciasno, splotły, poczęły pęcznieć, aż wyodrębniły się z nich kluchowate chromosomy, które rozdzielono precyzyjnie między dwie nowe komórki. Te z kolei, sięgając pamięcią do dokonań poprzedników, powtarzały akt dopóty, dopóki posłuszne otrzymanemu sygnałowi nie utworzyły drużyn przeznaczonych do odmiennych zadań. Teraz już w ramach każdego zespołu miały realizować zadany program tak, by następcy mogli łatwo określić przynależność do tej czy innej grupy. I — o, cudzie! Okazało się, że to działa! Po tej entuzjastycznej konstatacji komórki tym odważniej przystępowały do wzmożonego wysiłku mającego na celu wysoką specjalizację oddziałów. Nowe rozwiązania testowano na bieżąco, ponieważ skądś z mętnej i płynnej przestrzeni otaczającej całe to zgromadzenie dochodziły sygnały, na które należało błyskawicznie reagować. Komórki dyskowato spłaszczone uwijały się żwawo niczym skrzętne mrówki, które wychwytywały drobiny tlenu, by jak najprędzej przekazać je dalej. Te o wydłużonych, gałęziasto rozciągniętych wypustkach, czujne na każdą zmianę w otoczeniu, słały informacje do najbardziej odległych zakamarków rozwijającego się tworu. Inne znowu, spłaszczone jak naleśnik, zdawały się zaabsorbowane wyłącznie nieustannym podwajaniem swojej ilości. Jak to możliwe, że proces ten przebiegał bez zakłóceń? Że nie zawładnął nim chaos? Może kontrolę sprawowała nad nim jakaś siła? Jeżeli tak było, komórki z pewnością nie zdawały sobie sprawy ani z jej istnienia, ani natury.

Podobnie ludzie, od których wszystko się zaczęło. Dokonali aktu złączenia ciał powodowani impulsem o sile trudnej do przecenienia. Implikacje doniosłego zdarzenia nie zostały im objawione. W tamtej chwili. Dopiero później — najpierw kobiecie. Kiedy krwawienie miesięczne nie pojawiło się w przewidywanym terminie, odczekała jeszcze około tygodnia. Wtedy jej serce ścisnęła obawa, która po następnych kilku dniach i wizycie u lekarza przerodziła się w pewność. W ciele kobiety zainicjowany został proces, nad którym nie sprawowała już kontroli. Była w ciąży.

Rozpłakała się. Złość, strach i upokarzająca bezsilność podpłynęły falą żółci do gardła. Pobiegła do łazienki. Kiedy już obmyła twarz i przepłukała usta, zaczęła myśleć spokojniej. Sytuacja bowiem domagała się chłodnej analizy, a wzburzenie miało swoje przyczyny. Dla kobiety były oczywiste.

Świat, w którym przyszło jej żyć, nie był dobry. Brudne, zniszczone trotuary, na których wykręcała sobie boleśnie stopy w butach na wysokich obcasach. Ulice ciemne, wrogie, pustoszejące równo z wybiciem godziny milicyjnej. Puste półki sklepowe oferujące na kolację szarą pasztetową lub żółty ser w dwu niewiele różniących się od siebie odmianach — do wyboru. Ubrania, których nijakość i ubożyznę maskowała, farbując je domowym sposobem, przerabiając, dziergając, ozdabiając jakimiś tandetnymi koralikami i pasmanterią, byle tylko odróżnić się od tłumu burych kapot zaludniającego miasto. W autobusach i tramwajach ciała napierające ze wszystkich stron, ciasno upchnięte, wydzielające odór wczorajszego potu, nie dość dokładnie umyte w porannym pośpiechu, pozbawione możliwości zatuszowania tego faktu zapachem dezodorantów. Kolejki po kartkowe mięso, po masło, po nową książkę, bilet do kina, żelazko, kołdrę. Zdobycie czegokolwiek, co wykraczało poza tę normę, wymagało niezwykłego sprytu, zapobiegliwości, bezwzględności i sił. I mundury. Mundury w telewizji. Mundury na ulicach, spacerujące parami, nigdy w pojedynkę, zwieńczone surowymi twarzami o oczach wszystkowidzących, obdarzonych zdolnością tropienia myśli. Mundury zaopatrzone w broń o czarno połyskujących lufach — przerażającą, wstrętną. Kobieta była osobą bardzo wrażliwą; na widok bezpańskiego psa oczy jej zachodziły łzami. Nie pojmowała, po co ludzie wymyślili wojny i armaty. Świat byłby bez tego z pewnością dobry i piękny. Dlatego kiedy zdarzyło się, że jakiś patrol bardziej z nudów niż podejrzliwości zatrzymał ją, żądając okazania dokumentów, przeżyła to ciężko. Rezygnując z wykładu na temat późnobarokowego malarstwa, wróciła do domu na drżących nogach i wypiła duszkiem całą butelkę neospasminy. Potem z językiem zdrętwiałym od ziołowej słodyczy zapadła w sen. Otoczyły ją mundury bez twarzy. Wycelowane w nią lufy karabinów — długie i gładkie lśniły jak naoliwione. Niezdolna przeciwstawić się brutalnej sile, drżącymi dłońmi zdzierała z siebie ubranie — bluzka, spódnica, rajstopy, biustonosz, majtki. Strach niemal obezwładniał; czuła dziwną omdlałość i przez myśl przemknęło jej, że umiera. Na szczęście po przebudzeniu pamiętała jedynie nieprzyjemne spotkanie.

Na jawie przecież nie było aż tak źle. Córka profesora filologii orientalnej, cieszącego się zasłużoną renomą w hermetycznym kręgu specjalistów, a także powszechnie znanego laureata nagród państwowych, nie miała powodów, żeby obawiać się czegokolwiek. Dzień po dniu, od lat wybitny uczony studiował teksty zapisane tajemniczymi znaczkami, w których liniach i krzywiznach zaklęto przedziwną moc. Pozbawiała ona znaczenia byty rzeczywiste, skradzioną im esencją życia obdarzając martwe litery. Przypuszczano, że profesor nie oderwałby od nich wzroku — a już na pewno myśli — nawet gdyby lufy czołgów wycelowano w okna jego domu. Jednak sam widok głowy ojca, z włosami przerzedzonymi na ciemieniu, w świetle biurkowej lampy pochylonej nad książką lub maszynopisem, napełniał ufnością i wiarą w życie przynajmniej spokojne. Matka miała usposobienie odmienne. Popularna pianistka, osoba delikatna, której ciałem raz w miesiącu z przygnębiającą regularnością szarpał demon histerii — ceniła sobie dobre kontakty z ludźmi. Na co dzień ograniczały się one do konwersacji z gosposią. Wypytywała o zdrowie dzieci pani Walerii i jej wnuków, zapominając zresztą natychmiast ich imiona, lecz w ten sposób wymogom uprzejmości stawało się zadość. Gosposia umiała to docenić i rewanżowała się zapobiegliwym zdobywaniem na niepewnym rynku artykułów niezbędnych do życia osobom tak nieświadomym otaczającej je rzeczywistości. Regularnie zdawała też relacje z wypadków, jakie zachodziły w świecie za wysokim żywopłotem otaczającym willę przy jednej z bocznych uliczek Nowego Miasta. I choć opowieści te niosły niepokój, jednak przekazywane wieczorami, głosem ściszonym, miały urok baśni, od których ciarki przebiegają po plecach, lecz sen pozostaje niezmiennie zdrowy.

Rozpięta między wysublimowanym intelektem a porywami artystycznego temperamentu kobieta skupiała w sobie zdrowy rozsądek, praktycyzm i spokój, którego brakło pozostałym elementom rodzinnej kompozycji. Miała dość rozumu, by nie ulec niezdrowej fascynacji obrazoburczymi ideami wolnościowymi, które tak rozpalały umysły jej rówieśników. W towarzystwie niedogolonych młodzieńców ubranych w powyciągane swetry czuła się obco. Namiętne dysputy polityczne raziły ją swoją gwałtownością, a przysłuchujące się im dziewczęta zdumiewały brakiem dbałości o stan cery i włosów. Wszyscy oni mówili dużo i głośno, a niektórzy — całkiem pozbawieni rozsądku — nie potrafili pohamować przymusu aktywności i kończyli poza murami uczelni bez prawa powrotu. Albo i jeszcze gorzej. Obserwowała to z mieszaniną fascynacji i odrazy, niczym histeryczne poruszenia żyjątek oślepionych blaskiem światła, kiedy raptem zedrzeć korę z butwiejącego pnia.

Nie mogło więc być mowy o strachu. Może niepokój — tak, raczej to. Wydychali go ludzie w autobusie; wypacali w kolejkach; wyzierał ze zmęczonych oczu. Kiedy szła ulicą albo jechała na zajęcia, oblepiał jej ciało, wciskał się do nosa i ust odorem zastarzałego potu.

Wiedziała, że tak być nie musi. Były przecież inne światy; lepsze, bardziej kolorowe, gdzie dobrze ubrani ludzie o wypielęgnowanych ciałach uśmiechali się do siebie i spierali o przesłanie najnowszego dzieła znanego pisarza, a nie o miejsce w kolejce po cukier. Były nieba błękitne, ulice czyste i równe, domy, z których nie odpada tynk; falujące ciepłe morza i szelest palm. Były galerie pełne przepięknych obrazów i noce rozjarzone blaskiem świateł. Po prostu — było życie.

Także i tam zdarzały się rzeczy brzydkie i zasmucające, to jasne. Pasażerowie samolotu, który wprost z jasnego nieba sfrunął w bagna Florydy — zamiast do bezpiecznego portu lotniczego trafili w szeroko rozdziawione, zębiaste paszcze aligatorów. Pewien izraelski żołnierz stracił nad sobą panowanie do tego stopnia, że wysłał prosto do nieba kilku modlących się w meczecie muzułmanów. Ludzie zabijali się na gorących piaskach pustyń i na wodach Atlantyku, a kto wie gdzie jeszcze. Czy to cokolwiek zmieniało? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się, że jakikolwiek zakątek globu może być całkowicie wolny od zła. Trzeba na trzeźwo dokonywać bilansu i ustalić hierarchię wartości. To dlatego studiowała historię sztuki, kierunek mało przydatny w rzeczywistości wypełnionej zapobiegliwym zdobywaniem podstawowych dóbr, lecz bezwzględnie elegancki. Zatem — piękno jako najwyższa forma wyrazu ludzkiego ducha; zarazem czynnik tego ducha uwznioślający, uwalniający go od fizjologicznych ograniczeń materii. Pejzaże przesycone światłem, zamglone horyzonty oceanów; cuda architektury, klejnoty sztuki zamknięte w muzeach, gdzie posadzki znaczą ślady stóp kilku pokoleń. Biblioteki pełne woluminów, których widok sprawia większą nawet rozkosz niż poznawanie zapisanych w nich myśli. A i codzienność może dostarczać estetycznych wrażeń. Ludzie — urodziwi, zdrowi, pogodni, o głowach pełnych niebanalnych myśli. Piękne ubrania, wysokiej jakości kosmetyki, dobre perfumy. Ona — ze swoją szlachetną urodą, z dziedzictwem nieprzeciętnego intelektu i artystycznej wirtuozerii — zasługiwała na to, by stać się częścią tamtego lepszego życia, a nie tutejszej przaśnej egzystencji. Chciała skończyć studia i wyjechać. Jeszcze nie wiedziała ani dokąd, ani jakim sposobem, skoro przekraczanie granic zarezerwowano dla nielicznych. Pani Waleria powiadała w takich razach — przyjdzie czas, będzie rada. A w życzliwość i mądrość życiową oddanej gosposi trudno było wątpić. Tymczasem więc przygotowywała się do przyszłości, która — jak wierzyła — była jej przeznaczona. Doskonale już opanowała język angielski, a we francuskim czyniła szybkie postępy. Dużo czytała — głównie autorów obcych. Dwa razy dziennie szczotkowała sięgające połowy pleców jasne włosy — po sto razy. Ciało i twarz myła, oczyszczała, pielęgnowała i nacierała kosmetykami z Pewexu. Wiedziała jedno — któregoś dnia porzuci poczwarczy kokon i na pawiookich skrzydłach odfrunie do świata, który przyjmie ją jak swoją. Czekała na ten dzień cierpliwie.

Jednak od pewnego czasu odczuwała dziwne napięcie wewnętrzne, a gładkie dotąd czoło przecięła bruzda troski. Nie jest bowiem dobrze, gdy dziewczyna delikatna i wrażliwa nie ma komu zwierzyć się z najskrytszych przeżyć. Szczególnie gdy nawiedzają ją koszmary senne pełne umundurowanych mężczyzn bez twarzy, wymachujących w jej stronę kolbami groźnych karabinów.

I stało się, że kobieta, posłuszna najstarszemu instynktowi, zaczęła rozglądać się za silnym męskim ramieniem, na którym mogłaby wesprzeć głowę przepełnioną dręczącymi wyobrażeniami; za dłonią, która czystą białą chusteczką osuszy łzy niezasłużonej krzywdy bycia tu i teraz. Niestety — historię sztuki studiowały przeważnie dziewczęta, a nieliczni młodzi mężczyźni — jak to już wcześniej wspomniano — nie nadawali się do tej roli z przyczyn także już wiadomych. Należało więc poszerzyć pole poszukiwań o inne wydziały Uniwersytetu. Nigdy dotąd nie odwiedzała tak często biblioteki; czekając w stołówkowej kolejce na obiad, którego zapach przyprawiał ją o mdłości, rzucała dookoła ukradkowe spojrzenia oczu podkreślonych ciemną kredką. Jej stroje zaczęła cechować większa swoboda. A to prosta spódnica niewielkim pęknięciem odsłaniała smukłe udo, a to jeden więcej guzik koszulowej bluzki pozostawał niezapięty. Wargom nie żałowała błyszczyku o smaku wiśni. Idąc korytarzem Instytutu, świadoma łakomych spojrzeń kolegów i asystentów nuciła z półuśmiechem: „Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech, nie poganiaj mnie, bo gubię rytm". Mimo to — z nieznanych jej przyczyn — sytuacja nie ulegała zmianie. Kobieta tkwiła niby zamknięta w przejrzystej kapsule, jak osłonięty kloszem egzotyczny kwiat. Nikt nie miał dość odwagi, by spenetrować przejrzystą, lecz wyraźnie zdefiniowaną barierę — albo nie chciał.

Któregoś dnia wybrała się do banku, żeby z konta walutowego pobrać bony na zakupy w Pewexie. Miała za sobą trzy godziny wykładów, dwie godziny ćwiczeń i podróż przepełnionym autobusem, więc kiedy odczekawszy kolejną godzinę, stanęła przed okienkiem kasy, czuła się nie tylko pozbawiona jakiegokolwiek uwodzicielskiego czaru, lecz marzyła wyłącznie o ciepłej kąpieli i łóżku.

Tymczasem, jak wiemy, życie płata różne figle. Za ladą kasy bankowej siedział urzędnik w stalowosinym garniturze z elany. Zmęczony długim dniem pracy, przeliczaniem banknotów, sprawdzaniem prawidłowości wypełnionych formularzy wypłaty, porównywaniem wpisanych w odpowiednie rubryki cyfr z numerami w dowodach osobistych oraz utarczkami z klientami, których cierpliwość i wytrzymałość sięgały kresu akurat przed okienkiem — w pierwszej chwili nie zorientował się, kogo ma przed sobą.

— Proszę to poprawić — rzucił surowo. — Nie określiła pani waluty wypłaty.

— Jakie to ma znaczenie, przecież nie biorę na wywóz — jęknęła wyczerpana ponad miarę.

Zdumiony nonszalancją petentki podniósł głowę i w ułamku chwili dostąpił objawienia. Za szybą zabezpieczającą urzędników przed bezpośrednim kontaktem z klientami ujrzał twarz ze snów. Cudownie harmonijnie stapiały się w niej wszystkie te, które od najmłodszych lat wprawiały jego serce w drżenie swoją niezwykłą urodą. W jednej chwili widział oblicze świętej z witraża kościółka w rodzinnej wsi i Wenus Botticellego, i jakąś aktorkę, której nazwiska nie pamiętał. Delikatna, jedwabna przędza jasnych włosów opływała porcelanowobiały owal twarzy o rysach nakreślonych lekką ręką mistrza. Oczy zdawały się połówkami połyskliwych muszli inkrustowanych turkusową emalią, a wargi — różą cukrową. W ich słodyczy, tak pewnej jak słońce na niebie, zapragnął zatopić zęby z gwałtownością, której natężenie pozbawiło go tchu. I mowy.

Czasem jedna chwila waży na całym życiu, lecz niezwykle rzadko zdarza się, byśmy potrafili ją rozpoznać. Dopiero kiedyś, gdy jakieś zdarzenie sprawi, że myśli zatrzymają się i zawrócą swój bieg ku sprawom minionym, mówimy: „gdyby nie tamto wtedy, to nie byłoby tego czy owego". Lecz niektórym ludziom od czasu do czasu podawana jest podpowiedź. Zjawiskiem tym, jak się zdaje, nie rządzą żadne reguły. Kasjerowi z okienka prawda objawiła się momentalnie i od razu w całym majestacie. Zasłonę pozorów odchylono i zobaczył, że świat jest dobry; a stojąca przed nim kobieta to ta jedyna, jemu przeznaczona. I choć wyczerpanie położyło się cieniami na jej bladej twarzy, jaśniała pięknością, która opromieniała blaskiem wysoką, zimną halę bankową.

Zaczerpnął więc powietrza, bo już prawdę mówiąc, najwyższy był po temu czas, i rozejrzał się po dobrze znanym otoczeniu. Krawędzią świadomości zdumiał się tylko, że nikt poza nim nie spostrzegł niezwykłego zjawiska. Kolejka jak stała, tak stała, ktoś się wykłócał o miejsce, ktoś inny drzemał na stojąco. Rzeczy te utraciły już jednak znaczenie. Pociąg jego życia właśnie się wykolejał. Gwałtownie wyrzucony z torów, które miały go bezpiecznie doprowadzić dokądś tam, wszystko jedno dokąd, gnał teraz siłą rozpędu w nieznanym kierunku, a mężczyzna tracił z oczu wszelkie znane punkty odniesienia.

A jednak — choć zagubiony w nawale doznań — sprostał postawionemu przed nim zadaniu. Błyskawicznie odliczył sześć papierków i przesunął je bez słowa przez szparę pod szybą dzielącą kasjera od hali bankowej. Kiedy kobieta odwracała się, by odejść od okienka, on już stawiał w nim tabliczkę z napisem „Przerwa" i nie zważając na niechętne pomruki rozczarowanych klientów, znikał za drzwiami opatrzonymi ostrzeżeniem „Przejście służbowe". Dalej ruszył biegiem, nie biorąc po drodze nawet płaszcza, i już stał przed głównym wejściem do banku.

Po chwili ukazała się ona. Omiotła obojętnym spojrzeniem ulicę i drżącego z zimna mężczyznę stojącego u stóp schodów w samej marynarce. Tego roku wrzesień był chłodny. Ruszyła nieśpiesznie po kamiennych stopniach w dół, a on patrzył, jak zstępuje ku niemu, i musiał siłą hamować się, by nie otworzyć na jej spotkanie ramion, bo serce i tak już rozwarło się jak rana.

— Przepraszam bardzo, że się ośmielam… — tylko tyle zdołał wykrztusić, kiedy chciała go wyminąć.

Zmarszczyła brwi z niezadowoleniem i pokręciła głową, biorąc go za jednego z cinkciarzy, którzy w owym czasie nagabywali klientów przed bankami. Już miała dać mu stanowczą odprawę, kiedy coś ją od tego powstrzymało. Widać owego dnia w niebie mieli nadwyżkę szczęśliwych losów, bo i ona nie tyle zrozumiała, co jakimś elementarnym kobiecym zmysłem odczuła wagę chwili. Przypomniała sobie, skąd zna tę twarz. Kilka minut wcześniej widziała ją w sinym świetle jarzeniówek za szybą kasy. Teraz cała postać poddana została starannej inspekcji, która dostarczyła informacji potrzebnych do podjęcia decyzji.

Przed sobą miała mężczyznę niewątpliwie poważnego, starszego od niej o jakieś siedem, osiem lat, ambitnego, o czym świadczyła uniesiona wysoko kanciasta broda, odważnego, jak widać, wysokiego, dobrze zbudowanego, a do tego wpatrzonego w nią spojrzeniem, które każda kobieta, nawet najgłupsza, rozpozna bezbłędnie.

Później, kiedy już siedzieli w kawiarni „Nowy Świat" nad dwiema lampkami Egri Bikavér, przyjrzała się jego rękom. Wynik oględzin nieco ją zastanowił, bo mężczyzna dłonie miał mocne, może nawet zbyt ciężkie i mięsiste, przy tym czerwone i spierzchnięte. Mogło to świadczyć o skłonności do częstego i długotrwałego przebywania na świeżym powietrzu teraz lub w przeszłości. Takie ręce miewają ludzie na co dzień zmagający się z żywiołami natury: żeglarze, alpiniści, nieustraszeni podróżnicy, w ostateczności rybacy ciągnący sieci ciężkie od ryb w sztormowych falach mórz. Nic więcej nie przyszło jej na myśl. Trudno ją za to winić. Nie była nigdy na wsi.

Tymczasem stali jeszcze przed bankiem wpatrzeni w siebie, ona z głową lekko pochyloną, on spoglądający ku niej jak pływak mający rzucić się w niebezpieczną, lecz nęcącą kipiel. Wreszcie na jej twarz wypłynął lekki półuśmiech, a wtedy on, zrywając wszelkie więzy konwenansu, chwycił delikatną, wąską dłoń i wycisnął na niej siarczysty pocałunek.

— Dziękuję, że pani tak dobra… — wyjąkał. — Ja chciałem… zapraszam na kawę… tu niedaleko… jest lokal… koniecznie… proszę nie odmawiać.

Rozbawiona skinęła głową raz jeszcze i ruszyła przodem w stronę skrzyżowania Świętokrzyskiej i Nowego Światu niczym królowa ze świtą. Po wcześniejszej erupcji elokwencji mężczyzna nie mówił już nic, dopóki nie usiedli przy stoliku w kawiarni. Zamówił dwie lampki wina i dwie duże kawy.

— Dla mnie z ekspresu — rzuciła, nie patrząc na kelnerkę.

— Dla mnie może być sypana, znaczy, po turecku — powiedział.

Wyjął z kieszeni paczkę marlboro. Kobieta spojrzała z uznaniem. Pstryknął benzynową zapalniczką, nie żadną tam plastikową jednorazówką. Zaciągnęli się równocześnie i wypuścili dym. Dwa brudnosiwe obłoczki zmieszały się w drodze ku zażółconemu stropowi sali. Zawiązała się rozmowa. A skąd; a praca; a studia; a co lubisz robić w wolnym czasie; a marzenia — co przypominało grę w inteligencję. Tu jednak zwycięstwo czy przegrana nie były tak oczywiste. Tym bardziej że dla każdego z nich pojęcia te mogły znaczyć niekoniecznie to samo.

On wiedział wszystko, co według niego miało znaczenie: że siedzi przed nim ta jedyna istota przeznaczona mu przez los dobry czy zły, a to, co stanie się od tej chwili, nacechowane będzie nieuchronnością.

Ona uznała, że urzędnik bankowy o czerwonych dłoniach posiada wystarczające kwalifikacje, by przepędzić natrętne sny i rozproszyć przygnębiającą monotonię życia. Na razie. Taki to był czas.

Od tego dnia spotykali się regularnie dwa razy w tygodniu: w środy, kiedy pracę kończył o dwie godziny wcześniej, i w sobotnie wieczory. Szli do kina, do kawiarni, na spacer, o ile nie było zbyt zimno i nie padał deszcz. Zawsze przynosił jej kwiaty. Przeważnie róże; czasem tylko gerbery. Po miesiącu, w ciemnej sali kinowej odważył się ująć chłodną dłoń, która — o cudzie!— nie cofnęła się. Jednak kiedy odprowadził ją do furtki zanurzonego w zieleni domku, ta sama ręka umknęła ze zniecierpliwieniem. Opalizująca księżycowo twarz znalazła się o centymetr od jego szorstkiego policzka, a przy jego wargach rozkwitła najsłodsza z róż. Zatopił w niej zęby namiętnie, jak tego pragnął od pierwszej chwili i nie wiedział czy to był jęk jej bólu czy jego rozkoszy.

Po dwóch miesiącach został zaproszony na niedzielny obiad i poddany egzaminowi, który wypadł dobrze. Profesor usiadł do stołu jedynie po to, żeby w kompletnym roztargnieniu zjeść zupę pieczarkową. Pracował ostatnio nad szczególnie interesującym dokumentem, więc trudno powiedzieć, czy zauważył obecność jeszcze jednego stołownika. Matka kobiety z zachwytem i wzruszeniem spostrzegła, że jej opowieści o meandrach kariery artystycznej, historie powtarzane tyle razy, że już nikt nie chciał ich słuchać, wzbudzają zainteresowanie gościa. Los mu sprzyjał.

W tym czasie zmarła cioteczna babcia kobiety. Uczyniła to zgodnie z przedwojennymi zasadami dobrego wychowania, dyskretnie i bez rozgłosu, tak że zasuszone ciało staruszki odkryto dopiero dzięki wścibstwu sąsiadki. Kilkanaście lat wcześniej babcia owdowiała za sprawą pewnego oficera Wojska Polskiego i od tej pory sama zajmowała dwupokojowe mieszkanie w bloku na obrzeżach Starej Ochoty. Starszą panią opłakano, pochowano w rodzinnym grobowcu na Powązkach, po czym już na spokojnie zajęto się sprawami praktycznymi.

Mieszkanie kwaterunkowe powinno wrócić do puli lokali, na których przydział ludzie czekali w wieloletnich kolejkach. Na szczęście kochająca krewna, przewidując niepewną przyszłość, zameldowała u siebie wnuczkę przed kilkoma laty. Kiedy więc wyrzucono już stare ubrania, meble, papiery, pamiątki i cały ten chłam, jaki gromadzą ludzie nienawykli do pozbywania się rzeczy, gosposia profesorostwa przystąpiła do gruntownego sprzątania. Zapastowała parkiety, umyła okna, w których zawisły nowe zasłony; potem do pokoju wstawiono tapczan, stół i parę krzeseł. Pewnego dnia pod koniec października, kiedy z nieba sypnął jakby na próbę śnieg pomieszany z deszczem, kobieta przywiozła taksówką bagażową swoje ubrania, kosmetyki, trochę książek i rozpoczęła życie osoby niezależnej.

Odtąd związek kobiety i mężczyzny wszedł w nową fazę. Chłodne wiatry jesienne strząsały z drzew mokre liście i wieczorne spacery nie miały już tego uroku, co wcześniej. Repertuar kin zmieniał się raz na tydzień, a zresztą co to był za repertuar! Dużo przyjemniej siedziało się w przytulnym mieszkanku, przy parujących kubkach herbaty, przy muzyce płynącej z radia. W sobotnie wieczory Lista przebojów, której notowania pilnie śledzili, pomagała zapomnieć o ciemnych ulicach i ludziach przemykających nimi w pośpiechu, by na czas zdążyć do domów. Słuchali o tym, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości, a Los palabras de l'amor Freddiego Mercury'ego trafiały im wprost do serc. Bezpieczni za zamkniętymi drzwiami, muskali się w przejściu do kuchni, do łazienki; oglądając telewizję, trzymali się za ręce. Któregoś dnia wyłączono ogrzewanie — pewnie zdarzyła się kolejna z licznych wówczas awarii. Owinęli się więc ciepłym kocem. Pod osłoną wełnianej derki ich ręce — ośmielone kosmatą ciemnością — splotły się bardziej gorączkowo niż zazwyczaj. Nie poprzestały na tym. Początkowo ostrożnie, potem coraz bardziej zdecydowanie eksplorowały nowe obszary. Wreszcie mężczyzna pojął, że chwila jest decydująca i wszystko zależy od tego, czy on stanie na wysokości zadania.

Za sobą miał kilka romansów, a partnerki ceniły sobie jego silne ciało. Jednak to nie przygotowało go na wyzwanie, któremu zamierzał sprostać. Z największą delikatnością przystąpił więc do ostrożnego demontażu osłonek skrywających cielesną powłokę jego miłości. Jeszcze tylko poszukał spojrzeniem turkusowych oczu, by w nich znaleźć potwierdzenie słuszności obranego kierunku. Półprzymknięte powieki zdawały się zezwalać na wszystko z góry, więc zachęcony tym sygnałem, tym pilniej rozpinał, ściągał, zdejmował, aż oczom jego ukazało się ciało o jasnej, przejrzystej niemal skórze. Tu nadszedł kres jego opanowania. Nie bacząc już na nic, przypuścił frontalny atak, który spotkał się z przyjęciem przychylnym na tyle, że mężczyzna mógł zatopić się i zapamiętać w rozkoszy szturmowania twierdzy dotąd niezdobytej. W jego głowie rozśpiewały się anielskie chóry, więc nie usłyszał cichego syku bólu, który dobył się zza zaciśniętych zębów kobiety. Resztką sił wspiął się na szczyt i tam padł wyczerpany niezwykłym doznaniem, zapadając natychmiast w głęboki sen. Nie widział więc, jak kobieta wstała, poszła do łazienki, umyła dokładnie całe ciało, natarła je pachnącym balsamem i myjąc zęby, przyglądała się sobie w lustrze, dokonując szybkiego podsumowania. Nareszcie miała za sobą to doświadczenie, które dotąd przeżywała jedynie w wyobraźni. Z ulgą i nieznacznym rozczarowaniem konstatowała brak zmiany w sobie i swoim wyglądzie. Potem weszła do łóżka i zasnęła u boku mężczyzny. Od tego dnia ich na nowo zdefiniowany związek rozwijał się ku obopólnej satysfakcji. Mężczyzna dwa razy w tygodniu sięgał po ciało czerwonymi rękami, o których sądził, że niegodne są tego zaszczytu. Kobiecie coraz rzadziej śniły się umundurowane postacie.

A potem nadszedł tamten dzień. Grudniowa plucha, marznąca i bura jak mokra ścierka. Jak co roku o tej porze.

19.58

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IINadeszła grudniowa plucha

Dostępne w wersji pełnej

20.48

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IIIPo telefonie pani Jadzi

Dostępne w wersji pełnej

21.37

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IVChoć nic już nie było tak samo

Dostępne w wersji pełnej

22.19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VNa szczęście istnieją budziki

Dostępne w wersji pełnej

23.02

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIPod połyskliwą kopułą nieba

Dostępne w wersji pełnej

23.49

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIIŻar papierosa parzył palce

Dostępne w wersji pełnej

00.34

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIIIPoczucie swobody i wyzwolenia od ograniczeń

Dostępne w wersji pełnej

01.02

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IXPomarańczowe czuprynki aksamitek

Dostępne w wersji pełnej

01.50

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XObudziła się w sobotę

Dostępne w wersji pełnej

02.23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XINiedziela

Dostępne w wersji pełnej

02.59

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIILeżała skulona

Dostępne w wersji pełnej

03.22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIIIPola uprzątnęła blat

Dostępne w wersji pełnej

03.54

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIVPola klęczała

Dostępne w wersji pełnej

04.19

Dostępne w wersji pełnej

LIST

Dostępne w wersji pełnej

ZAKOŃCZENIE

Dostępne w wersji pełnej

07.24

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Martyna Ochnik, 2013

All rights reserved

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redaktor

Paulina Jeske-Choińska

ISBN 978-83-7785-389-4

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com